Szofer arabskich bogaczy - Marcin Margielewski - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Szofer arabskich bogaczy ebook i audiobook

Marcin Margielewski

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Arabscy arystokraci chętnie odwiedzają Europę. Latem, kiedy na Bliskim Wschodzie temperatury biją rekordy, tysiące z nich przenoszą się do największych europejskich miast, spośród których od dekad największą popularnością cieszy się Londyn.

Ludzie, którzy pracują przy obsłudze arabskich gości, często są proszeni o przedziwne usługi, zaskakiwani nietypowymi zachowaniami, a do tego, chcąc nie chcąc, stają się świadkami niewyobrażalnych sytuacji, czasem na pograniczu prawa.

Liam, szofer, który od przeszło dwudziestu lat wozi arabskich bogaczy, przeżył wiele, choć wie, że klienci jeszcze nie raz go zaskoczą. Pracował już dla szejka, który ma hodowlę ludzi, a także dla księcia gustującego w nocnych wycieczkach w bardzo niecnych celach. Poznał historię porzuconych saudyjskich dzieci, spotkał nastolatka, który mając wszystko, marzył tylko o samobójstwie, dziennikarza udającego szejka i modelki, którym w imprezowym szaleństwie nie dorównali nawet arabscy krezusi. Jego limuzyną jeździli książęta wyszydzani za mezalians, wygnani z kraju przez wielką politykę i zakochani w pewnym niezwykłym brytyjskim bohaterze. Była kobieta, która za bardzo kochała Allaha, i taka, która za bardzo pokochała skalpel. Były antagonistki mające wspólnego męża… A to tylko nieliczni z wielu pasażerów Liama, bo jazda limuzyną z arabskimi bogaczami to prawdziwy rollercoaster emocji.

Rozsiądźcie się więc wygodnie i zapnijcie pasy, bo będzie trzęsło…

Marcin Margielewski – pracował jako dziennikarz radiowy, prasowy i telewizyjny. Przez dziesięć lat podróżował, mieszkając między innymi w Wielkiej Brytanii, Dubaju, Kuwejcie i Arabii Saudyjskiej. Był dyrektorem kreatywnym kilku światowych marek. Autor bestselerowych książek: Jak podrywają szejkowie (2019), Była arabską stewardesą (2019), Zaginione arabskie księżniczki (2020), Tajemnice hoteli Dubaju (2020), Urodziłam dziecko szejka (2020), trzytomowej serii „Niewolnicy” (2021), Porzuciłam islam, muszę umrzeć (2022), Wyrwana z piekła talibów (2022) , Kłamstwa arabskich szejków (2022), Zaginiony arabski książę (2023),Piekło kobiet Iranu (2023), Handlarze arabskich niewolników (2023), Sekrety arabskich kurortów (2023) oraz Luksus arabskich pałaców (2024).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 56 min

Lektor: Mikołaj Krawczyk
Oceny
4,4 (67 ocen)
41
16
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewurka73

Nie oderwiesz się od lektury

czytałam jednym tchem
20
KasiaKu89

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka
20
ania83sosnowiec

Nie oderwiesz się od lektury

Witajcie. Zapraszam na recenzję najnowszej książki Marcina Margielewskiego "Szofer Arabskich bogaczy". Liam, szofer Arabskich bogaczy widział już wiele i nic nie jest w stanie go zdziwić. Od ponad dwudziestu lat wozi arabskie księżniczki, szejków, szejkinie. Ujawnia tajemnice, które dzieją się za zamkniętymi drzwiami limuzyny. Czytając wielokrotnego będziecie przecierać oczy ze zdumienia, będziecie się śmiać, ale też płakać. Marcin Margielewski swą najnowszą powieścią zafundował czytelnikowi przejażdżkę niczym na rolocasterze. Książkę czytałam z zawartym tchem. Zaczęłam ją czytać i musiałam skończyć. Niebanalna, intrygująca historia o prawdziwym życiu bogaczy, pokazująca, że nie zawsze pieniądze dają szczęście. Gorąco polecam. Dla mnie rewelacja.
20
Beatarut

Nie oderwiesz się od lektury

100/100
10
malinka0817

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała. Jak każda poprzednia !
10

Popularność




Copyright © Marcin Margielewski, 2024

Projekt okładki

Michał Kubacki

Zdjęcie na okładce

Michał Kubacki

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8352-483-2

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Prolog

Ludzie pracujący dla arabskich elit są z reguły najlepszym źródłem wiedzy na temat ich życia. Znają ich tajemnice, zachcianki, obawy, słabości, wady i zalety. Wszystko to, co najciekawsze, choć skrupulatnie skrywane. Służący najczęściej są małomówni – albo ze względu na bariery językowe, albo ze strachu. Ale są też pracownicy sezonowi, którzy nie są zatrudnieni bezpośrednio przez arabskich arystokratów. Teoretycznie obowiązuje ich zachowanie tajemnicy w sprawach służbowych, ale w praktyce nikt nie ma prawa zarzucić im niedyskrecji, jeśli tylko mieliby ochotę o nich opowiedzieć.

Problem w tym, że znalezienie takich osób jest niezwykle trudne, a namówienie ich na rozmowę – jeszcze trudniejsze. Mieszkając w Londynie, wielokrotnie obserwowałem świty towarzyszące bogatym arabskim rodzinom podczas zakupów lub posiłków w drogich restauracjach. Chciałem zajrzeć do ich świata, ale dla postronnych jest to kompletnie niewykonalne. No, chyba że znajdą do niego klucz.

Ja po wielu próbach w końcu go znalazłem i choć obiecałem osobie, która mi w tym pomogła, pełną anonimowość, mogę ujawnić prawdziwe imię tego, bez którego ta książka nie miałaby szansy powstać.

Liam to jeden z tych chłopaków, o których w Anglii mówi się typical british lad1, ale to tylko pozory. Nic w Liamie nie jest typowe ani zwyczajne. Od dziewiętnastego roku życia, czyli już przez ponad dwie dekady, pracuje dla najbogatszych ludzi pochodzących z Półwyspu Arabskiego, w przeważającej części z Arabii Saudyjskiej. Jest ich kierowcą, ochroniarzem, powiernikiem, psychologiem, czasami najbliższym przyjacielem, zdarza się, że… ojcem.

Jego niezwykła przygoda z gośćmi z Bliskiego Wschodu zaczęła się od pracy dla rosnącej w siłę firmy bliskiego przyjaciela, ale z czasem los uśmiechnął się do niego na tyle, że Liam mógł zacząć pracować na własny rachunek. To świadczy o tym, że w świecie przepełnionym wywołującymi gęsią skórkę, często nieprawdziwymi, krzywdzącymi stereotypami są też prawdziwi przyjaciele, ludzie, z którymi można stworzyć silne więzi.

Liam był w Arabii Saudyjskiej tylko raz, ale jak sam twierdzi, czasami ma wrażenie, że się tam urodził. Wie o tym kraju bardzo dużo, a o mieszkających w nim ludziach jeszcze więcej i mimo że nieraz miał okazję obserwować, jak koszmarnie się zachowują, wcale nie ma o nich złego zdania.

– Niech pierwszy rzuci kamieniem… – mówi niemal jak biblijny kaznodzieja.

Liam sypie przykładami z życia bogatych Arabów jak z rękawa, a że lubi mówić – drzemią w nim nawet marzenia o karierze dziennikarza – słuchanie go to fascynujące doświadczenie, czasem przypominające jazdę rollercoasterem.

– Zawsze jest tak sensacyjnie? – pytam po usłyszeniu drobnej próbki historii, które stały się jego udziałem.

– Nie, przeważnie jest potwornie nudno – przyznaje. – Przywieź, odwieź, odbierz, poczekaj… Ale bywają klienci, którzy nadrabiają dramatyzmem za wielu innych, a przez ponad dwadzieścia lat mojej pracy nazbierało się tych historii całkiem sporo.

– I na pewno jesteś gotowy je opowiedzieć?

– Zachowując anonimowość: swoją i tych ludzi – podkreśla i dodaje ze śmiechem: – Wiesz, chciałbym jeszcze trochę popracować…

– Ale teraz pracujesz przecież już na własny rachunek.

– Tak, jednak nadal jestem zależny od kaprysów arabskiej arystokracji, a te bywają naprawdę różne.

Kaprysów faktycznie w opowieści Liama nie zabraknie. Nie zabraknie historii, które przyprawiają o obrzydzenie, tych wzruszających i oburzających – o wyścigu do szpitala, przemycie narkotyków, miłości, przyjaźni, niechęci i zdradzie. Bo życie Liama wcale nie jest takie, jak on sam je opisuje. Wcale nie jest potwornie nudne. Przeciwnie – nadaje się na scenariusz ekscytującego serialu. Jest pełną emocji przejażdżką w towarzystwie ludzi, którzy zdają się pochodzić z zupełnie innej planety, choć tak naprawdę są niezwykle prawdziwi i wcale nie różnią się od tych, od których tak bardzo próbują się odróżnić.

Wsiadajcie więc do limuzyny Liama, rozsiądźcie się wygodnie i zapnijcie pasy, bo będzie trzęsło…

1 Z ang. – typowy brytyjski chłopak.

CZĘŚĆ I

Szofer

ROZDZIAŁ 1

Weetabix

Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień są wieczory z czasu, gdy miałem cztery, może niespełna pięć lat. Łatwo je było zapamiętać, bo każdy wyglądał identycznie. Niestrudzona powtarzalność tego samego scenariusza wydawała się męcząca, ale z czasem stała się rozgrzewającym serce echem przeszłości.

Moja cudowna mama napuszczała wody do wanny, pod strumień wlewała kilka kropel płynu do kąpieli, a gdy na powierzchni wody pojawiała się warstwa piany, bez najmniejszych negocjacji szedłem się kąpać. Z wanny wychodziłem sam. Mama przygotowywała mi ręcznik, który zimą zawsze kładła wcześniej na grzejniku. Czesałem włosy, myłem zęby, ale nie przebierałem się w piżamę. Zakładałem swój strój do karate i z niecierpliwością czekałem na najważniejszy moment dnia – powrót mojego taty. Zawsze starał się być punktualny, ale nawet kiedy się spóźniał, nie miałem mu tego za złe. Wiedziałem, że przyjdzie.

Zaraz po jego powrocie czekał nas mój ulubiony trening. Tata należał do pokolenia, dla którego niekwestionowanym idolem był Bruce Lee, a karate było dla niego niemal religią. Obejrzał wszystkie filmy z jego udziałem, i to wielokrotnie. Niektóre miał na kasetach wideo. Mama nigdy ich nie wyrzuciła. Fascynował się siłą, techniką i honorem, jakie cechowały mistrzów tej sztuki. Chciał być taki jak on. Dla mnie był.

Tata próbował zarazić mnie tą miłością i mimo mojego młodego wieku robił to niezwykle skutecznie. Nie wiem, ile było w tym fascynacji samym karate, a ile radości ze spędzania czasu z ojcem, ale to on zaszczepił we mnie miłość do sportu i dbania o zdrowie.

We własnym przekonaniu już wtedy byłem absolutnym mistrzem wschodnich sztuk walki, co oczywiście w przypadku dziecka w moim wieku nie mogło być prawdą, ale tata utrzymywał mnie w tym przeświadczeniu, dając mi się za każdym razem pokonać. Uczył mnie chwytów, ciosów, sztuczek, które miały uczynić mnie niepokonanym. A ja to uwielbiałem.

Po treningu razem siadaliśmy do kolacji. Mama często musiała nas na nią wołać kilka razy i oczywiście nie była zadowolona z tego, że wszystko stygnie, ale dobrze wiedziała, że dla mnie i mojego wiecznie zapracowanego ojca to jedyne chwile, które możemy spędzić razem. Mimo ograniczonego czasu, jaki mieliśmy dla siebie, tata był moim prawdziwym bohaterem. Silnym, wszechmocnym, męskim, godnym naśladowania.

To oczywiście nie było sprawiedliwe wobec mamy, która opiekowała się mną i moją siostrą na co dzień. Robiła to wspaniale, ale wtedy byłem za mały, by docenić jej trud. Gotowanie, sprzątanie, kąpanie, karmienie… Nie było w tym nic ekscytującego. Nic, co mogłoby ją w moich oczach uczynić superbohaterką. Z tatą było inaczej. Mimo że wracał zmęczony, zawsze znajdował czas na to, by uczyć mnie karate. Uważałem go za guru w tej i każdej innej dziedzinie życia. Nikt nie mógł się z nim równać.

W sobotnie przedpołudnia, kiedy tata był w domu, chodziliśmy razem do lokalnego klubu na zajęcia karate dla dzieci. Wtedy oddawał mnie pod opiekę trenerów, ale nie spuszczał mnie z oka. Był taki dumny, widząc mnie na macie, a ja byłem dumny, że mam szansę, by kiedyś być taki jak on.

Te sobotnie przedpołudnia miały jeszcze dwa momenty, które wspominam z rozrzewnieniem. Pierwszym z nich było jedzenie w naszym lokalnym chippy. Takich sklepów z fish and chips – tradycyjną brytyjską rybą w grubej panierce z frytkami z prawdziwych ziemniaków smażonych w mocno eksploatowanej fryturze – jest w Anglii mnóstwo, ale tata twierdził, że ten jest najlepszy. Oczywiście na jego ocenę ogromny wpływ miał fakt, że wychowywał się na jednej ulicy z jego właścicielem, ale ja nie mogłem jej zakwestionować. Dla mnie na zawsze pozostanie to smak najpiękniejszych chwil z moim tatą. Tak niewiele ich miałem…

Drugi z tych magicznych momentów w pewnym sensie stał się dla mnie swoistą przepowiednią przyszłości. Tata zabierał mnie bowiem na przejażdżkę samochodem. Jeździliśmy na cotygodniowe zakupy do dużego Tesco. Rodzice umawiali się tak, że codzienne zakupy robiła mama, a tata raz w tygodniu jeździł do sklepu, by przywieźć te najcięższe produkty i zaopatrzyć nas na najbliższe dni we wszystko, co trudno przynieść do domu w torbach. Zwłaszcza jeśli miało się ze sobą dwójkę małych dzieci, jak mama.

Zawsze towarzyszyłem tacie w tych eskapadach, a gdy wracaliśmy, sadzał mnie na swoich kolanach i pozwalał „prowadzić” samochód. Było to oczywiście kompletnie złudne, bo jedyne, co mogłem robić, to podtrzymywać kierownicę, ale w swojej głowie to właśnie ja sprawiałem, że samochód jechał do przodu. Być może było to dość ryzykowne i mało bezpieczne – tata zresztą nigdy nie przyznał się do tego mamie, a i ja miałem trzymać ten fakt w tajemnicy – ale to jedno z moich najwspanialszych wspomnień z dzieciństwa.

Miałem sześć lat, kiedy któregoś wieczoru tata spóźniał się bardziej niż zwykle. Mama, zniecierpliwiona czekaniem, w końcu kazała mi zjeść kolację bez niego. Nie chciałem jednak jej posłuchać – tata zawsze mówił, że nie powinno się jeść tuż przed treningiem. Ale gdy jego nieobecność się przeciągała, mama przekonała mnie, że jeśli nie zjem, nie będę miał siły walczyć. Z takim argumentem trudno było już dyskutować. Zjadłem, ale wciąż czekałem. Nie chciałem iść spać, jednak nadszedł moment, kiedy nie byłem już w stanie dłużej się przed tym powstrzymać. Zasnąłem.

Ta noc zmieniła mój świat na zawsze. To wtedy spadł na niego śmiercionośny meteoryt i bezlitośnie zniszczył moje życie.

Do dziś pamiętam, jak w półśnie usłyszałem otwierające się drzwi i stłumiony krzyk mojej mamy. Chciałem wstać, zapytać, co się stało, ale przegrałem ze znużeniem. Obudziłem się dopiero rano. Było bardzo cicho – a poranki w naszym domu nigdy takie nie były. Moja młodsza o dwa lata siostra Alice budziła się jako pierwsza i nadawała rytm wszystkiemu, co działo się od chwili, gdy otworzyła oczy. Tego dnia jednak nawet jej nie było słychać.

Ogarniał mnie coraz większy niepokój. Wsłuchiwałem się w stłumione odgłosy. Leżałem bez ruchu, by nic mi nie umknęło. Wcale nie miałem pewności, że dźwięki pochodzą z wnętrza naszego niewielkiego mieszkania. Próbowałem to rozstrzygnąć. Może to były odgłosy poranka rozgrywającego się za cienkimi ścianami dzielącymi nas od sąsiadów. Próbowałem je zlokalizować, wyłapać i zatrzymać, tak by samemu sobie udowodnić, że ten dzień wcale nie różni się od poprzednich.

Ale różnił się, i to bardzo. Moje przeczucie z każdą chwilą coraz dotkliwiej stawało się rzeczywistością. Od tamtego poranka minęło już prawie czterdzieści lat, a ja do dziś pamiętam te wydarzenia tak, jakby miały miejsce kilka godzin temu.

W drzwiach małego pokoju, który oficjalnie zajmowałem z moją siostrą – choć w praktyce miałem go głównie dla siebie, bo Alice najczęściej spała z rodzicami – stanęła moja mama. Nie uśmiechała się jednak jak zwykle. Wyglądała na bardzo smutną i zmęczoną. Jakby nie spała kilka nocy z rzędu. Miała rozczochrane włosy i podkrążone oczy. Była blada, a jej twarz wydawała się zapadnięta. I choć byłem za mały, by móc wyciągnąć z jej wyglądu jakieś wnioski, pamiętam, że wzbudził we mnie niepokój.

– Wstawaj, kochanie – szepnęła zachrypniętym półgłosem, po czym nachyliła się nade mną i przytuliła mnie mocno.

To też odróżniało ten poranek od innych. Z reguły całowała mnie w policzek i z uśmiechem pytała, co mi się śniło. Nie zawsze pamiętałem swoje sny, ale za każdym razem wysilałem wyobraźnię i opowiadałem coś niestworzonego, by jej nie zawieść. Ta metoda zresztą przydawała się do różnych dziecięcych manipulacji, bo na przykład wraz ze zbliżającą się Gwiazdką w moich snach często pojawiały się prezenty, które chciałem dostać. Myślę, że mama doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że z reguły zmyślam, ale oboje lubiliśmy te nasze poranne pogaduszki, więc i tak codziennie pytała o moje sny.

Aż do tamtego pamiętnego dnia. Jakby bała się spytać, bała się odpowiedzi… Kiedy mnie przytulała, ukryła twarz w mojej poduszce. Nigdy wcześniej tego nie robiła. Chciałem zobaczyć jej uśmiech, ale próżno było go szukać.

– Wstawaj, skarbie – powtórzyła lekko ochrypłym głosem. – Śniadanie czeka…

Zaraz potem zniknęła za drzwiami.

Te chwile musiały odcisnąć na mnie ogromne piętno, bo doskonale pamiętam każdy szczegół tego poranka, a z tak wczesnego dzieciństwa pamięta się przecież głównie traumy i wydarzenia spektakularne.

Chwilę później siedziałem nad miską z zimnym mlekiem, w którym pływał sprasowany baton zbożowy weetabix – koszmar dzieciństwa wielu brytyjskich dzieciaków. Wyglądał jak kawałek płyty wiórowej, która początkowo unosiła się na powierzchni mleka, by z każdą chwilą nasiąkać nim coraz bardziej i w końcu rozpaść się na kawałki, zmieniając białą taflę w lekko poszarzałą zupę zbożową. Moja mama na szczęście zawsze osładzała mi ją płynnym miodem.

Wciąż nie potrafiłem zrozumieć, czym ten poranek różni się od poprzednich, ale nie miałem odwagi spytać. Byłem dzieciakiem, który nigdy nie grymasił, i wykonywałem wszystkie polecenia mamy, choć robiłem to w zasadzie na prośbę taty. Zawsze przypominał mi, że my, mężczyźni, powinniśmy dbać o kobiety, i prosił, żebym podczas jego nieobecności dbał o mamę i siostrę. Traktowałem to zadanie niezmiernie poważnie, dlatego nie było mowy, bym sprzeciwiał się poleceniom mamy, kiedy byliśmy sami.

W mieszkaniu wciąż panowała głucha cisza, chwilami tylko zakłócana przez maminą krzątaninę. Wbijałem wzrok w rozpadający się weetabix, którego cząstki powoli rozsypywały się w mleku. Niektóre pływały po powierzchni, inne znikały w głębi, zabarwiając ją na szarawobeżowy kolor. Nie miałem pojęcia, że w tej właśnie chwili rozpada się nie tylko weetabix. Wiem, że to może banalne porównanie – i na pewno nie wpadłbym na nie w wieku sześciu lat – ale dziś wydaje mi się doskonale pasować do tego, co właśnie się działo.

W końcu mama usiadła na krześle naprzeciwko mnie. Przez chwilę myślałem, że chce mnie upomnieć za to bezczynne wgapianie się w talerze, ona jednak miała inny cel.

– Kochanie – zaczęła zachrypniętym głosem. – Musisz być bardzo dzielnym chłopcem. Jesteś teraz moim jedynym obrońcą.

– Razem z tatą – poprawiłem ją w natychmiastowym odruchu.

– Nie, skarbie… – Spuściła głowę, przełykając łzy. – Tata od nas odszedł. Już tu nie wróci. – A chwilę potem powtórzyła: – Musisz być teraz bardzo dzielny.

ROZDZIAŁ 2

Cheetham

Znam ich imiona. Wiem o nich wszystko. Bezsprzecznie miałem obsesję na ich punkcie, choć jako nastolatek kompletnie tego nie zauważałem. Żyłem w przeświadczeniu, że to mój obowiązek. Był czas, kiedy nie widziałem poza nimi świata, choć bardzo chciałem, żeby z niego zniknęli.

Moja mama patrzyła na to z przerażeniem. Obawiała się, że może się to przerodzić w coś bardzo niebezpiecznego. Najbardziej chyba bała się, że będę próbował się zemścić. Nie ukrywam, miewałem takie myśli. W zasadzie początkowo myślałem tylko o tym – ale na szczęście się na to nie zdobyłem.

Kiedy usiedli na ławie oskarżenia, mieli po dziewiętnaście lat. Obaj chudzi, obaj wysocy, choć jeden niższy od drugiego dobrych dwadzieścia centymetrów. Siedzieli z głowami zwieszonymi, z twarzami ukrytymi w kapturach zdecydowanie za dużych bluz na wszystkich zdjęciach, na jakich przyłapali ich fotoreporterzy. Chciałem wierzyć, że to ze wstydu za to, co zrobili, ale ich zachowanie w sądzie raczej pozbawiało tych złudzeń.

Ten proces był szeroko opisywany w mediach, ale działo się to w czasach, gdy internet dopiero raczkował, prawie nikt nie korzystał z niego na co dzień, a głównym źródłem informacji wciąż jeszcze były gazety w wersji papierowej. Do dziś mam wycinki z wszystkich artykułów, które o nich napisano. Zbierała je moja mama. Choć były zapisem tragedii, która rozdarła naszą rodzinę, czuła się w kronikarskim obowiązku, by skrzętnie je wycinać, kolekcjonować i wklejać do ostatniego albumu, jaki mogła stworzyć ze swoim ukochanym mężem. To było upiorne zajęcie, ale chyba spełniło funkcję swoistej terapii. Czytała, wklejała, płakała… Wiele z tych wycinków nosi ślady jej łez.

Zanim dorosłem i zrozumiałem, co naprawdę przydarzyło się naszej rodzinie, nie raz przyłapałem ją na ich przeglądaniu. Płoszyła się, ocierała łzy z policzków i układała usta w uśmiech, którym nieudolnie próbowała przykryć rozpacz. Wiedziałem, że ten album skrywa tajemnicę, której jako dzieciak nie mogłem poznać w szczegółach. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy w końcu ją odkryłem. Miałem jedenaście, może dwanaście lat, gdy ciekawość wygrała z posłuszeństwem wobec matczynego zakazu, by nigdy nie zaglądać do szafki, w której spoczywał album wraz z pamiątkami po ojcu.

To wtedy tajemnica jego nagłego zniknięcia została rozwiązana jak worek z nieszczęściem. Od dawna próbowałem ją poskładać ze szczątków zasłyszanych rozmów, plotek i obserwacji, aż wreszcie znalazłem pełny opis tego, co naprawdę stało się z moim tatą.

Na starannie powycinanych przez mamę, lekko zżółkniętych już skrawkach pisano o brutalnym pobiciu, w którym zakatowany został ojciec dwójki małych dzieci. Pierwsze artykuły informowały, że było ich wielu, kolejne – że tylko dwóch. Były te o aresztowaniu, pierwszym dniu procesu, o wyroku… Były zdjęcia miejsca zbrodni, bloku, w którym mieszkaliśmy, kwiatów i zniczy na chodniku, na którym znaleziono mojego tatę.

Początkowo nie chciało mi się wierzyć w to, że chodzi o niego. Przecież to on uczył mnie karate, umiał się bić, był mistrzem, potrafiłby się obronić przed atakiem, zwłaszcza że jego oprawcy byli znacznie od niego młodsi, ale szybko się okazało, że te argumenty nie miały zastosowania.

Mój tata zawsze uczył mnie tego, bym szanował swojego przeciwnika, nawet gdy wszystko, czego chcę, to go pokonać. Mówił też, że uczy mnie karate po to, bym mógł chronić siebie i innych – nie po to, by kogokolwiek krzywdzić. Możliwe, że te szlachetne zasady przysłoniły mu smutną prawdę o tym, iż nie wszyscy kierują się w życiu taką filozofią. Na pewno nie przyświecała ona tym, którzy zaatakowali go tamtej koszmarnej nocy. Wątpię, by znali choć podstawy filozofii karate, by mieli choć odrobinę honoru.

Tata był bardzo pracowitym człowiekiem. Robił wszystko, by niczego nam nie zabrakło, zapomniał tylko, że pieniądze nam się nie przydadzą, jeśli zabraknie jego samego. W tygodniu pracował jako operator koparki na budowie, często biorąc nadgodziny, a w weekendowe wieczory dorabiał w jednym z nocnych klubów jako ochroniarz.

Był przystojny, wysportowany, świetnie zbudowany, silny, znał sztuki walki. Idealnie pasował do tej pracy, ale mama nie chciała, by to robił. Bała się o niego. Czuła, że to miejsce może być niebezpieczne, choć on zawsze ją uspokajał, mówiąc, że nie pozwoli sobie zrobić krzywdy. W klubie przez jeden weekend był w stanie zarobić tyle co przez pięć dni na budowie. Dzięki temu rodzice nie musieli się martwić o finanse, ale to nie uspokajało mojej mamy. Zupełnie jakby miała trudne do wyrażenia przeczucie.

Tego dnia, gdy go napadli, nie pracował jednak w klubie, choć sam atak był z nim ściśle związany. Wracał z budowy. Czekali na niego w miejscu, w którym nie musieli się obawiać świadków. To była zaplanowana zemsta – za wydarzenia, do jakich doszło kilka tygodni wcześniej.

W to, że zabawa w nocnych klubach jest wspomagana wyłącznie sprzedawanym w nich alkoholem, wierzą tylko naiwni i ci, którzy w takich miejscach nie bywają. Tam, gdzie są chętni do kupowania narkotyków, tam są też ci, którzy chętnie je sprzedają. Dla właścicieli klubów to ogromne ryzyko konfliktu z prawem, dlatego często współpracują z policją. Tak też było w tym przypadku.

Pewnej mocno roztańczonej nocy do gości klubu dołączył oddział policji. Mundurowi zostali wezwani, gdy mój tata przyłapał dealera na sprzedaży białego proszku i wraz z innym członkiem ochrony obezwładnił go. Niedługo potem handlarz został oddany w ręce funkcjonariuszy. Zanim do tego doszło, zatrzymany mężczyzna próbował odwieść mojego ojca od zamiaru wzywania służb, ostrzegając go, że jeśli to zrobi, srogo pożałuje. Do odpuszczenia sprawy namawiali go zresztą również niektórzy koledzy z pracy, tłumacząc, że nie ma sensu się w tym babrać, że to i tak płotki, że będą mieli ich na celowniku i więcej biznesu w klubie nie zrobią.

Tata jednak nie uległ ani szantażowi, ani namowom. Na dodatek złożył wymagane przez policję zeznania. Przyłapany dealer i jego dwaj koledzy, którzy również pracowali w klubie, trafili do aresztu, ale sprawa na tym się nie skończyła. Najwyraźniej wśród przestępców narkotykowych panuje jakiś niepojęty kodeks honorowy przewidujący prawo zemsty, bo ci członkowie narkotykowego gangu, którzy pozostali na wolności, wydali na ochroniarzy klubu wyrok.

Nie na wszystkich.

W trakcie dochodzenia okazało się, że część z nich współpracowała z przestępcami, i to prawdopodobnie oni zrzucili całą winę na mojego tatę. Oni też powiedzieli im o tym, gdzie pracuje poza klubem, gdzie można go spotkać. Pobicie było dokładnie zaplanowane. Miało zaskoczyć mojego tatę i nie wzbudzać podejrzeń, że ma cokolwiek wspólnego z zatrzymaniami w klubie.

Wybrali miejsce, którego nie obejmowała żadna kamera wciąż jeszcze ubogiego w tamtych czasach monitoringu miejskiego. Nikt nie widział tego, jak go zaatakowali. Jestem pewny, że tato próbował się bronić, ale nie miał szans z mężczyznami uzbrojonymi w jakieś „tępe” – jak to opisano w aktach – nigdy nieodnalezione narzędzie, które zadało mu śmierć. Kiedy stracił przytomność, uciekli, a gdy odnalazł go przypadkowy przechodzień, mój ojciec już nie żył.

Pamiętam wściekłość, jaka wzbierała we mnie, gdy czytałem o tym, w jaki sposób dwaj młodociani przestępcy odebrali życie mojemu ukochanemu tacie. Jak mi go zabrali. Kiedy umarł, byłem dzieckiem, które nie miało w sobie mocy, by w jakikolwiek sposób wyrazić swój sprzeciw. Po prostu płakałem za rodzicem. Przez lata mój smutek i żal przerodziły się w nieokrzesany gniew, a prawda o wydarzeniach, które zniszczyły moje szczęście, doprowadziła do jego eskalacji.

Wtedy właśnie postanowiłem, że ich odszukam i rozprawię się z nimi. Wiem, jak niedorzecznie to brzmi. Wciąż byłem dzieciakiem, który wprawdzie wśród rówieśników wyróżniał się sprawnością, ale raczej nie miałby szans z dwoma dorosłymi psycholami z wyrokiem za morderstwo na koncie.

Wiedziałem, że zemsta nie jest czymś, czego oczekiwałby mój tata, ale to uczucie było silniejsze ode mnie. Chciałem się odegrać i nie mogłem tego tak po prostu odpuścić. To nigdy nie dałoby mi spokoju. Musiałem się dowiedzieć, gdzie mieszkają, co robią ich rodziny. Jeśli oni wciąż siedzą w więzieniu, na co wskazywałyby ich piętnastoletnie wyroki, miałem zamiar skrzywdzić ich bliskich. Niech cierpią tak jak ja…

To był bardzo mroczny okres w moim życiu. Nie byłem w stanie opanować emocji, nie radziłem sobie z nerwami. Byłem nieustannie wściekły, ale ukrywałem to przed mamą i siostrą, choć chyba mało skutecznie, bo obie podejrzewały, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Mama próbowała pytać, chciała do mnie dotrzeć, ale zbywałem ją zapewnieniami, że wszystko jest w porządku, i uśmiechem, którym skutecznie potrafiłem rozproszyć jej smutki. W rzeczywistości staczałem się po równi pochyłej i istniała spora szansa na to, że spadnę na samo dno. Wiedziałem, że byłaby to dla mojej mamy tragedia równa stracie taty, ale ta żądza rewanżu była silniejsza ode mnie. Nie miałem żadnego planu. Zemsta oznaczałaby morderstwo, a ja nie byłem do niego zdolny, choć w tamtym czasie mogłoby ono być uznane za działanie w afekcie. Nie panowałem nad sobą. Buzujące we mnie w okresie dojrzewania hormony tylko nakręcały wściekłość wobec oprawców mojego taty. Zwłaszcza że teraz została ona nazwana. Nosiła ich imiona…

Alan i Jay (w rzeczywistości Sanjaya). Obaj wychowywali się w Cheetham Hill, jakieś trzy kilometry od miejsca, w którym mieszkałem. Cheetham nie ma dobrej sławy. Choć znajduje się niedaleko centrum Manchesteru, słynie z przestępczości i jest unikane przez wielu. Mówi się, że łatwo tam stracić telefon, portfel i zęby. Raczej kiepska zachęta do odwiedzin.

Alan były Anglikiem od pokoleń. Jego naturalnie biała skóra usypana piegami i rudawe włosy, które tylko przy odpowiednim świetle mogły udawać blond, sprawiały, że nikt nie miał wątpliwości, że jest „stąd”.

Jego najlepszy kumpel Jay na przynależność musiał sobie „zapracować”. Choć w Wielkiej Brytanii wychował się od urodzenia, zresztą nie tylko on, także jego rodzice, a w Pakistanie, ojczyźnie swych przodków, był z wizytą tylko raz, wciąż nie czuł, że należy do społeczeństwa, w którym przyszło mu żyć.

Pakistańskich rodzin zamieszkujących Cheetham Hill od pokoleń jest mnóstwo, w całym Manchesterze jeszcze więcej, ale Jay nie chciał być po prostu Pakistańczykiem w Anglii. Mimo utrzymywanych przez rodzinę pakistańskich tradycji nigdy nie czuł się związany z krajem przodków. Wszystko, co znał od dziec­ka, było angielskie.

Był Brytyjczykiem, ale niezależnie od tego, co by zrobił, dla większości był po prostu „paki”, obywatelem gorszej kategorii. Tolerowanym, pod warunkiem że nie będzie się starał wychylać poza swoją klasę. To go potężnie frustrowało.

Nawet Alan czasami nazywał go „paki”, choć on raczej nie robił tego z powodu rasizmu. Był prostym chłopakiem, a jego inteligencja, delikatnie mówiąc, była mocno ograniczona, ale na pewno nie był rasistą. Jaya uważał za swojego najlepszego przyjaciela, a to nie byłoby możliwe, gdyby Alan miał jakieś rasowe uprzedzenia. Mówił to więc raczej w żartach, choć w tym przypadku stąpał po grząskim gruncie.

Jay był w stanie wybaczyć mu znacznie więcej niż innym. Czuł, że Alan mimo niewyparzonego języka akceptuje go w pełni, i szybko stał się dla niego centralną postacią w życiu. Poznali się w pierwszej klasie szkoły średniej i już wkrótce spędzali w niej razem każdą chwilę. Razem też przestali do niej chodzić i skręcili na drogę, która kusi wielu młodych, zbuntowanych i niechętnych do dołączenia do wyścigu szczurów ludzi. Zwłaszcza w takim miejscu jak Cheetham Hill, gdzie szacunku bynajmniej nie zdobywa się ciężką pracą od świtu do nocy.

Moje prymitywne, młodzieńcze śledztwo zaprowadziło mnie pod domy komunalne, w których mieszkali Jay i Alan. Były dość obskurne z zewnątrz, choć w tej kwestii dom Jaya zdawał się bardziej zadbany. Jego mało atrakcyjny wygląd wynikał bardziej z wieku niż z tego, że mieszkańcy o niego nie dbali. To był typowy ciasny, wiktoriański semi-detached, coś na kształt bliźniaka, jakich w całej Anglii tysiące.

Stały przy tej samej ulicy. Oddalone od siebie o zaledwie kilkaset metrów. Aż dziw, że chłopacy nie znali się od dzieciństwa, ale możliwe, że wpłynęły na to właśnie podziały rasowe. Brytyjscy rodzice Alana nie chcieli, by zadawał się z jakimś „paki”, i ładowali mu do głowy uprzedzenia wobec pozbawiających Brytyjczyków pracy imigrantów, zaś rodzice Sanjayi obawiali się, że „angole” sprowadzą ich syna z prawej ścieżki islamu na manowce i tylko patrzeć, jak zrezygnuje z edukacji i zacznie domagać się wieprzowej szynki na kanapkach. To pierwsze ziściło się bez pudła.

Wypytując sąsiadów, dotarłem do siostry Jaya, dzięki nim poznałem też jej imię. Zoya była starsza ode mnie. Miała około siedemnastu, osiemnastu lat, a mimo to, gdy zawołałem ją po imieniu, spłoszyła się, jakbym był potężnym zbirem zamierzającym ją zaatakować. Fakt, że znam jej imię, zaintrygował ją jednak na tyle, iż przystanęła i odwróciła się w moim kierunku. Nie mówiąc słowa, zaczęła się we mnie wpatrywać.

– Ty jesteś siostrą Jaya? – spytałem, wiedząc, że muszę działać szybko, zanim znowu ruszy przed siebie. Okazja do rozmowy może się nie powtórzyć.

Dziewczyna wciąż jednak milczała. Wyraźnie zastanawiała się nad tym, czy w ogóle powinna angażować się w rozmowę ze mną, ale musiała być też ciekawa, dlaczego o jej brata, który od kilku lat siedział w więzieniu, pyta jakiś dzieciak. Ciekawość wygrała. Nie chciałem jej spłoszyć, więc nie od razu powiedziałem, kim jestem. To znaczy… nie do końca to powiedziałem. Wiedziałem, że nie mogę powiedzieć prawdy, dlatego już wcześniej wymyśliłem sobie grubymi nićmi szyty powód swojej zaczepki.

– Chcę zostać dziennikarzem i zamierzam zrobić reportaż o tym, co się wydarzyło – powiedziałem.

Zoya zaśmiała się sarkastycznie.

– Przecież ty masz jeszcze mleko pod nosem! Jaki reportaż? Idź się lepiej pobawić w piaskownicy – rzuciła, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku domu.

Potwarz schowałem głęboko do kieszeni, wiedziałem zresztą, że specjalnie przesadziła. W tamtym momencie ważniejsze było to, czego mogę się od niej dowiedzieć.

Pobiegłem za nią.

– Ej, nie daj się prosić… Nie napiszę niczego, co ci się nie spodoba.

– A ty w ogóle masz to gdzie wydrukować?

Nie miałem.

– Sam widzisz. O moim bracie napisali już sporo bzdur, więc…

– Więc możesz mi powiedzieć, co jest kłamstwem – rzuciłem.

– Ale po co ci to? – Stanęła i po raz pierwszy się do mnie uśmiechnęła.

Odwzajemniłem uśmiech, a że zawsze uchodziłem za słodkiego dzieciaka, najwyraźniej skruszyłem tym jej niechęć.

– Chcę dostać dobrą ocenę w szkole.

Tak, argument, że to zadanie domowe, powinien zadziałać.

– Pisząc reportaż o zabójstwie?

– No przecież nie będę pisał o życiu chomików, jak reszta. Ja nawet nie mam chomika.

Znowu się uśmiechnęła. Chyba nawet ją rozbawiłem.

– Nie odczepisz się, prawda? – westchnęła. – No dobrze, co chcesz wiedzieć?

Na to nie byłem gotowy. Miałem tak dużo pytań, że gdy wreszcie stanąłem przed możliwością ich zadania, w mojej głowie była wyłącznie pustka. Wydusiłem z siebie tylko jedno, ale szczęśliwie dało ono początek opowieści, która wyraźnie kotłowała się gdzieś w Zoi i tylko czekała na moment, kiedy będzie mogła popłynąć w świat.

– Jaki jest Jay? – rzuciłem.

– Jay… Jay to straszny głupek. Sam się wpakował w tę sytuację, chociaż moi rodzice ostrzegali go, że tak się to skończy… Zniszczył sobie życie. Nam też.

Nasz ojciec jest lekarzem ortopedą, bardzo wziętym. Trudno mu się opędzić od pacjentów, a on jest jednym z tych, którzy czują misję. Nie potrafi odmówić nikomu. Mama zresztą też. Ona jest pediatrą i cudzym dzieciom zawsze poświęcała więcej czasu niż swoim własnym, choć bardzo się starała, byśmy nigdy tego nie odczuli.

Oboje pracują w szpitalu i mają prywatne praktyki. Nami zajmowali się często dziadkowie, choć nie mogę powiedzieć, by rodzice byli nieobecni. Starali się wymieniać dyżurami w szpitalu tak, by w domu możliwie często było choć jedno z nich.

Mieszkaliśmy z dziadkami od strony taty, jednak rodzice mamy też byli blisko nas. Łączyły ich nie tylko wnuki, ale i wspólna przeszłość. Przyjeżdżając do tego kraju, nie mieli pieniędzy, ale jak większość imigrantów z Pakistanu czy Indii mieli ambicje, by ich dzieci zdobyły solidne wykształcenie i miały zdecydowanie lepsze życie od tego, które oni sami wiedli do tej pory. Chcieli udowodnić swoją wartość i oddać moralny dług państwu, które stało się ich nowym domem.

Dla moich dziadków ten mały semi-detached, który dostali do zamieszkania po przyjeździe w ramach programu pomocowego dla uchodźców z dawnych kolonii brytyjskich, był pałacem godnym królów. Stał się najważniejszym miejscem w ich życiu do tego stopnia, że nadal w nim mieszkamy. To dlatego, mimo że moi rodzice mogliby kupić większy dom, postanowili wykupić ten. Żałuję, że to zrobili. Gdyby zabrali Jaya z tego miejsca, nie stoczyłby się w tak okropny sposób.

Ja, Jay i nasz najmłodszy brat jesteśmy drugim pokoleniem wychowanym tu od urodzenia. Kiedyś bywało nam tu ciasno, ale teraz zaczęło nas ubywać. Jay siedzi za kratkami, a dziadek umarł niedługo po tym, jak jego ukochany wnuk za nie trafił.

Mój tata cały czas mówi, że umarł właśnie dlatego. Choć w książkach medycznych pewnie trudno byłoby znaleźć zawiedzione nadzieje pokładane w potomkach jako bezpośrednią przyczynę śmierci, to całkiem niewykluczone, że ma rację. Dziadek nie potrafił się z tym pogodzić. Targał nim wstyd, żal i zupełnie nieuzasadnione poczucie winy. Dusił to w sobie do momentu, aż jego serce odmówiło posłuszeństwa.

Zresztą Jay złamał serce całej rodzinie. Stał się dowodem na to, co mówią o nas wszyscy ci, którzy najchętniej wyrzuciliby imigrantów z tego kraju. Wpisał się w te wszystkie słowa o nieudacznikach, bezrobotnych, przestępcach… Jego dziadkowie i rodzice poświęcili życie, by udowodnić, że to bezpodstawne zarzuty, a on przekreślił to wszystko jedną głupią decyzją.

Dla dziadków przyjazd tutaj był jak wygrana na loterii i wszystko, czego chcieli, to ciężko pracować, ale na sukces szanse miały dopiero ich dzieci. Oczywiście też nie bez ciężkiej pracy, jednak osiągnęły pozycję, która pozwalała patrzeć na przyszłość ze spokojem, a potem… potem Jay to wszystko zaprzepaścił. Ledwo wkroczył w dorosłe życie, a już je zrujnował. Wstyd mi, że to mój brat…

Zoya zamilkła na chwilę, jakby się zastanawiała, czy powinna kontynuować tę opowieść.

– Ty w ogóle tego nie zapisujesz. Mówiłeś, że to ma być reportaż – zauważyła nie bez racji.

Tak zasłuchałem się w jej słowa, że zupełnie zapomniałem o podtrzymywaniu wiarygodności argumentu, którym przekonałem ją do rozmowy.

– Wszystko pamiętam. Wolę cię nie rozpraszać – rzuciłem mało wiarygodnie, ale Zoya zdawała się mi ufać.

A może po prostu chciała dalej mówić. Czułem, że wcale nie zmusza się do tych zwierzeń. Jakby zrozumiała, że może je wreszcie wyartykułować, wyrzucić z siebie. To wciąż nie było wszystko, co chciała mi powiedzieć. Wreszcie przyszedł czas na słowa, które bardzo potrzebowałem usłyszeć.

Sanjaya zrujnował nie tylko swoje życie. Zrujnował też naszą rodzinę. I rodzinę tego biednego mężczyzny… On był taki młody, miał małe dzieci. Całe życie przed sobą. Podczas procesu widziałam wdowę po nim. Taka piękna, dostojna kobieta. Ubrana w czarną sukienkę. Smutna, ale skupiona na dzieciach. Na rękach trzymała dziewczynkę, obok niej stał chłopiec. Dla nich próbowała się uśmiechać, choć wyraźnie przychodziło jej to z ogromnym trudem.

Kiedy sądzili Jaya, byłam jeszcze bardzo młoda, miałam mniej więcej tyle lat co ty, ale i tak wszystko rozumiałam. Miałam ogromne poczucie winy. Przez głowę przechodziły mi najdziwniejsze myśli. Na przykład taka, że ja też powinnam pójść do więzienia, bo przecież to mój brat. Chciałam podejść do tej kobiety, przeprosić, ale bałam się jej reakcji. Poza tym czy za coś takiego w ogóle da się przeprosić… Przecież to nie wróciłoby życia temu biednemu człowiekowi. Jego dzieci wychowują się bez kochającego ojca, a sprawcą tego nieszczęścia jest mój głupi brat. I to wszystko w imię jakiejś niedorzecznej zemsty.

Zoya zatrzymała się w ostatnim momencie. Jeszcze chwila i nie byłbym w stanie powstrzymać łez, które na pewno by mnie wydały. Dziś trochę żałuję, że nie powiedziałem jej wtedy, kim jestem. Może przyniosłoby jej to ulgę.

Nie była w stanie odezwać się do mojej mamy, ale wszystko, co mogłaby jej powiedzieć, powiedziała mnie.

Za to ja w tym momencie poczułem wytchnienie i choć trwało ono krótko, było mi nieprawdopodobnie potrzebne.

– Nie wiem, po co w ogóle ci to opowiadam – powiedziała nagle lekko łamiącym się głosem, który był dla mnie dowodem na szczerość tego, co właśnie usłyszałem.

Sam ledwo powstrzymywałem emocje. Wciąż usilnie próbowałem utrzymać łzy pod powiekami. Nie wiem, czy je zauważyła, ale nie chciała już dłużej opowiadać o sobie. Do dziś się dziwię, że tak się wtedy otworzyła. Nie wiem, czy na jej miejscu sam siebie potraktowałbym poważnie, ale może po prostu potrzebowała to z siebie wyrzucić.

Komukolwiek.

Przypomniała mi o dniu, który wyparłem z pamięci. Tym, w którym mama zabrała nas na ogłoszenie wyroku. Byłem już w takim wieku, że spokojnie mógłbym to pamiętać, ale dopiero gdy Zoya o tym wspomniała, tamte obrazy jak żywe stanęły mi przed oczami. Nie rozumiałem do końca, co tak naprawdę się dzieje. Wszystkie informacje na temat losu mojego taty były cenzurowane, jednak wbrew temu mama podjęła przedziwną decyzję, by zabrać nas do sądu w ten koszmarny dzień wymierzania sprawiedliwości, która miała dać ulgę w cierpieniu, choć wcale jej nie przyniosła.

Nigdy nie spytałem mamy, czym się kierowała, zabierając nas wtedy do sądu, skoro prawdę o tym, dlaczego nasz tata nigdy do nas nie wrócił, ukrywała przed nami latami. Możliwe, że była to wyłącznie podpowiedziana jej przez prawników taktyka, a może chciała, byśmy byli świadkami wymierzania kary tym, którzy zabrali nam ojca. Nawet jeśli nie byliśmy tego świadomi.

Nie wiem, czy Zoi przeszło przez myśl, że jestem tamtym chłopcem z sądu. Jeśli tak, nie dała tego po sobie poznać. A może właśnie dlatego, że się w tym zorientowała, dość raptownie ucięła naszą rozmowę.

– Muszę już iść – rzuciła.

– Dzięki, Zoya. Powiedz mi tylko jeszcze, czy wiesz coś o rodzicach Alana? Może miał rodzeństwo?

Zatrzymała się na chwilę i walcząc z odrazą w głosie, odparła:

– Rodzeństwa miał dużo, ale podorastali i albo stąd uciek­li, albo zostali odebrani i przeniesieni do rodzin zastępczych. A rodziców znajdziesz pewnie pijanych w domu albo w pubie za zakrętem. Od lat nie trzeźwieją…

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI