Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Możliwość zajrzenia za pilnie strzeżone mury arabskich pałaców jest dostępna tylko dla nielicznych.
W świecie, w którym miliony ludzi nie mogą zaspokoić swoich niezbędnych potrzeb życiowych, istnieją tysiące takich, którzy otaczają się tonami tego, co zupełnie zbędne. Mieszkają w luksusowych twierdzach, inkrustowanych złotem klatkach z włoskiego marmuru, udając szczęście… Bogate Arabki uwielbiają robić zakupy w drogich butikach i urządzać z przepychem wnętrza swoich rezydencji, ale często nie robią tego wyłącznie z próżności, a z naturalnej dla każdego potrzeby wolności. To zwykle jedyne decyzje, które mogą podejmować bez udziału męża.
Rezydencje zamieszkiwane przez nowoczesnych Arabów stały się tłem dla historii opowiedzianych przez pracującą w Omanie, Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratach Arabskich projektantkę wnętrz. Te opowieści wzbudzają przerażenie, czasami obrzydzenie, często współczucie, ale zdarza się, że i podziw, a nawet zazdrość.
Czy chcesz dowiedzieć się, jakie tajemnice kryją arabskie pałace?
Marcin Margielewski – pracował jako dziennikarz radiowy, prasowy i telewizyjny. Przez dziesięć lat podróżował, mieszkając między innymi w Wielkiej Brytanii, Dubaju, Kuwejcie i Arabii Saudyjskiej. Był dyrektorem kreatywnym kilku światowych marek. Autor bestselerowych książek: „Jak podrywają szejkowie” (2019), „Była arabską stewardesą” (2019), „Zaginione arabskie księżniczki” (2020), „Tajemnice hoteli Dubaju” (2020), „Urodziłam dziecko szejka” (2020), trzytomowej serii „Niewolnicy” (2021), „Porzuciłam islam, muszę umrzeć” (2022), „Wyrwana z piekła talibów” (2022) , „Kłamstwa arabskich szejków” (2022), „Zaginiony arabski książę” (2023), „Piekło kobiet Iranu” (2023), „Handlarze arabskich niewolników” (2023) oraz „Sekrety arabskich kurortów” (2023).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Copyright © Marcin Margielewski, 2024
Projekt okładki
Michał Kubacki
Zdjęcie na okładce
Michał Kubacki
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8352-690-4
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Jureczku, Marcysiu,
wciąż nie mogę uwierzyć,
wciąż nie mogę się z tym pogodzić,
wciąż na Was czekam…
Prolog
Chociaż o saudyjskim luksusie napisano już wiele – ja sam niemało – ten temat wciąż zdaje się niezwykle ekscytujący. To pewnie dlatego, że mimo nawet najbardziej szczegółowych opisów nadal trudno sobie ów luksus wyobrazić.
W świecie, w którym miliony ludzi nie mogą pozwolić sobie na to, co niezbędne do życia, istnieją tysiące takich, którzy otaczają się tonami rzeczy kompletnie zbędnych. Jednych i drugich łączy desperacja, z jaką próbują utrzymać się przy życiu. Ci pierwsi ratują się przed śmiercią z głodu, drugim grozi śmierć z nudy.
Generalizowanie, jak w każdym przypadku, i tutaj nie jest w pełni sprawiedliwe, bo nie każdy bogacz marnotrawi swoje pieniądze na zbytek, a zjawisko, jakim są miliarderzy z Zatoki Perskiej, jest zdecydowanie bardziej złożone, niż mogłoby się wydawać. Ich styl życia faktycznie większości z nas trudno sobie wyobrazić, ale tak naprawdę nie to jest w nim najbardziej ekscytujące. Luksus, jakim otaczają się bogaci ludzie z krajów arabskich, to coś znacznie więcej niż tylko wydawanie pieniędzy na wszystko, do czego przyczepiono metkę z wysoką ceną. Ma on swoją ukrytą w pluszowym przepychu, oblaną lukrem zbytku, trudną do zauważenia symbolikę, której źródeł należy poszukiwać w historii, kulturze i religii krajów tego regionu.
Sam nigdy wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy. Ten wątek jakoś umykał mi w gąszczu innych. Tak jak pewnie większości z nas, drogie wnętrza wydawały mi się po prostu bajkową scenografią. Niewyobrażalnie kosztowne, tworzone na zamówienie samochody były tylko nowoczesną wersją wielbłądów. Sklepy z najdroższymi ubraniami – importem z Zachodu, choć tak naprawdę większość z nich kryje w sobie towary stworzone w biednych krajach Wschodu, które po prostu przyjechały do tych bogatych. Podsumowując – wszystko to wydawało mi się zwyczajne. Drogie, ale zwyczajne.
Po przeprowadzeniu dziesiątek rozmów z bohaterami moich książek nie sądziłem, że na mojej drodze pojawi się jeszcze ktoś, kto wskaże mi zupełnie inny sposób postrzegania arabskich elit – i wtedy pojawiła się na niej Magda. Bliski Wschód oboje poznawaliśmy mniej więcej w tym samym czasie, ale w zupełnie innych okolicznościach – i to zapewne jest powodem, że patrzymy na niego tak różnie. Ja byłem zwyczajnym ekspatem, czyli rezydentem Dubaju. Żyłem bardzo wygodnie, ale o luksus raczej tylko się ocierałem, nigdy nie był on moją codziennością. Życie Magdy to zupełnie inna historia – ona do dziś funkcjonuje w absolutnym epicentrum arabskiego zbytku.
– Zdarzają mi się dni, kiedy wydaję tak niewyobrażalne pieniądze, że przy nich zakupy bogatych Arabek w Louis Vuitton są jak ostatni etap wyprzedaży w Pepco – śmieje się.
Ale spokojnie, Magda nie jest kolejną samozwańczą gwiazdą Bollywood ani modelką z Miami z parciem na szkło, „dolarsową” obsesją, wybujałą fantazją i brakiem hamulców w opowiadaniu najbardziej niestworzonych bzdur.
– Szczerze mówiąc, ta sukienka chyba właśnie jest z Pepco – rzuca podczas naszej pierwszej rozmowy, wskazując na swoje ubranie.
Wygląda świetnie i dowodzi tego, że nie pieniądze świadczą o klasie człowieka. Ale w świecie, do którego Magda właśnie mnie zaprasza, panują zupełnie inne zasady. Tam pieniądze są wszystkim. Znaczą o wiele więcej, niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić.
Magda jest architektką wnętrz, którą ciekawość świata, dziwne dziecięce hobby i zupełny przypadek rzuciły w miejsce wprost wymarzone dla ludzi wykonujących jej zawód.
– Największym problemem architektów wnętrz zawsze jest budżet. Klienci w Europie chcą wszystkiego, co najdroższe, byle nie musieli za to dużo płacić. Ten problem w Omanie, Abu Dhabi czy Arabii Saudyjskiej zupełnie nie istnieje. Wybieranie tańszych opcji w ogóle nie wchodzi w grę, tam wszystko ma być najdroższe, co oczywiście wcale nie oznacza, że najlepsze. Ale wydana kwota daje inwestorom gwarancję, że dostają coś wyjątkowego – opowiada Magda.
Zanim przejdziemy do jej historii, dzieli się ze mną swoimi przemyśleniami:
– Wiesz, tak naprawdę te opływające złotem rezydencje często skrywają ogromną emocjonalną biedę. Niekiedy odnosiłam wrażenie, że moje klientki, bo to z kobietami ze względów kulturowych najczęściej pracuję, bardziej od moich projektów potrzebują psychologa.
– Nie sądziłem, że to kobiety urządzają te pałace… – przyznaję.
– Bardzo często. Bogate Arabki uwielbiają robić zakupy i urządzać wnętrza, ale nie robią tego wyłącznie z próżności, a z naturalnej dla każdego potrzeby samodecydowania. To często jedyne decyzje, które mogą podejmować bez udziału męża. Mężczyźni nie interesują się wazonami, tapetami, dywanami, no, chyba że mają nimi być wyłożone stajnie ich koni.
– Dywany w stajniach?
– To tylko jedna z fanaberii, jakie musiałam spełnić. Ale myślę, że tego typu pomysły kryją większy problem. Ci ludzie często są naprawdę bardzo nieszczęśliwi. W niemal każdej rodzinie, z którą pracowałam, działy się rzeczy, które sprawiały, że ich bogactwo okazywało się czymś zupełnie nieistotnym. Byłabym gotowa oddać każdy grosz, by nie przechodzić tego, co ci ludzie. To tylko dowód, że pieniądze naprawdę nie gwarantują szczęścia, dają jedynie chwile ekscytacji i zapomnienia, a to spora różnica.
Magda zaskakiwała mnie każdego dnia naszych rozmów. Myślałem, że to, co od niej usłyszę, będzie wykładane najdroższym marmurem, inkrustowane złotem i wysadzane drogimi kamieniami, ale jej opowieści o tym, co kryją rezydencje zamieszkiwane przez nowoczesnych Arabów, stały się tłem dla historii, które wzbudzają przerażenie, obrzydzenie, często współczucie, choć zdarza się, że i podziw.
Zaglądanie za pilnie strzeżone mury arabskich willi jest przywilejem bardzo nielicznych, ale ta opowieść pozwoli na to Wam wszystkim. Ostrzegam tylko, że robicie to na własne ryzyko…
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ 1
Pożar
Czas ma niezwykłą moc zacierania tego, co złe. Traumy zmienia w nieprzyjemne wspomnienia, a te próbuje obrócić w wartościowe doświadczenia i zachować w pamięci jako lekcje życia. Nie zawsze mu się to udaje, bo często idziemy przez życie posiniaczeni, obici, z krwawiącymi ranami. O trudnych chwilach często przypominają nam blizny, tylko z pozoru bezbolesne. Jedni idą przez życie, otwarcie pokazując je światu, drudzy chowają je skrzętnie i próbują o nich zapomnieć.
Zdarza się, że kolekcjonujemy je już od najmłodszych lat. Ci, którym szczęście sprzyja nieco bardziej, zaczynają się z nimi mierzyć dopiero w dorosłym życiu, ale jedno jest pewne – nikt nie jest w stanie zupełnie ich uniknąć. Nawet jeśli nasze życie z pozoru wydaje się wolne od bólu i trosk.
Ja miałam beztroskie, wypełnione miłością dzieciństwo, ale z perspektywy czasu wiem, jak wiele wysiłku kosztowało moich najbliższych, by właśnie takie było. Przez wiele lat nie miałam pojęcia, jak nietypowa jest nasza rodzina i jak trudno było zachować pozory jej normalności. Wychowywanie szczęśliwych dzieci w cieniu czyjegoś cierpienia jest zadaniem ponad ludzkie siły. Niemal codziennie na posesję naszego domu, obok którego moi rodzice prowadzili swój biznes, przyjeżdżali ludzie pogrążeni w smutku, zapłakani, ledwo trzymający się na nogach z rozpaczy. Musieli mierzyć się ze stratą najbliższych, wypowiadać słowa, które więzły im w gardle, odpowiadać na pytania, których nikt nie chce usłyszeć, planować to, co kończy wszelkie plany…
Ja widywałam ich jednak niezwykle rzadko, a nawet jeśli pojawiali się w zasięgu mojego wzroku, nie miałam pojęcia o ich uczuciach. Nigdy nie słyszałam, co mówili, nie rozumiałam ich zachowania, a otoczona pielęgnowanym przez rodziców i dziadków ogrodzeniem dziecięcej ignorancji, nie interesowałam się nawet, dlaczego są smutni, dlaczego zachowują się w taki sposób – ani co w ogóle ich do nas sprowadza.
Byłam zwyczajnym dzieciakiem, choć dziś myślę, że wiele osób mogło uważać inaczej. Dorastałam w ciepłym, kochającym domu, warto dodać, że całkiem majętnym. Przynajmniej do czasu, gdy zmieniła to plaga zawiści, głupoty i przesądów.
Całe nasze życie obracało się wokół rodzinnego biznesu. Mama i tata przejęli go od dziadków, gdy ci zdecydowali się przejść na emeryturę niedługo po tym, jak pojawiliśmy się na świecie my, ich wnuki. Najpierw ja, a już po niespełna roku mój brat Mateusz, zwany przez wszystkich niezbyt wymyślnie Matim. Nasi rodzice wierzyli, że jeśli między mną a moim bratem będzie niewielka różnica wieku, będziemy ze sobą bardziej zżyci. A my, zupełnie nieświadomie, wcieliliśmy ich plan w życie. Mati do dziś jest jednym z trzech – obok taty i dziadka – najważniejszych mężczyzn w moim życiu. To wielkie szczęście, ale też pewien rodzaj klątwy, bo żaden facet, który pojawia się na mojej drodze, nie jest w stanie dorównać żadnemu z nich. Podświadomie ich porównuję i niestety często odpadają w przedbiegach.
„Najlepszy biznes zrobiliśmy, wymieniając firmę na wnuki”, mawiał żartobliwie dziadek, choć wiem, że on i babcia naprawdę tak uważali. Kiedy byliśmy mali, dziadkowie w pewnym sensie zamienili się bowiem z naszymi rodzicami. Przekazali w ich ręce świetnie prosperującą, ale też wymagającą czasu i poświęcenia firmę, sami zaś bez reszty oddali się opiece nade mną i Matim, stwarzając nam bezpieczny, kolorowy świat beztroskich zabaw, jaki potrafią stworzyć jedynie kochający dziadkowie.
Żyliśmy w bańce, mocno odizolowanej od świata rzeczywistego. O tym, że nasza rodzina jest solą w oku wielu mieszkańców naszego miasta, dowiedziałam się dopiero pod koniec gimnazjum. Nie miałam pojęcia, że tak dużo osób żywi do nas niechęć. I nie bardzo byłam w stanie to zrozumieć.
O tym, co tak naprawdę robią moi rodzice i z czym się wiąże ich zajęcie, dowiadywałam się stopniowo i w sposób niezwykle subtelny. Moi bliscy edukowali mnie i Matiego z wielkim wyczuciem i wrażliwością. Dzięki temu ostatecznie postrzegaliśmy ich codzienne obowiązki jak zwykłą pracę. Ale nie wszyscy byli tego samego zdania. Sąsiedzi i niektórzy nauczyciele uważali, że wychowywanie dzieci w domu, w którego sąsiedztwie sprzedaje się trumny, planuje pogrzeby i przygotowuje ciała zmarłych do ostatniej drogi, jest niezwykle szkodliwe. Niektórzy zwracali się nawet do odpowiednich służb, by te kontrolowały, czy mnie i mojemu bratu nie dzieje się krzywda. Ale nawet tych wizyt nie wspominam traumatycznie. Dziadkowie zawsze potrafili zaczarować je tak, byśmy nie odczuli stojącej za nimi powagi sytuacji.
Nawet teraz, jako dorosła osoba, nie uważam, że ludzie prowadzący zakład pogrzebowy powinni powstrzymywać się od zakładania rodziny, bo jak twierdzą niektórzy, jest to „szkodliwe dla dzieci”. Przeciwnie – śmierć jest elementem życia, a od rodziców zależy, w jaki sposób oswoją z nią swoje dzieci. Moim zdaniem zdecydowanie większym problemem są gry komputerowe, w których wiernie imituje się mordowanie przeciwników, albo nawet zwykłe zabawki militarne. To dzieci, które się nimi bawią, mają obsesję śmierci. My nie mieliśmy takich gier ani zabawek, choć faktycznie jedna z naszych dziecięcych rozrywek mogła wydawać się niektórym niepokojąca. To właśnie z jej powodu zaczął się pomiędzy moimi rodzicami a niektórymi sąsiadami konflikt, który z czasem tylko eskalował.
Pamiętam, jak nasza sąsiadka, pani Fleszarowa, z której dziećmi zdarzało nam się bawić na podwórku, przybiegła któregoś dnia do naszej mamy, roztrzęsiona swoim odkryciem. Okazało się, że poważnie zaniepokoiła ją zabawa, której oddawaliśmy się tego dnia z Matim, a co najgorsze – wciągnęliśmy w nią dwójkę jej dzieci.
Jakkolwiek drastycznie to brzmi, muszę przyznać, że faktycznie jako maluchy często bawiliśmy się… w pogrzeby. Zapewniam jednak, nie było w tym niczego, co wymagałoby interwencji psychologa, psychiatry albo (co sugerowała zatroskana sąsiadka) księdza. Każda z moich lalek miała na koncie przynajmniej kilka pochówków, ale zawsze po „uroczystościach” wszystkie wracały na półkę w moim pokoju w nienaruszonym stanie. Mati wcielał się w rolę duchownego prowadzącego ceremonię, a ja dbałam o dekorowanie grobów kwiatkami, co sprawiało mi największą radość. Przez długi czas byłam przekonana, że głównym powodem, dla którego ludzie stawiają groby, jest właśnie chęć dekorowania kwiatkami i palenia na nich świeczek.
Zdaję sobie sprawę, że podobne zabawy niewinnych maluchów mogą przyprawiać o dreszcze, ale w naszym przypadku naprawdę nie było powodu do obaw. Dzieci często naśladują dorosłych i my z Matim robiliśmy dokładnie to samo. Choć nie rozumieliśmy znaczenia tego, co robią mama i tata, wiedzieliśmy, że po prostu organizują pogrzeby, i ich naśladowaliśmy. Poza tym, że od czasu do czasu zakopywaliśmy moje lalki, byliśmy zupełnie normalnymi dzieciakami, a rodzice i dziadkowie dbali o to, by nic nie zakłóciło naszego rozwoju.
W pogrzeby z reguły bawiliśmy się we dwójkę, choć czasami, jak tamtego dnia, dołączały do nas inne dzieciaki. Te zabawy nigdy nie odbijały się w okolicy echem do czasu, aż na ceremonii pogrzebowej moich dwóch lalek Barbie pojawili się młodzi Fleszarowie. Z dziećmi sąsiadów mieszkających dwa domy dalej bawiliśmy się dość często, ale z reguły po prostu jeździliśmy na rolkach czy rowerach lub godzinami przesiadywaliśmy na krawężniku. Czasami rysowaliśmy kredą po asfalcie, zdarzało się też, że w większej grupie graliśmy w piłkę. Tamtego razu jednak wyjątkowo zaprosiliśmy ich do naszego domu. Ponieważ Fleszarów była trójka, dwóch chłopaków i dziewczynka, podobnie jak my urodzonych rok po roku, uznałam za stosowne urządzić większy pogrzeb, stąd decyzja o pochowaniu dwóch lalek.
Maciek i Kuba doskonale się spisali, z powagą niosąc trumny – wyłożone bibułą pudełka, w których złożone były dwie uśmiechnięte, spoglądające na nas szeroko otwartymi niebieskimi oczami Barbie. Mati jak zwykle czekał przy wykopanych dołkach, gotowy do wygłoszenia mowy pogrzebowej, wychwalającej przerwane przedwcześnie życie obu lalek. Sama byłam ciekawa, co tym razem uzna za powód ich zejścia; mój brat zawsze wymyślał niestworzone powody. Najczęściej lalki padały ofiarą jakiejś kompletnie zmyślonej choroby, której nazwę wymyślał na poczekaniu. Czasami też były ofiarami wypadków. Tym razem miały umrzeć z miłości, zakochane w tym samym Kenie, który nie chciał żadnej z nich. Bardzo romantyczne. Jeśli Matiemu nie udałoby się zrobić kariery w Kościele, z powodzeniem mógłby pisać scenariusze do telewizyjnych tasiemców.
Ja i Emilka, najmłodsza z rodzeństwa Fleszarów, stałyśmy już z gotowymi bukietami polnych kwiatów, które miały udekorować świeżo usypane groby zaraz po pochówku. Ceremonia nie trwała długo, a i zakopanie pudełek z lalkami zajęło naszym sąsiadom tylko chwilę. Byli tak zaangażowani, jakby robili to już wiele razy, i to zupełnie na serio. Ta zabawa wyraźnie im się podobała. Trzeba przyznać, że nie brakowało jej oryginalności, i jestem pewna, że nigdy wcześniej nie mieli okazji uczestniczyć w niczym podobnym.
Do domu wszyscy troje wrócili tego dnia pełni entuzjazmu i zapewne okrasili nim swoje opowieści o tym, jak doskonale się u nas bawili. Sądząc po reakcji ich matki, która niedługo potem nas odwiedziła, opowiedzieli jej wszystko ze szczegółami. O ile jednak młodym Fleszarom zabawa w pogrzeb bardzo się spodobała, o tyle ich mama była nią przerażona. I sądząc po dźwiękach, jakie z siebie wydobywała, również potężnie rozsierdzona. Nie słyszałam dokładnie tego, co wykrzykiwała, bo babcia zabrała mnie i Matiego do pokoju, próbując odwrócić czymś naszą uwagę od sąsiedzkiej awantury, ale wiedziałam, że to jakaś poważna sprawa.
Moja mama, choć wcale o to nie prosiła, otrzymała tego dnia bardzo poważną i na wskroś druzgocącą recenzję swojego rodzicielstwa połączoną z wykładem na temat zasad wychowania dzieci. Tuż po tym pani Fleszarowa wybiegła z naszego domu, a gdy wróciła do siebie, kategorycznie zakazała swoim pociechom zabaw z nami.
Na tym jednak nie poprzestała. Zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, zyskaliśmy dzięki niej łatkę rodziny Addamsów, i to na całe dekady przed szaleństwem, jakie wywołał serial Wednesday. Nie wiedziałam, że tak właśnie nas nazywają, do czasu, gdy poszłam do liceum. Wcześniej nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, nie byłoby też żadną obelgą, ale kiedy weszłam w okres dojrzewania i zaczęłam zwracać uwagę na opinie innych, potraktowałam to jako obelgę. Dziś zapewne nie byłby to powód do zmartwień, raczej do dumy, ale wtedy było to moją pierwszą życiową tragedią. Wcześniej jednak miałam przed sobą kilka lat życia w nieuświadomionej izolacji, jakiej poddano mnie i Matiego.
Ale młodzi Fleszarowie mieli znacznie gorzej. Kiedy dorastali, matka zakazywała im dosłownie wszystkiego, a o tym, co jest grzechem, uczyli się niemal codziennie. Nasza sąsiadka miała bardzo surowe podejście do wychowania dzieci, a główny tor wytyczała w nim nauka Kościoła. Chłopcy służyli do mszy, a Emilka uczestniczyła we wszystkich wydarzeniach parafialnych, non stop ciągana do świątyni przez swoją mamę. Na przestrzeni kolejnych lat koleżanka zwierzała mi się ukradkiem, jak bardzo tego nie lubi, z czasem używając coraz ostrzejszych słów. Maciek i Kuba zdawali się zdecydowanie bardziej pogodzeni z wolą matki.
Pani Fleszarowa na pewno nie miała łatwego życia. Po rozwodzie z mężem na jej głowę spadło wychowanie i utrzymanie trójki dorastających dzieci. Pomiędzy pracą na etat i etatem przy pracach domowych nie było w jej świecie miejsca na żadne komplikacje. Ale okres dojrzewania to czas, który niesie ze sobą mnóstwo nieuniknionych problemów. Kuba zdawał się dorastać bez większych perturbacji, ale Maciek zmienił się nie do poznania. Zamknął się w sobie, nie chciał chodzić do szkoły, przestał też pojawiać się w kościele. Nie radził sobie z życiem. Początkowo jakby stał z boku, później powoli się z niego wycofywał, coraz bardziej znikał. Kuba, znacznie silniejszy psychicznie, starał się do niego dotrzeć, jakoś trzymać go w pionie, aż w końcu dowiedział się, co stoi za kłopotami brata. I nie miał wątpliwości, że nie może tej wiedzy zachować dla siebie.
Kiedy Kuba, zatroskany o Maćka, poszedł porozmawiać z matką i wyjawił jej prawdę, Fleszarowa prawie odeszła od zmysłów. Uznała, że to fanaberia i wymysły, które można wypędzić z głowy jej syna twardą ręką. Nie znając żadnego innego sposobu na rozwiązanie problemu, spuściła Maćkowi lanie, po czym siłą zaciągnęła go przed oblicze księdza proboszcza.
Okazało się, że Maciek odkrywał w sobie seksualność, na którą nie był gotowy. Wiedział, że jego matka na pewno tego nie zaakceptuje. Bardzo możliwe, że był gejem, choć prawdopodobnie nigdy nikomu poza swoim bratem nie powiedział tego wprost. Ta kwestia pozostała w sferze domysłów, bo nikt tego nie potwierdził, a po tragedii, do jakiej doszło kilka dni później, nikt już nie śmiał zapytać wprost, choć wszyscy o tym mówili.
Kilka dni po rozmowie z proboszczem, który utwierdził Maćka w lękliwym przekonaniu, że jeśli ten nie pozbędzie się „nieprawych i brudnych” myśli, zostanie potępiony, zniszczy życie swoje i swojej przyszłej żony, odbył się pogrzeb chłopaka. Ceremonię poprowadził ten sam duchowny, ale zupełnie nie wyglądał na przejętego faktem, że jego młody parafianin postanowił brutalnie zakończyć swoje życie. Nakazał tylko żałobnikom, by modlili się nad „grzeszną duszą” Maćka, by Pan Bóg wybaczył mu jego czyn.
Choć moi rodzice po sąsiedzku prowadzili swój zakład pogrzebowy, pani Fleszarowa nie zgłosiła się do nich w sprawie organizacji pochówku syna. Było jasne, że mimo upływu lat chowa do nas urazę. Nikt z nas nie zdawał sobie nawet sprawy, jak wielką.
Od czasu, gdy pani Fleszarowa zakazała swoim dzieciom zabaw z nami, widziałam Maćka tylko kilka razy, nie rozmawialiśmy już chyba nigdy, ale pozostał w mojej głowie i do dziś często o nim myślę. Takie młode życie zgaszone przedwcześnie, stracone dla świata, zanim jeszcze zdążyło zakwitnąć…
W dzieciństwie zerwanie kontaktu z młodymi Fleszarami nie było dla nas wielką stratą. Lubiliśmy ich, ale ja i Mati mieliśmy tak niezwykłą relację bratersko-siostrzaną, że najlepiej czuliśmy się we własnym towarzystwie. Fakt, że nie bywały u nas inne, okazjonalnie zapraszane dzieci, również nie stanowił dla nas problemu. Dziadkowie i rodzice barwnie i wiarygodnie maskowali przed nami prawdę o tym, że mamy czy ojcowie naszych rówieśników niezbyt chętnie widzą swoje dzieci w towarzystwie rodzeństwa bawiącego się w pogrzeby.
Jedyne, co mogłam jakoś odczuć w związku z tym nieuświadomionym ostracyzmem, to fakt, że moje lalki w ostatnią drogę odprowadzało mniej żałobników, ale pluszowe misie i plastikowe figurki doskonale wypełniały tę lukę, w zadumie słuchając kazań Matiego. A trzeba podkreślić, że mój brat był w tej roli całkiem niezły. Nie został wprawdzie księdzem, ale charyzma, z jaką wygłaszał peany na temat życia doczesnego zmarłych Barbie, mogłaby z niego zrobić gwiazdę niejednej ambony.
Tymczasem pani Fleszarowa zadbała o to, by wieści o naszych „patologicznych”, jak je nazywała, zabawach rozniosły się w okolicy szerokim echem, i z czasem coraz więcej ludzi, również dzieci w szkole, zaczęło się z nas podśmiewywać. Kompletnie tego nie rozumiałam. Byłam mała, ale nawet ja wiedziałam, że te zabawy niczemu nie szkodzą.
Nasi rodzice wiedzieli, że wychowywanie dzieci w cieniu ludzkich tragedii może mieć na nie spory wpływ, i robili wszystko, by nie był to wpływ negatywny. I choć nie mogli nas ochronić przed wiedzą o tym, czym zajmuje się nasza rodzina, ani ja, ani Mati w dzieciństwie nie widzieliśmy martwego ciała, nie doświadczyliśmy żadnych przygnębiających aspektów ich zajęcia. Byliśmy jakby pod ochroną. Tak skuteczną, że to, czym naprawdę jest śmierć, zrozumiałam wcale nie wcześniej niż moi rówieśnicy.
A potem kampania pani Fleszarowej przeciwko naszej rodzinie nabrała rozpędu.
Pierwsze sygnały świadczące o tym, że ludzie patrzą na mnie i na moją rodzinę krzywo, pamiętam jeszcze z czasów szkoły podstawowej, choć uświadomiłam to sobie dopiero po czasie. Zdarzały się komentarze, z reguły ze strony chłopców, że lepiej się ze mną nie zadawać, bo mogę kogoś żywcem zakopać, ale to były sporadyczne przypadki. Niechęć w stosunku do nas, zasiana przez sąsiadkę, sukcesywnie pleniła się za naszymi plecami, aż wybujała jak trujący bluszcz. Kwestią czasu było, gdy zacznie przynosić plony.
To musiało być latem. Niedługo po tym, jak skończyła się szkoła. Ja byłam po swoim pierwszym roku w liceum, Mati właśnie skończył gimnazjum. Dziadkowie zabrali nas na krótkie wakacje nad morze. Niestety okazały się krótsze, niż było to zaplanowane. Pamiętam, jak obudzili nas nad ranem. Wszystkie nasze rzeczy były już spakowane i zaniesione do samochodu. Babcia, głaszcząc mnie po głowie, powiedziała półgłosem:
– Madzieńko, musimy wracać. Nie przebieraj się, załóż tylko klapeczki i wskoczycie z Matim do auta. Dośpicie w podróży.
Byłam zbyt zaspana, by zadawać racjonalne pytania, dlatego po prostu wstałam i zrobiłam to, o co prosiła. Dziadek w ten sam sposób obudził Matiego. Oboje rzeczywiście od razu zasnęliśmy ponownie na tylnej kanapie samochodu i obudziliśmy się godzinę, może półtorej przed dotarciem na miejsce. Zatrzymaliśmy się na trasie w McDonaldzie, gdzie mogliśmy się przebrać, a potem usiedliśmy razem do śniadania. Dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać, że cała ta sytuacja jest bardzo dziwna. Dziadkowie zawsze się przy nas uśmiechali, ale teraz ich uśmiechy były jakby spięte, kontrolowane. Wydawało mi się, że babcia ma w oczach łzy. I rzeczywiście za chwilę pojedyncze krople spłynęły po jej policzkach, gdy Mati zadał wreszcie pytanie:
– Dlaczego wracamy tak wcześnie?
Widok płaczącej babci, która nawet wtedy nie przestawała się uśmiechać, sprawił, że na moment zamarłam. Moje ciało przeszył dreszcz. Bałam się pytać o cokolwiek więcej. Chyba podświadomie nie chciałam usłyszeć odpowiedzi, która mogłaby złamać mi serce, obrócić mój szczęśliwy do tej pory świat w zgliszcza. Nie spodziewałam się jednak, że los tak dosłownie potraktuje moje obawy.
Dziadkowie zbierali się w sobie jeszcze chwilę, aż w końcu, wiedząc, że trzymanie nas w niepewności tylko pogarsza sytuację, dziadek przerwał dławiącą ciszę.
– W naszym domu był pożar…
– Co z rodzicami? – przerwał mu od razu mój brat.
– Są bezpieczni. Tata jest w szpitalu, bo lekko się podtruł, ale nic mu nie będzie… Przez jakiś czas jednak będziemy musieli mieszkać u cioci Steni.
Ciocia Stenia była siostrą mojego dziadka. Rozwiodła się ze swoim mężem niedługo po ślubie i od tego czasu mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu na drugim końcu miasta. Odwiedzaliśmy ją czasami, a ona bywała u nas w święta. Zawsze wydawała mi się miła, choć nie należała do tych cioć, które przepadają za dziećmi, i nigdy nas nie rozpieszczała.
Byłam kompletnie oszołomiona, nie wiedziałam, jak zareagować. Na szczęście Mati zachował zimną krew.
– Jak duże są zniszczenia? – spytał niezwykle dojrzale.
– Zakład spalił się cały… To tam zaczął się pożar… Potem ogień przeniósł się na piętro, ale dolna część jest cała zalana po akcji gaśniczej. Będziemy musieli poczekać na specjalistów, żeby ocenili, czy możemy wrócić do domu – poinformował nas równie rzeczowo dziadek.
– Ale nie martwcie się, kochani, wyjdziemy z tego i wszystko będzie dobrze – dodała babcia, teraz już nie powstrzymując łez.
Poczułam, że chcę jak najszybciej znaleźć się w domu. Wiedziałam, że nie będę mogła w nim zostać, miałam świadomość, że długo do niego nie wrócę, ale odczuwałam nieodpartą potrzebę bycia na miejscu. Okazało się, że podobnie czuliśmy wszyscy. Przez resztę podróży mówiliśmy bardzo niewiele, skrzętnie omijając temat, który zdominował nasze myśli.
Nigdy nie zapomnę momentu, gdy podjechaliśmy w pobliże naszego domu. Dziadek zaparkował kilkadziesiąt metrów od posesji. Pomyślałam wtedy, że próbuje nam dozować emocje, oddalać je, mimo że były już tak blisko.
Trawnik i pieczołowicie pielęgnowane przez dziadka krzewy stanowiły smutną zapowiedź tego, co nas czekało. Połamane, pochylone, jakby w rozpaczy, stały się pierwszą ofiarą zakończonej zaledwie kilka godzin wcześniej akcji ratunkowej. Bałam się wysiąść z samochodu. Patrzyłam w dal, zbierając siły na pierwszy krok. To był symboliczny koniec mojego dzieciństwa. Moment, w którym ani miłość moich dziadków, ani zapał rodziców nie były w stanie obronić mnie przed okrutną rzeczywistością.
Zapach spalenizny zmieszanej z jakimś chemicznym odorem dotarł do moich nozdrzy jeszcze przez zamknięte drzwi samochodu. A jednak je otworzyłam. Mimo że powietrze na zewnątrz zdążyło nim przesiąknąć, było tu zdecydowanie więcej tlenu niż w kabinie.
Mój brat, który wydawał się podchodzić do całej sprawy bardzo racjonalnie, teraz zupełnie się rozkleił. Siedział z kamienną twarzą i patrzył w dal, nawet nie mrugając.
– Mati, chodź… – próbowałam wybudzić go z transu, ale nie zareagował. – Chodź, zobaczymy, co się uratowało…
– Nic. Już wiem, że nic – odpowiedział w końcu bez cienia emocji.
Nasze pokoje znajdowały się na pierwszym piętrze od strony zakładu. Jeśli ogień przyszedł stamtąd, były pierwszymi na jego drodze. To dlatego mój logicznie myślący brat nie miał już nadziei. Ja mimo wszystko liczyłam, że nie będzie tak źle. Musiałam się czegoś trzymać.
Gdy wysiadłam, babcia wzięła mnie pod rękę i przytuliła. Potem powoli poszłyśmy w kierunku domu. Dziadek już tam był. Mati został w samochodzie, potrzebował czasu.
Do dziś pamiętam tamto pierwsze wrażenie – widok doszczętnie spalonego zakładu moich rodziców, zrujnowanego w połowie domu i rozjeżdżonego, tonącego w błocie podwórka. Te obrazy już na zawsze pozostaną w mojej głowie. Mati miał rację – nawet z dołu było widać, że z naszych pokoi nic nie zostało.
– Co teraz będzie? – szepnęłam do sparaliżowanej tym strasznym widokiem babci.
– Odbudujemy to wszystko. Zobaczysz, będzie jeszcze piękniej… – powiedziała, ale nie brzmiała zbyt przekonująco.
Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy do cioci Steni, gdzie spotkaliśmy się z rodzicami. Tam nasze emocje w końcu wybuchły. Wszyscy płakaliśmy, nawet tata i dziadek, którzy być może ze względu na swój fach na co dzień potrafili doskonale ukrywać uczucia. Teraz szlochali jak zrozpaczone dzieci.
Ciocia Stenia starała się nas jakoś pocieszyć, ale poza ulepieniem pierogów nie mogła zrobić nic więcej. Kolejne tygodnie mieliśmy spędzić w jej maleńkim, pamiętającym czasy PRL-u mieszkanku. Był środek lata, wakacje, ale mnie i Matiemu ten czas wydawał się niczym mroczny listopad, choć dziadkowie, rodzice i ciocia swoim zwyczajem robili wszystko, by znowu znieczulić nas na przygnębiającą rzeczywistość.
Rodzice i dziadkowie rozmawiali z nami dość otwarcie, od początku mówili, że dzięki oszczędnościom zamierzają odbudować dom i zakład. Ale to, jak doszło do pożaru, woleli przed nami ukryć. Na pierwsze tropy wpadliśmy tak naprawdę dzięki sąsiadom. Kiedy po pierwszych dwóch tygodniach szok nieco minął i zaczęliśmy z Matim coraz częściej odwiedzać naszą ulicę, żądni sensacji sąsiedzi zaczepiali nas, pytając, czy złapano już podpalaczy i na jakim etapie jest śledztwo policji. Początkowo w ogóle nie mieliśmy pojęcia, że toczy się jakieś śledztwo. Ale w tak małym mieszkanku jak to cioci Stasi trudno o utrzymanie sekretów. Nadstawiając uszu podczas wieczornych rozmów dorosłych, wreszcie dowiedzieliśmy się, że zakład pogrzebowy rodziców został podpalony celowo.
W Matim obudziła się dusza detektywa, ja też byłam ciekawa, kto stoi za naszym nieszczęściem, jednak nasze motywacje bardzo się różniły. Od naszego przyspieszonego powrotu z wakacji mój brat ciągle chodził podminowany i wściekły. A gdy usłyszał, że ktoś podpalił zakład i dom celowo, zaczął powtarzać, że jak tylko się dowie, kto to zrobił… Nigdy nie kończył, ale był naprawdę wściekły. Rozumiałam go, ale też miałam świadomość, że próba wymierzania sprawiedliwości przez czternastolatka mogłaby doprowadzić do jeszcze większej tragedii, dlatego starałam się go uspokajać.
– Na pewno ich znajdą i wsadzą do więzienia – zapewniałam.
Mój brat jednak nie wydawał się przekonany. Z łagodnego dzieciaka, który wygłaszał barwne i płomienne kazania na pogrzebach moich lalek, podczas jednego lata zmienił się w zbuntowanego, wściekłego nastolatka, którego napędzała żądza zemsty. Tego lata oboje przeszliśmy przyspieszony kurs dorosłości, na który żadne z nas nie było gotowe. Nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Mati coraz częściej znikał z domu, coraz mniej mi mówił, niechętnie odpowiadał na pytania, unikał rozmów.
Policja prowadziła postępowanie pod kątem dwóch motywów: próby zaszkodzenia konkurencji i zemsty. Pierwszy wykluczono bardzo szybko. Po przesłuchaniu właścicieli dwóch innych zakładów pogrzebowych w mieście funkcjonariusze zyskali pewność, że żaden z nich nie próbował wykluczyć z branży moich rodziców. Zresztą tata i dziadek od początku w to nie wierzyli, bo zawsze dobrze żyli z konkurencją. Czasem podsyłali sobie nawzajem zlecenia, których sami nie byli w stanie zrealizować, a nawet ustalali między sobą terminy urlopów, tak by nie doszło do sytuacji, że wszystkie zakłady w mieście będą zamknięte w tym samym czasie.
Podpalenie z zemsty wydawało się równie niedorzeczne. Nie mieliśmy wrogów, bo przecież trudno było sobie wyobrazić, by ci, którzy nazywali nas rodziną Addamsów, posunęli się do zbrodni, która mogła zakończyć się tragedią. Wprawdzie nas i dziadków nie było w domu w momencie, gdy wybuchł pożar, ale nasi rodzice spali i tylko cud sprawił, że obudzili się w porę i wybiegli na zewnątrz, zanim ogień zdążył się rozprzestrzenić.
Śledztwo trwało, a my z czasem przestaliśmy się interesować tym, jak doszło do pożaru, skupiając się na usuwaniu jego skutków. I tylko Mati nadal nie potrafił odpuścić. Prowadził swoje prywatne dochodzenie i coraz bardziej zamykał się w sobie. Ja, mając nadzieję, że jest to tylko etap, który minie, skupiłam się na pomocy rodzicom.
Tak naprawdę był to dla mnie przełomowy moment. To właśnie wtedy odkryłam programy do projektowania wnętrz, dzięki którym – początkowo dla zabawy, ale wkrótce już bardzo na poważnie – zajęłam się planowaniem kształtu naszego odbudowanego domu. Szczęśliwie na tamte wakacje, wbrew radom rodziców, zabrałam ze sobą laptopa. Gdybym się przy tym nie uparła, spłonąłby jak większość moich rzeczy, a tak miałam szansę go wykorzystać, by wspomóc prace. Pozostałości dachu, poddasze i całe pierwsze piętro naszego domu musiały zostać rozebrane i zbudowane na nowo, a część parterową, zajmowaną przez dziadków, trzeba było gruntownie wyremontować.
Projekty, które przygotowałam, zaskoczyły nie tylko moich rodziców, ale także mnie samą. Nie wiem, czy wizualizacje naprawdę ich zachwyciły, ale teraz już nie mieli wątpliwości, że właśnie tak będzie wyglądał nasz dom. W ten sposób zupełnie przypadkiem odkryłam, że właśnie to chciałabym robić w przyszłości. Później jeszcze wielokrotnie w życiu miałam się przekonać, że ze złych rzeczy wynikają dobre, bo chyba tak właśnie skonstruowany jest ten świat, wtedy jednak nie patrzyłam na to w ten sposób. Byłam szczęśliwa, że rodzice chwalą moje projekty, choć wciąż patrzyli na nie ze sporym niedowierzaniem. Nie byłam pewna, czy robią to dlatego, że nie chcą mnie zranić, czy faktycznie moje wizje mają dla nich wymierną wartość. Przekonałam się o tym, dopiero gdy je zrealizowali. Mogę więc powiedzieć, że pierwsze wnętrza na podstawie moich projektów powstały, gdy miałam zaledwie piętnaście lat, i sprawiły, że widziałam dla siebie już tylko jedną drogę.
Podczas gdy dla mnie ten przełomowy moment w życiu był na swój sposób pozytywny, dla Matiego okazał się innego rodzaju cezurą. Straciliśmy więź, która kiedyś zdawała się nierozerwalna. Brat mnie omijał, unikał, z czasem zaczął na mnie warczeć, zrobił się nieprzyjemny, zdarzało się, że jego słowa mnie raniły. Podobnie zachowywał się wobec rodziców. Ci zdawali sobie sprawę, że zachowuje się tak, bo nagle stracił wszystko, co znał, a na dodatek stało się to w momencie, kiedy zaczął dojrzewać. Martwili się, ale nie chcieli reagować gwałtownie, licząc, że z czasem sytuacja się unormuje. „Mati potrzebuje czasu”, mówili. Nie wiedzieli jednak, jak mój brat go spędza.
Pod koniec sierpnia rodzice zostali wezwani na komisariat, gdzie dowiedzieli się, że policja raczej nie będzie w stanie ustalić sprawców. Wprawdzie śledztwo nie zostało jeszcze zamknięte, ale ta informacja była ewidentną zapowiedzią tego, że wkrótce się to stanie.
Niedługo potem na naszej ulicy wybuchł kolejny pożar. Podpalacz nie podłożył jednak ognia pod dom naszych sąsiadów. Podpalił ich śmietnik i szczęśliwie zanim pożar zdążył się rozprzestrzenić, został zauważony i ugaszony. Podpalacza złapano, a moi rodzice zostali ponownie wezwani na komisariat. Spodziewali się, że policja ma w garści człowieka, który zniszczył ich biznes i dom, a teraz zagroził również bezpieczeństwu naszych sąsiadów. Nie spodziewali się jednak tego, że podpalaczem, który podłożył ogień pod śmietniki sąsiadów, był… Mati. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że poszkodowanymi sąsiadami byli Fleszarowie.
– Mati, synku, co ci strzeliło do głowy? – pytała mama, z trudem powstrzymując łzy, kiedy zobaczyła go po kilku godzinach aresztu.
Tata był równie załamany. Nie potrafił się na niego złościć, bo doskonale rozumiał, że kłopoty Matiego mają związek z problemem, z jakim borykała się cała nasza rodzina. Nie wiedział jednak, że aż tak bezpośredni.
Mój brat czuł wstyd i złość, które skrywał pod zasłoną milczenia. Ponieważ był nieletni, groził mu poprawczak, a naszym rodzicom poważne kłopoty prawne. Przysłuchiwał się temu, co mówią policjanci, i z każdą chwilą emocje w nim narastały. W końcu musiały wybuchnąć.
W pewnym momencie zerwał się z ławki, na której siedział pomiędzy dwoma rosłymi funkcjonariuszami. Policjanci natychmiast wstali i złapali go za ramiona. Mati próbował się szamotać, ale nie miał z nimi żadnych szans. Jedyne, co mógł, to krzyczeć.
– Nic nie robicie! Mieliście znaleźć i ukarać tego, kto spalił nasz dom, a wy nic nie robicie! – W jego głosie pobrzmiewała bolesna rozpacz.
– Synku, policja prowadzi śledztwo… – próbowała uspokoić go mama, ale on nie chciał tego słuchać.
– Nie prowadzi! Inaczej wiedzieliby już, kto to zrobił. Przecież wszyscy to wiedzą! – wrzeszczał mój brat.
Te słowa wywołały konsternację w pokoju, w którym się znajdowali.
– Co masz na myśli, mówiąc, że wszyscy to wiedzą? – wtrącił się komisarz prowadzący sprawę.
– Bo wiedzą! Tylko wy nie wiecie! – rzucił Mati z wyrzutem.
– Powiesz nam? – spytał mężczyzna nad wyraz spokojnie, biorąc poprawkę na to, że ma przed sobą rozwrzeszczanego nastolatka.
– Powinniście sami to wiedzieć…
– Mati, powiedz, co wiesz… Powiedz nam, synku – wtrąciła roztrzęsiona mama.
Te słowa zmiękczyły mojego brata.
– Przecież wiadomo, że to Fleszarowa!
– Pani Fleszarowa? O czym ty mówisz? – rzucił zaskoczony tata.
– Mati, ta kobieta niedawno pochowała syna. Dlaczego miałaby podpalić nasz dom?… – Mama była zupełnie zdezorientowana.
Mati zwiesił ramiona. A potem wyjaśnił:
– Ona uważa, że to my zaraziliśmy Maćka śmiercią. Wtedy, kiedy bawiliśmy się w pogrzeb. Nienawidziła tego, że prowadzicie zakład pogrzebowy. Jest przekonana, że to przez to Maciek się powiesił. Pogadajcie z sąsiadami. Wszystkim o tym powiedziała, a wy nadal jesteście na to głusi.
Nie ukrywał już niczego. Okazało się, że w czasie, kiedy znikał z domu cioci Steni, prowadził swoje prywatne śledztwo i szybko się dowiedział, co mówią o naszych rodzicach, o pożarze, o jego powodach, a także o powodach śmierci Maćka. Tych prawdziwych i tych, w które wierzyła jego mama.
– Czy brali panowie pod uwagę ten trop? – zwrócił się do policjantów tata.
– Nikt na niego nie wskazywał. Z tego, co wiem, nie był badany – odpowiedział komisarz.
– To dlatego Fleszarowa wolała powierzyć zorganizowanie pogrzebu Maćka zakładowi na drugim końcu miasta… – zamyśliła się mama.
Policjanci spojrzeli po sobie.
– Chce pani powiedzieć, że pogrzeb zorganizował zakład oddalony o kilka kilometrów, mimo że wasz działał po sąsiedzku? – dopytywał komisarz.
– Tak, ale nie widziałam w tym niczego dziwnego, bo pomyślałam, że jako matka po prostu nie chce mieć takich wspomnień tuż za płotem. Rodzic, który traci dziecko, ma prawo do podejmowania nieracjonalnych decyzji, kierowania się emocjami. Ja nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić, co ta biedna kobieta przeżyła… – odpowiedziała mama łamiącym się głosem.
– Podpaliła nasz dom! – rzucił ze złością tata.
– Nie wiesz tego…
– Mamo, ona to zrobiła, ja to wiem na pewno! – dodał Mati.
Miał rację. Jego wersja wydarzeń się potwierdziła. Pani Fleszarowa wkrótce została aresztowana, ale ze względu na jej sytuację życiową sąd zgodził się, by odpowiadała z wolnej stopy. Groziło jej dziesięć lat więzienia, jednak zanim jej proces się rozpoczął, sprzedała dom i wyprowadziła się z Kubą i Emilką w zupełnie nieznane miejsce.
Rodzice postanowili, że nie będą śledzić jej sprawy i skupią się na odbudowywaniu naszego życia. Jeszcze przed Gwiazdką udało nam się wprowadzić do naszego domu. Nie wszystko było w nim skończone, ale dla nas liczyło się, że święta spędzimy w miejscu, które dla nas wszystkich było najważniejsze na świecie.
Mati dostał dozór kuratora, ale odkąd wprowadziliśmy się do domu, zdawał się wracać na dawne tory. Był inny – znacznie doroślejszy, bardziej wycofany – ale znowu kochany i bliski, jak wcześniej.
Wiosną następnego roku rodzice ponownie otworzyli swój zakład, a kolejnego lata zdawało się, że wszystko wróciło do normy. W te wakacje nie pojechaliśmy jednak nigdzie. Nie czuliśmy takiej potrzeby, choć tak naprawdę baliśmy się, że gdy wyjedziemy, znowu może nas spotkać coś złego. Było to oczywiście irracjonalne, ale niechęć do podróżowania, do opuszczania rodzinnego domu naznaczyła nas już na długie lata.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI