38,40 zł
Życie Saudyjki można ratować tylko wtedy, gdy jest to zgodne z islamskimi zasadami.
Według nowego prawa Saudyjki mogą już same chodzić do lekarza, ale zgodnie ze starym – wciąż obowiązującym – mąż może im zakazać wyjścia z domu. Prawo nie zabrania już ratowania życia kobiecie przez mężczyznę, jeśli wymaga to dotknięcia jej piersi, ale nadal bywa to uznawane za kontakt seksualny. Lekarz mężczyzna nie może przeprowadzić badania ginekologicznego, bo zdaniem islamskich duchownych i konserwatywnych wiernych jest to „haram” – zakazane.
Przez dekady obwarowana zakazami religijnymi opieka medyczna dla kobiet praktycznie nie istniała, ale współczesne Saudyjki nie godzą się na to, by mężczyźni odbierali im szanse na zdrowie, a bardzo często nawet na życie. To dlatego pracuje tu coraz więcej lekarek.
Ginekolożki z Europy są w Arabii Saudyjskiej niezwykle poważane. Jedną z nich jest Polka, Sara – bohaterka tej fascynującej, wielowątkowej opowieści o życiu w pustynnym królestwie, w którym zew nowoczesności próbuje się przebić przez wrzask islamskich fundamentalistów.
Marcin Margielewski – pracował jako dziennikarz radiowy, prasowy i telewizyjny. Przez dziesięć lat podróżował, mieszkając między innymi w Wielkiej Brytanii, Dubaju, Kuwejcie i Arabii Saudyjskiej. Był dyrektorem kreatywnym kilku światowych marek. Autor bestselerowych książek: „Jak podrywają szejkowie” (2019), „Była arabską stewardesą” (2019), „Zaginione arabskie księżniczki” (2020), „Tajemnice hoteli Dubaju” (2020), „Urodziłam dziecko szejka” (2020), trzytomowej serii „Niewolnicy” (2021), „Porzuciłam islam, muszę umrzeć” (2022), „Wyrwana z piekła talibów” (2022), „Kłamstwa arabskich szejków” (2022), „Zaginiony arabski książę” (2023),„Piekło kobiet Iranu” (2023), „Handlarze arabskich niewolników” (2023),„Sekrety arabskich kurortów” (2023), „Luksus arabskich pałaców” tom 1 i 2 (2024) oraz „Szofer arabskich bogaczy” (2024).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 320
Przedstawione wydarzenia są zapisem relacji głównej bohaterki i miały miejsce naprawdę. Niektóre imiona, nazwy własne i fakty mogące pomóc w identyfikacji uczestników zdarzeń zostały dla ich bezpieczeństwa zmienione. Profesjonalne nazwy procedur medycznych i niektórych chorób pominięto lub uproszczono.
Copyright © Marcin Margielewski, 2025
Projekt okładki
Michał Kubacki
Zdjęcie na okładce
Michał Kubacki
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8391-629-3
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Prolog
Umawialiśmy się przez blisko dwa lata. Za każdym razem coś stawało na przeszkodzie, coś się opóźniało, uczyło cierpliwości. Kiedy jednak wreszcie spotkałem Sarę i usłyszałem początek jej niezwykłej historii, wiedziałem, że warto było czekać. Sara jest lekarką, od wielu lat pracującą w Arabii Saudyjskiej – i właśnie to „jest” ma tu znaczenie, bo to historia złożona nie tylko ze wspomnień, ale i z tego, co teraz…
Do pustynnego, owianego wieloma tajemnicami i obarczonego mnóstwem stereotypów, przekłamań i półprawd królestwa wyjechała w przededniu wielkich przekształceń. W Arabii Saudyjskiej nastąpiła epokowa zmiana na tronie. Pozornie stary król zastąpił starego króla, ale faktycznie doszło do prawdziwej rewolucji. Jak nigdy wcześniej ta zmiana władcy spowodowała radykalne reformy w prawie, które sprawiły, że królestwo znalazło się w centrum zainteresowania całego świata.
W ciągu ostatnich lat saudyjskie kobiety zyskały prawo do prowadzenia samochodów. Zniesiono zakaz publicznego odtwarzania muzyki, a w kraju zaczęto organizować festiwale muzyczne z udziałem światowych idoli. Międzynarodowe gwiazdy piłki nożnej zaczęły grać w saudyjskich klubach. Otworzono zabronione do tej pory kina, rozluźniono segregację płciową, a policja religijna straciła ogromną część władzy.
Młodzi Saudyjczycy zakochali się w nowym królu, a zwłaszcza w reprezentującym go w większości spraw państwowych młodym księciu koronnym. Zachłyśnięci zyskaną wolnością, do dziś nie zauważają rosnącej liczby więźniów politycznych, wybaczają mordowanie opozycjonistów, nie przeszkadzają im masowe egzekucje osadzonych, najliczniejsze w historii państwa.
Przekazy medialne nie zawsze pokazują pełny obraz tego, co się dzieje w kraju w epoce przełomowych zmian. Arabia Saudyjska, delikatnie mówiąc, nie ma dobrej prasy. Media często przesadzają i są niezwykle stronnicze w swoich ocenach. W wiele tematów nie starają się zagłębić, nie chcą zaakceptować faktu, że to, co jest inne, nie zawsze musi być złe. Nie znaczy to, że w swoich ocenach kompletnie nie mają racji, bo dopóki Arabia Saudyjska łamie prawa człowieka, nie zasługuje na taryfę ulgową.
Paradoksalnie kiepski wizerunek Arabii Saudyjskiej w zachodniej prasie ma jednak bardzo dobry wpływ na życie jej mieszkańców, bo owocuje zmianami. Każde państwo stara się wypadać na arenie międzynarodowej tak dobrze, jak to tylko możliwe. Kłamstwo ma jednak krótkie nogi, a propaganda i cenzura w czasach, gdy dostęp do informacji bywa łatwiejszy niż oddychanie czystym powietrzem, nie przyniosą oczekiwanych efektów. To, co ogłaszają władcy czy duchowni, zwykle niemal natychmiast weryfikują przekazy w mediach społecznościowych – a wtedy się okazuje, że medal ma dwie strony.
Sara ma na Arabię Saudyjską własne, bardzo wyjątkowe spojrzenie, a obserwuje ją z perspektywy oddziału ginekologicznego jednego z największych saudyjskich szpitali. W kraju, w którym tysiące kobiet zmarły dlatego, że mogli im pomóc jedynie mężczyźni, ale surowe islamskie reguły im tego zakazywały, praca lekarki jest naprawdę wyjątkowa.
Przez dekady kobiety skazane były tu na wizyty u ginekologów – mężczyzn, a ci tak naprawdę nie mogli ich badać, bo zakazywała tego policja religijna. Ginekolożek było niewiele, więc kobiety były praktycznie pozbawione opieki lekarskiej. Nawet w ciąży skazane były na medycynę ludową lub pobieżne badanie ograniczające się do wywiadu lekarskiego. Wiele z nich traciło przez to zdrowie. Wiele umierało.
Dopiero współczesne Saudyjki – po raz pierwszy w historii – domagają się, by traktowano je poważnie. Do kraju na zaproszenie władz zjeżdżają lekarki z całego świata, a zawód ginekolożki jest tu jednym z najbardziej pożądanych. Nie zmienia to oczywiście niezadowolenia wielu z tego obrotu rzeczy, tym bardziej że toksyczna męskość jest w ostatnich latach w Arabii Saudyjskiej nieustannie wystawiana na próbę. Jeszcze do niedawna mężczyźni decydowali dosłownie o wszystkim, co dotyczyło kobiet. Również o ich zdrowiu. Kobiety nie mogły pójść do lekarza bez męskiego opiekuna – ojca, brata, wuja, męża czy syna. To prawo zmieniono, ale w wielu miejscach mężczyźni wciąż udają, że o zmianach nie słyszeli. Tak dzieje się zresztą ze wszystkimi głośnymi reformami, które w ostatnich latach zaszły w tym fascynującym państwie.
Sara zgodziła się pomóc mi rozsupłać ten niezwykle skomplikowany węzeł, jakim jest próba opowiedzenia o dzisiejszej Arabii Saudyjskiej – kraju, który chce być jednocześnie ultranowoczesny i średniowiecznie bogobojny. I zrobiła to w sposób często zapierający dech w piersiach.
Kiedy spotykamy się po raz pierwszy, jesteśmy już po serii krótkich rozmów. Wiem, w jakim kierunku podąży jej historia, ale i tak wielokrotnie zdoła mnie zaskoczyć, zdarzało się jej nawet szokować.
Nie jestem pewien, jak sobie ją wyobrażałem, ale chyba nie tak. Zgrabna, wysoka blondynka o gładkich, długich włosach, robiąca piorunujące wrażenie wszędzie, gdzie się pojawia.
– Saudyjczycy muszą szaleć na twoim punkcie – komplementuję jej urodę, bo pani doktor z powodzeniem mogłaby robić karierę w modelingu, choć akurat ta branża na Bliskim Wschodzie raczej nie kojarzy się najlepiej.
– Tak, faktycznie szaleją… Niektórzy się wściekają, że nie zawsze noszę hidżab – żartuje Sara w odpowiedzi.
– Ale on nie jest przecież już obowiązkowy.
– Nie jest i jest… To zależy. Jak wszystko w Arabii Saudyjskiej. Czasami mogę przejść z odkrytą głową przez ulicę nieniepokojona przez nikogo. Innym razem rozlegają się gwizdy. Kiedyś nawet jakiś oburzony kierowca ruszył z piskiem opon, próbując mnie przejechać. Ludzie zmieniają się znacznie wolniej niż prawo…
– Często tak ryzykujesz?
– Życie w Arabii Saudyjskiej chwilami przypomina stąpanie po cienkiej linie, ale chyba właśnie przez to jest tak ekscytujące.
– Tyle że na dłuższą metę to musi być dość męczące. Życie singielki w kraju, w którym wartość kobiety wyznacza małżeństwo i macierzyństwo, nie jest chyba łatwe.
– Nie jest, ale kto powiedział, że jestem singielką? – śmieje się Sara.
– Jesteś saudyjską żoną?
– Dowiesz się w swoim czasie.
Dowiedziałem się – i muszę przyznać, że to jedna z najbardziej ekscytujących historii, jakie usłyszałem od moich bohaterek i bohaterów – ale wy też poznacie ją w swoim czasie. Tak jak wiele innych. Tymczasem z ogromnym przejęciem oddaję w wasze ręce opowieść o niezwykłym kraju, który poszukuje swojej tożsamości, próbując połączyć tradycję z nowoczesnością, a konserwatyzm z wolnością. O jego niezwykle odważnych kobietach. O ofiarach tych, którzy dla obrony starego porządku nie cofną się przed największym okrucieństwem. I o tych, którzy w walce z okrucieństwem zdolni są do najwyższych poświęceń.
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ 1
Chrzest
Muttawa wzbudzali strach we wszystkich. Nawet w rodowitych i pobożnych Saudyjczykach. W kobietach i w mężczyznach. Każdy mógł się im narazić. Nikt nie miał pewności, że uniknie ich wzroku. Najczęściej chodzili w grupach. Wszyscy z gęstymi brodami, z luźno zarzuconymi na głowę chustami, w przykrótkich thobach, głośni, pewni siebie. Byli panami ulic. Strzegli ich dla samego Boga. Przekonani, że zostali powołani do tego, by chronić braci w wierze przed grzechem. Choć sami wcale nie byli od niego wolni.
W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych funkcjonariusze Komitetu Krzewienia Cnót i Zapobiegania Występkom – bo tak brzmiała pełna nazwa policji religijnej, którą powszechnie nazywa się muttawa –dzierżyli w rękach potężną władzę. Oficjalnie ich zadaniem do dziś jest utrzymywanie morale saudyjskiego społeczeństwa na wysokim poziomie. Przez dekady funkcjonariusze muttawa egzekwowali prawo koraniczne, pilnując segregacji płciowej, odpowiedniego ubioru u kobiet, przestrzegania obowiązku modlitwy. Często nadużywali swojej władzy i siły, dlatego w ostatnich latach jurysdykcja tego urzędu została drastycznie ograniczona, ale przez dekady jego przedstawiciele wzbudzali przerażenie, terroryzowali nakazami, aresztowali często pod niejasnymi zarzutami, dopuszczali się tortur. Ludzie za wszelką cenę starali się unikać spotkań z nimi, bo te rzadko kończyły się dobrze.
Co jakiś czas ktoś zdobywał się na odwagę, by wykrzyczeć swój sprzeciw i wytknąć muttawa brutalność, ale głosy te ginęły w tłumie, a z więziennych cel w ogóle nie było ich słychać. Ludzie w prywatnych rozmowach nie chwalili ich metod, ale rozumieli cel. Aż w końcu zdarzyło się coś, czego nie byli już w stanie muttawa wybaczyć.
Mekka, Arabia Saudyjska, 2002 rok
Pożar prawdopodobnie wybuchł w jednym z pomieszczeń na dolnej kondygnacji szkoły. Nie wiadomo tego na pewno, bo śledztwo w jego sprawie zostało przeprowadzone w wyjątkowo lekceważący sposób i pozostawiło bez odpowiedzi wiele ważnych pytań.
Za winną nieumyślnego podpalenia uznano jedną z nastoletnich uczennic Girls Intermediate School Nr 31 w Mekce, najświętszym mieście islamu. Tuż przed zajęciami miała ona zapalić papierosa – występek surowo w szkole karany. Zauważona przez dozorczynię, w panice rzuciła niedopałek i uciekła. Pół godziny później w budynku pojawił się dym.
„Pożar! Pożar!” – rozległy się okrzyki, a budynek ogarnęła panika gorętsza niż płomienie. Dziewczęta i ich nauczycielki rzuciły się w kierunku wyjścia, ale szybko się zorientowały, że jest ono zamknięte. Jedyną osobą, która miała klucz, był niezwykle pobożny strażnik. I to on zamknął drzwi w trosce o to, by uczennice, które w żeńskim towarzystwie czuły się na tyle swobodnie, że często zdejmowały chusty, nie zostały narażone na wzrok niespokrewnionych z nimi mężczyzn.
Po chwili zgasł prąd, a korytarze wypełniły się gęstym dymem. Co kilka metrów na posadzkę padały kolejne ciała uczennic, które nie były w stanie dłużej walczyć o oddech. Na miejsce błyskawicznie dotarło kilka zastępów straży pożarnej i karetki pogotowia. Przyjechały tam prawdopodobnie, jeszcze zanim ktokolwiek stracił życie, ale ratownicy odbili się od drzwi. Wraz z nimi do szkoły dotarli również funkcjonariusze muttawa, którzy chwaląc przezorność szkolnego strażnika, zabronili im dostępu do czekających na ratunek dziewcząt i kobiet uwięzionych w budynku.
Mijał cenny czas. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że jest on na wagę życia uwięzionych w płonącej szkole. Funkcjonariusze regularnej, niereligijnej policji, która również pojawiła się przed placówką, postanowili działać. Weszli w konflikt z muttawa i ostatecznie obezwładnili jej przedstawicieli, dzięki czemu ratownicy wreszcie mogli przystąpić do akcji. Niestety zwłoka kosztowała życie kilkanaście nastolatek, a kilkadziesiąt uczennic i nauczycielek wyszło z opresji w stanie ciężkim.
Po ujawnieniu, co zaszło w trakcie pożaru w szkole dla dziewcząt w Mekce, muttawa po raz pierwszy znaleźli się pod poważnym ostrzałem. Na odwagę skrytykowania tej sponsorowanej przez rząd formacji zdobyli się ci, którzy do tej pory milczeli, ale sami jej funkcjonariusze wciąż nie widzieli swojej winy. Oburzenie opinii publicznej wywołało reakcję króla – bynajmniej nie polegała ona jednak na wyciągnięciu konsekwencji czy odebraniu formacji uprawnień. Przeciwnie – jeszcze bardziej ją umocniono, otwierając wkrótce potem szkołę w Medinie, w której mieli się kształcić profesjonalni muttawa. Zdaniem rządzącego wówczas krajem króla Fahda i jego ministrów dzięki zdobytemu w trakcie rocznych studiów podyplomowych tytułowi funkcjonariusze muttawa mieli podchodzić do swoich obowiązków bardziej profesjonalnie.
Nietrudno się domyślić, że modyfikacja była jedynie fasadowa, a na prawdziwe działania Saudyjczycy musieli poczekać do zmiany na tronie. Dopiero następca Fahda, Abdullah, odebrał muttawa część uprawnień, między innymi te pozwalające na aresztowania i przesłuchania. Ale liczba ofiar tych działań, które straciły życie z rąk muttawa w kolejnych latach, świadczy o tym, że i te zmiany były wyłącznie pustymi dekretami, niemającymi żadnego zastosowania w praktyce. Komitetowi Krzewienia Cnót i Zapobiegania Występkom faktycznie ograniczono władzę dopiero za sprawą obecnie panującego króla Salmana, a w zasadzie jego syna Mohammeda bin Salmana. Choć muttawa mogą obecnie jedynie kontrolować i raportować policji ewentualne występki, nie składają broni i w wielu mieszkańców Arabii Saudyjskiej wciąż budzą strach.
Taif, Arabia Saudyjska, 1987 rok
W rozgrzanym powietrzu budynki stojące przy jednej z bocznych uliczek południowej części miasta sprawiały wrażenie, jakby ktoś namalował je drżącą ręką. Szum i dochodzące zewsząd stłumione odgłosy przypominały o skrywanej za murami obecności, ale promienie słońca skutecznie ją w nich więziły.
W Taif lato z reguły jest bardziej łaskawe – nawet władcy przenosili się tu do swoich rezydencji na czas, gdy Rijad zdawał się płonąć – ale tego roku trudno było znaleźć ukojenie. Słońce zdawało się bardzo sprawiedliwe i swoim wyrafinowanym okrucieństwem ogarnęło cały kraj, dlatego jego mieszkańcy starali się skryć tam, gdzie nie było w stanie ich dosięgnąć.
Do południowej modlitwy zostały jeszcze blisko dwie godziny, ale nawet ona nie wyciągnie z domów zbyt wielu wiernych. Pozostaną w chłodnym cieniu ich murów, rozwijając sajjadat as-salat1 w kierunku Mekki. Tutaj będą bić pokłony Bogu w podziękowaniu za kolejny dzień życia i w nadziei, że w swej łasce pozwoli on przeżyć im następny. Pobliski meczet przyciągnie tylko nielicznych. Tych, którzy drogę do niego uznają za uświęcony, błogosławiony przez Boga i jemu przeznaczony dżihad2. Być może ktoś nie dotrze na miejsce. Słońce dosięgnie go swoimi promieniami i odbierze energię, zanim wierny osiągnie swój cel.
Ledwie tydzień wcześniej okolicą wstrząsnęła wiadomość o starszym mężczyźnie, który opadł z sił w drodze do meczetu. Gdy go odnaleziono, na pomoc było już za późno. Wydał ostatnie tchnienie, zanim ktokolwiek dostrzegł jego skulone na kamiennym chodniku ciało.
– Umarł w drodze do Boga i z Bogiem się wkrótce złączy – rzucił jeden z gapiów obserwujących akcję służb, które dopiero przed wieczorem przyjechały zabrać makabrycznie poparzone słońcem szczątki staruszka.
– Takiej śmierci to tylko pozazdrościć… – dodał inny. – Allah zaiste jest łaskawy!
Kilka dni później w swoją samotną drogę do Boga wybrały się dwie kobiety. Sam ich widok w tym miejscu mógł wywołać poruszenie, ale niewielu mogło je dostrzec. Specjalnie wybrały porę, która pozwoliła im na przemknięcie się ukradkiem. Sunąc wyludnioną okolicą, sprawiały wrażenie, jakby znalazły się tu przypadkiem. Obie niskie i drobne. Jedna, choć starannie zasłonięta czarną tkaniną, była wyraźnie starsza. Druga, młodsza, lekko skulona, trzymała pod obszerną abają zawiniątko, którego zawartość, sądząc po atencji, jaką mu okazywała, zdawała się niezwykle cenna.
Szły obok siebie, co jakiś czas rozglądając się nerwowo. Starsza chwilami przyspieszała kroku, jakby chciała się upewnić, że droga jest bezpieczna. Nie miało to większego sensu, bo jeśli stanęliby na niej muttawa,nie zdołałaby uchronić przed nimi swojej towarzyszki, ale chciała zapewnić jej choćby nikłe poczucie bezpieczeństwa. Sama myśl o spotkaniu z nimi paraliżowała kobiety. Ich samotna obecność w mieście sama w sobie mogła być podstawą do zatrzymania, a co dopiero powody, dla których się w nim znalazły. Na szczęście do domu ojca Johna nie było już daleko.
Po chwili stanęły przed budynkiem, którego ściany i brama pomalowane były tą samą farbą olejną w popularnym w okolicy piaskowym kolorze. Starsza kobieta wyraźnie nie była tu pierwszy raz. Dobrze wiedziała, jak się zachować. Nie zapukała, tylko pchnęła bramę i dała znak swojej kompance, by przeszła na drugą stronę. Zaraz potem sama za nią zniknęła.
Obie wspięły się po schodach na pierwsze piętro i podeszły do znajdujących się na końcu ciemnego korytarza drzwi. Nie zdążyły zapukać, gdy te się otworzyły i przybyłe zostały niemal wciągnięte do środka.
– Maria, wspaniale cię widzieć! – rzuciła gospodyni do starszej kobiety, przytulając ją mocno, po czym zwróciła się do jej młodszej towarzyszki: – Ty musisz być Xuân.
Dziewczyna się ukłoniła.
– Tak, a to jest mały Quang – powiedziała, odsłaniając poły abai, pod którymi trzymała śpiącego noworodka.
– Śliczny aniołek. I jaki spokojny… Wytrzymuje taki upał. Daj go tu szybko, to go schłodzimy. – Gospodyni wyciągnęła ręce po smacznie śpiącego chłopca.
– Od urodzenia jest taki spokojny. Prawie w ogóle nie płacze. Zakwili tylko czasami, gdy jest głodny, ale nie daje o sobie znać zbyt często. Jakby sam Bóg go tego nauczył. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby płakał… Nie wiem, czy udałoby nam się przeżyć…
Xuân była wyraźnie przerażona wizją, która pojawiła się w jej głowie. Tymczasem gospodyni zdążyła już ułożyć jej synka w miejscu, gdzie jego przykryte lekkim prześcieradłem ciałko było owiewane delikatnymi podmuchami chłodnego powietrza wyrzucanego przez wysłużony, rytmicznie skrzypiący wiatrak.
– Teraz już będzie bezpieczny – oznajmiła.
– Też jej to mówiłam – odezwała się milcząca do tej pory Maria. – Nawet jak mu coś zrobią, to przynajmniej Bóg przyjmie go do siebie bez grzechu. – Jej słowa zawisły w powietrzu jak chmura gęstego dymu, w którym kłębiła się kolejna koszmarna wizja. Maria nie dostrzegła w nich jednak niczego dramatycznego i przekonana o słuszności swojej misji kontynuowała: – Dziecko trzeba ochrzcić zaraz po urodzeniu, na wypadek gdyby umarło. Dwójka moich dzieci zmarła w pierwszym miesiącu po porodzie i całe życie dziękuję Bogu, że dał mi czas, by zmyć z nich grzech wodą święconą.
Xuân starała się nie reagować. Rozumiała, że Maria nie miała złych intencji, nawet jeśli jej słowa boleśnie ją raniły. Sama cierpiała z powodu mężczyzny, który był ojcem jej dziecka. Obiecywał jej miłość do końca życia, a później zniknął, przepadł bez słowa. Czuła się zagubiona, a jako samotna matka i imigrantka w Arabii Saudyjskiej dodatkowo żyła w ogromnym poczuciu zagrożenia.
Była gorliwą katoliczką i chciała wierzyć, że Bóg ochroni ją i jej synka, choć tyle razy już ją zawiódł. Wciąż miała nadzieję, że to część większego planu. Nie chciała tracić wiary, ale obawiając się o życie swojego dziecka, coraz częściej wątpiła. Sam fakt, że Maria z takim entuzjazmem zajęła się organizacją chrztu, jeszcze bardziej ją przerażał. Zupełnie jakby nie było już dla niego żadnego ratunku. Jakby należało się z tym pogodzić, zaakceptować wolę Stwórcy i przygotować malca na spotkanie z nim.
– Osobiście poprosiłam ojca Johna, żeby zgodził się ochrzcić małego – dodała Maria z dumą podszytą fanatyzmem. – Wczoraj po modlitwach podeszłam do niego i opowiedziałam mu o wszystkim. Zgodził się, że nie można zwlekać ani chwili.
Gospodyni była tego samego zdania. Ściszonym głosem zapewniła:
– Ojciec John nigdy nie zostawia ludzi w potrzebie. Nawet w kraju innego Boga.
Kobiety spojrzały na siebie porozumiewawczo. Zachowywały się tak, jakby działały w konspiracji – i w sumie było w tym sporo prawdy.
Arabia Saudyjska jest krajem muzułmańskim z religią wpisaną w podstawy państwowości, dlatego wszelkie inne wyznania, w tym katolicyzm, są tu zakazane. Mimo to katolicy mogą wjeżdżać do kraju zarówno jako turyści, jak i w celach pracy zarobkowej. Brakuje oficjalnych danych, ale szacunki pozwalają na uznanie, że największą grupę wśród katolików na saudyjskich terenach stanowią Filipińczycy.
W przeciwieństwie do krajów takich jak sąsiadujący z KAS Kuwejt czy Zjednoczone Emiraty Arabskie władze saudyjskie nie zezwoliły na terenie swojego państwa na działalność żadnej diecezji, a katolicy mogą tu praktykować wyłącznie w ukryciu. Nie ma natomiast zakazu używania chrześcijańskich symboli kultu religijnego: łańcuszków, różańców, Biblii – pod warunkiem, że nie są one zbytnio eksponowane i są przedmiotami prywatnymi.
Przez lata przebywający na terenie Arabii Saudyjskiej księża znajdowali się pod specjalnym nadzorem Komitetu Krzewienia Cnót i Zapobiegania Występkom, ale w ostatnim czasie podejście to znacznie zliberalizowano. Arabia Saudyjska pozostaje krajem stricte muzułmańskim, choć zarówno król Salman, jak i jego następca książę Mohammed bin Salman zdają się nie prowadzić wojny religijnej z katolikami. To zbliżenie obu wyznań zapoczątkował jeszcze król Abdullah, który w 2007 roku odwiedził w Watykanie papieża Benedykta XVI.
Ojciec John przyzwyczaił się już do spotkań z muttawa. Niektórych funkcjonariuszy znał nawet z imienia. Byli wśród nich tacy, którzy dawali mu spokój, inni ostrzegali, że mają go na oku. Był też Abdulazziz bin Rahman, który nigdy ojcu Johnowi nie odpuszczał.
Ksiądz często opowiadał wiernym o swoich spotkaniach z Komitetem Krzewienia Cnót i Zapobiegania Występkom, powtarzając, że to krzyż, który przyszło mu nieść. „Każdy z nas ma swój – mówił. – I pamiętajcie, by nigdy się go nie wyrzekać. Pan Jezus nie uchylał się przed wzięciem krzyża na swoje barki. Przyjął go zgodnie z wolą swego Ojca. Wy też go przyjmujcie. Nigdy się przed nim nie uchylajcie”.
Jego słowa wyraźnie wpisywały się w uświęcany przez katolicyzm kult cierpienia, ale dla wielu faktycznie cierpiących na co dzień służących i robotników pracujących w Arabii Saudyjskiej były czymś znacznie więcej. Nadawały sens ich trudom. Sprawiały, że codzienny wysiłek nabierał nowego znaczenia. Jakby był dostrzegany przez samego Boga. Tego jedynego, prawdziwego, tak niemile widzianego w kraju, w którym przyszło im żyć. W ojcu Johnie widzieli swojego przewodnika. Człowieka niezłomnego, zdolnego do najwyższych poświęceń, a każda jego opowieść o spotkaniach z terroryzującymi nie tylko innowierców, ale i muzułmanów funkcjonariuszami muttawa jedynie utwierdzała ich w tym przekonaniu.
Od kilku tygodni duchowny chodził z lewą ręką zawieszoną na trójkątnej, wiązanej na karku chuście. Była to pamiątka po jednym z przesłuchań, na które został „zaproszony” przez Abdulazziza bin Rahmana pewnej niedzieli po odprawionym w wynajmowanym przez ojca Johna mieszkaniu nabożeństwie.
Muttawa doskonale wiedzieli o działalności księdza. Nie było dla nich tajemnicą, dlaczego właśnie w niedzielę w mieszkaniu na przedmieściach Taif zbiera się spora grupa azjatyckich służących i robotników, ale mimo to postanowili przesłuchać lidera grupy, zarzucając mu organizowanie nielegalnych zgromadzeń oraz zabronione praktyki religijne. Choć w Arabii Saudyjskiej każdy może się modlić do swojego Boga, zebrania na msze, nawet w zwykłym mieszkaniu, wykraczały poza definicję prywatnego praktykowania religii.
Abdulazziz bin Rahman widział w tym karygodne złamanie prawa i choć tolerował je od dłuższego czasu, postanowił w końcu ukrócić ten proceder. Zorganizował pokazowe aresztowanie, tak by wsadzając do furgonetki ojca Johna na oczach jego wiernych, wybić im z głowy uczestnictwo w aranżowanych przez niego obrzędach.
Po skończonej mszy ludzie zaczęli wychodzić z mieszkania. Jedni znikali bez słowa pożegnania, by szybko wrócić do swoich pracodawców, u których często z trudem negocjowali pozwolenie na cotygodniowe wychodne. Inni ustawiali się w kolejce, by móc jeszcze zamienić słowo z duchownym, poprosić o dodatkowe błogosławieństwo, o radę lub sakrament.
Ojciec John starał się poświęcić czas każdemu, więc kolejka do niego długo nie malała, ale w końcu w salonie zostało już tylko kilka osób. To wtedy cierpliwie czekający na swoją kolej muttawa pod wodzą Abdulazziza bin Rahmana wkroczyli do mieszkania.
Duchowny wciąż rozmawiał z odwróconymi tyłem do wejścia wiernymi. Widział zbliżających się funkcjonariuszy policji religijnej. Nie uciekł. Czekał ze spokojem. I nagle powiedział:
– Przeczytajcie dziś w piśmie o aresztowaniu Chrystusa w Ogrodzie Oliwnym i wspomnijcie mnie w modlitwie.
Te słowa były zupełnie oderwane od tematu ich dotychczasowej rozmowy, co zaalarmowało wiernych. Kroki, które usłyszeli za plecami, tylko utwierdziły ich w obawach. Widząc czterech muttawa, rozstąpili się na boki.
– Idziemy! – warknął Abdulazziz bin Rahman, a jego towarzysze natychmiast ujęli ojca Johna z obu stron, zakładając mu kajdanki.
– Wtedy żołnierze, ich dowódca oraz strażnicy wysłani przez kapłanów złapali Jezusa, związali go… – wyprowadzany wciąż cytował Ewangelię według Świętego Jana, bez skrupułów porównując swój los do aresztowania Jezusa. Wkrótce zaczął zauważać takich podobieństw znacznie więcej.
Wypuścili go dwa dni później. Wrócił w glorii chwały do mieszkania, gdzie wierni, którym udało się dostać od swoich pracodawców wolne od obowiązków, nieustannie czuwali, modląc się o powrót duchownego. Zainspirowani jego porównaniami z aresztowaniem Chrystusa, odprawiali drogę krzyżową. Błagali Boga, by się od nich nie odwracał i zwrócił im jedynego człowieka, który w restrykcyjnie muzułmańskim kraju pozwala im czuć się katolikami. Pojawienie się ojca Johna wywołało niemal masową histerię. Zupełnie jakby wstał z martwych i powrócił do swojego ludu. On sam dbał o to, by te skojarzenia były dla wszystkich jasne.
Bycie na celowniku muttawa i nienawiść, jaką pałał do niego na wskroś radykalny Abdulazziz bin Rahman, paradoksalnie okazały się dla duchownego okazją do umacniania wiary w mieszkających w Taif katolikach. A może wcale nie ma w tym paradoksu, bo to w sumie dość symptomatyczne, że Kościół katolicki rośnie w siłę zawsze tam, gdzie jest na cenzurowanym. Polska była zdecydowanie za bardzo katolicka, by mogła być komunistyczna, a każdy występek władzy przeciwko księżom powodował jedynie, że wierni jeszcze bardziej do nich lgnęli.
Na to, by jeden ciemiężony ksiądz zmienił muzułmańską Arabię Saudyjską w kraj katolicki, nie było najmniejszych szans, ale ojciec John zdawał sobie sprawę, że jeśli to dobrze rozegra, będzie mógł znacząco zwiększyć swoje wpływy. Już od pierwszej chwili opowiadał o wszystkim, co mu się przytrafiło na komisariacie i w areszcie, zupełnie tak, jakby parafrazował Ewangelię.
– Opluwali mnie, a do picia dawali wodę z octem, jak panu naszemu Jezusowi Chrystusowi. Chcieli mnie upokorzyć, ale na próżno, bo nie zdawali sobie sprawy, że dla nas, ludzi wiary, zaszczytem jest dostępować chrystusowego cierpienia – mówił ku ekstazie zgromadzonych. – I stać mi kazali godzinami z rękami uniesionymi na kształt krzyża… Głupcy! – grzmiał. – Nie wiedzą, że to gest najmilszy apostołowi Chrystusa. Ręce mdlały, a gdy opadały, smagali je bambusowymi kijami. Każde uderzenie było jak gwóźdź przebijający skórę, ale każde było jak modlitwa do Zbawiciela. O Panie, jakże jestem wdzięczny, że dałeś mi posmakować swojego cierpienia.
Ojciec John uniósł głowę i zamknął oczy. Tkwił tak w milczeniu przez kilka minut. Modlił się. Zebrani zamarli w bezruchu, by nie zakłócić tej doniosłej chwili choćby szmerem.
– Abdulazziz bin Rahman! – krzyknął nagle ksiądz, wyrywając wszystkich z letargu. – Abdulazziz bin Rahman jest jak współczesny Piłat. Strzeżcie się takich, ale ich imiona dobrze zapamiętajcie. Jego ludzie nie potrzebują słów, by czynić zło. Wystarczy jego spojrzenie, a dokona się to, co ma się dokonać!
Ojciec John wyraźnie wierzył w swój mesjanizm. Wierni też nie mieli co do niego wątpliwości. Wiedzieli, że mają do czynienia z nadprzyrodzonym wydarzeniem. Widzieli w nim przesłanie samego Boga, w ojcu Johnie zaś wcielenie Jezusa – jego z dawna przepowiedziane powtórne przyjście. Wielu z nich miało bardzo trudne życie. Z dala od domu, od rodzin, podle opłacani, okrutnie traktowani, potrzebowali nadziei na to, że ich los ma szansę się odmienić. A gdy ta się pojawiła, złapali ją i trzymali się jej kurczowo, nie zważając na to, że nie ma w niej niczego poza zręcznie zmanipulowanym zbiegiem okoliczności.
Maria była jedną z najbardziej zaangażowanych w narodziny mesjańskiego mitu ojca Johna osób. Szczerze w niego wierzyła i była gotowa przekonać do niego każdego, kto stanął na jej drodze. Kiedy wróciła do domu dla służby z wypiekami na twarzy, opowiadała innym Filipinkom o tym, co przytrafiło się ojcu Johnowi, stwierdzając wprost, że może on być wcieleniem samego Chrystusa. Miała na to dowody.
– Poprzednio Mesjasz pojawił się wśród bezbożnych. To oczywiste, że teraz wybrał miejsce, w którym jest najbardziej potrzebny.
– Ale przecież oni mają swojego Boga – zareagowała jedna ze służących, jednak widząc gromiący wzrok Marii, szybko się zorientowała, że dyskusja nie ma najmniejszego sensu.
Co to za Bóg, skoro nie jest tym jedynym prawdziwym… Żadna tego nie powiedziała. Wszystkie to pomyślały.
Będąca wtedy w zaawansowanej ciąży Xuân zauważyła ekscytację Marii. Nie rozumiała jej filipińskich opowieści, ale i tak przysłuchiwała się jej z uwagą.
– Ty chyba też jesteś katoliczką? – rzuciła do niej w końcu po angielsku Maria.
– Tak – odpowiedziała dziewczyna.
– Powinnaś iść do ojca Johna i wyspowiadać się z tego brzucha.
Ta sugestia mocno ją zaskoczyła. Xuân nie widziała grzechu w tym, że jest w ciąży, ale zanim zdążyła się odezwać, Maria rozpoczęła kampanię na rzecz jej rozgrzeszenia.
– Nieślubne dziecko to grzech – perorowała. – Powinnaś się wyspowiadać i zmyć z siebie winę. A później ochrzcić małego, bo pewnie i tak długo nie pożyje.
Tego już było dla Xuân za wiele. Jej dziecko miałoby nie przeżyć? Żadna matka nie jest w stanie słuchać czegoś takiego ze spokojem.
– Jak możesz tak mówić…? – wydusiła, zanim łzy zdławiły jej gardło.
– Oj, moja droga, nie ma powodów do łez ani złości. – Maria wzruszyła ramionami. – Ja to mówię z troski. Wiesz, jacy oni są. Ty jesteś służącą. Przyjechałaś tu do pracy, a nie niańczyć swoje dziecko. Pewnie ci je zabiorą zaraz po porodzie. Skośne będzie, niepasujące na muzułmanina, to i nikt nie będzie chciał go tu wychowywać. Sprzedadzą je albo na pustyni zakopią… – Mimo zapewnień o trosce każde słowo Marii cięło jak świeżo naostrzony nóż. – Nie chcesz chyba mieć wyrzutów sumienia, że wypuściłaś w świat dziecko bez chrztu? Nawet jak przeżyje, to przynajmniej nie zatrują go tym islamem, bo już u Boga w niebie będzie zapisane. No i bez grzechu pierworodnego…
Xuân była przytłoczona i przerażona. Maria mówiła to wszystko z takim przekonaniem. Nie zastanawiała się nad istotą swoich słów. Nie dywagowała. Oznajmiała, jakby były to prawdy objawione. Xuân nie chciała tego słuchać, ale nie potrafiła zatrzymać potoku słów. A nawet gdy Maria przestała już mówić, ich echo wciąż brzmiało w głowie młodej Wietnamki.
Nie poszła jednak się wyspowiadać do ojca Johna. Wielokrotnie nagabywana, odmawiała, zasłaniając się złym samopoczuciem, zmęczeniem, zbyt ciężkim brzuchem, brakiem zgody na opuszczenie domu… To nie podobało się Marii ani innym Filipinkom, które wraz z nią tworzyły coś w rodzaju katolickiego frontu wyznawczyń ojca Johna i rościły sobie prawo do wyznaczania ścieżki wszystkim niemuzułmanom zatrudnionym w rezydencji. Sprzeciw młodej Wietnamki był dla nich czymś zupełnie niezrozumiałym i rodził podejrzenia, że dziewczyna skrywa jakąś tajemnicę.
– A pomyślałaś kiedyś, dlaczego oni jej tu z brzuchem pozwalają pracować? – mówiła jedna do drugiej. – Przecież wiesz, co robią z takimi niezamężnymi w ciąży.
– Ale nie oszczędzają jej. Pracuje, jakby brzucha nie miała.
– Bo młoda jest. Ale musi być coś na rzeczy, bo takie jak ona w więzieniu lądują. I to jak mają szczęście.
Xuân słyszała urywki tych rozmów. Czuła, że kobiety zachowują się inaczej w jej obecności. Wiedziała, że plotkują, ale nie miała siły na konfrontację. Nie potrafiłaby jej wygrać. One zresztą też nie wyrażały otwarcie swojej wrogości. Wręcz przeciwnie – były uprzejme i przyjacielskie. Tak na wszelki wypadek. Przynajmniej do czasu, aż jej sekret nie wyjdzie na jaw.
Kiedy jednak mały Quang przyszedł na świat, Xuân postanowiła skorzystać z oferowanej przez Marię pomocy w zorganizowaniu chrztu synka. Nawet jeśli robiła to z zupełnie innych powodów niż te, dla których na sakrament nalegała Filipinka. Chciała, by chłopiec został ochrzczony. Była katoliczką pochodzącą z komunistycznego kraju, w którym jej wyznanie, delikatnie mówiąc, nie było najbardziej pożądanym. Tym bardziej zależało jej, by mały Quang został przyjęty do grona wiernych – nie po to, by umarł chrześcijaninem, jak sugerowała Maria, ale żeby był nim przez całe swoje długie życie.
– Ja ciebie chrzczę imieniem John, w imię Ojca…
– Quang! Mój synek ma na imię Quang! – zareagowała gwałtownie Xuân. Jej głos odbił się echem od ścian niemal pustego pokoju, gdzie przy dwóch zapalonych świecach i owiniętej białym suknem misce z wodą odbywał się chrzest chłopca.
– Quang to takie bezbożne imię – odparł zaskoczony tą niesubordynacją ojciec John. Nie nawykł, by którykolwiek z wiernych mu się sprzeciwiał, miał własne zdanie, a tym bardziej odważył się je wyrazić.
– Mój tata miał na imię Quang i był bardzo wierzącym człowiekiem. Kochał Boga – argumentowała młoda matka, nie kryjąc oburzenia. – Ja noszę imię po babci. Dostałam je na chrzcie. Ona też była katoliczką. Nawet do więzienia poszła za wiarę…
Twarz duchownego na chwilę stężała, ale szybko pojawił się na niej wymuszony uśmiech.
– Wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga. Nawet gdy nosimy piętno pogańskich imion – powiedział dobrotliwym głosem. – Twoje dziecko i tak jest już naznaczone złym nasieniem. Nie pozwól, by do Królestwa Niebieskiego weszło z imieniem, którego Bóg nie rozpozna.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
1 Dywanik modlitewny używany przez muzułmanów. Znany jest również pod nazwą janamaz.
2 Wbrew powszechnej opinii dżihad to nie tylko święta wojna prowadzona przez islamskich fundamentalistów – dla muzułmanów słowo to oznacza „wysiłek, zmaganie się” i jest rozumiane bardziej jako misja zwalczania własnych lub cudzych słabości w imię Boga i w darze dla niego.