Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór opowiadań.
"Nowy zbiór prozy artystycznej Stasiuka jest stworzony z natury, wyobraźni i cywilizacyjnego śmietnika. Zanim zacząłem go czytać, nie przypuszczałem, że można tak malować prozą. Mierzy z rozmysłem i nie znam w prozie celniejszych ani bardziej rewelacyjnych metafor".
Henryk Grynberg, "Tygodnik Powszechny"
Nominacja do Literackiej Nagrody NIKE 1998. Nagroda Biblioteki Raczyńskich 1998.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 185
WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel./fax +48 18 353 58 93 e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70 e-mail: [email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected], [email protected]
Dział sprzedaży: Beata Motyl, MTM Firma ul. Zwrotnicza 6, 01-219 Warszawa tel./fax +48 22 632 83 74 e-mail: [email protected]
Skład: D2D.PL
ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: [email protected]
Projekt okładki i stron tytułowych KAMIL TARGOSZ
Copyright © by ANDRZEJ STASIUK, 1997
Copyright © by KAMIL TARGOSZ, 1997
Redakcja MONIKA SZNAJDERMAN
Projekt typograficzny ROBERT OLEŚ
ISBN 978-83-7536-332-6
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu
O czwartej nad ranem noc powoli unosi czarny tyłek, jakby obżarta wstawała od stołu i szła spać. Powietrze jest jak zimny atrament, spływa asfaltowymi drogami, rozlewa się i krzepnie w czarne jeziora.
Jest niedziela i ludzie jeszcze śpią, dlatego w tym opowiadaniu powinno zabraknąć fabuły, bo przecież żadna rzecz nie może przesłonić innych rzeczy, gdy zmierzamy ku nicości, ku stwierdzeniu, że świat jest jedynie chwilowym zakłóceniem w swobodnym przepływie światła. Lutcza, Barycz, Harta, Mały Dół, Tatarska Góra, spłowiałe zielone drogowskazy pokazują kierunki, lecz tam nie dzieje się nic, nic się nie porusza prócz snów, które jak koty albo nietoperze widzą w mroku i krążą, krążą, muskają ściany, święte obrazy, pajęczyny i co tam kto jeszcze przez lata nagromadził. Słońce tkwi jeszcze głęboko, drąży inny świat, lecz za godzinę wyjdzie na powierzchnię, wydostanie się jak kołatek z drewna.
Warkot samochodu słychać pewnie na wiele kilometrów. Szosa biegnie grzbietami wzgórz, opada, znów się wznosi, za każdym razem wyżej i wyżej, i w tej niepełnej ciemności, pomiędzy widmami lasów i domów, sprawia wrażenie spiralnej wieży.
O tej porze niebo ledwo oddziela się od ziemi i granica nie jest jeszcze ustalona; to tylko inne rodzaje mroku, w którym może hulać wyobraźnia. Lecz cóż takiego może wyobrazić sobie człowiek, cóż oprócz tych wszystkich rzeczy, które w tym miejscu widzieli inni ludzie, rzeczy banalnych, złożonych z zamazanych i mdłych kształtów rzeczywistości; to tylko odmienność kurzej ślepoty, tylko komedia głuchego telefonu.
A tak naprawdę to wzrok ociera się o ciemne, chłodne i wilgotne barwy tak samo jak dłoń o gładki aksamit, o ciepłą podszewkę palta, gdy na dworze jest ziąb, tak samo bezmyślnie, z taką samą przyjemnością.
Nie będzie fabuły, nie będzie historii, zwłaszcza w nocy, gdy przestrzeń pozbawiona jest orientacyjnych punktów, gdy jedziemy z Rogów do Równego i dalej przez Miejsce Piastowe. Podróżujemy pomiędzy nazwami w roztworze czystej idei. Rzeczywistość nie stawia oporu, więc wszystkie historie, wszystkie następstwa, wszystkie stare małżeństwa przyczyny ze skutkiem są jednakowo pozbawione znaczenia.
Kombornia. Skąd biorą się te nazwy? Jak wiele czasu minęło od chwili, gdy miały jakikolwiek sens. Podniebny pyrkot samochodu przypomina turkot maszyny do szycia. Ciemność rozłazi się w szwach i fastryga podróży na nic tu się nie zda. Horyzont na wschodzie jaśnieje jak srebrny wąż, który spoczął wyciągnięty na szczytach pagórków. Ta zimna barwa zapowiada skwar i kurz i trzeba się spieszyć, wspinać na te znieruchomiałe fale, ześlizgiwać się w dół, na dno martwego morza, gdzie domy otrząsają się z mroku jak pies z wody, bieleją jak czaszki w czarnych połyskliwych okularach. I oni wszyscy tam są. Leżą na wznak, na brzuchu, plecami do góry i śnią swoje sny spoceni albo spokojni, przykryci albo w skopanej, skotłowanej pościeli, niektórzy w sobotnich ubraniach. Nie mają pojęcia, że ktoś o nich myśli. Właściwie nie istnieją. Umysły odpoczywają, choroba życia przycichła i podobni są do kawałków ciężkiej materii — prawie martwej i prawie szczęśliwej. Jan, Stanisław, Florian, Maria, Cecylia — litania do starych świętych. Jeszcze chwila i czas zdmuchnie ich jak wiatr świeczki. Przeniosą się w minione i nic już im nie zagrozi, żaden wstający świt, żaden upalny dzień. Cienie w mroku.
Domaradz. Mgła idzie do nieba. Odsłania kopy siana, czarne płoty i ostre dachy. Powietrze jest ciemnozielone. Gęste niebo odrywa się od horyzontu. W tym pęknięciu widać blask innego świata. Ci, co umierali, myśleli, że idą właśnie tam.
*
Połowa lata, Pogórze, świt nabiera powietrza w płuca i każdy następny wydech jest jaśniejszy. Jeszcze przez godzinę będzie można wyobrażać sobie życie innych ludzi. Ta martwa pora, gdy świat powoli staje się widzialny, ale jeszcze jest bezludny. Światło ma barwę roztopionego srebra. Jest ciężkie. Rozlewa się widnokręgiem, lecz nie oświetla ziemi. Tu wciąż panuje półmrok i domysł, rzeczy są zaledwie swoimi cieniami. Niebo pęcznieje od blasku, lecz blask pozostaje w nim uwięziony jak powietrze w dziecinnym baloniku. Oni leżą w swoich domach i historia każdego z nich mogłaby się potoczyć w dowolną stronę, gdyby nie los, który mieszka z nimi pod jednym dachem, trzyma w zanadrzu pewną liczbę możliwości, ale nigdy nie przekroczy samego siebie. Święci z obrazów czuwają nad nimi, nigdy nie zamykają oczu. Są nieruchomi, wykonali już swoje. Ich idealne oblicza są lustrami, o które ociera się teraz czas w swojej najczystszej postaci. Nie mąci go żaden gest ani uczynek. Tak wygląda niebo: życie wprawdzie tutaj istnieje, lecz na wszelki wypadek nie przybiera żadnej formy.
Powinienem być duchem, powinienem wchodzić do ich domów i wyśledzić wszystko to, co mają do ukrycia. Wyobraźnia jest bezsilna. Powtarza tylko rzeczy widziane i słyszane, powtarza je zmienionym głosem, usiłuje popełnić grzechy, które dawno już popełniono.
Jeszcze chwila i brzask wzbije się wyżej, i będzie widać, jak psy stają u swych bud albo przy drodze, lecz nie szczekają. O tej porze węch i słuch powoli tracą znaczenie, a wzrok jeszcze go nie nabrał, więc lepiej wszystko traktować jak sen, jak psie przywidzenie. Kot przycupnął na parapecie ceglanego domu. Wybrał miejsce, gdzie promienie słońca padną najwcześniej.
Nie będzie fabuły z jej obietnicą początku i nadzieją końca. Fabuła jest odpuszczeniem win, matką głupców, lecz ginie we wznoszącym się świetle dnia. Ciemność albo ślepota nadają rzeczom sens, gdy umysł musi szukać drogi w mroku i świeci sam sobie.
Widać już płoty, drzewa, syf, rupieciarnie na podwórzach, zaryte w piach wraki samochodów rozpadają się cierpliwie jak minerały, kołki, żerdzie, zimne i smukłe kominy, dyszle wozów, motocykle ze spuszczonymi łbami, przyczajone za węgłami wychodki, słupy w żałobie opuszczonych drutów, wbity i zapomniany szpadel — to wszystko jest, tkwi w swoich miejscach, lecz żadna z tych rzeczy nie rzuca jeszcze cienia, chociaż niebo na wschodzie przypomina srebrne zwierciadło, światłość odbija się w nim, lecz pozostaje niewidzialna. Tak pewnie wyglądał świat tuż przed uruchomieniem: wszystko było przygotowane, przedmioty tkwiły na progu swych przeznaczeń jak zamarli ze strachu ludzie.
*
Parę miesięcy temu jechaliśmy tędy z R. Był środek dnia, kwiecień, jechaliśmy w przeciwną stronę. Pomiędzy drzewami leżał śnieg. Chmury stały w miejscu, światło było rozrzedzone i nieruchome, rozstępowało się przed wzrokiem i najdalsze grzbiety, domy i leśne grzebienie miały wyrazistość rzeczy bliskich i tylko trochę pomniejszonych. Nie spotkaliśmy żadnego samochodu, nie widać było ludzi. Raz mignęła w ciemnej szybie jakaś twarz. Żółtawe, nasiąknięte łąki spływały z pagórków i na dnie doliny zagarniał je wezbrany strumień. I wszędzie unosiła się nieruchomość. Firanki w oknach, zamknięte drzwi, furtki, bramy obejść, puste pekaesowe przystanki, nawet jednej głupiej kury. Poruszaliśmy się tylko my, woda w dole i strzępy dymu nad chałupami. Bezludny po najdalsze krańce pejzaż wyglądał jak dekoracja, w której dopiero miało się coś odbyć albo już się odbyło. Przestrzeń panowała nad okolicą, wypełniała każdy zakamarek świata jak płynne szkło. Rozmawialiśmy. Lecz w tych wszystkich domach byli ludzie i wątek wciąż mi umykał, bo przecież oni wszyscy, dzieci, kobiety, mężczyźni, mieli swoje imiona i krew płynęła w nich od stóp do głów i chociaż niewidzialni, żyli każde swoim życiem. Dziesiątki, setki, na całej trasie tysiące ciał i dusz próbowało każde na swój sposób uporać się z dniem. Siedzieli dookoła stołów, pieców i telewizorów. Ich głowy były zaludnione tymi wszystkimi, których kiedykolwiek znali albo pamiętali. Ci znani i zapamiętani mieli swoich, a ci z kolei następnych… Rozmawialiśmy z R., lecz wątek wciąż mi się rwał, bo nieskończoność zawsze jest przeraźliwa.
Chwilami zrywał się wiatr, poruszał chmurami i zaczynał padać śnieg, który natychmiast topniał. Był Wielki Czwartek, wracaliśmy okrężną drogą z Jarosławia. Chcieliśmy zobaczyć Przemyśl, lecz tam wirowała zawieja, zielone tablice drogowskazów oblepił śnieg i zwiedziliśmy tylko zimne wnętrze sklepiku w jakiejś peryferyjnej wiosce, gdzie R. kupił mineralną, a ja coś innego, bo bardzo chciało nam się pić. Wyrwaliśmy się z tej bieli, ciskała za nami pojedyncze garście, lecz byliśmy szybsi. Przed nami było jasno, daleko i pusto. Życie nie miało zamiaru się przejawiać. Wzgórza, domy, woda, chmury miały wyrazistość jakiejś nieludzkiej fotografii. W takim pejzażu myśli brzmią jak mechaniczna muzyka. Można je oglądać, można ich słuchać, lecz ich sens jest zawsze złowrogi niczym echo w studni. Szklany klosz nieba szczelnie przylegał do ziemi, powietrze znikało, ustępowało miejsca czystej przestrzeni i nasza jazda, ruch samochodu stawały się coraz mniej oczywiste.
*
Lecz teraz jest połowa lata, zaraz będzie Dynów, a ja przypominam sobie tę drogę sprzed roku, gdy jechaliśmy tędy z W. Kopy siana pięły się gęsiego na pagórki, znikały za grzbietami i pojawiały się dalej na następnych wzniesieniach, i w końcu zagarniał je ciemnozielony zmrok. Bo to był wieczór, i to wieczór sobotni. Skrajem szosy szły rozkołysane chłopaki, noc wychodziła im naprzeciw i była tak ogromna, że każdy z nich spodziewał się zaznać spełnienia wszystkich marzeń. Pod drzewami, pod sklepikami, w sadach stały stoły i krzesła z plastiku. Przypominały stada małych szkieletów. Ludzie pili leżajskie albo lepkie, pełne upału owocowe. Kobiety siedziały z rękami splecionymi na brzuchach, mężczyźni gestykulowali, dzieci jadły czipsy i tworzyły własne kręgi — wierne miniatury odpoczynku dorosłych. Biało-czerwone parasole Prince, biało-niebieskie Rothmans, purpura na zachodzie, na wschodzie ciemny błękit. Ze wzgórz biegły ku szosie polne drogi. Ludzie schodzili nimi, żeby się zabawić. Czyste koszule jaśniały jak żagle albo duchy. Jechaliśmy wolno. Okolica musiała być podobna do ruchliwej mapy i wyglądało na to, że nikt nie pozostał w domach, chociaż okna rozjaśniało szare światło telewizorów. Być może stały samotne w pustych izbach i czekały jak wierne psy. Leżajskie i gęste od upału wino. Chłopcy znikali w ciemności, dziewczyny stały jeszcze chwilę w jasnym kręgu, a potem przepadały także. Za szybami sklepów sprzedawczynie ubrane były po cywilnemu.
Fartuchy poszły już do prania. To był duszny karnawał zmierzchu, gdy szara godzina sunie od zarośli i sadów. To tam zwołuje się noc, potem wychodzi na świat, a oni wchodzą w nią, znikają, idą wskroś mroku pojedynczo, świecą ognikami papierosów i spotykają się gdzieś w środku, z daleka od wzroku. Szyby w aucie mieliśmy opuszczone. Czułem ten zapach jak pies, który potrafi myśleć.
Na placach przed kościołami stało nieruchome powietrze. Zupełnie tak, jakby cała pustka świata zebrała się właśnie tam. Mały kundelek biegł na skos wydeptanej, suchej ziemi, wieża kościoła powoli sięgała nieba, które opuszczało się niżej i niżej, a pies, jego żywa obecność wyglądały na wybryk, na okruch szaleństwa przyniesiony z jakiegoś innego czasu. Wszędzie wokół w otchłaniach rozgrzanej za dnia przestrzeni ludzie wiercili sobie przejścia jak robaki w serze, a na świątynnych majdanach cisza i chłód formowały się w coś, co przypominało wielkie, nieregularne akwaria.
W. prowadził ostrożnie, bo sobotnie wieczory są pełne zjaw. Ludzie rozdzielają się na siebie i swoje tęsknoty, wysyłają własne półwidzialne wizerunki, by próbowały wszystkich zakazanych rzeczy. Chłopcy przypominają własne sny, gdy idą rozbujani skrajem szosy i wypatrują dziewczyn, które mierzyły dziś sukienki, ale w lustrach materiał ich strojów stawał się niewidzialny i przyglądały się swoim nagim ciałom. Pięćdziesiąt na godzinę płynęliśmy przez powietrze gęste jak woda, pełne zwielokrotnionych odbić, zmąceń i fal. Gdzieś pod Dubieckiem niebo w końcu złączyło się z ziemią i na dobre zapadła noc.
*
Te wszystkie podróże przypominają przeźroczyste klisze. Nakładają się na siebie jak stereoskopowe fotografie, lecz obraz przez to nie staje się ani głębszy, ani ostrzejszy. Nie można opisać światła, co najwyżej można je sobie wciąż od nowa wyobrażać. Mężczyzna w burej koszuli i drelichowych spodniach wychodzi z domu i zmierza w stronę stajni. Siedem sekund. To wszystko. Już jesteśmy dalej. Niewykluczone, że tej nocy spłodził dziecko, możliwe, że zdąży jeszcze wyprowadzić konia na pastwisko i paląc pierwszego dzisiaj papierosa, umrze. Niezliczona ilość minionych bytów złożyła się na jego istnienie i każdy z nich miał wielkość całego świata. Rzeczywistość jest tylko nieokreśloną sumą nieskończoności. A dziecko w łonie dokłada swoje i wszystko zaczyna się od jeszcze jednego początku. Siedem sekund, nim zniknął za czerwonym węgłem. Opowieść jest nieruchoma i chroni przed szaleństwem.
Cienie poranka kładą się na ziemi jakby rozmazywał je wiatr. Są czarne, lecz nieostre, bo rosa rozpyla i załamuje światło na brzegach. Nawet wewnątrz plam czerń jest nieoczywista — przypomina raczej odbicie czerni. Za Dynowem San dotyka drogi zgiętym łokciem. Trzeba opuścić osłonę, bo słońce świeci prosto w oczy. Wisi tuż nad szosą. Asfalt łuszczy się jak stare złocenie. Rzeka w dole ma barwę lustra w ciemnym pokoju. Blask na razie toczy się górą, a przyszłość jest prawdopodobna, ale niekonieczna. Przed Dubieckiem mijamy samochód. Widać czarny brzuch i cztery koła w górze. Przypomina zwierzę, które chce się bawić. Gliny trzymają ręce w kieszeniach jakby już było po wszystkim. Niebieskie światło radiowozu obraca się bezsilnie w świetlistym powietrzu poranka. Kilku gapiów wisi na płocie nad rowem. Patrząc, palą papierosy, widać błękitny dym. Taka nieruchomość zapada zawsze w miejscu śmierci. Słońce wznosiło się coraz wyżej, żeby ludzie mogli obejrzeć sobie świat.
Przyjechaliśmy po południu. Ludzie stali na rogach ulic i na coś oczekiwali. Było cicho, żadnego gwaru, ruchu też niewiele, mężczyźni palili papierosy, kobiety rozmawiały przyciszonymi głosami. Policjant w białej koszuli powiedział nam, że to pogrzeb, że umarł zasłużony strażak.
Ilekroć jestem w Dukli, zawsze coś się dzieje. Ostatnio było to grudniowe mroźne światło o zmierzchu. Ciemny błękit snuł się w powietrzu. Był niewidzialny, lecz dotykalny i twardy. Opuścił się na prostokątny Rynek i zastygł jak zamarznięta woda. Ratusz tkwił w bloku delikatnego lodu, który wyostrzył krawędzie ratuszowej wieży i attyki, a ludzie wcześniej gdzieś sobie przezornie poszli. W końcu to, co zniesie martwy kamień, dla ciała może być groźne. Cienie, które od czasu do czasu przesuwały się wzdłuż murów, należały do pijaków. Były ciepłe w środku, więc nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Ale i tak żaden z nich nie odważył się przejść na skróty, przeciąć Rynek na skos i wejść w ten zeszklony i dźwięczny rewir.
A teraz ten pogrzeb. Kondukt szedł ulicą Cergowską, otarł się o remizę i skręcił w Węgierski Trakt, by rozbiegnąć się w słońcu jak barwny i leniwy wąż, jakaś anakonda albo gigantyczna stonoga. Czarna kościelna chorągiew powiewała na przedzie, potem płynęły inne barwy, ciemna trumna kołysała się na ramionach sześciu strażaków w złotych hełmach, trudno spamiętać kolejność, ale potem szedł, zdaje się, ksiądz, ministranci, orkiestra z trąbami lśniącymi jak hełmy, a puzonista miał długi kucyk spięty gumką, który zwisał mu spod pożarnickiej czapki. Tak było. Aha, no i wdowa za trumną, rodzina i notable. A potem karawana wozów strażackich: żuki, tatry z napędem na trzy mosty, jelcze, uaz, wszystko czerwone jak najgorętszy ogień, a na samym końcu jechał star 25, taki starodawny model sprzed trzydziestu chyba lat, lecz żywy, jaskrawy i dzielny. Przypominał zabawkę, która wydoroślała. I gdy przecięli Mickiewicza, odezwały się dzwony u Marii Magdaleny i u Bernardynów, a samochody włączyły syreny. Obydwa lamenty, kościelny i świecki, splotły się ze sobą i rozplatały dopiero gdzieś w niebie i było to takie podniosłe i piękne, że staliśmy z D. oniemiali, bez słowa, ale jestem pewien, że on też myślał o tym, by kiedyś mieć taki pogrzeb.
Żałobny jęk płynął nad miastem, auta rozstępowały się na chodniki, a policjanci mimowolnie i naturalnie stawali na baczność. Za kawalkadą ogniowych pojazdów szli już tylko cywilni obywatele. I jeśli miasto Dukla liczy około dwóch tysięcy mieszkańców, to przynajmniej połowa odprowadzała trumnę na cmentarz, a druga połowa przyglądała się pochodowi. Bo Rynek był znowu pusty, rozgrzany i tylko kurz i jeden rowerzysta próbowali coś tam zrobić z tą czworokątną próżnią przykrytą z góry błękitnym dekielkiem nieba. To było gdzieś na początku maja.
Potem pojechaliśmy w stronę Komańczy i słońce świeciło nam w plecy.
No i wciąż wracam do tej Dukli, żeby oglądać ją w różnych światłach i porach. Na przykład wtedy w lipcu, gdy niebo zasnute było duszną, mleczną poświatą burzowej pogody. Wypite w peteteku piwo natychmiast występowało na skórę. Byłem sam i pomyślałem, że obejrzę sobie wszystko dokładnie, żeby w końcu dopaść ducha miejsca, pochwycić tę woń, o której istnieniu byłem zawsze przekonany, bo miejsca i miasta wydzielają zapachy jak zwierzęta, trzeba tylko uparcie je tropić, aż trafi się na właściwy ślad i w końcu na kryjówkę. Trzeba je nachodzić w różnych porach dnia i nocy i gdy nuda wyrzuci nas jednymi drzwiami, trzeba spróbować od innej strony, oknem albo szosą od Żmigrodu czy Bóbrki, aż stanie się ten rodzaj cudu, w którym światło załamie się w przedziwny sposób i splecie z czasem w przejrzystą tkaninę, która przesłoni świat na ułamek chwili i wtedy oddech zamiera jak przed śmiercią, ale strach nie nadchodzi.
No więc Dukla, parę uliczek na krzyż, jeden kościół, jeden klasztor i zręby synagogi, gdzie parę metrów nad ziemią wczepiają się w mur karłowate brzózki. Była niedziela i przed Marią Magdaleną ksiądz święcił stado wymytych samochodów. Kawałek dalej Ukraińcy na zakurzonych żiguli rozłożyli swoje towary i z rękami na piersiach przyglądali się tej pogańskiej ceremonii. Ich auta przemierzyły wielkie przestrzenie bez żadnych błogosławieństw. Towar mieli tandetny i eleganccy wierni mijali ich z wyższością. W niedzielę przedmioty stają się trochę mniej realne, a pokusy chadzają jak psy przy nodze. To były przeważnie narzędzia: wiertarki, młotki, piły i ślusarka, więc nic dziwnego, że tuż po sumie wyglądały odrobinę bluźnierczo. Nikt nic nie kupował i ci ze Lwowa albo Drohobycza zostawali w nie zmienionych pozach, zanurzeni w mlecznym blasku niewidocznego słońca, zatopieni w oczekiwaniu jak prawdziwi ludzie Wschodu, którzy podejrzewają, że czas nie ma końca, więc trzeba oszczędzać gesty, z których wykonane jest życie, tak żeby starczyło na jak najdłużej.
Poszedłem 3 Maja. Kredowe światło prószyło z góry i zacierało cienie. Ludzie byli oddzielni, samotni i cisi. Powietrze przed burzą jest gęste i miękkie. W zielonkawych wodach Dukielki nic się nie odbijało. Z prawej piętrzyły się ogródki, komórki i tylne ściany kamieniczek, które od Rynku są gładkie, pastelowe i przywołują na myśl konkurs cukierników. Róż, zielonkawa pistacja, spłowiały piernikowy brąz i kremowy budyń ułożone w wykusze, fryzy, gzymsy i odęte, osiadłe balkony. Lecz z tej strony żywotność płożyła się bezrozumnie i mimo lipca barwy kwiatów były jaskrawe jak płomień, jak malinowy sok i jak siarka, być może dlatego, że język rzecznego chłodu lizał to śródmiejskie uroczysko. W otwartych oknach widać było mężczyzn w białych koszulach z podwiniętymi rękawami. Siadali do stołu, by popijać i patrzeć w zieloną otchłań pałacowego parku po drugiej stronie strugi, gdzie armaty i samobieżne działa wygrzewały swe oliwkowe pancerze w półwidzialnym słońcu.
Tak było. Ale tym razem też odjechałem z niczym.
Tak samo jak dwadzieścia parę lat temu odjeżdżałem z niczym z letnich wakacji, napasiony gorącem, wzdęty od bezmiaru błękitnej przestrzeni, rozpiętej nad nadbużańską równiną jak drżący, falujący parasol, i dopiero teraz, po dwudziestu paru latach, trawię to jak stary wąż, rozpuszczam gdzieś w duszy, rozkładam sokiem pamięci na podstawowe składniki, by poczuć ich smak i zapach, bo czas jest odwrotnością przestrzeni i przez jego zasłony rzeczy widać coraz wyraźniej choćby dlatego, że nigdy już nie będzie można ich dotknąć.
Siedzieliśmy wtedy na wzgórzu za drewnianym kościołem, rzeka w dole była szarozielona jak łąka pod koniec lata, a na drugim brzegu, gdzieś daleko na skraju piaszczystej równi, coś płonęło we wsi Arbasy.
Południe spadało nam na głowy i jaskrawa jasność nie pozwalała, by pożar rozwinął się w koguci grzebień. W spłowiałej od blasku przestrzeni była to zaledwie czerwonawa dziurka. Ogień nie mógł dorównać pogodzie. Żarzył się jak węgielek, wiatr nie miał siły go rozdmuchać i niósł tylko daleki jęk strażackiej syreny. Kary koń pasł się za wodą i nie podniósł nawet łba. To było bardzo daleko, lecz mógłbym przysiąc, że jego mokra od potu sierść lśniła odbitym światłem słońca. Jak okiem sięgnąć, nie rosło żadne drzewo. Dopiero na horyzoncie rysowała się wstążka zieleni z czerwoną, tętniącą kropką pożogi.
A potem, wieczorem, wyroiły się jętki jednodniówki i wyglądało to jak śnieżna burza. Dookoła kilku latarni w środku wsi kłębiły się miliony stworzeń. Rtęciowe światło słabło, w miarę jak z rzeki nadciągały białe fale owadów. Cielesna materia gęstniała wokół blasku i w końcu u reflektorów zwisały wielkie, rozedrgane kule. Ciemne powietrze wypełniały cienie. Nie można było odróżnić ludzi od owadzich zogromniałych zjaw.
Wszystko cuchnęło rybą i mułem. Jętki tańczyły i opadały na ziemię.
Wkrótce każdemu stąpnięciu towarzyszył chrzęst. Droga wyglądała jak przysypana żywym śniegiem. Dopiero tam, gdzie nie było już latarń, noc miała normalny dotyk i zapach.
Pamiętam to wszystko coraz wyraźniej. Czerwony punkcik dalekiego pożaru rozszerza się, ogarnia pejzaż i tamta przestrzeń zaczyna się zwęglać jak papier i spoza czarnego, kruchego popiołu prześwitują inne zdarzenia. Ciągną się w nieskończoność jak amfilada pokoi we śnie.
Tamtej nocy wróciłem do domu wujostwa. Piaszczysta droga wiodła obok miejsca po wiatraku, którego już wtedy nie było, lecz dla mnie istniał ulepiony z wietrznej czerni, wzniesiony nad sypkim gościńcem i pozostanie tam na zawsze, chociaż świat wykona pewnie jeszcze niejedno salto, tak jak wykonuje je teraz, gdy skręcam z 3 Maja na dukielski Rynek i tak jak teraz, gdy próbuję to wszystko opisać, te cebulaste warstwy, które odkładają się w ciele i w głowie, jedna spod drugiej prześwieca jak koszula spod przetartego swetra, jak skóra na tyłku spod zetlałych spodni. Bo teraźniejszość jest najsłabsza, najszybciej się niszczy i rozłazi.