Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść.
Bohaterowie starzeją się, ale nie poddają. W ucieczce i w pościgu przemierzają kraje, przemycają ludzi, ratują swoje porwane przez wcielonego diabła kobiety i mówią, bez końca opowiadają straszne, smutne i śmieszne historie. Czy im się uda? Czy ocaleją?
"Świat opisany przez Stasiuka wraca do czytelnika piękniejszy, i to ze wspaniałym przebiciem, wyższym niż na wiedeńskiej kawie, wyższym nawet niż na radzieckich czapkach uszankach sprzedawanych spragnionym nakrycia głowy Rumunom".
Paweł Gołoburda, "Lampa"
"Andrzej Stasiuk, samotnik z beskidzkiej wsi Wołowiec, zapowiadał żartem, że stworzy polską odpowiedź na La Stradę, słowiański 'on the road'. Premierę książki przekładano z roku na rok, oczekiwania czytelników rosły. Teraz nadszedł moment premiery. I nikt nie powinien się czuć zawiedziony".
Bartosz Marzec, "Rzeczpospolita"
"Taksim to nie tylko słowiańska powieść drogi, ale też piękna książka o kresie – to historia, która dogoniła własny horyzont, która patrzy z nostalgią w przeszłość, a w przyszłość spogląda z przerażeniem".
Piotr Kofta, "Dziennik"
"Świetnie napisana powieść Stasiuka pełna jest przekornych literackich (i nie tylko) odniesień. Władek, świeżej daty inteligent na uwięzi 'neurozy pańszczyzny', to podkarpacki Ulisses, ale i Orfeusz, a także współczesny Zagłoba. Czarodziej słowa i zarazem superman wychodzący obronną ręką z najtrudniejszych opresji. Ale i Stasiukowy 'karpacki Benelux' to współczesne Dzikie Pola".
Marek Zaleski, ""
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 400
WYDAWNICTWO CZARNE S.C.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14,IIIp., 38-300 Gorlice
tel./fax +48 18 353 58 93 e-mail: [email protected],
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70
e-mail: [email protected]
Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: [email protected], [email protected], [email protected]
Dział sprzedaży: Beata Motyl, MTMFirma
ul. Zwrotnicza 6, 01-219 Warszawa
tel./fax +48 22 632 83 74
e-mail: [email protected]
Skład:d2d.pl
ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków,
tel./fax +48 12 432 08 52
Wołowiec 2009
Wydaniei
Projekt okładki i stron tytułowych Kamil Targosz
Fotografia autora © by Jacenty Dędek
Copyright © by Andrzej Stasiuk, 2009
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Magdalena Kędzierska • d2d.pl, Małgorzata Uzarowicz • d2d.pl
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś • d2d.pl
Skład Magdalena Kędzierska • d2d.pl
ISBN 978-83-7536-315-9
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu
Dla M.
widać, że to miasto umrze. Ci, co mieli wyjechać, dawno wyjechali. O zmierzchu czuć woń płonących liści. Dym miesza się z mgłą i zasnuwa peryferie. Światła robią się żółtawe i mdłe. Trzeba uważać na przechodniów, bo są czarni jak asfalt. Czasami przejeżdżam je wzdłuż i wszerz i widzę, że nie ma ani gdzie, ani po co wysiadać. Cztery skrzyżowania, jedno rondo, sygnalizacja miga na żółto już o dziesiątej wieczór. Gdy wieje z północy, czuć smród martwej fabryki. Wszyscy już wyjechali. Zostali tylko ci, co nie potrafią. Budzą się rano, patrzą przez okno i nie wychodzą. Chyba że mają psa. Wtedy idą na Rynek popatrzeć na klepsydry, sprawdzić, kto umarł, i pocieszyć się, że tym razem to jeszcze nie oni.
O dziesiątej wszystko jest martwe. Żyje tylko stacja benzynowa. Nikt nie tankuje. Wszyscy kupują alkohol albo przesiadują w knajpie. Mają coraz większe, coraz tańsze i coraz starsze samochody. Kupują je od cwaniaków handlujących zagranicznym złomem. Tak, wszyscy się stąd wynoszą albo coś sprowadzają. Niczego tutaj nie ma. Te auta zaraz się rozlecą, wypadną z nich podłogi, a karoserie wylądują w lasach za miastem. Nikt już tego nie kupi. Zamieszkają w nich lisy albo kuropatwy. Lisy są mądre. Widuję je coraz bliżej miasta. Ludzie wyrzucają jedzenie. Kupują i nie mogą zjeść. Jest tanie i paskudne. W sam raz dla lisów. Czasami przebiegają drogę jak koty albo psy. Żrą człowieczą kiełbasę i mieszkają w przerdzewiałych limuzynach. Nikt przecież tego nie posprząta. Stare, ledwo żywe żelastwo. Ale tym ze stacji to nie przeszkadza. Przeważnie są łysi, chudzi i mają odstające uszy. Jakby byli niedożywieni. Czasami tankuję w nocy i patrzę na nich przez szybę. Mają owadzie, nerwowe ruchy. Pewnie bili ich w dzieciństwie. Na próżno. Są głupi i klną bez końca. Ale potem, gdy się rozstaną, gdy zostają sami, przemykają chyłkiem w cieniu murów i nie podnoszą wzroku.
Gliniarze też się tam zbierają. Też są przeważnie łysi. Może tylko trochę lepiej odżywieni, więksi, wypasieni i bardziej pewni siebie. Ale to jest pewność, której nauczyli się z amerykańskiego kina. W mieście oprócz stacji nocą czynne są tylko wypożyczalnie filmów. Ludzie biorą po dwa, trzy, cztery i wracają do mieszkań. Gliniarze niczym nie różnią się od ludzi. Może tylko wydaje im się, że są lepsi od innych. Ale nie są. Są tacy sami jak łysi z odstającymi uszami. Oglądają te same filmy i tak samo siedzą w barze na stacji. I tak samo czekają na jakąś rewolucję, która wszystko odmieni. To się czuje w tym mieście – oczekiwanie. Wszyscy zajmują się życiem w sposób tymczasowy. Przeczekują je w nadziei, że wszystko wywróci się do góry nogami, że stanie się zupełnie inne niż jest, że ostatni nareszcie będą pierwszymi.
Minionego wieczoru siedziałem obok stolika zajętego przez ojca i syna. To byli przejezdni. Łatwo takich rozpoznać, bo nie czują się pewnie. Wciąż się rozglądają. Nawet gdy jest spokojnie, nie mogą się powstrzymać od zerkania na boki, jakby oczekiwali ciosu albo zaczepki. Ojciec był duży, gruby, z wąsami. Siedział niedbale rozparty, ale wciąż zerkał. Syn był podobny do niego, już rozpychało go obfite i tanie żarcie. Czekałem na kogoś i słuchałem ich przez pół godziny. Mówił głównie stary. O jakimś samochodzie, a właściwie o drzwiach do samochodu: czy opłaca się je lakierować i zmieniać poszycie. Syn w zasadzie zgadzał się ze wszystkim i kiwał głową. Słowo „poszycie” padło chyba z dziesięć, piętnaście razy, znacząc rytmicznie bezbarwny wykład. Stary nadawał temu ględzeniu ciężar właściwy ojcowskim pouczeniom o sensie i zasadzkach życia. Jedli zupę fasolową. W kuchni smażyły się dla nich schabowe. W którymś momencie monolog niezauważalnie ześlizgnął się na telefon komórkowy w jakiejś przystępnej cenie „z całym pakietem”. Syn znów przytakiwał i wtrącał sylaby. Potem wstał i poszedł do lady po talerze z drugim. Miał na sobie ciemnoniebieski ortalionowy dres. Ojciec skórzaną kurtkę.
Nie doczekałemsię i musiałem iść. Widziałem ich jeszcze przez szybę. Stary powoli przełykał i pomiędzy kęsami mówił. Młody jadł ze wzrokiem wbitym w talerz. Nie byli stąd, ale jechali w podobne miejsce. Powiedzmy, gdzieś do Żłobisk albo jeszcze dalej, pod samą granicę. Mają tam co najwyżej mniej latarń i samochodów, ale reszta wygląda tak samo. Teraz jednak siedzieli na sztucznej skórze przy udającym drewno stole, pod plastikowym kwiatem, w tym poniklowanym i wysprzątanym wnętrzu, i wcale nie spieszyło im się do domu. Tak powstało to miasto. Ludzie ściągali tutaj, bo nie mogli wytrzymać u siebie. Teraz uciekają stąd i robią miejsce dla takich jak ci za stołem. W interesie musi być ruch.
Potem wszystko zamiera i ruch razem z interesami przenosi się gdzie indziej. Zostają tacy, co już nie mają sił. Oni wszędzie zostają i zajmują się resztkami. Jak ja.
Wystarczy dziesięć minut, by przejechać z jednego końca na drugi. W całym mieście są dwadzieścia dwa sklepy z używaną odzieżą. Jedne wyglądają tak, jakby handlowały nowym: lustra, przymierzalnie, dużo światła, a do innych wchodzi się jak do piwnicy. Nie mają okien ani wentylacji. Przywożą to wszystko z Europy. Tak mówią. Raz w tygodniu na bocznicę wtacza się towarowy i wyładowuje wielkie bele sprasowanych ubrań. Właścicielki sklepów, bo są to wyłącznie kobiety, dzielą między siebie towar, ważą, płacą i ładują na furgonetki. To wszystko dzieje się we wtorki i sklepy są wtedy czynne dopiero od południa. Ludzie mówią, że wszystko przyjeżdża z Europy. Tak mówią, bo Paryż to dla nich zawsze jakaś pociecha. Zwłaszcza dla kobiet, które oglądają rzeczy ze wszystkich stron, unoszą do światła, rozpościerają, a potem mówią: „Proszę mi to zostawić. Jutro przyjdę z pieniędzmi”.
Ten wtorkowy pociąg rusza potem w stronę gór, w stronę granicy, i ciągnie takie same wagony do Sabinova, do Gönca i do Bistricy. Na rampach czekają kobiety, samochody i faceci wynajęci do załadunku, a w Bistricy prócz samochodów czekają konne zaprzęgi. Kobiety płacą od kilograma, ale nie ma tego wszystkiego jak zważyć, więc kłócą się z wagonowymi hurtownikami, którym mieszają się przekleństwa w pięciu językach. Tutaj tak to właśnie wygląda: tlenione blondynki wyciągają pojedyncze sztuki z ciasnych pakunków, podnoszą do góry, podtykają pod nos tłustym cwaniaczkom w skórzanych kurtkach i wrzeszczą: „To jest Paryż, to jest Francja?! To jest pierdolona Turcja!”.
Znam to dobrze. Jeździłem dla nich furgonetką. Dzwoniły do mnie i mówiły, żebym przyjechał o siódmej, o szóstej albo wcześniej. Pamiętam ten smród taniego proszku do prania. Latem był nie do zniesienia. Pół godziny pod blaszanym dachem i człowiek się dusił. Woziłem towar aż do Żłobisk, do Grobowa i jeszcze dalej.
Potem poznałem Władka i zaczęliśmy to robić na własny rachunek, bez pośredników, bez bab, braliśmy z wagonu jak leci, dawaliśmy pieniądze i jechałem. Potrafił szybko liczyć i wydawać resztę. Miał w głowie wszystkie przeliczniki: siedem, osiem, dziesięć walut. Dzielił, mnożył, odejmował i liczył procenty, a jednocześnie rozmawiał, palił, targował się i kłócił z klientami. To wszystko zostało mu jeszcze z dawnych lat, gdy z kieszeniami pełnymi rubli, lei, forintów i koron jeździł przez Czerniowce do Suczawy i potem wracał przez Satu Mare, Tokaj i Koszyce.
Teraz stawaliśmy gdzieś w Ożennej albo po drugiej stronie gór, w Havaju, w Mikovej, z dala od kolei, z dala od głównych dróg. Władek zrobił się grubszy i powolniejszy, ale wciąż radził sobie z wiejskimi babami. Lepsze sztuki mieliśmy rozwieszone na stojakach – wystarczyło wyjąć to z furgonetki i ustawić na placyku przed sklepem albo knajpą: marynarki, płaszcze, żakiety. Resztę woziliśmy w plastikowych skrzynkach. Z paru desek robiło się coś w rodzaju lady i można było zaczynać. W Torysie Władek miał znajomego wójta i gdy rozkładaliśmy towar, z głośników wiejskiego radiowęzła wójtowska sekretarka zapowiadała niepowtarzalną okazję nabycia europejskich oraz wszechświatowych strojów za niewiarygodnie niskie ceny w lokalnej walucie. A potem przychodziły kobiety w fioletowych chustkach, podnosiły do oczu, oglądały pod światło, ugniatały w dłoniach te sztuczne jedwabie, spraną bawełnę, wytartą wełnę i pytały: „Kolko stojí?”, a Władek wznosił wtedy oczy do nieba, jakby ktoś go dotknął do żywego, i odpowiadał: „Szanowna pani i droga kierowniczko, tu nie ma żadnego «kolko», ponieważ to kosztuje prawie nic, to jest darmo, to jest ieftin, lacno, i stąd do samego Preszwaru nie znajdzie klientka niczego olczszob”. Brał zielony przezroczysty falbaniasty nylon, przykładał do okrągłego brzucha, robił pół kroku w jedną i pół w drugą, a kobiety wodziły za nim wzrokiem jak za magikiem, za cudotwórcą, który zjechał tutaj, aby odmienić ich życie. „Paris – London – New York, tak jest tutaj napisane” – i podtykał im pod nos śliczne, wyszywane złotą nitką metki zrobione pewnie gdzieś w Stambule albo Pekinie. „Hej, Paris” – odpowiadały i wiatr rwał im z rąk tę rozciągniętą w praniu tandetę, to wzgardzone po trzech noszeniach barachło, te kreacje, które wyszły z mody, zanim padł na nie czyjkolwiek wzrok.
Tak, bez niego nie dalibyśmy rady. Bez niego nie sprzedalibyśmy niczego nawet Cyganom. I jeśli to była rzeczywiście Torysa, Cyganie schodzili z tego swojego rozpaczliwego, drewnianego puebla skleconego na wzgórzach nad wsią. Tak, nawet im niczego byśmy nie sprzedali, chociaż wyglądali jak ludzie, którzy potrzebują wszystkiego. To były głównie kobiety, kobiety z dziećmi. Stawały w półkolu i czekały, aż te białe trochę się rozstąpią, aż się napatrzą, aż coś kupią za niebieski albo czerwony banknot. Te białe jeszcze jakoś wyglądały. Miały na sobie coś normalnego, coś, co sobie wybrały, coś, co miało jakiś sens, chustkę w kwiaty, spódnicę, fartuch, coś, co nosiły ich matki, coś zwykłego. Ale te drugie to już był wszechświatowy konfekcyjny kosmos, żółte, czerwone, zielone i niebieskie, i płonące fosforycznie niczym wiodące na pokuszenie ognie. Spod tego przeświecały czekoladowe ciała, brązowa skóra w rozdarciach i blask tysiąca i jednej nocy w rozlazłych suwakach.
„Czarni bracia i siostry...” – tak do nich zaczynał i byłem niepotrzebny. Zostawiałem go i patrzyłem na schludne murowane domy ustawione szczytami do drogi. Te wsie wyglądały jak niskie miasteczka. Co to za wsie, gdzie nie widać kur ani końskich gówien. Wszystko gdzieś schowane, za murami i bramami. Na czworobocznych kościelnych wieżach wymalowano zegary ze wskazówkami zamarłymi za piętnaście dwunasta, jakby coś miało się zaraz stać, coś nadejść, coś odmienić, jakby mieli przyjść Tatarzy albo Turcy, albo Niemcy, albo Ruscy, albo Amerykanie, albo jakby miał się za ten kwadrans stać jakiś cud i już na wieki wieków nie miał przyjść nikt.
– No więc, czarni bracia i siostry! Wiem, że nie macie pieniędzy, wiem, że nie macie ich za dużo, chociaż jestem za tym, żebyście mieli, i to jak najwięcej, i to najlepiej swoich, cygańskich, z cygańskiego narodowego banku, i mocniejszych niż dolar i euro razem wzięte, bracia i siostry.
Ale nie dałbym głowy, że to była Torysa. Może akurat wtedy zajechaliśmy dalej na południe? I wcale nie obstąpiły nas najpierw białe kobiety, tylko od razu te drugie, bo to były jakieś Vlachy albo Bystrany? To on zawsze ustalał trasy i znajdował drogi, to on wymyślił cały ten interes i to on przyszedł do mnie któregoś dnia i powiedział:
– Co będziesz tak jeździł w kółko po tej dziurze i woził tym dwudziestu babom, których zaraz będzie trzydzieści? Pojedziemy tam, gdzie nas naprawdę potrzebują i gdzie bab jeszcze nie ma. Pojedziemy tam, gdzie jest jeszcze biedniej.
Zapytałem go wtedy, dlaczego sam nie pojedzie.
– Bo ja nie lubię jeździć. Za to lubię się dość wcześnie rano napić. To jest sprzeczność.
Ale zaczynał nie tak znowu wcześnie. Gdzieś koło południa i od pięćdziesiątki. I jeśli byliśmy w trasie, w pracy, utrzymywał do wieczora, do zmierzchu, regularny godzinny rytm. Można było ustawiać zegarek. Jego spalanie było tak precyzyjne jak reakcja chemiczna w warunkach laboratoryjnych.
Powiedziałem wtedy „dobrze”, ponieważ to wyjście było tak samo beznadziejne jak wszystkie inne wyjścia, ale przynajmniej miałem pewność, że nikt przed nami tutaj na to nie wpadł.
– No i nie mam kasy – dodał na koniec.
Ale to „dobrze” powiedziałem dopiero po jakimś czasie. Wcześniej musiał mi bardzo dużo opowiedzieć. Dopadał mnie na bocznicy, na stacji benzynowej, gdy tankowałem albo jadłem, albo po prostu wskakiwał, gdy stałem na światłach. Dzisiaj wydaje mi się, że znałem go od zawsze, ale za nic w świecie nie przypomnę sobie, jak i gdzie się poznaliśmy. W takim mieście jak to wciąż spotyka się tych samych ludzi i w końcu obcy staje się znajomym z widzenia, potem znajomym, a potem nie możesz już sobie wyobrazić, że świat bez niego mógł istnieć.
– Wszystko się zmieniło – mówił. – Kiedyś jeździłem z nowym do miast. Tam, gdzie były największe targowiska. Do Suczawy na przykład albo gdziekolwiek indziej, albo do wygłodniałych Ruskich, albo na Keleti, ale to minęło. Przeminął nawet Mexikoplatz. Teraz trzeba jeździć ze starym na wieś. Z takim zużytym dla miasta, ale dla wsi jeszcze dobrym. I kolorowym jak w telewizorze, i tam, gdzie jeszcze nikogo przed nami nie było. A w każdym razie niewielu. Pomyśl!
Zagraniczne towary z zagranicy! To zadziała. Od swoich nie wezmą, ale od nas tak.
Przejeżdżaliśmy przez martwe przejście w środku gór. Wielkie oszklone budynki stały na pustkowiu i rozbijał się o nie wiatr. Z dala wyglądało to jak porzucony statek kosmiczny albo rozdupczony supermarket. Biało-czerwone szlabany sterczały w niebo i rdzewiały. Szyby były potłuczone. Przez dzieciarnię, przez wędrowne ptaki, przez wiatr – nie wiadomo. Gdy nadchodziła wiosna, gdy robiło się cieplej, nadciągali Cyganie z południowej strony gór i rozbijali tutaj coś w rodzaju obozowiska. Na zewnątrz palili ogniska, gotowali, po prostu żyli i spali w dobrą pogodę. Do środka, do biur, do sal odpraw celnych, do budek, w których urzędowali niegdyś strażnicy ze swoimi komputerami, pistoletami Glock i przyciskami do podnoszenia szlabanów, przenosili się, gdy lało. W gruncie rzeczy stali się kimś w rodzaju nowej służby celnej. Samochody jak dawniej zwalniały w tym miejscu. Wjeżdżały w cień otwartego i wypełnionego podmuchami hangaru z wyuczonym respektem i wtedy oni wychodzili z zakamarków, zagradzali drogę i po prostu domagali się myta: dzieciarnia, kobiety z niemowlętami, mężczyźni trzymali się nieco z tyłu, ale wystarczająco blisko. I większość przejezdnych płaciła. Uchylali okna i dawali jakieś drobne. Dwadzieścia centów, złotówka, piętnaście koron, sto forintów, pięćdziesiąt kopiejek, dwadzieścia bani – dawali bardzo chętnie, bo to było coś w rodzaju stempla w paszporcie. Śniada dzieciarnia bujała się na szlabanach jak na huśtawkach, ojcowie stali z rękami założonymi na piersiach i patrzyli nieruchomym wzrokiem, a kobiety po prostu podchodziły z wyciągniętą dłonią, jakby pobierały forsę za bilety, za widowisko. Na sznurach wisiało pranie i snuł się niebieski dym.
Przejeżdżaliśmy tamtędy tak często, że nic od nas nie chcieli. Stawaliśmy, a mężczyźni przychodzili się przywitać. Czasami zjeżdżałem na bok, na miejsce, gdzie celnicy przeszukiwali kiedyś bagaże, i Władek odsuwał boczne drzwi. Wybierał jeden, drugi i trzeci fluorescencyjny cud i dawał go w prezencie razem z ukłonem którejś z dostojniej wyglądających kobiet. Facetów częstował fajkami. Potem ruszaliśmy szosą przez las, wspinaliśmy się na karpacki wododział i po piętnastu minutach byliśmy po drugiej stronie gór.
– Niedługo będzie ich tutaj więcej niż nas – mówił na widok pierwszych schludnych domów przy drodze. – Założą swoje państwo i tyle.
Takiemiał pomysły, ponieważ wciąż żył przyszłością. Pewnie w końcu dlatego się zgodziłem. Żeby nie myśleć o tym, co będzie, żeby to komuś zostawić. No i po to, by nie czuć zapachu miasta. Jeździłem po nim w kółko. Tak samo jak ci biedni i głupi łysi, co zakładali sobie podwójne rury wydechowe i myśleli, że właśnie tak ma wyglądać pełne przygód życie. Tak samo. Z tą różnicą, że ja miałem starego mulastego diesla, którym próbowałem zarabiać.
– Oni zawsze żyli z tego, co się wyrzuca, co nikomu nie jest potrzebne. I przychodzili tam, skąd wszyscy już poszli – tak mówił, gdy mijaliśmy Zborov z martwym kościołem o dwu wieżach. Teraz gnieździło się tam ptactwo i widzieliśmy, jak na tle błękitu krążą wrony, gawrony, kawki, może nawet kruki, w każdym razie coś czarnego. Całe stada wyfruwały z dziur w dachówkowej łusce. Może to właśnie wtedy pierwszy raz wyruszyliśmy z towarem na południe i najbardziej zdziwiło mnie to, że kościół może być po prostu opuszczony i mieszkają w nim wrony. Tam było skrzyżowanie. W lewo jechało się do Rusinów, w prawo do Cyganów. Tak to zapamiętałem i chociaż minęło od tamtej pory trochę czasu, wciąż w Zborovie powtarzam sobie, że w lewo to Ruś, a w prawo Indie. – No i jak granice przestały być na fali, to sam widziałeś, od razu się wprowadzili.
– Powinniśmy w tych szklarniach założyć sklep, zamiast się tak wozić – powiedziałem.
– Zapomnij. Jak zabrali strażników, to różni tam próbowali różnych rzeczy. Knajpa, knajpa z disko, burdel, burdel z knajpą, burdel z disko, ale zawsze było tak, że przychodzili z tamtej albo z naszej strony, posiedzieli, popatrzyli, wypili piwo i wracali do siebie. Czasami zjawiali się drugi, trzeci raz, ale w końcu zawsze wracali i potem już nikt ich tu nie widział. Nie mieli poczucia bezpieczeństwa. Burdel na przełęczy w środku lasu to jest dobry w jakiejś romantycznej książce. Był za bardzo na widoku, chociaż na pustkowiu.
– Droga jest za wąska – powiedziałem.
– Co?
– Tiry nie mogą jeździć. W zimie to już w ogóle.
– Tak – odpowiedział. – Masz rację. Tirowcy są jak głodne psy. Tak, tureccy tirowcy są jak głodne psy – i zaczął się śmiać.
A potemza Bardejovem kazał mi skręcić w lewo, w boczną drogę, skrót, który miał nam oszczędzić dwadzieścia czy trzydzieści kilometrów.
– Kiedyś tędy jechałem – powiedział. – Kiedyś miałem tu znajomego. Przywoziłem mu baranie skóry. Za jednym razem z dziesięć. Jechało nas trzech, czterech i to leżało na fotelach jako pokrowce. Trzeba było na tym siedzieć, żeby celnicy nie zobaczyli. To trwało z pół roku, to przebicie. Już nie pamiętam, co woziliśmy z powrotem, ale pewnie spirytus. Raz przewieźliśmy z piętnaście litrów w zapasowym kole, ale śmierdział potem gumą i musieliśmy sami wypić.
Droga zrobiła się wąska i wyboista. Stare drewniane domy stały ciasno obok siebie, a zaraz za ich plecami wyrastały strome ściany wąwozu. Na spłachetkach płaskiego pomiędzy zagrodami leżały w stosach świerkowe i bukowe pnie. Ściągali to z lasu i teraz czekało na wywózkę. W całej wsi nie zobaczyłem ani jednego samochodu. Ludzi też nie było widać. Na stromiźnie stał wielki zrywkowy ciągnik. Był zimny i pordzewiały. Stanęliśmy przy ostatnim domu i kazał mi zatrąbić. Zobaczyłem, jak w oknie porusza się firanka. Po długiej chwili zza węgła wyszedł stary mężczyzna w baranim serdaku. Zatrzymał się i patrzył w naszą stronę.
– To on. Lepiej zaczekaj. Nie lubi obcych – tak powiedział i wysiadł z auta. Stanął przy furtce, jakby czekał, aż starzec go rozpozna, i dopiero gdy tamten kiwnął głową, wszedł.
To był ostatni dom i kawałek dalej asfalt zamieniał się w szutrówkę.
nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy spotkałem go po raz pierwszy. Był jak duch tego miasta. Ucieleśniał je: szary, niewidzialny, prawie przezroczysty, pierworodny syn codzienności i od urodzenia za pan brat z klęską. Ale wystarczyło na niego spojrzeć i zatrzymać wzrok, powstrzymać spojrzenie, by nie przeszło na wylot, i od razu się zmieniał. Gdy ktoś go dostrzegał, stawał się widzialny. Zbierał się w sobie, napinał, jego obecność po prostu gęstniała. Wszędzie był, wszystko widział i wiedział, a resztę przeczuwał.
A może to było w „Antałku”? Lubiłem tam przychodzić. Odstawiałem auto i szedłem piętnaście minut z przedmieścia prawie do samego centrum. To była mordownia, ale ją lubiłem. Brałem kufel i siadałem plecami do ściany i tak, żeby widzieć telewizor zawieszony pod sufitem. Jak człowiek gapi się w ekran, to drugiemu trudniej jest go zaczepić. W mieście było parę innych knajp, ale tylko w „Antałku” klienci niczego nie udawali. Nie wyobrażali sobie, że są biznesmenami, gangsterami, czarną biedotą z zaoceanicznych slumsów, silikonowymi lalkami z pornosów, politykami, luzakami trzymającymi rękę na pulsie światowych trendów i co tam jeszcze pokazują w ramach lansowania wzorów wtv.Nie, do „Antałka” przychodzili ci, co po prostu chcieli się nachlać i tyle. Myślę, że to było najuczciwsze miejsce w tym zdychającym mieście. I goście rzeczywiście wyglądali tak, jakby nie oglądali telewizji. Albo jakąś starą, sprzed dwudziestu, trzydziestu lat. Nosili marynarki i swetry, które brałem z bocznicy i rozwoziłem babom. Żony im to kupowały i te ubrania wyglądały tak, jakby ich potem już nigdy nie zdejmowali. Brałem jedno piwo, potem drugie i patrzyłem w telewizor. Nie było nic do żarcia. Słone paluszki i czipsy. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś kupił jedne albo drugie. W TVraz po raz leciała pochwała konsumpcji, ale załoga miała to w dupie. Chcieli się nachlać, żeby nie myśleć, i mieli rację. Być może to tam po prostu przysiadł się i powiedział: „Ale pan to nie stąd, nie?”. Pewnie próbowałem dalej patrzeć w ekran, gdzie leciał wrestling, walki w kisielu albo przemówienia, ale on nie dawał za wygraną: „Wie pan, stąd wszyscy raczej wyjeżdżają albo próbują, więc jak się zjawi ktoś nie stąd, ktoś, kto przyjechał, to jednak jest ciekawe. I numery ma pan stare”. Pewnie zapytałem: „Jakie numery?”. Chodziło mu, że na furgonetce.
No więc musiał mnie obserwować, musiał mnie mieć na oku. Może w jakiś sposób po prostu na mnie czekał, tak jak się czeka na przypadek, który przypomina coś w rodzaju losu.
Zobaczyłemgo, jak wychodzi zza węgła. Gdy był już przy furtce, w oknie znów poruszyła się firanka. Stary odprowadzał go wzrokiem. Wsiadł do kabiny i pokazał mi litrowy słoik z czymś białoszarym.
– Smalec – powiedział.
– Brawo – odpowiedziałem.
– Z borsuka, człowieku... Czarodziejskie właściwości. Leczy wszystkie choroby, tylko nie wskrzesza z martwych. Taka jest ogólna opinia.
– Ile?
– Co ile?
– Ile mu dałeś?
– Trzydzieści sztuk amunicji do dubeltówki.
Zapaliłem silnik, a on skinął głową, że prosto. Wieś się skończyła i po obu stronach drogi zrobił się las. Dojechaliśmy do opuszczonego szlabanu. Sięgnął pod siedzenie i ze skrzynki z narzędziami wydobył sztorcowy klucz.
– Czternastka – powiedział.
– Jesteś pewien? – zapytałem.
– Słuchaj, to jest skrót i zaoszczędzimy ze czterdzieści kilometrów, a stary powiedział, że dzisiaj nie widział straży leśnej. W razie czego powiemy, że było otwarte.
– Przecież tam stoi zakaz wjazdu.
– To im, kurwa, powiemy, że u nas są inne znaki i się nie zorientowaliśmy.
Wziął klucz i wysiadł. Nie chciało mi się walczyć. Przejechałem, a on jak gdyby nigdy nic zamknął szlaban z powrotem. Potem wsiadł i ruszyliśmy pod górę. Zaczął się las i po pięciu minutach po prawej miałem urwisko, a po lewej łupkową ścianę. Było wąsko i stromo. W dole widziałem czubki jodeł. Gdyby coś jechało z naprzeciwka, nie bardzo mielibyśmy się jak minąć, ale na drodze rosła trawa i widać niewielu sobie tędy skracało.
– Jakieś siedem, osiem pod górę, tyle samo w dół i będzie Majdan, ale tam jest tylko parę chałup. Pojedziemy do Lipan albo do Sabinova. Dziś jest dobry dzień, bo dostają bezrobocie i zasiłki. Najlepiej byłoby stanąć od razu gdzieś pod urzędem. W Lipanach znam chyba nawet gliniarzy. Wiesz, faceci od razu idą na browar i na borowiczkę, czyli na bororo, jak mówił świętej pamięci Pankovčin z Marakeszu, który też jeździł z towarem, ale starym autobusem przerobionym na sklep spożywczy. Jechało, brzęczało, dzwoniło, sypało się z półek na zakrętach, a czuć było wędzarnią, drogerią i dezynfekcją, ale jak zamówiłeś, to przywoził, pralkę, lodówkę albo cztery opony do favoritki. Zimą zakładał łańcuchy, żeby dojechać do Kalinova albo Habury i dowieźć ludziom bororo oraz wideokasety na wymianę... Tak było, zanim umarł. Znaleźli go dopiero rano. Zdążył jeszcze zjechać na bok, wrzucić luz i zaciągnąć ręczny, ale silnika nie wyłączył i znaleźli starego pyrkającego diesla w środku lasu na Mikovskiej Przełęczy, a on wyglądał, jakby spał, jakby się zdrzemnął ze zmęczenia. To było lato, więc miał pootwierane okna i podobno ptaki buszowały w kaszy, ryżu i co tam jeszcze, całe stado leśnych ptaków, sójki... Tak mówili ludzie. Aha, no i chłopy ze świeżą kasą na browar, a kobity po tani ciuch do nas. Taki jest plan na dzień dzisiejszy.
Jechałemjak traktor w polu pięć na godzinę, a on gadał. Bardzo możliwe, że ze strachu i żeby nie patrzeć w te głębokości. Zastanawiałem się, kiedy on to wszystko zdążył przeżyć i jakim cudem zapamiętać. Niewykluczone, że zmyślał, ale jakie to miało znaczenie, skoro potem w jakiś sposób powtarzaliśmy te wymysły naprawdę.
Nigdzie tego dnia nie dojechaliśmy. Na środku drogi stała biała łada niva. Facet w mundurze leśnika szczał na koło. Jechałem tak wolno, że nas nie usłyszał. Dopiero gdy stanęliśmy, podniósł wzrok. Bez pośpiechu dokończył, otrzepał i schował. Ruszył w naszą stronę. Miał koło pięćdziesiątki, siwe włosy i czerwoną twarz. Opuściłem szybę i czekałem. Zaczął coś mówić, ale pokręciłem głową i wskazałem na Władka. Poczerwieniał jeszcze bardziej i obszedł nos auta. Zaczęli rozmawiać. Rozumiałem co trzecie słowo i wcale nie chciałem więcej. W ogóle nie chciałem rozumieć. Kłócili się. Tamten czerwieniał jeszcze bardziej. Wyglądał, jakby miał pęknąć. Chyba kazał nam wypierdalać tam, skąd przyjechaliśmy. W każdym razie w tamtą stronę wyciągnął rękę. Zawróciłem na siedem czy osiem razy. Patrzył i czekał, aż się spierdolimy w przepaść.
– Tak. Kazał nam wypierdalać – powiedział, gdy już zjeżdżaliśmy na dół.
– Nie mogłeś mu nic dać?
– Nie wziąłby.
– Skąd wiesz?
– Znam ich. Musiałbyś im dać pięć tysięcy dolców chyba. Tu chodzi o ideę.
– Jaką ideę?
– Że rządzą.
– W lesie? Przecież nie było świadków. Ani że rządzi czy nie rządzi, ani że wziął czy nie wziął.
– Człowieku, co ty wiesz... Ledwo parę lat mają to swoje państwo, a już zaraz będzie w nim więcej Cyganów niż obywateli pierwszego gatunku. I jeszcze Węgrzy przy południowej granicy, setki tysięcy dawnych oprawców oraz ciemiężycieli, człowieku. Ciesz się, że nie jesteśmy Węgrami. Przestrzeliłby nam opony podczas próby ucieczki, znam ich.
Nie przestawał mówić. Musiał gadać. Wiadomo było, że tego dnia nic nie zarobimy. W dole ciągnęła się wieś. Niebieski dym z kominów szedł prosto do nieba. Stary w baranim kubraku siedział na ławce przed chałupą. Jego dłonie poruszały się, ale nie mogłem dociec sensu gestów. Po prostu poruszał palcami. Zerknął na nas ukradkiem i opuścił wzrok.
– Plecie z końskiego włosia sidła na ptaki – tak mi powiedział, gdy zapytałem. – To jest takie cienkie, że prawie nie widać.
Wieś miała z pięćdziesiąt domów, ale nie widzieliśmy żadnego człowieka. Jak u starego uchylały się tylko firanki i wszyscy odprowadzali nas wzrokiem, czekając, aż znikniemy i zostawimy ich w spokoju.
Wróciliśmy do głównej drogi. Pojechaliśmy bez przekonania na zachód. W Ruskiej Voli, w budynkach dawnego przejścia granicznego, były jakieś magazyny, hurtownie, diabli wiedzą. Podjeżdżały ciężarówki na słowackich i polskich numerach i coś się ładowało, przeładowywało, przepakowywało, turlały się wózki widłowe z paletami i ogólnie było gorączkowo i nerwowo, jakby się nagle rozkręciła koniunktura na nie wiadomo co.
– Widzisz, podciągnęli – powiedział właściwie do siebie.
– Co podciągnęli? – zapytałem.
– Bocznicę, pięćset metrów bocznicy od głównej linii.
Kazał mi zjechać z szosy. Musiał powęszyć. Zatrzymałem się na parkingu, a on wyskoczył i pobiegł między ciężarówki i furgonetki. Gdzieś z dala dobiegał łoskot zderzających się wagonów. Kiedyś stały tutaj baraki z wódką i piwem. W domach przy szosie też handlowali. Nad wejściami, niczym herby dawnych gospód, wisiały skrzynki od złotego bażanta, mnicha, staroporamena i kelta. W barakach tłoczyli się ludzie. Też tu przyjeżdżałem. Za kontuarami uwijały się pulchne kobiety i przyjmowały każde pieniądze oprócz rosyjskich i ukraińskich. W szufladach miały wszystko pomieszane, ale wydawały resztę z dokładnością automatu i w czym kto sobie zażyczył. Kupowałem tanią whisky, wracałem do siebie i piłem w samotności, nasłuchując odgłosów miasta. Mieszkałem nad rzeką, niedaleko mostu. Słyszałem dudnienie wielkich ciężarówek, które nigdy się tutaj nie zatrzymywały, i warkot podrasowanych golfów, które jeździły w kółko, ponieważ nie miały dokąd pojechać. Trzy butelki starczały mi na pięć dni, bo przywoziłem też piwo. Tak robiłem dwa razy w miesiącu. Prawie nikogo tu nie znałem i nie chciałem poznawać. Potem wszystko się zmieniło, nie było już klientów, ktoś rozebrał baraki i pozdejmował skrzynki.
Spomiędzy ciężarówek wyszło dwóch mężczyzn. Na długiej żerdzi nieśli siedem albo osiem opon samochodowych. Z odsuniętych drzwi białego transita wynurzyła się dłoń, zdjęła ciężar z ramienia pierwszego z tragarzy i wciągnęła ładunek do środka. Po chwili drąg był goły i ponieśli go z powrotem. Mieli na sobie wyświechtane mundury celników. Brakowało tylko dystynkcji.
Wrócił po dziesięciu minutach. Klapnął na siedzenie i sięgnął do schowka. Wyjął grubościenną pięćdziesiątkę i butelkę morelowej palinki.
– Opony – powiedział. – Całe wagony opon. – Nalał sobie i wypił. – Całe wagony używanych opon. Przy bocznicy postawili już magazyny. Przywożą pociągami z Austrii, ale to idzie z całej Europy, z Włoch, z Francji, a stąd rozwożą dalej. Mają, jakie chcesz, nawet do traktorów, do rowerów, i wszystko poukładane jak w hurtowni, tu Fulda, tu Goodyear, rozmiarami, osobno zimówki, osobno do cztery na cztery, nigdy w życiu nie widziałem tylu opon, człowieku. I jeszcze podzielone według cen, od najstarszych po prawie nowe, a wszystko mają w komputerach, wystarczy, że powiesz, o co ci chodzi, i koleś stuka w klawisze i ci mówi, czy ma coś dla ciebie, czy nie. Widziałem auta z Rumunii, z Bośni, z Bułgarii, no, skład używanej gumy na pół kontynentu.
– Czyje to jest? – przerwałem mu.
– Pytałem. Nikt nic nie wie.
– Nie wiedzą, u kogo pracują?
– Mówią, że to jakaś spółka. Jak się nie wie, to zawsze się mówi „spółka”. Znaczy się: cwani złodzieje. To się nazywa „Centrum Visegrád”.
– Ładnie – powiedziałem.
– Ale co to znaczy?
– Nic. Takie miasto na Węgrzech. Właściwie wieś z zamkiem. Trzymali w nim Drakulę.
– Tego wampira? – zapytał i spojrzał na mnie z ciekawością.
– Nie. Tego prawdziwego.
– Nie wiedziałem, że był jakiś prawdziwy – powiedział trochę rozczarowany.
– Trzymali go w podziemiach. Był kimś w rodzaju rumuńskiego króla. Z nudów łapał myszy i nabijał na zaostrzone patyki. To samo robił z ludźmi na wolności. Taka moda była wtedy.
Ale on już stracił zainteresowanie. Myślał o pociągach wyładowanych oponami, o śmieciach, które można jeszcze komuś sprzedać, o badziewiu, na które zawsze znajdą się chętni, o resztkach, które ktoś dokończy. Słuchał instynktu.
Tego dnia nie pojechaliśmy już dalej. Niczego nie sprzedaliśmy. Wracaliśmy, a on śnił na jawie. Widział pociągi pełne wytartych dżinsów i wyczyszczonych chemicznie marynarek z angielskiej wełny i widział hale, w których to wszystko wisi albo leży poskładane w niebotyczne stosy, tysiące sukienek, dziesiątki tysięcy bluzek, koszul, podkoszulek, płaszczy, kurtek, swetrów posegregowanych według kolorów, rozmiarów i cen, może nawet według krajów pochodzenia, tutaj Holandia, tam Portugalia, a w samym rogu, powiedzmy, Szwajcaria.
– Tak – mówił – to byłoby coś. Ale nie tu, nie u nas, gdzieś w okolicach Budapesztu na przykład, gdzieś w środku, skąd wszędzie jest blisko i masz kawałek świata na oku. Pomyśl, ubieralibyśmy Mołdawię i Macedonię w ciuchy z Londynu. Własnym transportem albo wynajętym, albo sami by przyjeżdżali. Przy wylotówce na Miszkolc są wielkie tereny kolejowe, całe hektary bocznic, i to jest akurat linia na Wiedeń, więc dobry punkt, bo м3 zaraz obok, czyli wyjazd na Słowację, Ukrainę i północną Rumunię, człowieku. A w drugą stronę? Kawałek Róbert Károly korút i zaraz masz Dunaj, most Arpada i nabrzeża. Wodą można najwięcej i najtaniej, a w dół rzeki to przecież w ogóle samo płynie: Belgrad, kawał Bułgarii, Ruszczuk, Rumunia, Gałacz.
– Dobrze znasz Budapeszt? – zapytałem, żeby mu przerwać.
– Trochę.
W mieściebyliśmy o zmierzchu. Zawiozłem go pod dom. Mieszkał w czteropiętrowym bloku. Osiedle wybudowali na wzgórzu i nieustannie tam wiało. Zabrał palinkę i wysiadł. Patrzyłem, jak idzie chodnikiem pogrążony w swoich snach. Nie widział niczego wokół, nie patrzył. Szedł szybko z opuszczoną głową, jakby chciał te swoje myśli jak najszybciej donieść do pustego mieszkania i zostać z nimi sam na sam. Wieczór był ciepły i pomiędzy blokami kłębiła się dzieciarnia. Zbici w stada palili papierosy i pluli na ziemię. Z otwartych okien słychać było telewizory – kilkanaście pomieszanych w powietrzu kanałów. Żyli na tym wzgórzu jak na wyspie. Świat wysyłał im sygnały, ale miał w dupie ich odpowiedzi. Rozumieli to doskonale i nigdzie się nie wybierali. Próbowali naśladować programy. Zjeżdżali na deskach z poszczerbionych betonowych schodów albo z kawałka pochyłego asfaltu. Raz, potem drugi i znów zapalali papierosy.
Włączyłem jedynkę i wolno objechałem kwartał. Przypominał dogasające ognisko: kurz, cementowy popiół i zimne węgle telewizorów. Potoczyłem się w dół, ominąłem centrum i przez uchylone okno poczułem wilgoć rzeki. Wynajmowałem parterowy dom z czerwonej cegły. Pokój, kuchnia i tyle. Reszta była zawalona rupieciami i zamknięta. Ale miałem kawałek podwórka, płot i zamykaną na klucz bramę, więc mogłem nie martwić się o furgonetkę. Na podwórzu stała też buda z desek i urządziłem sobie w niej coś w rodzaju warsztatu, magazynu i garażu. Kiedyś wokół domu był ogród, ale zdziczał i zamienił się w las. Od ulicy widok zasłaniały krzewy bzu. Słyszałem miasto, lecz go nie widziałem. Raz w miesiącu przychodziła starsza kobieta, której dawałem pieniądze. Uśmiechała się i pytała, czy dobrze mi się mieszka. Nigdy nie chciała zajrzeć do środka. W pokoju stały stare, podniszczone meble z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Pamiętałem takie z dzieciństwa. Nie potrzebowałem niczego więcej. Zimą paliłem pod kuchnią i w piecu kaflowym. Zapach węglowego dymu w zimnym powietrzu przypominał mi bardzo dawne czasy. Zanim tu przyjechałem, też handlowałem szmatami – tyle że nowymi. Miałem nawet sklep. Ale wszystko się skończyło i wyjechałem. Można nawet powiedzieć, że uciekłem, ponieważ moje życie rozleciało się na kawałki i nie potrafiłem go poskładać.
Czasami w ciepłe wieczory siadam nad rzeką. Zdziczały ogród kończy się nabrzeżną skarpą. Nie ma tutaj płotu, tylko krzaki tarniny i głogu. Po lewej widzę most i parę dwupiętrowych kamienic. Z prawej płoną światła stacji benzynowej. Czasami biorę dmuchany materac, śpiwór i siedzę, dopóki nie zmorzy mnie sen. Patrzę, jak miasto zamiera, i wyobrażam sobie, że obserwuję samego siebie, że jestem tylko własnym cieniem.
przychodził rano i robiliśmy porządek z towarem. Trzeba było wyrzucić te wszystkie szmaty, które woziliśmy miesiącami i na które nikt nawet nie spojrzał. Wyblakłe koszule, niedające się wyprasować marynarki, kiecki, w których pojawiły się dziury, prujące się swetry i całą resztę. Na dnie plastikowych skrzynek znajdowaliśmy guziki, odklejone cekiny i mysie gówna. Myszy musiały jeździć z nami całe tygodnie. Ze strzępków materiału robiły sobie gniazda i rodziły w nich swoje mysie dzieci. Przekraczały z nami granicę i nocą, gdy spaliśmy w kabinie albo u jego znajomych, one wymykały się w słowacką ciemność w poszukiwaniu jedzenia i zostawały obywatelkami tego pięknego kraju.
– Popatrz, popatrz, co zrobiły – mówił i podnosił do góry postrzępione szmaty. – Nie miały, kurwa, gdzie? – Przyglądał się uważniej, pocierał w palcach i kręcił głową zrezygnowany. – I to jeszcze plastik, jakaś elana, jakiś nylon albo inne gówno. W tym się nie da spać, człowiek się dusi, a taka mysz jakby nigdy nic.
Pakowaliśmy to wszystko do worków i układaliśmy pod ścianą garażu. Zimą przynajmniej nie wiało. Wiosną i jesienią wyrzucaliśmy większość towaru. Wymiana kolekcji. Zostawało parę marynarek, najlepsze dżinsy, skórzane kurtki i kilka płaszczy, w tym jeden z czarnej skóry – ten jeździł z nami od samego początku: wracałem wtedy z granicy i wiozłem trochę przemyconej wódki. Na rynku w Żłobiskach stał szarozielony merc beczka. Na zaprzęgniętej do niego przyczepce rozłożone były ubrania. Nad stosem szmat wznosiła się konstrukcja z aluminiowych rurek, na której kołysały się wieszaki z lepszym towarem. Wiał południowy wiatr, powoli robił się wieczór i w ukośnych promieniach słońca te powiewające kreacje wyglądały jak kościelne chorągwie. Obok stał siwiejący facet i palił papierosa. Krył go przed podmuchami w zwiniętej dłoni. Patrzył gdzieś w przestrzeń, jakby ten kram nie był jego, jakby tylko go pilnował i nie mógł doczekać się właściciela. Zatrzymałem się niedaleko i podszedłem. Obejrzałem towar i zobaczyłem ten płaszcz. Był czarny, ciężki, stary, ale w dobrym stanie. Takie płaszcze nosili komuniści, żeby dodawać sobie odwagi i wzbudzać strach. Hitlerowcy zresztą też. Macałem skórę bestii, a facet wciąż patrzył gdzieś w dal, jakby mnie w ogóle nie było.
– Osiem stów – powiedział i pstryknął niedopałkiem.
– Jakich stów? – zapytałem.
– Starych – odpowiedział. – Przecież, że nie nowych. Chcesz pan przymierzyć?
Nie chciałem. Nie chciałem nawet kupować. Bardziej interesował mnie on sam z tym staniem na wietrze w środku pustego placu, z tą nieruchomą twarzą i uporem właściwym dla spraw beznadziejnych. Dojechał do końca i mógł tylko wracać. Dalej była granica – wtedy całkiem prawdziwa i jak najbardziej pilnowana. Stał i po prostu czekał, aż Żłobiska poczują litość i wyślą kogoś, żeby coś kupił. Ale tego dnia nie było zmiłuj. Tak czasem jest w tych pipidówkach: wszyscy się na ciebie gapią przez firanki, ale nikt nie wyjdzie. No i on stał jak pomnik wczesnego kapitalizmu oraz przedsiębiorczości. Nieruchomy, samotny i na pośmiewisko. I jeszcze ten wiatr wprawiający w bezsensowny łopot cały kram.
– Nie ma ruchu – powiedziałem.
– Taaa. To jest chuj nie ruch – przytaknął. – Nigdy nie ma specjalnych cudów, ale dzisiaj jest jak nigdy.
– Może przez ten wiatr.
– Może – mruknął i poczęstował mnie papierosem.
Powiedziałem, żebyśmy poszli do mojego auta, bo na takim wygwizdowie to żadne palenie, i tak zrobiliśmy. Opowiedział mi, że czasami robi ponad setkę dziennie i nie zarabia nawet grosza. Opowiedziałem mu, jak miesiąc temu wiozłem pięć litrów spirytusu w zbiorniku do spryskiwaczy i celnik kazał mi nacisnąć wajchę przy kierownicy, a w sierpniowym upale rozpylony spiryt zamienił się w chmurę, w obłok, i to był cud, że nikt w kolejce nie pstryknął zapalniczką, bo przecież wszyscy tam palą z nerwów. Potem kazał mi zjechać na bok, przyniósł plastikową rurkę i kazał wszystko spuścić. Zakrztusiłem się i spirytus poszedł mi nosem. Opowiedziałem to wszystko handlarzowi i w końcu uśmiechnął się niewyraźnie. Skończyliśmy palić, ale wcale nie chciało nam się wysiadać. Patrzyliśmy, jak wiatr targa ubraniami. Nikt nie miał zamiaru kupować ani oglądać. Patrzyli na nas zza firanek. Byliśmy przybłędami. Zapytałem go, czy nie napiłby się wódki. Powiedział, że tak, ale nie chce ryzykować, bo jak zabiorą mu prawo jazdy, to nie zostanie mu już nic.
– Ale znam tu takiego jednego. Możemy tam pojechać i pić nawet całą noc – zaproponował i zerknął na mnie z ukosa.
– Dobrze – odpowiedziałem.
– Pojadę pierwszy. Na imię mam Heniek – powiedział i wysiadł z auta.
Drewnianydom stał samotnie na wzgórzu. W dole widać było wieś i biały żłobiski kościół. Zaraz za domem zaczynał się las. Podwozie zawadzało o kamienie. Na podwórku stał trójkołowiec zrobiony ze starego motocykla. Nad drewnianą paką miał rozpostarty brezentowy daszek. Gospodarz wyszedł do nas boso. Uśmiechnął się szeroko na powitanie.
Miał koło pięćdziesiątki, smagłą twarz, wąsy i melancholijne spojrzenie. Podał mi rękę i poczułem, że jest twarda i spękana. Dom też nie wyglądał na nowy. Też był jakiś spękany, wytrawiony deszczem i wiatrem, ciemnobrązowy i podobny do swojego pana. Chwilami tak wiało, że trudno było złapać oddech. Weszliśmy do środka – stół, cztery krzesła, kredens, pobielony piec i przykryte szarym kocem łóżko. Pachniało czystością i tym południowym wiatrem, który przewiewał dom na wylot. Postawiłem na stole dwie butelki słowackiej wódki. Heniek wyjął jedną polską ze żłobiskiego sklepu.
– Mam tylko chleb i konserwy – powiedział gospodarz. - Zrobię herbaty.
– Będzie w sam raz – odpowiedział Heniek i usiedliśmy.
Piliśmydługo, powoli i spokojnie. Jakbyśmy oszczędzali siły na to, co ma dopiero nadejść. Oni rozmawiali, a ja słuchałem. Byłem obcy i musiałem czekać, aż minie jakiś czas. Zrobił się wieczór i pochłonęła ich historia czyjejś śmierci. To była historia morderstwa kobiety, była tam i miłość, i zazdrość, jak w starym prawdziwym romansie, gdy rzeczy tkwiły jeszcze na swoich miejscach. Ktoś został niesłusznie oskarżony, ktoś chciał się wymigać, ale nie mogłem pojąć prawdziwego sensu opowieści. Byłem przecież obcy i nie chciałem zadawać pytań. Chwilami przestawałem ich słuchać i tylko patrzyłem, jak pochylają się nad stołem, gestykulują, a ich wielkie cienie poruszają się na ścianach. Gospodarz opowiadał o wisielcu, którego znalazł w opuszczonym domu na odludziu. Heniek o policjancie, który widywał duchy i w końcu od tego zwariował, bo nikt nie chciał mu uwierzyć. Patrzyłem i słuchałem, i w słabym świetle jedynej żarówki oni sami stawali się trochę podobni do duchów, do nierealnych zjaw, bo tak pochłaniała ich ta rozmowa o rzeczach i sprawach nieistniejących, które dla nich istniały jednak jak najbardziej.
Potem, późno w nocy, przyniósł z przyczepy ten płaszcz, bo nie mogli dla mnie znaleźć niczego do przykrycia. Poszli spać w tym jednym łóżku, a ja na strych. Zwinięty w kłębek, zawinięty w czarną skórę wśród resztek siana, słuchałem, jak spierają się o coś jeszcze długo w noc. W końcu zasnąłem. Rano kupiłem płaszcz za połowę ceny.
To wszystko było dawno, ale wciąż mam go ze sobą. Na początku nawet go nosiłem. Teraz już tylko jeździ ze mną. Czasami kładę się na nim pod auto. Możliwe, że jest starszy ode mnie, ale nie widać po nim upływu lat. Po mnie widać bardziej.
W każdym razie to Heniek powiedział mi, że sklepy w mieście często potrzebują transportu. Od tego się zaczęło. Pokazał mi bocznicę i poznał z kierowniczkami detalicznymi i wagonowymi hurtownikami. Spotkałem go parę razy na rampie. Wybierał towar z tym swoim trochę nieobecnym spojrzeniem, jakby na coś czekał, jakby wypatrywał poprzez teraźniejszość jakiegoś dalszego ciągu. Potem zniknął i nikt nie potrafił mi o nim nic powiedzieć. Prawdopodobnie jeszcze bardziej niż ja nie był stąd, chociaż pachniał tym miastem na odległość.
No więc raz na jakiś czas wyrzucaliśmy mysie gówna i zmienialiśmy kolekcję. Stare nie może się za bardzo zestarzeć, bo nawet Cyganie nie będą chcieli tego wziąć za darmo. Wietrzyliśmy i trzepaliśmy. To, co leżało, wieszaliśmy, żeby się trochę rozprostowało. Nie trzeba było nigdzie jechać, więc przynosiłem piwo i co jakiś czas robiliśmy sobie przerwy. W ciepłe dni siadaliśmy nad rzeką i patrzyliśmy na drugą stronę. Na stację podjeżdżały wciąż nowe auta, tankowały i ruszały dalej, jakby już nikt nie mógł wysiedzieć na miejscu, jakby bezruch groził śmiercią. Tak prawdopodobnie było, tylko jeszcze nie mogłem w to uwierzyć. Któregoś dnia gdy tak siedzieliśmy, powiedział:
– Ja też kiedyś miałem prawo jazdy.
– I co?
– Zgubiłem. Dwadzieścia lata temu. I nigdy nie będę wiedział, czy w Polsce, czy u Ruskich. W każdym razie zorientowałem się u Ruskich, jak nas zatrzymali. W Samborze kupiliśmy osiemdziesiąt czapek uszanek.
– Czego? – zapytałem, bo wydawało mi się, że nie dosłyszałem.
– Czapek uszanek. Takich jak na filmach. Z jakiegoś futra, chuj wie, może z kota. Wyczyściliśmy trzy sklepy przy głównej ulicy. Patrzyli na nas jak na wariatów, bo już się wiosna zaczynała. Ale płaciliśmy prawdziwymi rublami i się cieszyli, że badziewie znika z półek. Załadowaliśmy cały bagażnik fiata. Jechało nas trzech. Zmienialiśmy się co jakiś czas. Chcieliśmy się przespać gdzieś przed samą rumuńską granicą, o świcie przekroczyć i ożenić cały towar rankiem na bazarze w Suczawie. Taki mieliśmy plan.
– Osiemdziesiąt futrzanych czapek w maju?
– Też się dziwiłem, ale wszyscy mówili, że to idzie. Skąd można było wiedzieć, co Rumunom chodzi po głowie. Za te czapki mieliśmy kupić dwa overlocki, bo jak się je przywoziło do kraju, to było chyba pięciokrotne przebicie.
– Takie do wełny? – przypomniałem sobie.
– Tak. Przesuwałeś taką klamką w prawo i w lewo, i robił się sweter albo szalik.
– Albo czapka uszanka.
– No tak. W zasadzie błędne koło. W każdym razie zmienialiśmy się i prawie nie piliśmy. Chcieliśmy wrócić jak najprędzej, bo turystyka nie była naszą pasją. Minęliśmy Stanisławów. Kwitły jabłonie albo czereśnie, albo jedno i drugie, i w tych sadach stały drewniane chałupiny. Zielone z białymi okiennicami. Cały ten komunizm dobrze wychodził tylko w telewizji. Na żywo to był dziewiętnasty wiek, jak za cara, i tyle. Jechaliśmy na Czerniowce i nic się nie działo. Zatrzymali nas na zupełnym zadupiu, w jakiejś Miedwiediwce, Bieriezowce czy innym chujstwie. Stali starą ładą i czekali specjalnie na nas. Akurat ja siedziałem za kółkiem. Tłuści, brzuchaci, czerwoni na gębie w tych swoich czapach jak lotniskowce. Podchodzą, śmierdzą już na odległość, ale patrzą na ciebie jak na gówno. Biedne sukinsyny z Miedwiediwki. „Prawo jazdy” – mówią. Zaczynam szukać, ale jakoś nie znajduję. W spodniach, w koszuli, w kurtce, w schowku jednym, drugim, nic. Koledzy zaczynają się denerwować i poklepywać po kieszeniach, jakby mieli tam znaleźć mój dokument uprawniający do poruszania się po drogach. Jeden mi szepcze do ucha: „Daj kutasom kasę i spadamy”. Zaczynam więc szukać kasy, ale ręce mi latają i trafiam tylko na dowód rejestracyjny mojego sto dwadzieścia pięć fiata i przychodzi mi do głowy genialna myśl, że go dam i powiem, że to polskie prawo jazdy, bo skąd oni w tej Bieriezowce czy Baraniwce mogą mieć pojęcie. Zwłaszcza z tym swoim półdzikim alfabetem. No i daję, i dalej szukam kasy. A on, ten jeden, ten tłuściejszy, pyta: „Co to jest? Szto eto?”. „Prawo jazdy – mówię. – Woditielskije prawa”. Wtedy on bez słowa chowa to do kieszeni i każe nam jechać za tym ich zasranym radiowozem. Za minutę byliśmy w centrum miejscowości i pod komisariatem. Kury grzebały w piachu. Ten trochę chudszy wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi. Grubszy wyciągnął łapę po kluczyki. Weszliśmy do środka. Capiło jak wszędzie, gdzie siedzą chłopy, pocą się, palą, smrodzą i nie otwierają okien. Zamknęli nas we trzech w pokoju z jednym zakratowanym okienkiem, ławką i gumoleum na podłodze. Zamknęli i poszli. Zaczęliśmy się naradzać, znaleźliśmy nareszcie pieniądze i byliśmy gotowi oddać im wszystko, byleby się odwalili i pozwolili jechać. Ale oni nie chcieli pieniędzy. Po dwóch godzinach, gdy dusiliśmy się już od dymu z wypalonych papierosów, otworzyły się drzwi i tłusty pokiwał na mnie palcem, żebym szedł za nim, a tam, w tym niby-biurze, siedziało ich ze czterech. I też palili. Smród z biełomorów, człowieku, to jest taki, że nie ma przebacz. Jeszcze dziś pamiętam i nie zapomnę na końcu świata...