Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wybór felietonów i krótkich próz z „Tygodnika Powszechnego”.
„Coś tam czasem się zatliło z jednej albo drugiej, ale znikomo, jak błędny ognik. O północy byliśmy na miejscu, na zielonym rynku. Jechało się w kółko, wśród drzew, jak duktem. W gęstwinie jakieś złote światełka pełgały. I było zupełnie cicho, bo wszyscy poszli spać pewni, że już nic się nie wydarzy. Bo co miałoby się wydarzyć o północy na końcu kraju?”
Andrzej Stasiuk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 248
Andrzej Stasiuk
Kroniki beskidzkie i światowe
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Grażyna Wołkow, Fundacja Sąsiedzi
Copyright © by Andrzej Stasiuk, 2018
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Agnieszka Frysztak / d2d.pl, Alicja Listwan / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
ISBN 978-83-8049-682-8
Zadzwonił Leon Tarasewicz i powiedział, żebym przyjechał do Krynek na Trialog. Trialog od lat organizował w Krynkach Sokrat Janowicz.
Na parę dni spotykali się ludzie z Polski, Białorusi, ze świata i rozmawiali. Najczęściej o kulturze. Janowicz umarł minionej zimy, ale Trialog miał trwać. No więc Tarasewicz zadzwonił, żebym przyjechał. Mówię:
– Lonik, jasne, w tej chwili, ale ja nic Janowicza nie czytałem nawet.
Na to on:
– Nie szkodzi. Jak zrobisz te tysiąc kilometrów, to w końcu przeczytasz.
W jedną jest pięćset osiemdziesiąt, więc kilometraż się zgadzał. Wsiadłem i pojechałem.
Nie musiał dwa razy powtarzać. W tamte strony zawsze. Wschodnim skrajem kraju. Nadkładając szmat drogi, bo najpierw do Hrubieszowa, żeby tam uchwycić żółtą nitkę drogi numer 816, i potem w górę mapy, wymieniając te wszystkie nazwy: Husynne, Horodło, Skryhiczyn, Dorohusk, Wola Uhruska, Dołhobrody, Jabłeczna, Kodeń, z Bugiem po prawej tak blisko, że chwilami widać ciemnozielone lustro. Od Włodawy można już wyobrażać sobie Białoruś – nieznaną i niepokojącą. Zamkniętą na głucho bramę Wschodu. To zawsze działa na wyobraźnię: niby na wyciągnięcie ręki, ale ot tak nie wjedziesz, nie wstąpisz na chwilę. Krajobraz ten sam, ludzie podobni, Bug bardziej spaja pejzaż, niż go rozkrawa, ale jakiś mrok się tam skrapla.
Za Terespolem zrobiło się ciemno. Hala przejścia kolejowego świeciła niebieskawo. W Siemiatyczach pomyliłem drogę i zamiast na Hajnówkę pojechałem na Bielsk i Białystok. Może i lepiej, bo już od Supraśla wjeżdżało się coraz głębiej w noc i las. Coś tam czasem się zatliło z jednej albo drugiej, ale znikomo, jak błędny ognik. O północy byliśmy na miejscu, na zielonym rynku. Jechało się w kółko, wśród drzew, jak duktem. W gęstwinie jakieś złote światełka pełgały. I było zupełnie cicho, bo wszyscy poszli spać, pewni, że już nic się nie wydarzy. Bo co miałoby się wydarzyć o północy na końcu kraju?
Wagarowałem. Odsiedziałem swoje na kanapie w synagodze kaukaskiej w towarzystwie pisarzy, a potem zwiałem. Pod samą granicę, nad Świsłocz. W bagnach stały biało-czerwone słupy. Już nigdzie tak nie było. Ani na północy, ani na zachodzie, ani na południu. Tylko tutaj. Na wschodzie biało-czerwone mocarnie zaryte w muł. Z morenowych wzgórz nad Ozieranami widok ciągnął się daleko na drugą stronę. Nic tam nie było. To samo co tu, ale pilnowali bagiennych przejść. Ani mi w głowie było sprawdzać. Patrzyłem tylko na rozległość ziemi. Grzbiet za grzbietem, grzebień zagajnika za grzebieniem, smuga lasu za smugą, w głąb błękitu i wschodu. Pilnowali pięknej pustaci, żeby się nikt nie wybrał zobaczyć z bliska.
Ozierany dogorywały pogodzone. Dośniwały ostatni sen. Zarastały chwastami. Łopiany i osty rozsadzały obejścia, aż się spróchniałe płoty puczyły. Ani zwierzęcia, ani samochodu. Staruszka siedziała na ławeczce. Na drugiej wyniszczony i nieobecny mężczyzna kiwał się sieroco. I zaraz z tyłu, za plecami, za ścianami obumarłych stodół stały te biało-czerwone słupy.
Są takie miejsca, w których ma się poczucie, że to koniec. Koniec kraju, koniec czasu, że to, co się zastało, właśnie się wypala i już nic nie będzie. Nic się z tego starego nie odrodzi, nie będzie przemiany. Tak było w Ozieranach. Wiejską drogę ułożono kiedyś z czerwonego kamienia. Trawa wpełzła między kocie łby. Robiło się coraz węziej. Nie miał kto chodzić drogą, nie było czym jeździć. Kręciłem się po okolicy godzinę czy półtorej i na drodze spotkałem jedno auto. Jechali nim wopiści w mundurach, ale samochód był na cywilnych numerach. Wyjeżdżałem na wzgórza i wypatrywałem Świsłoczy, ale wierzby zasłaniały wodę. Jedne ptaki leciały na Białoruś, drugie wracały. Spłachetki pól między wsią a rzeką zarastały zielskiem.
Dziesięć kilometrów na zachód była Grzybowszczyzna, wieś proroka Ilji, który w latach trzydziestych minionego wieku założył w puszczy Wierszalin, Nowe Jeruzalem, i wraz z wyznawcami oczekiwał końca świata. Wybudował cerkiew, a wierni modlili się do ikon z jego wizerunkiem. Robił się już wieczór, gdy próbowałem odnaleźć cerkiew i Grzybowszczyznę. Błąkałem się piaszczystymi drogami. Było coraz później i coraz piękniej. Wstawały mgły nad niskimi łąkami i ciemnozłota jasność zachodu wchodziła w alchemiczne związki z zielonym blaskiem ziemi. Chałupy, chlewiki, obórki, przysiółki, kruche schronienia puszczańskiego ludu – wszystko pęczniało od nadprzyrodzonego światła, które było gęste i ciepłe jak miód. Takie Jeruzalem oglądał prorok Ilja, gdy na ognistym rydwanie wznosił się w podlaskie niebo? Kto wie. Koniec świata nadszedł 17 września 1939 roku pod postacią wojsk sowieckich. Ilję wywieźli do łagru koło Irkucka, ale ponoć dożył na Wschodzie późnej starości. Jednak drogi nie potrafiłem znaleźć. Wskazał mi ją dopiero napotkany traktorzysta. Ale robiło się już całkiem ciemno, las poczerniał jak spalony i trzeba było wracać.
Śniadanie jedliśmy w ogrodzie Sokrata Janowicza. W słońcu, na białych obrusach wśród setek kwitnących dalii. Salcesony, pasztety, kiszki i szynki, faszerowane jajka, chleby miejscowe, ciasta… Szczygły, potrzeszcze, zięby i wróble zbierały okruchy ze stołów. Wygrzewaliśmy się w jesiennych promieniach. Było jak u podlaskiego Czechowa, jak u Michałkowa powiatu sokólskiego.
Żeby rozprostować nogi przed drogą, ruszyłem na ostatni spacer. Przy kolistym rynku, do którego dochodzi dwanaście ulic, znalazłem antykwariat. Dowodził nim K. – jeden z najsłynniejszych, a może i najsłynniejszy anarchista polski. Książek były tysiące, psów chyba z siedem. Tutaj też spożywano śniadanie. Ale nie z Czechowa. Towarzysze siedzieli wokół biurka, pili spirytus i słuchali z komputera anarchistycznych pieśni po rosyjsku. Było jak u Babla w opowiadaniu U naszego Batʹki Machny. Ech, rzucić to wszystko, pomyślałem, oddać kluczyki i prawo jazdy, wszystko, przyłączyć się do chóru, zostać w Krynkach…
Wszyscy piszą, pomyślałem, to i ja napiszę. Co mi szkodzi.
Tym bardziej że wiedziony dziwnym odruchem kupiłem książkę. A nigdy przecież nie kupowałem głośnych, poprzedzanych famą, okrzyczanych zawczasu. I jak się zazwyczaj okazywało – miałem rację. No ale tym razem kupiłem i czytam. Trochę od tyłu, trochę z początku, wybierając strony z najmniejszą liczbą przypisów. Słabo to idzie, gdy się nastawimy na jakieś ciągłości, na zdania jako tako zamknięte, na myśli uformowane, no w ogóle na „literaturę”. Bo to jest czkawka życia. Może nawet próba życia jeden do jednego. W 1938 roku: „we wrześniu Munich” i „chciała się puszczać, przyznała, nogi jej śmierdziały”. Czytam bez przekonania, że się czegokolwiek doczytam. Bo też nigdy go jakoś uważnie nie czytałem. Nie przeszła mi żadna powieść. Za dużo tam fikołków było, saltów mortalów oraz autoerotyzmu pisarskiego. Z dziennikami trochę lepiej szło, ale koniec końców zgodziłem się dla wygody, że wielkim pisarzem był, i miałem swoich, co mi bardziej za skórę zachodzili albo do serca przypadali. A potem gdzieś kiedyś usłyszałem nagranie jego głosu, jak coś czyta czy przemawia. Wysoki, piskliwy ton, kompletnie już niemęski i daleko jeszcze niekobiecy. Jak styropianem po szkle. Wyobraziłem sobie, że tym głosem przemawia do mnie, przekonuje albo beszta, i dostałem gęsiej skórki. Albo że mi czyta to, co napisał, i potem już nigdy po niego nie sięgnąłem.
Aż do teraz, teraz sam sobie czytam i ten głos nie do zniesienia w niewytłumaczalny sposób umilkł. Czytam słowa. Bezdźwięcznie. Same tylko znaczenia albo obrazy. W październiku 1968 roku: „18-go wczesnym rankiem, może 8 była, popędziłem do klozetu, paf, poszło obok i spodnie zaświnione, zacząłem czyścić”. Tak więc same obrazy, które przesłoniły głos. Wyrazistsze od każdej myśli. Więc co? Najlepsza proza? Ociosana, odarta, oczyszczona? Że bardziej już nie można napisać? Jak się drapie, bo go swędzi, jak go obrzuca, owrzodza, jak smrodzi, bo go wzdyma, jak łyka bez przerwy proszki i płyny, bo się dusi. Wyliczone nazwy lekarstw, zanotowane dawki, zapisany zasięg wysypek i egzem. Kogo to obchodzi? Kto lubi obrzydlistwa? Zapewne jego samego to ciekawi, ta obserwacja, kim był, kim jest i w co się zamienia. No ale i dla nas to ciekawe.
Co nas prowadzi w stronę śmierci? Biologia zapewne. Lecz co ona zawiera? Z czego się składa jej odmiana człowiecza? Ze zdarzeń, zdaje się odpowiadać autor. Dlatego ten dziennik w istocie przypomina spis. Gdyby był dziełem idealnym, zmieściłyby się w nim wszystkie spotkania, osoby, honoraria, choroby, lekarstwa, zakupy, wizyty, wywiady, zatargi, zdrady i klęski. Na szczęście pamięć i lenistwo wybawiają nas od podobnych zadań. Nas – czytelników – oraz ich – autorów. Poza czystą księgowością i statystyką wszystko, co zapisane, jest jakąś tam koncesją na rzecz literatury. Zawsze się do tej literatury jakoś umizguje. Rok przed zanieczyszczeniem spodni notuje: „Wymieniają mnie w pierwszej szóstce do Nobla, dostał Asturias”.
To wzrusza, irytuje i śmieszy najbardziej: ta buchalterka kariery, ten nieustanny zapis wahań literackiej giełdy, tak samo skrupulatny jak spis temperatur odczytywanych z termometru wyjmowanego spod pachy. Siedział w Boskim Buenos i potem w Vence wsłuchany we własne kiszki oraz w medialny szum. Nasłuchiwał objawów choroby i własnego nazwiska (wyobraźmy sobie, jak wyglądałoby jego życie i nasłuchiwanie w epoce internetu). Kolejne zwycięstwa, sukcesy, wydania, wzmianki i prztyczki nizane jak koraliki na niewidzialną nitkę życia. Wyliczanka, dzięki której wciąż przybywa jakże wyglądanego prestiżu, a ubywa sił i czasu. Rejestr. Bilans. Zero złudzeń. Nie ma mnożenia ani dzielenia, tylko dodawanie i odejmowanie. Imiona kochanków i kochanek, sumy w dolarach, frankach i peso – i ani jedne, ani drugie, ani trzecie nie zyskują wyższej rangi. Zdarzyło się i zostało zapisane. Przewracamy kolejne strony z dziwnym poczuciem upływu, które jednak nie ma nic wspólnego ze zmianą. Być może to wynik metody, bo przecież to nie jest dziennik, tylko spis z perspektywy czasu, dziennik pisany wstecz. Wydaje się przez to, że autor (narrator, bohater) rodzi się niemal tak stary, jak stary umiera. Innymi słowy, jego życie wydaje się całkowicie pozbawione ciekawości. I dla niego samego, gdy żył, i dla nas, gdy się jego życiu przyglądamy.
No ale może to jest najgłębszy sens tego przedziwnego dzieła: nie miejcie złudzeń co do życia. To tylko zdarzenia, które możecie dodawać i dodawać. Lecz nie będzie żadnej sumy czy też summy. Będzie tylko śmierć. A jedynym zadaniem zdarzeń było to, by śmierć odwlec.
Witold Gombrowicz, Kronos, Kraków 2013
Ech, ten Jáchym. Przyszli do nas kiedyś we czterech, obdarci, ubłoceni, z jakimiś zabytkowymi plecakami na grzbietach. Stanęli przed furtką i powiedzieli: „My jesteśmy kretyni z Pragi”.
On i jego trzech przyjaciół, w tym jeden Bułgar. Granice wtedy były jeszcze pilnowane, na przejściach po jednej i po drugiej tkwili tak samo ponurzy strażnicy, ale „kretyni z Pragi” przeszli przez zieloną. Gdzieś lasami, górami od słowackiej Regetówki do czerwonego granicznego szlaku i wydostali się na asfalt po polskiej stronie między Konieczną a Zdynią. Tak przynajmniej opowiadali. Zrobiliśmy wielką jajecznicę. Potem rozpaliliśmy ognisko niedaleko domu. Piliśmy słowacką borovičkę (od tamtej pory nie miałem jej w ustach i wiem, że nie wezmę do ust do końca życia) i całą noc słuchaliśmy muzyki rumuńskich Cyganów. Świt zastał nas śpiących w mokrej trawie przy wygasłym ogniu. Zrobiliśmy jeszcze jedną wielką jajecznicę i „kretyni z Pragi” ruszyli pieszo w drogę powrotną do ojczyzny.
Albo któregoś wieczoru gdzieś w Niemczech na jakimś festiwalu. Tak się ucieszyliśmy na swój widok, że Jáchym przerwał półroczną abstynencję. Nie mogłem mu zrobić podobnego prezentu, więc tylko zabrałem go do swojego apartamentu (to był jakiś zamek, chyba w Saksonii…), który miał z tysiąc metrów, pięć łazienek, i bawiliśmy się w chowanego. W środku nocy postanowiliśmy zakraść się do zamkowej kuchni w celu uzupełnienia zapasów, ale zostaliśmy schwytani i zamkowa straż odprowadziła nas do naszych łóżek pod złotymi baldachimami.
Ten Topol… Gdy czytałem jego Siostrę, wydawało mi się, że śnię szalony sen. Ale wiedziałem, że sen jest jego, a nie mój. Że zaledwie biorę w nim udział. Innymi słowy, zazdrościłem mu tej Siostry w ten słodki, przypominający miłość sposób. Zwyczajnie byłem w Siostrze zakochany. W jej dzikim pięknie, nieposkromionej energii, zakochany w paroksyzmie, który pozwolił na jednym oddechu opowiedzieć historię potężną i szaloną. Jej śladem pojechałem do Ubli, gdzie było słowacko-ukraińskie przejście graniczne i wedle Topolowej wizji miało przypominać piekło pożenione z lunaparkiem. Tymczasem nie było tam prawie nic. Wystrzyżone ogródki, senny upał popołudnia i parę stojących w kolejce aut.
– Wiesz, ja tam nigdy nie byłem – powiedział mi potem. – Znalazłem na mapie najdalej na wschód położoną czechosłowacką dziurę.
A teraz ten Warsztat diabła. Wyszedł w W.A.B. chyba wiosną. Ma sto dziewięćdziesiąt stron. Rzecz dzieje się współcześnie w czeskim Terezínie i na Białorusi, no i jak to u Topola: buffo, rolerkoster groteski podszyty najczarniejszą czernią wziętą wprost z rzeczywistości. Oto grupa ludzi, głównie młodych, trochę przyjezdnych z Zachodu, trochę miejscowych, zamienia muzeum obozu koncentracyjnego w popkulturową maszynkę do zarabiania pieniędzy. Są koszulki z nadrukami, jest gettopizza, są „warsztaty terapeutyczne” dla potomków zamordowanych Żydów… Na koszulkach jest portret Kafki z napisem „Gdyby Kafka żył dłużej, zabiliby go tutaj”. Ze świata ściągają dziennikarze i tłumy backpackersów, którym znudziły się Nepal i Goa. Jakiś Woodstock ery postkontrkulturowej się z tego robi. Klientela pali zioło, leży na pryczach, na których umierali więźniowie, i odbywa podróże w głąb siebie oraz historii. Wszystko wskazuje na to, że Holokaust holiday będzie trwał wiecznie, ale nie: do akcji wkracza urząd podatkowy, ponieważ rzecz się odbywała w szarej strefie. Główny bohater narrator musi zmykać na Białoruś.
To wszystko brzmi niepoważnie, ale jest śmiertelnie poważne. I dwuznaczne. Popkultura przeżarła nas do szpiku kości. Jak nowotwór toczy naszą tożsamość i pamięć. Oczywiście możemy się od niej odwrócić i żyć w wieży z kości. Ale jeśli tylko będziemy chcieli coś światu powiedzieć, ocalić okruch pamięci, to świat nas nie zrozumie. Żeby nas wysłuchał, musimy użyć bełkotu, popgadki, ględźby dostępnej dla najgłupszych. O tym opowiada Topol.
Na Białorusi jest zimno i pustawo. Kraj nie wyciągnął jeszcze swojego losu. W XX wieku poniósł największe straty ludnościowe ze wszystkich krajów europejskich i nic z tego nie ma. Rosja ma Stalina i zwycięstwo, Holandia drewniane chodaki, nawet ta beznadziejna Polska zakrzątnęła się i ma swoje Auschwitz z paroma milionami gości rocznie. Więc nasz Czech narrator zostaje zatrudniony jako koordynator programu Białoruś Horror Trip – Białoruski Jurajski Park Grozy. Ma założyć tytułowy Warsztat Diabła w miejscowości Chatyń (to tam, gdzie dzieje się akcja Idź i patrz Elema Klimowa – chyba największego filmu wojennego, jaki widziałem). Trupy mają zostać wykopane, zakonserwowane i za pomocą nowoczesnych technologii częściowo ożywione. Zwiedzającym będą opowiadać swoje historie. Tysiące, dziesiątki tysięcy historii, setki tysięcy trupów, by zwabić wielki świat na białoruską pustynię turystyczną… Oczywiście nie zdradzę zakończenia. Topol jest wizjonerem. Przewiduje najgorsze i najprawdziwsze: sprzeniewierzymy wszystko, łącznie z pamięcią, byleby się zabawić, ponieważ nuda gorsza jest od śmierci.
Nie sądzę, by rodzimi miłośnicy rekonstrukcji historycznych czytali Topola. Zdaje się, że poza własną rekonstrukcyjną dziedziną w ogóle nie czytają zbyt wiele. Takie Radymno z podróbką rzezi wołyńskiej nie musi od razu być Warsztatem Diabła, ale u Topola też zaczynało się od niewinnej gettopizzy. Dopiero potem było technologiczne wskrzeszenie z martwych tylko po to, by wszechświatowa gawiedź nie umarła z nudów. Bądźmy czujni: czas, gdy nasi umarli zamienieni w zombie będą nas zbawiać, jest bliski.
Już nie pamiętam, kiedy go poznałem.
Sześć, siedem lat temu. Zaprosił mnie do Krasnegostawu na spotkanie w księgarni. Pojechałem, chociaż nie wiedziałem, kto zacz, jaka księgarnia i w ogóle. Pewnie ten Krasnystaw mnie skusił, bo znany jedynie z mleczarni, ale na wschodzie – a jak wiadomo, wschód oznacza przygodę.
Księgarnia rzeczywiście była. Prócz książek sprzedawali w niej zabawki, pomoce szkolne, długopisy i papier. Staliśmy za ladą i gadaliśmy. Przyszło paru jego znajomych. Gadaliśmy dalej. Może z pięć osób. Ktoś wszedł, żeby kupić kredki. Ktoś wszedł i zaraz wyszedł, jakby onieśmielony naszą obecnością. Coś tam podpisałem i poszliśmy pochodzić po tym mieście leżącym na skraju znanych ziem. Może była jesień? A może to ten skraj sprawił, że ciemność zapadała tak wcześnie i można było tylko chodzić i gadać, wyrywając się myślą gdzieś dalej. Przysiadaliśmy od czasu do czasu w jakichś ciepłych miejscach, bo oprócz ciemności w mieście był też chłód. Na przykład w piwnicy czy też suterenie zwykłego bloku przerobionej na, powiedzmy, klub kulturalny. Ze stylowymi stolikami, barem jak kredens, obrazami na ścianach i ze wszystkim jakoś tak innym niż Krasnystaw w zimną jesienną noc.
No a potem zacząłem jakoś wracać do Krasnegostawu i do niego. Chyba jeszcze ze trzy razy byłem, gdy pretekst wydawał się wystarczający. Ale też po prostu, żeby się z nim spotkać, ponieważ jakoś mi imponował. Wielki, otyły, zwalisty, zasapany, wymyślił sobie, że w mieście płynącym mlekiem, kefirem oraz piwem podczas krasnostawskiego oktoberfestu będzie się coś dziać. W sensie kultury. Odgrzebał i odkurzył niebywałą postać chłopskiego podkrasnostawskiego poety Stanisława Bojarczuka: talent rzeczywisty i absolutnie wyjątkowy, dalece wykraczający poza dziedzinę tak zwanej poezji chłopskiej czy ludowej. Jest podejrzenie, że Bojarczuk był kimś w rodzaju nieoczywistego geniusza. No i on się uparł, że zrobi z „chłopskiego Petrarki” znak firmowy, nowy herb miasta Krasnystaw, które zaświeci jak gwiazda na kulturalnym firmamencie kraju. Sapał, pocił się i powoli dopinał swego i Bojarczukowego.
Byłem na pierwszym Festiwalu Sztuk Krasnych, czyli pięknych. Udało mu się nawet zwabić Jurija Andruchowycza. Występowaliśmy na dziedzińcu byłego kolegium jezuickiego. Czytaliśmy Bojarczuka. Andruchowycz występował z Karbido. Dziedziniec był ogromny. Garstka publiczności wyglądała niepozornie. Jakby zaszli przypadkowo albo schronili się i przeczekiwali. Kilkadziesiąt osób. Głośne, ciężkie granie Karbido zwabiło krasnostawskich chłopaków, ale wkrótce odchodzili do swoich spraw, do poszukiwania piwa, do gadek, do gapienia się z nadwieprzańskiej skarpy.
Wtedy wydało mi się, że jest samotny i bohaterski w tym mieście kefiru, sera i chmielu. Jak Bojarczuk ze swoim tysiącem klasycznych sonetów napisanym podczas pasania krów. Na deszczułce przybitej do kijka służącej za stolik.
Potem wyprowadził się do Warszawy i przestaliśmy się widywać. Co innego Krasnystaw, co innego stolica. Mielibyśmy chodzić po Krakowskim Przedmieściu i rozmawiać o Bojarczuku? Dość szyderczy obraz. Czasem wyobrażałem go sobie w tym barbarzyńskim mieście: jak walczy, jak próbuje utrzymać się na powierzchni, zasapany, zmęczony, ale wciąż z tym nieśmiałym, bezinteresownym uśmiechem na okrągłej twarzy. Pisywał recenzje do gazet, prowadził spotkania z pisarzami, chciał założyć agencję literacką. W myślach życzyłem mu wszystkiego dobrego, ale też trochę się o niego bałem. Warszawa to nie jest miasto dla ludzi, którzy szybko tracą oddech i mają szczery uśmiech. Porozumiewaliśmy się za pomocą esemesów. W przedostatnim napisał, że jest w szpitalu. Zapytałem, czy to coś poważnego. Odpisał, że to i to, ale że już lepiej, przenieśli go na salę ogólną i że „warunki iście hotelowe”. Potem dostałem jeszcze jedną wiadomość, ale odkładałem odpowiedź, bo byłem w objeździe, od miasta do miasta, samochód, spotkanie, spać. Gdzieś między Katowicami a Rybnikiem dowiedziałem się, że umarł.
Teraz siedzę w hotelu na przedmieściach Prudnika i piszę ten tekst. W oddali widać Góry Opawskie. Na przemian pada i świeci słońce. W hotelowym basenie zostały resztki wody. Kilka kaczek próbuje w niej nurkować. Wiatr niesie złote liście. Mariusz Kargul nie żyje. Dlaczego gdy ktoś umiera, świat pozostaje taki sam? Wieje wiatr, kaczki pływają, na zboczach wzgórz widać przesuwające się cienie chmur. Dlaczego tylko my dostrzegamy, że kogoś nie ma? Jakbyśmy byli na tej ziemi dziwni i obcy, bo nikt poza nami nie towarzyszy umarłym.
W grudniu skończyłby trzydzieści siedem lat.
Wieje ze wschodu i niesie niskie mgły.
Wszystko jest już nagie i odarte. Widać opuszczone ptasie gniazda wśród gałęzi. Przypominają czarną jemiołę. Pejzaż się uprościł. Zostały kreski i kilka stłumionych barw. Trzeba będzie z tym żyć przez pięć miesięcy. W cieniu. Pod niskim niebem jak pod szarym stropem.
Wczoraj był 2 listopada, więc pojechałem swoje dziady robić. Do Nieznajowej, do Czarnego, do Radocyny, do Długiego i do Grabiu.
O pierwszej, o drugiej po południu zaczął się zmierzch. Jakby nad karpacki wododział wiatry spędziły wszystkie mgły i chmury z tej części świata. Ciemno się zrobiło. Pomyślałem: dobrze; w końcu to dzień dusz czyśćcowych. A cóż bardziej przypomina czyściec niż listopadowy dzień w Beskidzie, gdy w ciemnych dolinach, gdzie niegdyś były ludne wsie, zalega mgła? Gdy czarna wilgoć wchodzi w drewno, w kamień, w grunt i pozostanie w nich aż do wiosny. Gdy wieje wiatr, który nie oczyszcza nieba, tylko wlecze za sobą zimny całun znad Syberii albo i bieguna. Trudno zapala się znicze. Trzeba się kulić, kucać, szukać zasłon. Zapałka za zapałką w Nieznajowej; tylko cmentarz pozostał z wielkiej wsi. Zimno ciągnie z nieba, z ziemi i kamienistego koryta Zawoi. Półmrok i chłód, czyli czyściec, czyli dziady. To nas nawiedza czasem w snach: błądzimy pod czarnym stropem, widzimy w szarościach i tylko na kilka kroków. Nie wiemy ani skąd, ani dokąd idziemy. Wszystko jest wpół: wpół wzrok, wpół słuch i ciało też jest połowiczne, bo jak u gadów ma temperaturę otoczenia. To jest mój sen o czyśćcu. Nie jest ani przyjemny, ani przykry. Jest dokładnie wpół. No więc zapalam światełko dla nieistniejącej wsi i patrzę, jak czerwony ognik pełga w mroku.
Dziady, czyli wspomnienie dusz, które nie mogą odnaleźć drogi. Na przykład dusza Ottona Hausbauma. Dusza Antona Nemca. Dusza Aloisa Abrama. Dusza Zlatka Podlegara i Georga Cencelja, i Piotra Andriejewicza Bessarabowa oraz setki innych dusz żołnierzy poległych 28 stycznia 1915 roku w walkach o karpackie przełęcze, gdy austro-węgierska ofensywa wypierała Rosjan z Węgier i z południowych stoków Karpat. Im też zapalam na cmentarzu w Czarnem. Tu jest trochę ciszej, groby otacza czworobok kilkudziesięciu buków. Posadzono je podczas zakładania cmentarza gdzieś koło 1916 roku, więc mają prawie po sto lat. Chociaż już bezlistne, to rosną tak gęsto, że właściwie nie wieje i da się zapalić od pierwszej zapałki.
Przez myśl przebiega mi, że stosowniejszy w tym miejscu byłby papieros, ale niestety już nie te czasy i chłopcy muszą się zadowolić czerwonym światłem. Może to nawet lepsze od papierosa, bo przypomni im szczęśliwe chwile w burdelach, gdy odstępował lęk przed śmiercią i wracało życie. Kto to może wiedzieć? Podobnie jak nie wiemy, jaki jest prawdziwy sens tych wszystkich świateł. Czy dusze są jak ćmy i palimy ognie raz do roku, by zbłąkane, wpółślepe odnalazły drogę do swych wilgotnych domów? Palimy je pod krzyżami bezwstydnie i po pogańsku, zamiast umarłym zostawić grzebanie umarłych. Przychodzimy z kolorowymi szkiełkami, ponieważ wierzymy, że wciąż tam są, że nigdzie nie poszli, nikt ich nie zawołał, nie powołał i pozostaną z nami na zawsze, a przynajmniej tak długo, jak będziemy mieli siłę palić ognie.
A potem jadę jeszcze do Grabiu na cmentarz numer 4. Leży na wzgórzu. To miejsce nazywa się Wilcze Jamy. W pogodne dni otwiera się stąd szeroki widok na północny wschód, na Czumaka, na Wysokie, na Czerteż. Sam kiedyś chciałbym tak leżeć, tylko nie wiem jeszcze, czym sobie na to zasłużę. Giovanni Delamarna z 5 Regimentu Strzelców zginął 18 grudnia 1914 roku. Można sobie wyobrazić zimę i śnieg pomieszany z krwią i ziemią. I okopy pełne żywych i martwych, i smród gnijących ciał, gdy nadchodziła odwilż. Albo mozół ataku w śniegu po pas, pod górę, bez żadnej osłony, i ziąb do szpiku, podczas gdy w oddali płonęły łemkowskie wsie, a tam, wśród pożarów, było ciepło jak przy piecu.
No więc chodzę w tym mglistym dniu i wyobrażam sobie, jak płoną Grab, Ożenna, Ciechania i Żydowskie, chociaż widać ledwo na sto kroków. I chłopków też sobie wyobrażam: spędzonych z połowy Europy, a może i z Syberii na karpacki grzbiet, który spływa ich krwią. Karl Cortečka, Anton Berdok, Emil Geppich, Wilhelm Winter, Johan Szliaszki, Adalbert Pokorny, Gottfried Huber i stu dwudziestu siedmiu unbekannt, czyli nieznanych. Ponieważ tylko to możemy zrobić: przychodzić i powtarzać ich imiona, wiedząc, że na koniec i tak zostaną zapomniane. I nie żywiąc specjalnych złudzeń, że ktoś nas słyszy.
Czasami wyobrażam sobie różne rzeczy. Na przykład wczoraj przyszło mi do głowy, że z gazet, z telewizji, z internetu znikają starzy mężczyźni.
Konkretnie chodziło mi o biskupów Kościoła katolickiego, których wyraźną nadobecność medialną da się ostatnio zauważyć. Wszyscy są starzy i zazwyczaj miny mają poważne, czyli w gruncie rzeczy ponure. Przemawiają dostojnie i nudno. Zazwyczaj mają do kogoś pretensje. Zazwyczaj do innych, nigdy do siebie. Rzadko w ich słowach można znaleźć afirmację: życia, świata, uczuć, człowieczeństwa, no w ogóle Bożego stworzenia. Są skwaszeni. Są zgorzkniali. Starzy mężczyźni, których opuszczają siły.
Wczoraj zamknąłem oczy i na ich miejscu zobaczyłem młode kobiety. W każdym razie na pewno młodsze od nich. Wiem, że to heretycka wizja. Niemniej pociągająca. W dodatku ta wizja niesie ze sobą jakąś nadzieję na ożywienie, na wskrzeszenie, na zmartwychwstanie tej instytucji, która wygląda tak, jakby miała zapaść się pod własnym ciężarem, skruszyć i rozsypać niczym zwapniały szkielet. To takie proste: zobaczyć kobiecą twarz, kobiecą postać w miejscu, gdzie od tysiącleci przywykliśmy oglądać skwaszonych starców. Starców, którzy posiadają władzę i kształtują nasze życie, nasze uczucia i nasz świat.
Instynkt podpowiada mi, że kobiety robiłyby to lepiej. Są bliżej życia i bliżej uczuć. W końcu jest coś irracjonalnego w tym, że o rodzinie, seksualności, miłości, o życiu w ogóle autorytatywnie wypowiadają się ci, którzy od tych wszystkich spraw oddzieleni są przez swój urząd, celibat i wiek… Mój Boże – jakie pojęcie o rodzinie, miłości, macierzyństwie czy ojcostwie może mieć biskup zamknięty w swoim pałacu? Jakie pojęcie o uczuciach może mieć stary mężczyzna otoczony podobnymi do niego podwładnymi i pochlebcami? Może co najwyżej mieć pojęcie o uczuciach, których nigdy nie doznał, o uczuciach niezaspokojonych i o tych, które wygasły, nim się zrodziły. Starzy mężczyźni u władzy to nie jest dobry pomysł. Tracą siły, więc stale czują się zagrożeni. Przywykli do rozkazywania wierzą w swoją nieomylność. Skazani na samotność nie rozumieją życia innych ludzi. Uwięzieni w anachronicznym patriarchalizmie wciąż powtarzają, że Bóg jest ojcem, czyli mężczyzną. A jeśli nie jest?
Oglądam twarze starych mężczyzn na fotografiach. Żaden z nich się nie uśmiecha. Są posępni, jakby mieli nadkwasotę. Bo i najpewniej mają. Patrzą z głębi swoich słabnących ciał. Wyglądają na zatroskanych o losy swojej trzody i świata. Ale idę o zakład, że najczęściej nawiedza ich myśl o umykających coraz szybciej dniach. Dlatego nie mówią o rzeczach ważnych, tylko powtarzają stare śpiewki: że spisek, że nagonka, że wróg, że ciemne moce, że obrona, że… i tak dalej. Ponieważ opuściły ich siły i pragną tylko zamknąć drzwi i schronić się przed światem.
Wiem, co mówię, ponieważ sam jestem starzejącym się facetem i częściej niż kiedyś czuję w ustach smak goryczy. Ale nie mam władzy i nie jestem biskupem. Dlatego też mogę sobie pozwolić na heretycką wizję, w której młode i piękne kobiety zajmują miejsca starych, niezbyt urodziwych mężczyzn. Mogą być zamężne, stanu wolnego, w związkach nieformalnych, rozwiedzione, a nawet „panny z dzieckiem”. Jeśli Bóg jest miłością, jak z uporem powtarzają starcy, to stan cywilny nie ma tu żadnego znaczenia. Ważna jest przecież miłość. A intuicja i doświadczenie podpowiadają, że to jednak kobiety lepiej się znają na miłości. Że to one są powołane do zarządzania tą dziedziną. I niewykluczone, że są jedyną szansą dla tej wpółmartwej instytucji, jaką na naszych oczach staje się Kościół.
Czy stary samotny mężczyzna zamknięty w pustym pałacu jest w stanie tchnąć życie w kogokolwiek, o wspólnocie wiernych nawet nie wspominając? Gdy słuchamy przemów hierarchów, słowa „miłość”, „życie”, „duch” raczej nie przychodzą nam do głowy. Po prawdzie, gdy ich słuchamy, do głowy nie przychodzi nam nic poza pragnieniem, by już skończyli i przestali się zmagać z językiem polskim.
Potrzebujemy innego głosu, potrzebujemy innej obecności. To, co było do tej pory, przestaje działać. Starzy mężczyźni mogą zajmować się polityką i niektórzy całkiem sprytnie sobie z tym radzą. Jednak dusza ludzka jest zbyt delikatna, by powierzyć ją ich opiece. Myślę, że tylko kobiecość jest w stanie przeprowadzić nas przez ten marny czas. Wierzę, że zna drogę. A nawet gdyby tak nie było, to łatwiej jest za nią podążać niż za starą męskością.
W 1999 roku Kevin Smith nakręcił film Dogma. Film jest obrazoburczy, szyderczy i strasznie śmieszny. Występują w nim źli, upadli aniołowie, dwóch ćpunów, lumpów i erotomanów, czarny apostoł, o którym z rasistowskich powodów nie wspomina Biblia, oraz potomkini siostry Jezusa. Wydaje się, że mamy do czynienia z dziką, bluźnierczą komedią. W ostatniej scenie pojawia się jednak sam Pan Bóg. Pojawia się pod postacią pięknej kobiety w białym baletowym stroju. Bóg kobieta kręci piruety na zielonej trawie. Przejmująca jest uroda i siła tego obrazu. I płynie z niego największa pociecha: Bóg rzeczywiście jest wszechmocny. Więc cóż to dla niego dać odpocząć starym mężczyznom.
Znowu stoją na mrozie i w ciemnościach.
W krótkie zimowe dni, w najkrótsze dni roku. Tak się jakoś składa. Stoją i marzną. Herbata zaraz stygnie. Złe czai się w mroku. Teraz (wtorek, 10 grudnia, godzina przed północą) jest minus dziewięć. Ma spaść do minus szesnastu. I czyste niebo, więc może chociaż nie ma wiatru, tylko ten nieruchomy mróz, który przychodzi z północy albo wschodu. Jutro ma być już trochę cieplej, ale zacznie padać śnieg. Myślę o zimie, o mrozie, o śniegu, ponieważ po śliskim źle się biegnie, źle się ucieka. Na zimnym w ogóle źle się walczy, nawet gdy ta walka jest całkiem pokojowa. Pociecha, że są grubo ubrani. To zawsze jakaś ochrona przed pałką albo gumową kulą. Ale jak dostaniesz w odkryte, to ból jest trzy razy większy niż latem.
Jest coś ponurego w połączeniu zimy i rewolucji. To wszystko powinno odbywać się wiosną, w pełnym słońcu. Wtedy można żyć w namiotach, w śpiworach, nie ruszać się z miejsca. Tamci tylko czekają, aż tłum się rozproszy, osłabnie. Piętnaście godzin ciemności i chłodu pracuje na rzecz władzy. Może to wszystko jest z góry ukartowane? Że jeżeli ludzie już muszą wychodzić na ulicę, to najlepiej sprowokować ich w grudniu, w styczniu, żeby szybko utracili siły. Żeby wystygli, wyziębli i skostnieli.
Przed południem napisał mi Jurij Andruchowycz: „Chcieli w nocy zmasakrować, czyli »zaczyścić« cały Majdan. Nie daliśmy. Ludzi przychodziło coraz więcej, no i odpędziliśmy ich w końcu. Wróciłem o 8.30 całkiem szczęśliwy i trochę spałem”.
Oglądam fotografie z Majdanu. Ze zgarniętego śniegu zbudowali barykady wysokie na dwa, trzy metry. Ludzie niosą wodę w wiadrach, w pięciolitrowych butelkach. Polewają śnieżny wał, który zamarza i staje się twardy jak mur. Więc śnieg i mróz jednak przydają się nie tylko władzy. Ale z jakiegoś względu w tej części świata zła władza kojarzy się z chłodem. Pewnie przez Syberię, przez otchłań Północy, w której bez śladu przepadały miliony. Nieludzka władza jest jak wiatr z północy albo z północnego wschodu. Kiedy pierwszy raz pojechałem nad Adriatyk, do Chorwacji, najzwyczajniej nie mogłem uwierzyć, że tam był komunizm. Pod palmami? Wśród ligustrów? Ten sam co u nas?
Za dwa dni będzie rocznica 13 grudnia. Siedziałem wtedy w więzieniu. To były baraki jeszcze poniemieckie, dawny obóz pracy. Zbudowane z cegły, zaciągnięte tynkiem i niczym nieocieplone. Było lodowato. Kaloryfery grzały, ale ciepło gdzieś znikało, wsiąkało w mury bez śladu. Wieczorami wracaliśmy z pracy po skrzypiącym śniegu, pod jarzeniowymi lampami wśród kolczastych drutów. Wyobrażałem sobie gułag. Gdy w niedzielny poranek odczytali przez radiowęzeł dekret, niczego nie rozumieliśmy, ale byliśmy niemal pewni, że wywiozą nas jako element szkodliwy i bezużyteczny gdzieś w głąb ciemnego i zarazem białego od mrozu Wschodu. Ale tylko nas profilaktycznie spałowali. Po kolei, systematycznie, cela za celą. I ostrzegli, że zastrzelą, jak nie będziemy słuchali rozkazów.
Przypomina mi się to z racji grudniowej pory. Ale też dlatego, że przypominam sobie tamtą więzienną samotność i jednocześnie wyobrażam sobie samotność tłumu na Majdanie. Uwięzieni wewnątrz własnego państwa, otoczeni wrogą władzą, niepewni, co przyniesie jutro. Z jednej strony jest Rosja – bardzo zainteresowana rozwojem wydarzeń. Z drugiej Europa, która najchętniej zapomniałaby o Ukrainie i zajęła się pomnażaniem własnego dobrobytu oraz obroną swojego spokoju. Kiedyś opowiadano sobie dowcip: „Z kim graniczy ZSSR? Z kim chce”. Podobnie jest z dzisiejszą Europą, która kapryśnie i arbitralnie ustala własne granice. Wciąż jeszcze odbijają się jej czkawką Bułgaria i Rumunia, a i Polska czasem powoduje zgagę i nudności. Chorwację pewnie jeszcze jakoś strawią, ale Chorwacja to tysiąc kilometrów adriatyckiego wybrzeża, palmy, winnice, a na końcu jeszcze Dubrownik i taniej niż w Hiszpanii. Ukraina jest tańsza, ale nie ma Dubrownika, ma wprawdzie palmy na Krymie, ale dla Europejczyka Krym to już Azja. Tak więc Chorwacja owszem, bo dobrze jest inkorporować jakiś kurort. Ale kawałek Rosji albo Azji? (Wiem, o czym mówię, bo Polska bardzo długo przed zachodnią publiką odgrywała rolę mniejszej i gorszej Rosji oraz azjatyckiego pogranicza…) To ponad siły, ponad apetyt, ponad zdolności żołądkowe tej tak zwanej prawdziwej Europy. Zwyczajnie by ją skręciło. Dlatego myślę o samotności tłumu na Majdanie.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie I