Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z ilustracjami Kamila Targosza
„Bo przecież jesteśmy zwierzętami, chociaż ze wszystkich sił staramy się o tym zapomnieć. Nieustannie się przebieramy, myjemy bez końca i wciąż paplamy, stłoczeni przy stołach we własnym towarzystwie, bo wydaje nam się, że tak wygląda życie człowieka. A jesteśmy bydlętami i czasem powinniśmy zakosztować ciszy i samotności. Takiej, jakiej doświadcza zwierzę, które nie wie, że się narodziło, i nie wie, że umrze. Staje o świcie naprzeciw świata i nie ma pojęcia, że ktoś oprócz niego jeszcze jest”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 101
Andrzej Stasiuk
Kucając
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Kamil Targosz
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Ilustracje wewnątrz tomu Kamil Targosz
Copyright © by Andrzej Stasiuk, 2015
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Małgorzata Poździk / d2d.pl
Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d.pl
ISBN 978-83-8049-188-5
Zawszeni i pogodni, powinniśmy trzymać się towarzystwa zwierząt, kucać sobie u ich boku jeszcze przez tysiąclecia, wdychać woń stajni raczej niż laboratoriów, umierać z chorób, a nie z lekarstw, kręcić się wokół naszej pustki i łagodnie w nią zapadać.
Cały dzień wiało z południa. Pod błękitnym szkliwem nieba suche światło zakreślało wokół rzeczy czarne kontury. W takie dni świat jest wyrazisty jak wycinanka. Nie da się patrzeć w jedno miejsce, bo można oślepnąć. Powietrze niesie ze sobą blask, do jakiego nie jesteśmy tutaj przyzwyczajeni. Afrykańska, śródziemnomorska światłość przelewa się przez karpacki grzbiet i spada na wieś. Pejzaż jest nagi i przejrzysty. Wśród bezlistnych gałęzi widać opuszczone ptasie gniazda. Wysoko, skrajem zrudziałych łąk, idzie stado krów. Zaraz znikną w lesie. Tam jest cicho, ciemno i płożą się zielone ostrężyny. Zwierzęta cofają się kilka tysięcy lat wstecz, porzucają nasze towarzystwo i na powrót stają się sobą do czasu, gdy za dzień, dwa ktoś je odnajdzie i przygna z powrotem.
Parę dni później widzieliśmy wieczorny powrót z pastwisk. Szosą od Păltinișu w czerwonych promieniach słońca szły setki krów i kóz. Nad stadami unosiły się ciepło i odór. Siwe, rozłożystorogie krowy szły na samym przodzie. Ludzie stali w otwartych bramach obejść i czekali. Wszystko odbywało się w ciszy, bez pokrzykiwań, bez ponagleń. Zwierzęta oddzielały się od stada i wchodziły do swoich zagród. Znikały w półmroku cienistych dziedzińców i rzeźbione wierzeje zamykały się za nimi w całkiem ludzki sposób. Ogromne bawoły lśniły jak czarny metal. Na jeden ich krok wypadało półtora krowiego. Były monstrualne i diabelskie. Wilgotne szczeciniaste pyski przywodziły na myśl jakąś odległą i lubieżną mitologię. Na końcu drobnym truchtem dreptały kozy. Pstrokacizna szła o lepsze z ruchliwością. Capi cuch unosił się nad rozciągniętym stadem. Asfalt lśnił od krowich rozprysków.
To było Rășinari, miejsce urodzin i pierwszych dziesięciu lat Emila Ciorana. Słońce spadało pionowo z góry na brukowane uliczki, na pastelowe domy, na czerwoną łuskę dachówek, i wydobywało najstarsze zapachy. Na początku nie wiedziałem, co to jest, co wisi w powietrzu, co przenika mury, ciała mijanych ludzi i karoserie starych pojazdów. Dopiero potem, po paru dniach, odkryłem, że to są pomieszane wonie zwierząt. Z zamkniętych podwórek ciągnęło świńskim nawozem. Ziemia między kocimi łbami gromadziła od stuleci koński mocz, smugi stajennego zapachu snuły się za niezliczonymi zaprzęgami, z połonin spływało duszne powietrze pastwisk, rynsztokami sączyła się gnojówka z chlewików i obór, a w rzece wypatrzyłem pewnego dnia rozwleczone wnętrzności. Nurt zagarniał opalizującą migotliwą czerwień i niósł gdzieś w stronę Sybina. Z gór wiatr niósł przenikliwy, ostry aromat owczych koszarów – mieszaninę zdeptanych ziół, lepkiego, tłustego runa i zeschniętych jak kamyki zielonkawych bobków. I tylko gdzieniegdzie wypływała strużka świerkowego dymu, nitka cebulowej smażeniny albo benzynowy obłoczek spalin.
Trzy miesiące później jechałem o zmierzchu przez wieś Rozpucie u podnóża Słonych Gór. Krowy wracały z pastwisk i szły całą szerokością drogi. Musiałem zwolnić i w końcu całkiem się zatrzymać. Rozstępowały się przed autem jak ruda leniwa fala. Chwytał przymrozek i z nozdrzy buchała para. Były ciepłe, rozdęte i obojętne. Patrzyły wprost przed siebie, w dal, ponieważ rzeczy, przedmioty i pejzaż nie miały dla nich żadnego znaczenia. Po prostu patrzyły wskroś tego wszystkiego. I we wsi Rozpucie poczułem ogrom i nieprzerwaną ciągłość świata wokół. O tej samej porze, w tym samym gasnącym blasku, wracały do domów bydlęta: od Kijowa, powiedzmy, po Split i od mojego Rozpucia po Skopje i – dajmy na to – Starą Zagorę działo się to samo. Krajobrazy i architektura, rasy, kształty rogów i maści trochę się zmieniały, lecz poza tym obraz pozostawał nienaruszony: drogą między dwoma szeregami domów podążały syte stada. Towarzyszyły im kobiety w chustkach i rozdeptanych butach albo dzieci. Ani samotne wyspy industrialu, ani porozrzucane tu i tam bezsenne metropolie, ani pajęczyna dróg czy linii kolejowych nie potrafiły ukryć starego jak świat obrazu. Ludzkie łączyło się ze zwierzęcym, by wspólnie przeczekać noc. Łączyło się, chociaż nigdy nie zostało rozdzielone.
Nie będzie żadnego cudu, pomyślałem, wrzucając jedynkę. We wstecznym lusterku widziałem rozkołysane zady. Nie było już much i ogony zwisały bezczynnie. To wszystko będzie musiało zginąć, żeby przetrwać choć w szczątkowej formie. „Gorsze i mniejsze” narody żyją ze swoimi zwierzętami i razem z nimi chciałyby zostać zbawione. Chciałyby być uznane ze swoimi trzodami, ponieważ niewiele więcej mają. Granatowa otchłań bydlęcych oczu jest jak lustro, w którym widzimy siebie jako ożywione mięso, obdarzone jednak pewnym rodzajem łaski.
O czwartej nad ranem noc powoli unosi czarny tyłek, jakby obżarta wstawała od stołu i szła spać. Powietrze jest jak zimny atrament, spływa asfaltowymi drogami, rozlewa się i krzepnie w czarne jeziora. Jest niedziela i ludzie jeszcze śpią, dlatego w tym opowiadaniu powinno zabraknąć fabuły, bo przecież żadna rzecz nie może przesłonić innych rzeczy, gdy zmierzamy ku nicości, ku stwierdzeniu, że świat jest jedynie chwilowym zakłóceniem w swobodnym przepływie światła. Lutcza, Barycz, Harta, Mały Dół, Tatarska Góra, spłowiałe zielone drogowskazy pokazują kierunki, lecz tam nie dzieje się nic, nic się nie porusza prócz snów, które jak koty albo nietoperze widzą w mroku i krążą, krążą, muskają ściany, święte obrazy, pajęczyny i co tam kto jeszcze przez lata nagromadził. Słońce tkwi jeszcze głęboko, drąży inny świat, lecz za godzinę wyjdzie na powierzchnię, wydostanie się jak kołatek z drewna. Warkot samochodu słychać pewnie na wiele kilometrów. Szosa biegnie grzbietami wzgórz, opada, znów się wznosi, za każdym razem wyżej i wyżej, i w tej niepełnej ciemności, pomiędzy widmami lasów i domów, sprawia wrażenie spiralnej wieży.
O tej porze niebo ledwo oddziela się od ziemi i granica nie jest jeszcze ustalona; to tylko inne rodzaje mroku, w którym może hulać wyobraźnia. Lecz cóż takiego może wyobrazić sobie człowiek, cóż oprócz tych wszystkich rzeczy, które w tym miejscu widzieli inni ludzie, rzeczy banalnych, złożonych z zamazanych i mdłych kształtów rzeczywistości; to tylko odmienność kurzej ślepoty, tylko komedia głuchego telefonu. A tak naprawdę to wzrok ociera się o ciemne, chłodne i wilgotne barwy tak samo jak dłoń o gładki aksamit, o ciepłą podszewkę palta, gdy na dworze jest ziąb, tak samo bezmyślnie, z taką samą przyjemnością.
Nie będzie fabuły, nie będzie historii, zwłaszcza w nocy, gdy przestrzeń pozbawiona jest orientacyjnych punktów, gdy jedziemy z Rogów do Równego i dalej przez Miejsce Piastowe. Podróżujemy pomiędzy nazwami w roztworze czystej idei. Rzeczywistość nie stawia oporu, więc wszystkie historie, wszystkie następstwa, wszystkie stare małżeństwa przyczyny ze skutkiem są jednakowo pozbawione znaczenia.
Kombornia. Skąd biorą się te nazwy? Jak wiele czasu minęło od chwili, gdy miały jakikolwiek sens. Podniebny pyrkot samochodu przypomina turkot maszyny do szycia. Ciemność rozłazi się w szwach i fastryga podróży na nic tu się nie zda. Horyzont na wschodzie jaśnieje jak srebrny wąż, który spoczął wyciągnięty na szczytach pagórków. Ta zimna barwa zapowiada skwar i kurz i trzeba się spieszyć, wspinać na te znieruchomiałe fale, ześlizgiwać się w dół, na dno martwego morza, gdzie domy otrząsają się z mroku jak pies z wody, bieleją jak czaszki w czarnych połyskliwych okularach. I oni wszyscy tam są. Leżą na wznak, na brzuchu, plecami do góry i śnią swoje sny spoceni albo spokojni, przykryci albo w skopanej, skotłowanej pościeli, niektórzy w sobotnich ubraniach. Nie mają pojęcia, że ktoś o nich myśli. Właściwie nie istnieją. Umysły odpoczywają, choroba życia przycichła i podobni są do kawałków ciężkiej materii – prawie martwej i prawie szczęśliwej. Jan, Stanisław, Florian, Maria, Cecylia – litania do starych świętych. Jeszcze chwila i czas zdmuchnie ich jak wiatr świeczki. Przeniosą się w minione i nic już im nie zagrozi, żaden wstający świt, żaden upalny dzień. Cienie w mroku.
Domaradz. Mgła idzie do nieba. Odsłania kopy siana, czarne płoty i ostre dachy. Powietrze jest ciemnozielone. Gęste niebo odrywa się od horyzontu. W tym pęknięciu widać blask innego świata. Ci, co umierali, myśleli, że idą właśnie tam.
Połowa lata, Pogórze, świt nabiera powietrza w płuca i każdy następny wydech jest jaśniejszy. Jeszcze przez godzinę będzie można wyobrażać sobie życie innych ludzi. Ta martwa pora, gdy świat powoli staje się widzialny, ale jeszcze jest bezludny. Światło ma barwę roztopionego srebra. Jest ciężkie. Rozlewa się widnokręgiem, lecz nie oświetla ziemi. Tu wciąż panuje półmrok i domysł, rzeczy są zaledwie swoimi cieniami. Niebo pęcznieje od blasku, lecz blask pozostaje w nim uwięziony jak powietrze w dziecinnym baloniku. Oni leżą w swoich domach i historia każdego z nich mogłaby się potoczyć w dowolną stronę, gdyby nie los, który mieszka z nimi pod jednym dachem, trzyma w zanadrzu pewną liczbę możliwości, ale nigdy nie przekroczy samego siebie. Święci z obrazów czuwają nad nimi, nigdy nie zamykają oczu. Są nieruchomi, wykonali już swoje. Ich idealne oblicza są lustrami, o które ociera się teraz czas w swojej najczystszej postaci. Nie mąci go żaden gest ani uczynek. Tak wygląda niebo: życie wprawdzie tutaj istnieje, lecz na wszelki wypadek nie przybiera żadnej formy.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected],[email protected],
[email protected],[email protected],
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected],[email protected],
[email protected],[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected],
[email protected],[email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2015
Wydanie I