Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Jadąc do Babadag” to książka o podróży przez zapomnianą Europę, tę, która zawsze była uważana za gorszą i zacofaną. Andrzej Stasiuk jedzie samochodem, autostopem, pociągiem. A za oknami - Polska, Słowacja, Węgry, Rumunia, Słowenia, Albania, Mołdawia.
Jego opowieść to historia przygodowa i podróżnicza. Ale nie tylko w sensie geograficznym, także – a może przede wszystkim – intelektualnym i duchowym. To wyprawa w głąb świadomości mieszkańca tej części Europy, która – gdy popatrzeć na nią uważnie i bez kompleksów – fascynuje i wymyka się jałowym porównaniom z Zachodem i Wschodem.
Nagroda Literacka NIKE 2005
"Kto kiedykolwiek zobaczył „materię w ostatecznym upadku” tak, jak bohater „Dukli” w opuszczonym szalecie miejskim, ten nie zazna spokoju. Dowodem na to jest „Jadąc do Babadag” (...) W miarę czytania okazuje się, że ta książka nie jest wcale dziennikiem podróży, ale traktatem o naturze świata, z ostrym podziałem na to, co prawdziwe i fałszywe." Justyna Sobolewska
"To nie są okoliczności, w których mogłaby rozwinąć się bardziej skomplikowana akcja, tam najwyżej czasem jakby na coś się zanosiło, ale nic z tego nie wynika. Brak zewnętrznego następstwa wydarzeń znakomicie rekompensuje „fabuła wyobraźni”, ciągłość jednego sposobu patrzenia, równy rytm pięknej frazy." Paweł Gołoburda
"„Jadąc do Babadag” otwiera przypomnienie wędrówek Stasiuka po Polsce z początku lat 80., a zamyka opis wyjazdu do Solca. Wewnątrz tej wyrazistej ramy pisarz pomieścił impresje — albo lepiej: fotografie prozą — z podróży po krajach Europy Środkowej. Są to podróże zaiste paradoksalne." Robert Ostaszewski
"W swojej najnowszej książce „Jadąc do Babadag” Stasiuk oprowadza nas właśnie po gorszej i brzydszej części Europy (mówi o niej „moja Europa”), po krainach, o których bogatsza część naszego kontynentu wolałaby nie wiedzieć." Jarosław Klejnocki
"(...) „Jadąc do Babadag” to subtelna opowieść, dużo mądrzejsza od banalnych travelogues o podróżach do Tajlandii czy Tybetu. Bilet do Bangkoku może dziś nabyć każdy, ale to, gdzie się kupuje bilet do Babadag, wie tylko Andrzej Stasiuk." Piotr Siemion
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by tutye / Depositphotos
Zdjęcie André Kertésza na s. 230 © by Ministère de la Culture – France
Copyright © by Andrzej Stasiuk, 2004
Redakcja Filip Modrzejewski, Monika Sznajderman
Korekta Patrycja Pączek
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-183-2
Dla M.
Tak, to tylko ten lęk, te poszukiwania, ślady, historie, które mają przesłonić nieosiągalną linię widnokręgu. Znowu jest noc i wszystko oddala się, przepada, przykryte czarnym niebem. Jestem sam i muszę przypominać sobie zdarzenia, ponieważ dopada mnie strach przed nieskończonością. Dusza rozpuszcza się w przestrzeni jak kropla w otchłani morza, a ja jestem zbyt tchórzliwy, żeby w to uwierzyć, zbyt stary, by pogodzić się ze stratą, i wierzę, że tylko poprzez widzialne można zaznać ukojenia, że tylko w ciele świata moje ciało odnajdzie schronienie. Chciałbym być pochowany w tych wszystkich miejscach, gdzie byłem i jeszcze będę. Głowa wśród zielonych wzgórz Zemplén, serce gdzieś w Siedmiogrodzie, prawa dłoń w Czarnohorze, lewa w Białej Spiskiej, wzrok na Bukowinie, węch w Rășinari, myśli może gdzieś tutaj… Tak sobie to wyobrażam tej nocy, gdy w ciemności huczy potok i odwilż zmywa białe plamy śniegu. Przypominam sobie te dawne czasy, gdy tak wielu wyruszało w drogę, wymawiając nazwy dalekich miast, które brzmiały jak zaklęcia – Paryż, Londyn, Berlin, Nowy Jork, Sydney… Dla mnie to były miejsca na mapie, czerwone albo czarne punkty zagubione wśród zielonych i błękitnych bezkresów. Nie potrafiłem pożądać czystych dźwięków. Historie, które się z nimi łączyły, były fikcją. Wypełniały czas i zabijały nudę. W tych dawnych czasach każda daleka podróż wyglądała na ucieczkę. Pachniała histerią i desperacją.
Któregoś dnia latem osiemdziesiątego trzeciego lub czwartego dojechałem stopem do Słubic i po drugiej stronie rzeki zobaczyłem Frankfurt. Było późne popołudnie. Nad wodą wisiało wilgotne niebieskoszare powietrze. Enerdowskie wieżowce i fabryczne kominy wyglądały ponuro i nierealnie. Bure słońce świeciło tak, jakby zaraz miało zgasnąć. Tamta strona była zupełnie martwa i nieruchoma, jakby dogasała po wielkim pożarze. Tylko zapach rzeki miał w sobie coś ludzkiego – zbutwiałość, rozkład, rybią mulistość – ale byłem pewien, że tam, po drugiej stronie, ta woń nagle się urywa. W każdym razie zawróciłem i jeszcze tego wieczoru na powrót wyszedłem na trasę, by ruszyć na wschód. Jak pies obwąchałem obcy rewir i poszedłem swoją drogą.
Oczywiście nie miałem wtedy paszportu, ale nigdy też nie przychodziło mi do głowy, żeby się o niego postarać. Połączenie dwóch słów: „wolność” i „paszport” brzmiało dość elegancko, ale kompletnie nieprzekonywająco. Konkret „paszportu” nie pasował do „wolności”, która wydawała się zaprzeczeniem konkretu. Niewykluczone, że w okolicach Gorzowa moje myśli układały się we frazę w rodzaju: wolność albo jest, albo jej nie ma, i tyle. Mój kraj zwyczajnie mi wystarczał, ponieważ nie interesowały mnie jego granice. Żyłem w jego wnętrzu, w jego środku, a środek przemieszczał się wraz ze mną. Nie stawiałem przestrzeni żadnych wymagań i niczego od niej nie oczekiwałem. Wychodziłem przed świtem, by złapać żółto-niebieski pociąg do Żyrardowa. Ruszał ze Wschodniego, przejeżdżał Śródmieście, za oknami rozwijały się złote i srebrne wstążki świateł. Robiło się coraz ciaśniej. Mężczyźni mieli na sobie znoszone marynarki. Większość z nich wysiadała w Ursusie i szła w stronę lodowatego blasku fabryki. Dziesiątki, setki ciemnych postaci, ledwo widzialnych w mroku, i dopiero za bramą ogarniała ich rtęciowa światłość, jakby wchodzili do gigantycznego kościoła. Zostawałem prawie sam. Następni wsiadali gdzieś w Milanówku, w Grodzisku, ale wśród nich zjawiało się coraz więcej kobiet, bo Żyrardów to było włókiennictwo, tkalnie, szwalnie i co tam jeszcze. Czarny tytoń, plastikowy kwaśny zapach aktówek z kanapkami mieszały się z wonią tanich perfum i mydła. Noc odrywała się od ziemi i w rosnącej szczelinie dnia widać było chałupinki dróżników, na baczność prezentujących pomarańczowe chorągiewki, krowy stojące po brzuchy we mgle i ostatnie zapomniane światła w domach. Żyrardów był czerwony i ceglany. Wysiadałem ze wszystkimi. Byłem wałkoniem, ale to, co robiłem, stanowiło rodzaj hołdu dla wszystkich, którzy muszą wstawać przed świtem, ponieważ bez nich świat byłby tylko grą barw albo meteorologicznym dramatem. Piłem mocną herbatę w dworcowym barze i jechałem z powrotem, by za dzień, dwa wyruszyć na północ albo na wschód, pozornie bez celu. Któregoś lata jechałem siedemdziesiąt dwie godziny bez przerwy. Rozmawiałem z kierowcami ciężarówek. Ich słowa brzmiały w kabinach jak gigantyczne powolne monologi, spływające gdzieś z przestworzy – tak działały zmęczenie i bezsenność. Pejzaż za szybą to się przybliżał, to oddalał, by na koniec zastygnąć, znieruchomieć, jakby czas nareszcie dał za wygraną. Świt gdzieś w Pucku na poboczu drogi i rozciągnięte wąskie chmury nad Zatoką, spod których wyślizgiwało się jasne ostrze wstającego dnia i zimny zapach morza poprzetykany skrzekiem mew. Bardzo możliwe, że dotarłem wtedy na sam brzeg, bardzo możliwe, że po paru godzinach snu gdzieś obok drogi nadjechała furgonetka i facet powiedział, że jedzie przez cały kraj, na południe, i to było stokroć bardziej pociągające niż nuda przypływów i odpływów, więc wskoczyłem na pakę i zawinięty w koc drzemałem pod łopoczącą plandeką, a w półśnie nawiedzały mnie minione pejzaże pomieszane z fantasmagoriami, jakbym oglądał rzeczy, które widzi ktoś obcy. Warszawa umknęła niczym obce miasto, a ja nie poczułem żadnego drgnienia w sercu. W zębach zgrzytał kurz unoszący się z desek podłogi. Przemierzałem kraj, tak jak przemierza się nieznany ląd. Terra incognita między Radomiem a Sandomierzem. Niebo, drzewa, domy, ziemia – to wszystko mogło znajdować się gdziekolwiek indziej. Poruszałem się w przestrzeni, która nie miała żadnej historii, żadnych dziejów, żadnych wartych wspomnienia dokonań. Byłem pierwszym człowiekiem gdzieś u stóp Gór Pieprzowych i wszystko zaczynało się od mojej obecności. Czas zaczynał płynąć, a rzeczy i krajobrazy zaczynały się starzeć dopiero w chwili, gdy dotykałem ich wzrokiem. Za Tarnobrzegiem zastukałem w blachę szoferki. Poraził mnie ogrom siarkowej odkrywki i musiałem wysiąść. Gigantyczne koparki stały na dnie otchłani. Guzik mnie obchodziło, skąd się wzięły. Mogłem sobie wyobrażać, że spadły z nieba, by wgryźć się w ziemię, przebić ją, przekopać na drugą stronę, na antypody, z których przez olbrzymi szyb spłynie bezmiar wód i zatopi wszystko, a z tamtej strony zostanie pustynia. Smród piekieł unosił się nad okolicą, a ja nie mogłem oderwać wzroku od monstrualnej jamy, której martwota kazała myśleć o mogile, wysypisku ciał, o chłodnym infernie. Nic tam się nie poruszało. Mogła być niedziela, jeśli w takim miejscu w ogóle działał kalendarz.
No więc to w ogóle nie była Polska, ten ciąg obrazów, to nie był żaden kraj, to był pretekst. Bardzo możliwe, że człowiek odczuwa swoje istnienie dopiero wtedy, gdy czuje na skórze dotyk bezimiennej przestrzeni, która łączy nas z najdawniejszym czasem, ze wszystkimi umarłymi, z prehistorią, gdy umysł dopiero oddzielał się od świata i jeszcze nie zdawał sobie sprawy ze swojego sieroctwa. Wystawiało się dłoń z okna ciężarówki i między palcami przesuwało się najstarsze. Tak, to nie była Polska, to była pierwotna samotność. To mogło być Timbuktu albo Cape Cod. Z prawej Baranów, „perła renesansu”, mijałem go pewnie w tamtych czasach z dziesięć razy, lecz nigdy nie przyszło mi do głowy, by stanąć na chwilę i mu się przyjrzeć. Każde miejsce było dobre, ponieważ mogłem je opuścić bez żalu. Nie musiało nawet w ogóle się nazywać. Nieustanny wydatek, nieustanna strata, rozrzutność, jakiej świat nie widział, karnawał, rozkurz, trwonienie i ani śladu akumulacji. Rano Wybrzeże, wieczorem lasy nad Sanem, faceci nad kuflami jak zjawy w wiejskiej knajpie, jak fantomy zastygłe na mój widok w ćwierć gestu. Tak ich pamiętam, ale równie dobrze mogło się to wydarzyć koło Legnicy albo czterdzieści kilometrów na północny wschód od Siedlec rok wcześniej albo później w jakiejś wsi. Paliliśmy ognisko, a z mroku wynurzały się wiejskie chłopaki i chyba pierwszy raz w życiu widzieli kogoś obcego. Nie byliśmy dla nich realni ani oni dla nas. Stali, patrzyli, w ciemnościach połyskiwały masywne klamry pasów z głową byka albo skrzyżowanymi coltami. W końcu siadali obok, ale rozmowa miała smak halucynacji i nawet wino, które przynieśli, nie sprowadziło nas na ziemię. O świcie wstali i odeszli. Niewykluczone, że dzień albo dwa później stałem dziesięć godzin w Złoczowie i nic mnie nie wzięło. Pamiętam żywopłot i kamienną balustradę mostku, chociaż tego pierwszego nie jestem pewien, żywopłot mógł być gdzieś indziej, tak jak większość rzeczy, które istnieją w pamięci, ponieważ je zapamiętałem, wyrwałem z krajobrazu, na zawsze składając z nich własną mapę, własną fantastyczną geografię.
A któregoś dnia jechałem do Poznania na odkrytej pace stara. Kierowca krzyknął: „Wskakuj, tylko uważaj na ryby!”. Leżałem wśród ogromnych foliowych worków wypełnionych wodą. W środku pływały rybki nie większe niż paznokieć. Setki, tysiące rybek. Woda była lodowata i musiałem zawinąć się w koc. We Wrześni ryby skręcały na Gniezno i zostałem sam o świcie na pustej szosie. Słońce jeszcze nie wzeszło i było zimno. Niewykluczone, że przez Poznań jechałem do Wrocławia. Prawdopodobnie po to, by za dzień, dwa wyruszyć na Wybrzeże albo w Bieszczady. W tym drugim wypadku gdzieś nad Osławą w środku lasu zobaczyłem nagiego mężczyznę. Stał w rzece i mył się. Na mój widok po prostu odwrócił się tyłem. A jeśli jednak Wybrzeże, to, zdaje się, Jastrzębia Góra i był wieczór, pusta plaża, szedłem boso w stronę Karwi i na tle czerwonego nieba widziałem czarne megality Stonehenge. Nie miałem gdzie spać i te ruiny spadły jak z nieba. Zrobione były z desek, dykty i grubego płótna. W tamtych czasach zdarzały się takie rzeczy. Ktoś je wybudował i zostawił, pewnie telewizja. Wczołgałem się przez dziurę do jednego z pionowych głazów i zasnąłem.
Najlepsza mapa, jaką posiadam, to słowacka dwusetka. Jest tak dokładna, że wydostałem się kiedyś za jej pomocą z bezkresnych kukurydzianych pól gdzieś u podnóża Gór Zempleńskich. Na wielkiej, obejmującej cały kraj płachcie zaznaczono nawet polne ścieżki. Jest podarta i postrzępiona. Miejscami przez płaski wizerunek ziemi i nielicznych tutaj wód przeziera nicość. Ale zawsze ją zabieram, chociaż jest nieporęczna i zajmuje dużo miejsca. Przypomina to trochę magię, bo przecież drogę do Koszyc i potem do Sátoraljaújhely znam właściwie na pamięć. No ale zabieram ją, ponieważ ciekawi mnie właśnie jej rozpad, jej zniszczenie. Przetarła się najpierw na złożeniach. Pęknięcia i załamania ułożyły się w nową siatkę, znacznie wyraźniejszą niż ta kartograficzna, którą naniesiono za pomocą delikatnych błękitnych linii. Miasta i wsie powoli przestają istnieć, zużywają się w miarę składania i rozkładania, w miarę upychania w zakamarkach auta albo plecaka. Przepadają Michalovce, przepada Stropkov, dziurawa nicość sięga na przedmieścia Użhorodu. Niedługo zniknie Humenné, przetrze się Vranov nad Topľou i zetleje Cigánd nad Cisą.
Właściwie dopiero parę lat temu zacząłem przyglądać się mapom tak uważnie. Wcześniej traktowałem je, powiedzmy, jak ozdoby albo anachroniczne symboliczne wizerunki, które trwają w epoce konkretu i bezpośredniej kawa na ławę relacji z najdalszych krain. Wszystko zaczęło się od wojny na Bałkanach. U nas wszystko zaczyna się od wojny albo na wojnie kończy, więc nie ma w tym żadnej ekstrawagancji. Po prostu chciałem wiedzieć, w co celuje artyleria i co oglądają piloci samolotów. Na schematycznych namiastkach map w gazetach wszystko wyglądało zbyt elegancko i zbyt sterylnie: nazwa miejscowości, a obok stylizowany rozbłysk eksplozji. Ani śladu rzek, żadnej rzeźby terenu, żadnej topografii, żadnych śladów natury ani cywilizacji, nic, tylko naga nazwa i wybuch. Musiałem odszukać Wojwodinę, bo ona była najbliżej. Wojna zawsze podnieca chłopców, nawet gdy ich przeraża. Czerwone ognie wzdłuż Dunaju – Belgrad, Batajnica, Nowy Sad, Vukovar, Sombor – dwadzieścia kilometrów od węgierskiej granicy i jakieś czterysta pięćdziesiąt od mojego domu. Tylko prawdziwa mapa może sprawić, że zaczniemy nasłuchiwać dalekich odgłosów. Ani telewizja, ani gazeta nie są w stanie odwzorować czegoś tak konkretnego jak odległość.
Może dlatego zniszczenie mojej słowackiej mapy tak łatwo przywiodło mi na myśl zniszczenie w ogóle. Czerwone płomyki wzdłuż Dunaju zaczynają trawić papier, ogień wychodzi z Wojwodiny, wychodzi z Banatu i wtacza się na Nizinę Węgierską, zagarnia Siedmiogród, by w końcu przelać się przez krawędź Karpat.
To wszystko zniknie, przepali się jak żarówka i zostanie tylko kulista próżnia, którą wypełnią jakieś nowe kształty, ale nie jestem ich zupełnie ciekaw, ponieważ będą to coraz bardziej skundlone wersje codzienności udającej święto i nędzy przebranej za bogactwo, festyniarski syf, śmieciarska multiplikacja, plastik, który psuje się natychmiast, lecz jako odpad i wysypisko trwa niemal wiecznie, dopóki nie pochłonie go ogień, a inne żywioły są wobec niego bezradne. Takie myśli miałem, gdy jechaliśmy przez Leordinę, Vișeu de Jos, Vișeu de Sus w stronę przełęczy Prislop. Na szosie nie było prawie żadnych aut, lecz ludzie wylegali setkami. Stali, siedzieli, spacerowali, ubrani odświętnie i dostojnie. Wychodzili ze swoich drewnianych, pokrytych gontową łuską domów, łączyli się, jak pojedyncze krople łączą się w strumyki, i w końcu rozlewali szeroką falą na poboczach drogi, na samym asfalcie, na dnie doliny. Białe koszule, ciemne suknie i marynarki, kapelusze i chustki. Przez uchylone okna wpadał zapach naftaliny, święta i tanich perfum. W Vișeu de Sus było tak gęsto, że niemal stanęliśmy w miejscu, a tłum przesuwał się z obu stron. Staliśmy w miejscu, ale podróż trwała. Odświętna ciżba wchłaniała nas coraz głębiej i to było jak wyprawa pod prąd czasu. Nikt nic nie sprzedawał ani nie kupował. W każdym razie nie widzieliśmy. W oddali wznosił się bury masyw Pietrosula. Na szczycie leżał śnieg. Był trzeci dzień prawosławnej Wielkanocy i święto oznaczało łagodny bezwład materii. Ludzkie ciała poddawały się grawitacji, jakby chciały powrócić do pierwotnego stanu, gdy duch nie był jeszcze uwięziony, nie szamotał się, nie próbował formować gnuśnej powłoki na jakie takie podobieństwo.
Za Moisei stanęliśmy. Na pustkowiu przy szosie siedziała czwórka starych wieśniaków. Wskazywali gdzieś daleko przed siebie, coś nam pokazywali na odległym lesistym zboczu. Zrozumieliśmy, że tam jest monastyr. Wśród drzew rozpoznaliśmy szczyt wieży. Oni po prostu siedzieli i patrzyli w tamtą stronę, jakby to siedzenie miało im zastąpić uczestnictwo w uroczystej liturgii. Zachęcali nas, żebyśmy się tam wybrali. Ale nam się spieszyło. Zostawiliśmy ich półleżących, nieruchomych, wpatrzonych i nasłuchujących. Niewykluczone, że czekali, aż odezwie się dzwon, aż coś się poruszy w zastygłej przestrzeni święta.
To wszystko miało zniknąć. Nocą na głównej ulicy w Gura Humorului piętnastoletni chłopcy chcieli nam sprzedać niemieckie tablice rejestracyjne. Przekonywali nas, że są zdjęte z bmw. Wszystko miało przepaść i zmienić się w resztę świata. Tak, pierwszego dnia w Rumunii spadł na mnie cały smutek kontynentu. Wszędzie widziałem schyłek i nie mogłem wyobrazić sobie odrodzenia. Na stacji w Câmpulung benzyniarz nosił broń w kaburze. Wynurzył się z półmroku i na migi pokazywał, że nic dla nas nie ma. Ale kilometr dalej była następna i jaśniała jak karnawał pośród starodawnej nocy. Tam mieli wszystko, a pistolety do nalewania mieściły się w szyjkach plastikowych butelek po coli. Podchodzili mężczyźni z jedną albo dwiema flaszkami, a potem szli w ciemność, by odszukać swoje zamarłe pojazdy.
Marmarosz był za nami. Pokryta zeskorupiałym śniegiem przełęcz też i ten smagły mężczyzna w starym audi na niemieckich numerach. Otworzył bagażnik i wyjął z niego dziecięcy motocykl, pomniejszoną kopię jakiegoś suzuki czy kawasaki, a potem posadził na nim paroletniego chłopca i pstrykał zdjęcie za zdjęciem. Przez przełęcz ciągnął lodowaty wiatr i prócz nas nie było nikogo. Nic, tylko zimna, piękna pustka, słońce staczało się nad bagna między Carei i Satu Mare i słyszałem trzask migawki, chłopak miał poważną minę, zaczerwienione policzki, a potem ojciec spakował zabawkę i ruszyli w dół, na zachód, pewnie w stronę domu. My też pojechaliśmy, bo na tym podniebnym wygwizdowie grabiały ręce i szczypały policzki. Opuszczaliśmy się serpentynami w dolinę Bystrzycy, w głąb coraz ciemniejszego powietrza.
Teraz widzę, jak niewiele zapamiętałem, i właściwie wszystko, co się stało, mogło się wydarzyć gdzie indziej. Podróż z kraju króla Ubu do kraju wampira Drakuli nie może zawierać wspomnień, w które potem można wierzyć, tak jak się wierzy na przykład w Paryż, Stonehenge czy plac Świętego Marka. W końcu Syhot Marmaroski najbardziej ze wszystkiego przypominał sen. Przejechaliśmy wskroś niego szybko, bez zatrzymywania, i nic nie potrafię powiedzieć o jego kształcie ponad to, że wyglądał jak wyrafinowana fikcja. W każdym razie skończył się bardzo prędko, na horyzoncie znów podniosły się zielone góry, a ja natychmiast poczułem żal i tęsknotę. Dokładnie tak jak po przebudzeniu, gdy dotyka nas pragnienie powrotu do onirycznej konfabulacji, która pozbawia nas wolnej woli, dając w zamian absolutną wolność niespodziewanego. Tak dzieje się w miejscach, których rzadko dotyka wzrok obcego, oko przybysza. Spojrzenia wygładzają rzeczy i krajobrazy. Zniszczenie i rozpad nadejdą z tej właśnie strony. Świat zużyje się i wytrze jak stara mapa od nadmiaru spojrzeń.
Wjeżdżaliśmy do okręgu Sinistra. Wszystko tutaj należało do strzelców górskich, do pułkownika Puiu Borcana, a potem, gdy umarł, do Izoldy Mavrodin-Mahmudii, również w randze pułkownika, zwanej zdrobniale Cocą. Z przełęczy Baba Rotunda roztaczał się widok na Popa Iwana, w dole pełzły wąskotorowe, opalane drewnem lokomotywy. Mieszkańcy Sinistry nosili na piersiach wojskowe nieśmiertelniki. Każdy przybysz, który tu zostawał na dłużej, dostawał nowe imię. Coca od czasu do czasu urządzała pod Popem Iwanem zasadzki na Mustafę Mukkermana, który woził swoją ciężarówką baraninę gdzieś z ukraińskiej strony aż do Salonik albo nawet na Rodos, ale prócz baraniny zdarzało mu się przewozić w chłodni ciepło ubranych ludzi. Towarzysze z Polski informowali Cocę o zamiarach Mukkermana – trzystukilogramowego pół Turka, pół Niemca. Rozcieńczonego denaturatu używało się tutaj do moczenia suszonych grzybów, a piło się go ze sfermentowanym sokiem z leśnych owoców. Matowe szyby do sinistrzańskiego więzienia robił Gábriel Dunka w swoim warsztacie: wkładał taflę szkła do skrzyni z piaskiem i deptał ją bosymi stopami przez długie godziny. Miał trzydzieści siedem lat i był karłem. Któregoś deszczowego dnia zabrał do swojej furgonetki nagą Elvirę Spiridon i pierwszy raz w życiu poczuł zapach kobiecego ciała, ale lojalność zwyciężyła pragnienie i zadenuncjował ją, ponieważ tylko przypadek sprawił, że nie wsiadła do ciężarówki Mukkermana.
To wszystko miało się odbyć za Syhotem Marmaroskim i pewnie się odbywało. Lecz dowiedziałem się o tym dwa lata później z Okręgu Sinistra Ádáma Bodora i prześladuje mnie to do tej pory. Prześladuje i przesłania płaską przestrzeń mapy. Znów widzialne blaknie wobec opowiedzianego. Blaknie, lecz nie znika zupełnie. Traci tylko wyrazistość, ubywa mu nieznośnej oczywistości. To jest specjalność krajów pomocniczych, narodów drugiego rzutu i ludów rezerwowych. To jest ta migotliwość, ta zdwojona, potrojona fikcja, krzywe zwierciadło, magiczna latarnia, fatamorgana, fantastyka i fantasmagoria, która wślizguje się litościwie między to, jak jest, a to, jak być powinno. To jest ta autoironia, która pozwala igrać z własnym losem, przedrzeźniać go, papugować, zmieniać upadek w heroikomiczną legendę, a zmyślenie przeinaczać w coś na kształt zbawienia.
Tam, gdzie wylądowaliśmy w końcu na nocleg, nie było wody. Gospodarz świecił latarką i prowadził nas przez chłodne korytarze. Tłumaczył, że pompa się zepsuła, a mechanik już trzeci tydzień jedzie gdzieś z Suczawy albo i z Jass. Tłumaczył, że mężczyzna, który mieszka w tym domu, jest tutaj obcy, przyjechał z dalekich stron, i żeby poradzić sobie z samotnością, pije tutejszą tanią wódkę, i dlatego nie dba o dom, ale mechanik pewnie wkrótce przyjedzie.
Było chłodno. Położyliśmy się w ubraniach, zgasiliśmy światło i przez okno weszła rumuńska noc. Próbowałem zasnąć, ale zamiast iść z biegiem czasu i snu, w myślach wciąż płynąłem pod prąd tego długiego dnia, gdy przejeżdżaliśmy przez granicę w Petei. Na upalnej równinie stały czarne strażnicze wieże. Wkrótce zaczęło się Satu Mare z murami złuszczonymi ze starości i gorąca, z cieniem ogromnych drzew wzdłuż ulic i kopułami cerkwi w długich zielonych perspektywach. Węgry natomiast zostały z tyłu, został z tyłu nizinny smutek Erdőhát, i chociaż po drugiej stronie granicy było równie płasko, to czułem wyraźną zmianę, czułem w powietrzu inny zapach, a blask nieba z każdym kilometrem nabierał bezwzględności. Daleki cień Karpat na horyzoncie ograniczał tę jasność, zamykał ją, i jechaliśmy w gęstej świetlistej zawiesinie. Szosą toczyły się konne wozy. Zwierzęta lśniły od potu. Starodawne auto wiozło na dachu piramidę worków wypchanych owczą wełną. Ludzie mieli ciemne błyszczące ciała. Wiał wiatr. Może dlatego ich domy wyglądały tak ubogo i nietrwale na wielkiej równinie.
Leżałem w zimnym pokoju i przypominałem sobie to wszystko, tak jak teraz próbuję sobie przypomnieć ten zimny pokój i potem ranek, gdy wstałem i wyszedłem na zewnątrz, by dostrzec, że w nocy był przymrozek i teraz jego resztki znikały w słonecznych plamach. Ludzie szli z wiadrami do studzien i przyglądali mi się, udając, że nie patrzą, że zajęci są swoimi sprawami, że oślepia ich blask wstającego dnia. Teraz przypominam sobie to wszystko i widzę, że na przykład właśnie tam mogła się zacząć jakaś opowieść. Na przykład: „Tego dnia, kiedy widziałem ojca po raz ostatni, bo trzech mężczyzn wsadziło go do samochodu i dokądś zabrało, tego dnia dotknąłem piersi Andrei Nopritz”. Albo: „Tego dnia Gizella Weisz ruszyła w drogę, wszyscy ją chwalili. Nawet wielki towarzysz Onaga spojrzał jej głęboko w oczy i rzekł: – To rozumiem. Ma towarzyszka wspaniałe zamiary i szczytne plany”. No więc tego dnia, tego poranka, mógł się zjawić mężczyzna, który popsuł pompę. Mógł nadejść wąską wiejską uliczką wśród drewnianych płotów i zapytać, co właściwie robię przed domem, w którym mieszka. Opuchnięty, z zaczerwienionymi oczyma, w wymiętym ubraniu, niczym bukowińska wersja Geoffreya Firmina, wspierając się nonszalancko o sztachety, mógłby dociekać, co, u diabła, przyniosło mnie do tego, powiedzmy, Pârteștii de Jos albo Pârteștii de Sus, do domu, w którym mieszka, żeby oglądać go w tym stanie o szóstej trzydzieści rano, gdy zza płotów popatrują zniemczeni Polacy, zrumunizowani Niemcy, spolszczeni Ukraińcy, cała ta pograniczna hybryda, ten złoty sen wyznawców kultu multikulti… No więc mógłby się zacząć jakiś cyniczny monolog albo nerwowy dialog, mógłby się zacząć od pobrzękiwania wiader przy studniach, od tych wszystkich porannych dźwięków właściwych zapomnianym okolicom – gdakanie kur, rąbanie drewna, człapanie, poklepywanie krowich zadów – a szósta trzydzieści pięć dnem doliny przetoczyłby się zardzewiały osobowy do Suczawy. To byłby dobry początek, rozwinięcie opowieści i losu, wędrówka wstecz czasu, gdy zdarzenia nabierają blasku, w miarę jak odsuwają się od teraźniejszości. Ale człowiek od zepsutej pompy nie nadszedł i jego życie pozostało w sferze domniemania, czyli całkowitej wolności.
Podszedłem więc do realnego mężczyzny, który spokojnie stał za swoim płotem i palił. Zaczęliśmy rozmawiać. Osobowy do Suczawy rzeczywiście przetoczył się dnem doliny. Mężczyzna miał około sześćdziesiątki, był zwalisty i ubrany w sprany cajgowy strój. Przypominał większość mężczyzn, których widziałem w życiu. Dym z jego papierosa błękitniał, a potem szarzał i znikał. Był rozmowny. Słuchałem i potakiwałem. Mówił, że teraz jest źle, że kiedy rządził Ceaușescu, było lepiej, że wtedy była sprawiedliwość, ponieważ była równość, była praca i porządek na ulicach. Znałem tę opowieść, ale znów słuchałem z zapartym oddechem, bo jest coś pięknego w tym, że odjeżdżamy tak daleko od domu, a tak niewiele się zmienia. Opowiadał o nocnych wizytach Securitate i jednym tchem o zamykanych teraz fabrykach. Zapytałem go, czy wiedział o tych słynnych przesiedleniach, o tym, że siedem tysięcy wsi miało zniknąć, a ludzie mieli się przenieść do betonowych bloków. Tak, wiedział, widział nawet samoloty, z których wykonywano zdjęcia mające pomóc w zaplanowaniu całej operacji, lecz dla sprawiedliwości, czyli dla równości, nie ma zbyt wysokiej ceny. No więc nie mówiłem już nic, bo cóż mogłem powiedzieć, skoro zjawiłem się tutaj, przy tym płocie, jako widomy znak nierówności, zjawiłem się i odjadę, kiedy tylko zechcę, zostawiając tego starego mężczyznę w zniszczonym ubraniu, z tanim papierosem dopalającym się w palcach, na wyboistej drodze między pięknymi wiekowymi domami z drewna, które ocalały przez kaprys historii, chociaż ich mieszkańcy wcale tak bardzo tego nie pragnęli. Nie odzywałem się już. Słuchałem opowieści o tęsknocie za dyktatorem. Władza musi się objawiać poprzez konkretne wcielenie i kiedy już ma swoją realną postać, przebywa poza dobrem i złem. Wszyscy jesteśmy osieroconymi dziećmi jakiegoś cesarza albo dyktatora. Poczęstowałem mężczyznę sobieskim super light. Słońce wznosiło się ponad zieloną linię wzgórz, a ja czułem, że moja wolność przyjazdu i odjazdu gówno tutaj naprawdę znaczy i nic nie jest warta.
Pożegnaliśmy się i poszedłem po wiadro, żeby nabrać wody ze studni.
Jest noc, pada deszcz i przypominam sobie to wszystko nie wiadomo który już raz. Ádám Bodor i Sinistra nakładają się przejrzyście na realny Marmarosz i Bukowinę, a do jednego i drugiego przylega prześwitująca i żywa materia moich myśli, mojej miłości i mojego strachu. Po prostu Sinistra nie daje mi spać. Na półce stoją obok siebie Historia Ukrainy, Historia Bułgarii, Historia Węgier, stoi mnóstwo pomniejszych historii i historyjek, łącznie z Dziejami Słowacji i Rumunami Eliadego, ale nic z tego nie wynika. Czytam to wszystko przed snem i w końcu zasypiam, lecz nigdy jeszcze nie przyśnił mi się Jan Hunyady ani car Ferdynand, ani Vasile Nicola Ursu, zwany Horią, ani Vlad Țepeș, ani ksiądz Hlinka, ani Taras Szewczenko. Śni mi się najwyżej jakiś wysoce enigmatyczny okręg Sinistra. Jakieś mundury nieistniejących armii i stare wojny, w których nikt nie ginie naprawdę. Śnią mi się białe wapienne ruiny i wąsaci strażnicy granic, po których przekroczeniu wszystko się zmienia i zarazem nie zmienia się nic. Śnią mi się banknoty z podobiznami herosów z jednej i pejzażami romantycznych wygwizdowów z drugiej. I bilon też mi się śni. I opakowania papierosów, których nigdy nie paliłem. Śnią mi się stacje benzynowe na równinach – wszystkie podobne do tej na przedmieściach Slovenskégo Novégo Mesta – i śni mi się red bull z napisem: „… špeciálne vyvinutý pre obdobie zvýšenej psychickej alebo fyzickej namahy”. Śnią mi się butwiejące wieże strażnicze na pustkowiach i cykliści prowadzący pordzewiałe rowery w pagórkowatym pejzażu od miejscowości do miejscowości, których nazwy można wymówić w przynajmniej trzech językach, śnią mi się konne zaprzęgi i ludzie, i jedzenie, i hybrydy krajobrazów, i cała reszta.
Tak, deszcz pada na te wszystkie miejsca, pada na Marmarosz, na sny, na Sinistrę, pada na Spiskie Podgrodzie w tamten dzień, w piątek 21 lipca, gdy zatrzymaliśmy się na błotnistym parkingu nad Morgeczanką. Parterowa zabudowa ciągnęła się wzdłuż jednej jedynej ulicy. Poszliśmy przed siebie wąskim chodnikiem. Znaleźliśmy żółtą synagogę. Jej fronton wieńczyły cztery blaszane kuliste kopuły. Sklepione okna były czarne i martwe. Wyglądały jak przeniesione z jakiejś dziewiętnastowiecznej fabryki. W prześwicie między świątynią a domami widać było pagórki i dalekie wieże Spiskiej Kapituły. Na wzgórzu nad miasteczkiem bielały ruiny zamku. Budowla była tak wielka i jasna, że przypominała jakiś meteorologiczny kaprys, kanciaste spiętrzenie cumulusów albo miraż przyniesiony z krainy, która dawno przestała istnieć. Przejechał samochód, potem drugi, i wszystko ucichło. Szary tył skody niknął w zielonym cieniu drzew, ale tak naprawdę znikał w czasie. Auto sunęło tunelem wydrążonym w nieruchomości. Szosa przebijała się przez miasteczko jak przez wnętrze góry, jak przez interior, jak przez obce terytorium, które łaskawie zezwala na tranzyt. Z niskiego domu na zakręcie wyszła smagła gruba kobieta, chlusnęła mydlinami na asfalt i zmyła wszelki ślad po pojazdach. Parę kroków dalej w otwartym niskim oknie zobaczyłem wnętrze wielkiego pokoju. Ktoś zaczął robotę i ją przerwał. Przez środek pomieszczenia ciągnął się świeży ceglany mur. Gdzieś w głębi grał telewizor. Błękitne błyski zapalały się i gasły w półmroku. Obok wznoszonej ściany stał stół do bilardu. Kilka bil zatrzymało się w połowie rozgrywki. Było zbyt ciemno i nie mogłem dostrzec ich kolorów. Czułem tylko zapach mokrego wapna i butwienia. Gdzieś poza ścianą, poza ciemnością, poza gadaniną telewizora słychać było podniesione męskie głosy. Potem ich zobaczyłem w wąskim prześwicie między domami. Spierali się nad odwróconym do góry kołami wózkiem. Jeden obracał obręcz ze szprychami, a drugi kręcił głową i gestykulował, że to szmelc, nic z niego nie będzie i wszystko trzeba zaczynać od początku. Byli smagli, krępi i żywi, jakby ich ciała nie odczuwały tej nieruchomości wokół, jakby przebywały w innej, nieważkiej przestrzeni. Zapewne tak było. Żyli w dawnej żydowskiej dzielnicy, na skraju słowackiego miasteczka u stóp węgierskiego zamku, więc żeby istnieć, żeby nie zniknąć, musieli ustalić jakieś własne zasady, osobliwą teorię względności, regułę grawitacyjną, która utrzyma ich na powierzchni ziemi i nie pozwoli przepaść w pustce kosmosu, w otchłani niepamięci.
Wróciliśmy do auta i ruszyliśmy dalej. Tęga kobieta znów wychodziła z domu z miednicą pełną mydlin. Morgeczanka płynęła w dole po prawej. Z lewej wznosił się grzbiet Dreveníka. Za miastem na zboczu, na wyrytych w pochyłości tarasach, stały ich domy. Już nie cudze, nie dawne i po kimś pozostałe, ale ich własne. Przypominały dziecięce rysunki – tak były proste, małe i kruche. Wyglądały jak idee, które dopiero zaczęły się materializować. Zrobione były z ledwo okorowanych sosnowych okrąglaków, właściwie żerdzi, nie grubszych niż ramię mężczyzny, i pokryte dwuspadowymi smolistymi dachami. Były tak skromne, że co najwyżej dało się w nich siedzieć i przeczekiwać czas między jednym a drugim zdarzeniem. Przylegały do siebie, wspinały się i spiętrzały niczym drewniane pueblo. Z cienkich kominów snuł się żywiczny dym. Rozgardiasz podwórek, rupieciarnia, żywa, skłębiona substancja rzeczy pozornie martwych i zużytych pokrywała ziemię jak postindustrialna roślinność. To mógł być równie dobrze dzień, w którym się zjawili, jak i ten, w którym mają ruszyć w drogę. W dole, wzdłuż cienistej drogi, bawiły się dzieci. Dorośli stali i rozmawiali o swoich sprawach, a może o obcych przejeżdżających tędy od czasu do czasu. Tutaj wszystko należało do nich. Nie miałem pojęcia, że przestrzeń można tak jednoznacznie i nieodwołalnie wziąć w posiadanie, nie wyrządzając jej przy tym krzywdy. Trochę dalej całkiem samotnie stała dziewczyna w czerwonej sukience. Zdaje się, że była bardzo piękna. Patrzyła gdzieś w bok, w stronę, gdzie nic się nie działo. Widziałem ją przez moment, a potem czerwony płomyk zgasł we wstecznym lusterku.
Zawszeni i pogodni, powinniśmy trzymać się towarzystwa zwierząt, kucać sobie u ich boku jeszcze przez tysiąclecia, wdychać woń stajni raczej niż laboratoriów, umierać z chorób, a nie z lekarstw, kręcić się wokół naszej pustki i łagodnie w nią zapadać.
Cały dzień wiało z południa. Pod błękitnym szkliwem nieba suche światło zakreślało wokół rzeczy czarne kontury. W takie dni świat jest wyrazisty jak wycinanka. Nie da się patrzeć w jedno miejsce, bo można oślepnąć. Powietrze niesie ze sobą blask, do jakiego nie jesteśmy tutaj przyzwyczajeni. Afrykańska, śródziemnomorska światłość przelewa się przez karpacki grzbiet i spada na wieś. Pejzaż jest nagi i przejrzysty. Wśród bezlistnych gałęzi widać opuszczone ptasie gniazda. Wysoko, skrajem zrudziałych łąk idzie stado krów. Zaraz znikną w lesie. Tam jest cicho, ciemno i płożą się zielone ostrężyny. Zwierzęta cofają się kilka tysięcy lat wstecz, porzucają nasze towarzystwo i na powrót stają się sobą do czasu, gdy za dzień, dwa ktoś je odnajdzie i przygna z powrotem.
„[…] powinniśmy trzymać się towarzystwa zwierząt, kucać sobie u ich boku…” Przeczytałem to zdanie w lipcu. W sierpniu pojechałem odszukać rodzinną wieś Emila Ciorana. Nigdy nie mogłem pogodzić się z tym, że myśl jest bytem abstrakcyjnym, i musiałem pojechać do Rășinari. Przez Gorgany, przez ukraińską i rumuńską Bukowinę, przez Kluż i Sybin dotarłem na południowy skraj Siedmiogrodu. Tuż za ostatnimi domami wsi wyrastały Karpaty. Dosłownie. Szło się po płaskim i zaraz trzeba było się wspinać bydlęcymi ścieżkami, co kilkadziesiąt kroków przystając dla nabrania oddechu. Na północy w sinawej mgle leżała Transylwania. Strome, rozgrzane łąki nad Rășinari pachniały krowim nawozem. Nie padało od wielu dni i ziemia oddawała nagromadzone zapachy.
Parę dni później widzieliśmy wieczorny powrót z pastwisk. Szosą od Păltinișu w czerwonych promieniach słońca szły setki krów i kóz. Nad stadami unosiły się ciepło i odór. Siwe, rozłożystorogie krowy szły na samym przedzie. Ludzie stali w otwartych bramach obejść i czekali. Wszystko odbywało się w ciszy, bez pokrzykiwań, bez ponagleń. Zwierzęta oddzielały się od stada i wchodziły do swoich zagród. Znikały w półmroku cienistych dziedzińców i rzeźbione wierzeje zamykały się za nimi w całkiem ludzki sposób. Ogromne bawoły lśniły jak czarny metal. Na jeden ich krok wypadało półtora krowiego. Były monstrualne i diabelskie. Wilgotne szczeciniaste pyski przywodziły na myśl jakąś odległą i lubieżną mitologię. Na końcu drobnym truchtem dreptały kozy. Pstrokacizna szła o lepsze z ruchliwością. Capi cuch unosił się nad rozciągniętym stadem. Asfalt lśnił od krowich rozprysków.
To było Rășinari, miejsce urodzin i pierwszych dziesięciu lat życia Emila Ciorana. Słońce spadało pionowo z góry na brukowane uliczki, na pastelowe domy, na czerwoną łuskę dachówek i wydobywało najstarsze zapachy. Na początku nie wiedziałem, co to jest, co wisi w powietrzu, co przenika mury, ciała mijanych ludzi i karoserie starych pojazdów. Dopiero potem, po paru dniach, odkryłem, że to są pomieszane wonie zwierząt. Z zamkniętych podwórek ciągnęło świńskim nawozem. Ziemia między kocimi łbami gromadziła od stuleci koński mocz, smugi stajennego zapachu snuły się za niezliczonymi zaprzęgami, z połonin spływało duszne powietrze pastwisk, rynsztokami sączyła się gnojówka z chlewików i obór, a w rzece wypatrzyłem pewnego dnia rozwleczone wnętrzności. Nurt zagarniał opalizującą migotliwą czerwień i niósł gdzieś w stronę Sybina. Z gór wiatr niósł przenikliwy, ostry aromat owczych koszarów – mieszaninę zdeptanych ziół, lepkiego, tłustego runa i zeschniętych jak kamyki zielonkawych bobków. I tylko gdzieniegdzie wypływała strużka świerkowego dymu, nitka cebulowej smażeniny albo benzynowy obłoczek spalin.
Najlepiej, gdybym nigdy nie opuszczał tej wsi. Nie zapomnę dnia, kiedy rodzice wsadzili mnie na wóz i zawieźli do liceum w mieście. To był koniec mojego pięknego snu, ruina mojego świata.
Teraz z Rășinari do Sybina jeździ tramwaj. Pętla jest na skraju wsi. Można usiąść na schodkach między barem a szewcem. W barze sprzedają czystą wódkę, która smakuje drożdżami, ma trzydzieści sześć procent i jest tania. Zanim tramwaj nadjedzie, niektórzy wypijają kieliszek albo dwa. Tak jak ten Cygan, którego widywaliśmy przez kilka dni to tu, to tam. Raz czekał na autobus do Păltinișu, kiedy indziej snuł się w okolicach dworca w Sybinie. Na głowie miał czarny filcowy kapelusz, w dłoni kosisko ze złożoną kosą, a na ramieniu stary plecak. Był sierpień, pora sianokosów, i niewykluczone, że po prostu szukał pracy, lecz nie mógł albo nie chciał znaleźć, więc spędzał jakoś czas i czekał, aż wszystko minie, skończy się i będzie mógł dokądś powrócić.
Rano i wieczorem chodziliśmy do knajpy przy strada Nicolae Bălcescu. Wchodziło się po paru stopniach. Wewnątrz fruwały muchy i siedzieli mężczyźni. Piliśmy kawę i brandy. Z tych samych schodów można było wejść do fryzjera, gdzie stał staroświecki fotel. Zakład był otwarty do późna, do dziesiątej, do jedenastej, i w fotelu zawsze ktoś siedział. Piliśmy też piwo, ursusa albo silvę. Na ulicy wciąż słychać było stukot końskich kopyt. Czasami w ciemnościach podkowy krzesały iskry. Wszystkie furmanki miały z tyłu numery rejestracyjne. Sklepy pracowały długo w noc. Kupowaliśmy salami, wino, chleb, paprykę i arbuzy. Zapadała ciemność i wnętrza sklepów jarzyły się jak ciepłe jaskinie. Kieszenie mieliśmy pełne tysiąclejowych banknotów z Michałem Eminescu i stulejowych monet z Michałem Walecznym.
Teraz, w tej chwili, powinienem czuć się Europejczykiem, człowiekiem Zachodu. Ale nic z tych rzeczy; u schyłku życia, w trakcie którego poznałem wiele krajów i przeczytałem wiele książek, doszedłem do wniosku, że rację ma rumuński chłop. Ten chłop, który nie wierzy w nic, który myśli, że człowiek jest przegrany, że nic nie można zrobić, że historia go miażdży. Ta ideologia ofiary jest też moją koncepcją, moją filozofią historii.
Któregoś wieczoru schodziliśmy z gór do wsi. Rășinari spoczywało w dole nasycone upałem. Czułem jego zwierzęcą obecność. Promieniowało ciepłem i złotawym blaskiem. W plątaninie uliczek światła było tyle, co kot napłakał. Żaluzje, które za dnia chroniły przed słońcem, teraz zamykały wątłą światłość wewnątrz domów. Tak było kiedyś – pomyślałem. Nie wytwarzało się rzeczy zbędnych, nie marnowało ognia ani jedzenia. Zbytek był obowiązkiem i przywilejem królów. Na placu przed cerkwią Świętej Paraskewy zbierała się dzieciarnia. W mroku połyskiwały chromowane części rowerów. Osiemdziesiąt lat temu mały Emil spędzał w cieniu tej samej świątyni ostatnie dni wakacji. Też był sierpień, wieczór i chłopcy przekomarzali się z dziewczętami. Nie było tylko tak wielu rowerów, a w powietrzu unosił się jeszcze zapach węgierskich rządów i niektórzy wciąż używali nazwy „Resinár” albo „Städterdorf”. Nazajutrz miał wyruszyć i nigdy już tu nie powrócić.
Dzisiaj naprzeciwko mego domu czterech mężczyzn zrywało drewno. Wyciągali na skraj lasu pojedyncze świerkowe pnie. Potem, gdy zebrały się trzy, cztery sztuki, ładowali kłody na rozciągnięty wóz. Pracowali jak zwierzęta – wolno, monotonnie, wykonując te same czynności i gesty co sto i dwieście lat temu. Zjazd był długi i stromy. Wczepieni w kłonice, powstrzymywali bieg pojazdu. Zablokowane hamulcem koła ślizgały się w mokrej glinie. Okutani w zniszczone kufajki i kapoty, wyglądali jak ulepieni z ziemi. Padał deszcz. Z rzeczy, które różniły ich od ojców, dziadków i pradziadków, mieli spalinową szwedzką piłę i jednorazowe zapalniczki. No i wóz miał gumowe koła. Cała reszta pozostawała niezmieniona od dwustu, może trzystu lat. Ich zapach, wysiłek, stęknięcia, ich istnienie wypełniały formę trwającą od niepamiętnych czasów. Byli tak samo pradawni jak dwa gniade konie w zaprzęgu. Wokół nich rozciągała się stara jak świat teraźniejszość. O zmierzchu skończyli i odjechali. Ich ubrania parowały tak samo jak grzbiety zwierząt.
Wyszedłem na werandę, żeby znów popatrzyć na południe. Rozciągała się tam wprawdzie listopadowa ciemność, ale ja patrzyłem wstecz, patrzyłem na ostatni sierpień i moje spojrzenie biegło gdzieś nad Bardejovem, nad Sárospatakiem, nad Nagykálló, nad Masywem Bihorskim, nad Sybinem, by sięgnąć Rășinari tamtego dnia o trzeciej po południu, gdy schodziliśmy z gór, a za nami zbierały się ciemnosine chmury. Szliśmy w dół i w dół, aż do tego niemiłosiernie zasranego płaskowyżu, gdzie stały i leżały dziesiątki rudych, siwych i łaciatych krów. Niżej zaczynała się już wieś. Pierwsze domy były tymczasowe, rozpirzone, przypominały bardziej obozowisko niż osadę. Nad drogą i rzeką wznosiło się skalne urwisko porośnięte brzozowym młodnikiem, który trzymał się na tej stromiźnie przy pomocy jakiegoś cudu. Kilkadziesiąt metrów nad naszymi głowami samotny mężczyzna wycinał siekierą cienkie drzewka. Potem spinał je łańcuchem i posyłał w dół. Pęki sunęły z trzaskiem i grzechotem oderwanych kamieni. Echo niosło się w głąb doliny. W dole czekały kobiety i dzieci, żeby przeciągnąć to wszystko przez rzekę i załadować na ręczny wózek. Nigdzie im się nie spieszyło. Przy drodze leżały koce, płonęło ognisko, obok poniewierała się lalka. Ich dom stał kilkadziesiąt metrów dalej, ale oni już urządzili sobie tutaj następne chwilowe schronienie. Przy ognisku walały się resztki jedzenia, plastikowe butelki z piciem, kubek i coś jeszcze, ale nie chcieliśmy przyglądać się zbyt natarczywie. Wiązka utknęła w połowie skalnej ściany i mężczyzna powoli opuszczał się w dół, by ją uwolnić.
Deszcz zaczął padać, gdy byliśmy już w domu. Siedziałem w otwartym oknie na poddaszu. Słyszałem, jak krople padają na dach i liście winorośli rozpostarte nad dziedzińcem w dole. Spłowiałe góry na południu pociemniały jak nasiąknięta tkanina. Stado białych kóz szukało schronienia w zaroślach. Pomyślałem sobie, że mógłby mieć teraz osiemdziesiąt dziewięć lat i siedzieć na moim miejscu. W końcu ten dom należał do jego rodziny. Nasz gospodarz nazywał się Petru Cioran. Miał na półce jego książki, chociaż nie sądzę, by do nich zaglądał. Zresztą były po francusku i po angielsku. Razem z żoną pokazywali nam wyblakłe zdjęcia: to Emil, gdy miał osiem lat, a to Relu, młodszy brat. Pięćdziesięcioletni masywny mężczyzna był dumny, ale na co dzień zajmował się sklepem. Wstawał rano, ładował do furgonetki skrzynki i ruszał do miasta po towar. Na śniadanie wypijaliśmy po kieliszku śliwowicy. Pachniała samogonem, była mocna jak spirytus i pasowała do wędzonej słoniny, koziego sera i papryki.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie V
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Ten lęk
Słowacka dwusetka
Rășinari
Kolofon
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
360
Okładka
Strona tytułowa
Spis treści