Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową - Jurij Andruchowycz, Andrzej Stasiuk - ebook

Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową ebook

Jurij Andruchowycz, Andrzej Stasiuk

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Esej „Środkowowschodnie rewizje” Jurija Andruchowycza przełożyła Lidia Stefanowska.

Kolejne wydanie słynnego polsko-ukraińskiego dwugłosu, który wpłynął na sposób opowiadania o Europie Środkowo-Wschodniej.

Czułość dla obrazów rozpadu, melancholijne opisy przywiązania do tymczasowości, historie zwykłych ludzi układane przez wielką historię, zaduma nad granicami wewnątrz granic i poza nimi. To wszystko składa się na przenikliwy intelektualny atlas naszej części świata, jednocześnie pociągającej i wykrzywiającej w grymasie swoją zmienną twarz.

Książka ukazała się w Niemczech, w Chorwacji, we Francji, na Ukrainie i Węgrzech, w Rumunii i Hiszpanii.

„Są to teksty w swoim gatunku znakomite. Odkąd razem z Oświeceniem przeminęły poematy, wykładające w eleganckich dwuwierszach sekrety budowy wszechświata albo sztuki sadzenia grochu, esej pozostał jedynym gatunkiem, który sytuuje się na pograniczu nauki i poezji, z pierwszej czerpiąc erudycję, od drugiej zaś zapożyczając odwagę nieoczekiwanych zestawień. Szkice o Mojej Europie spełniają ten warunek z naddatkiem; co więcej, jak przystało na dobre eseje, można z nich ’wycinać’ zdania godne podniesienia do rangi aforyzmu, jak choćby: ’Jeśli miałbym wymyślić dla Europy Środkowej jakiś herb, to w jednym z jego pól umieściłbym półmrok, a w innym — pustkę’. Jeśli Dwa eseje powstały ’na zamówienie’ — tym lepiej; marzyłbym sobie, by ich autorzy podjęli się opracowywania kolejnych tematów, widząc już oczyma duszy biblioteczkę traktującą o tlenie, nowych środkach przekazu czy reformie oświaty. Nie byłyby to z pewnością próby w manierze Bouvarda i Pécucheta. Liczyłbym raczej na widoczny w omawianych esejach rozmach polihistorów: następców jońskich filozofów natury, renesansowych myślicieli, angielskich poetów metafizycznych, których talent pozwala na rozważanie struktury materii, poznawanie Kabały, doradzanie Księciu i smakowanie trunków.” Wojciech Stanisławski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 167

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aga4343

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawe, polecam.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginalny eseju Jurija Andruchowycza Centralʹno-Schidna Rewizija

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © Nikos Economopoulos / Magnum Photos / Forum

Copyright © for the essay Środkowo-wschodnie rewizje by Jurij Andruchowycz, 2000 · Copyright © for the essay Dziennik okrętowy by Andrzej Stasiuk, 2000 · Copyright © for the Polish translation of the essay Środkowo-wschodnie rewizje by Lidia Stefanowska, 2000

Redakcja Filip Modrzejewski

Korekta d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Karolina Księżyc / d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-884-8

JURIJ ANDRUCHOWYCZ

ŚRODKOWO-WSCHODNIE REWIZJE

Przełożyła Lidia Stefanowska

Człowiek umiera, ale jego szkielet żyje wiecznie.

Gabriel, lat 4

Klepsydra

Od dzieciństwa pociągają mnie ruiny, mógłbym powtórzyć za Danilem Kišem. Od dzieciństwa pociągają mnie ruiny, ów szczególny ślad, osobliwy osad minionego istnienia. Nie chcę tego wyjaśniać jakimiś nazbyt wybujałymi skłonnościami metafizycznymi czy romantycznymi. Możliwe, że przyczyną jest jedynie zapach, a nie żaden Geist. Stęchła wilgoć, nieodłączna, rozedrgana fizjologia. Stare ściany, zmurszałe belki, na wpół zetlałe rzeczy oddychają na swój własny, sobie tylko właściwy sposób – a może jestem toksykomanem?

Bogu dzięki, krajobraz mojej części świata jest dostatecznie wyposażony w tego typu obiekty. Pochylone stare domy, całe kwartały w pułapkach śródmieść, zapuszczone, obdarte, przesiąknięte zapachem grzyba i uryny zakamarki podwórzy, usłane wiecznymi jesiennymi liśćmi klatki schodowe – bywa, że wciąż żyją w nich jacyś pijacy, całe pijackie komuny ze swym realnym wewnętrznym komunizmem. Zdarza się też, że są stamtąd przeganiani, legalna już burżuazja pośpiesznie skupuje nieruchomości, przejmuje terytoria, walka klasowa trwa, pierwotna akumulacja kapitału także, anachroniczne – według Marksa – życie przybiera nowe, postmodernistyczne formy. Lecz ruiny pozostają ruinami.

Wychowywałem się w świecie owych miasteczkowych podwórek i domów, tak modnych sto lat temu mansard i werand. Tak, dosłownie sto lat – chodzi bowiem o niegdysiejszy fin de siècle, o przełom wieków, na prowincji z reguły odbierany nie tak demonicznie jak na przykład w Wiedniu, ale mimo wszystko. Przeważająca część tego świata już w chwili moich narodzin leżała w gruzach, stąd nie mogę pamiętać całości, wciąż jednak pamiętam owych dziwnych, przeważnie przygarbionych starych mężczyzn i kobiety, którzy przeklinali w dialekcie galicyjskim, jeszcze z czasów gimnazjalnych pamiętali łacińskie przysłowia, a w czasach Chruszczowa i The Beatles ubierali się tak, jakby szli witać erzherzoga Franciszka Ferdynanda. (Jak im się udało ocalić te ubrania – oto pytanie! Pomimo tych wszystkich czystek, rewizji, zsyłek, nacjonalizacji. Czyżby nie rozbierali się przez te wszystkie dziesięciolecia? Czyżby przez cały ten czas spali ubrani w oczekiwaniu na nocne aresztowania?)

Pamiętam ich starczy zapach. Nic szczególnego – po prostu zapach starego ciała. Z biegiem lat w człowieku gromadzą się zmęczenie, choroby, przykrości, stąd właśnie bierze się ów specyficzny zapach – symptom rozkładu.

Ich inność przejawiała się we wszystkim – już w latach mojego dzieciństwa zdawali się istotami z innej planety. Zamęczały ich sklerozy, migreny, manie. Niechybnie zdradzał ich słaby rosyjski. Albo całkowity brak orientacji w codziennych stosunkach społecznych, w całym tym stawaniu na głowie.

Chyba jednak naprawdę stanowili jakieś tajne stowarzyszenie, jakiś ezoteryczny cesarsko-królewski klub imienia Brunona Schulza, aczkolwiek cała ta ich konspiracja była nazbyt oczywista, tak otwarcie i bezradnie wyłaziła na zewnątrz, że wydawała się czymś skończenie niefunkcjonalnym, podobnie jak wspomniana znajomość łacińskich przysłów. Jako dziecko lubiłem się im przyglądać, ich ptasiej mimice. Albo przedrzeźniać sposób mówienia, wszystkie te błędy fonetyczne, potknięcia intonacyjne, osobliwości leksykalne. Trochę ich nie lubiłem, zapewne wyczuwając wewnętrzną przewagę śmierci w ich organizmach – to było to, co odpychało. Później zaczęli pojawiać się w moich koszmarach – z workami i laskami, i ze swoim starczym zapachem.

Chyba jednak zbytnio zachwyciłem się tymi cieniami. W rzeczywistości moja miłość do ruin nie ogranicza się do strefy starych śródmieść.

Poezja konkretu

Pewnego deszczowego lata dawno, dawno temu wędrowałem z przyjaciółmi po zarośniętym winoroślą pogórzu w poszukiwaniu starych, zrujnowanych zamków. Byliśmy studentami, i dlatego oczekiwaliśmy, że świat da nam wszystko: wrażenia, przyjaźń, seks, wino, muzykę. A ponieważ nie mieliśmy przy sobie (i w ogóle też) zbyt wiele pieniędzy, wszystko to – wino, muzykę – po prostu dawaliśmy sobie nawzajem. Mogliśmy jedynie domyślać się, że dziesięć lat wcześniej czegoś podobnego spróbowała młodzież na Zachodzie i że to chyba skończyło się – czy nie kolejnymi? – rozczarowaniami oraz chorobami.

Lecz Zachód – czymże był dla nas wówczas Zachód? Od czasu do czasu wysyłał nam jakieś sygnały dźwiękowe w postaci muzycznej kontrabandy. W innych formach praktycznie nie istniał, stanowił raczej dowcipny wymysł naszych manichejskich ideologów, coś w rodzaju the dark side of the moon, antyświata, świata na opak z wieczornego teleeteru.

W związku z powyższym pozostawało nam wędrować w poszukiwaniu zamków po naszej stronie granicy. Chodziło bodaj o fragment, bodaj aluzję ewokującą jakąś dal, jakby włosko-francusko-niemiecką. Zresztą nie – nawet nie o to nam chodziło, ale raczej o zwiastun pełni istnienia. Że składa się ono z części widzialnej i niewidzialnej i że ta druga jest fundamentalna i rozstrzygająca. Trochę później przeczytałem u Rilkego o „pszczołach niewidocznego”, zbierających „niewidoczny miód”; przyjmijmy zatem, że owego deszczowego lata byliśmy takimi właśnie zbieraczami miodu.

Wydawało się nam, że ruiny, i to właśnie ruiny zamków, skrywają w sobie wspomnianą „dal”, wiadomość o pełni. Ruiny zamków były fragmentami jakiegoś dawno minionego pełnego świata. Wśród nich znajdował się nawet jeden zamek templariuszy, zamek Rycerzy Świątyni, najbardziej na wschód Europy wysunięty ogród różany trubadurów. U miejscowych chłopów zaopatrywaliśmy się w tanie wino domowej roboty (nie wiedzieć czemu bywało albo tylko czerwone, albo tylko białe); potem rozpijaliśmy je w zarośniętych łopianem i liliami ruinach, gdzie zapach wszechobecnych zamkowych ekskrementów mieszał się z tysiącami innych zapachów lata (pełny spis roślin patrz: przewodniki botaniczne sprzed stu lat, ale nie późniejsze). Podobnie wino – działało najlepiej wtedy, gdy było zmieszane: czerwone z białym. Deszcze ustawały tak samo nagle, jak się pojawiały. Zamawialiśmy sobie letnie widowiska: latanie jaskółek, pojawienie się sfory mokrych psów albo na przykład tęczy – i rzeczywiście, wszystko to otrzymywaliśmy, łącznie z tęczą. Obserwowaliśmy owe widowiska z otworów strzelniczych oraz okien, z murów obronnych, bram i rowów – bo kiedy ma się dwadzieścia lat, to takie spontaniczne żarty zwykle się udają.

Tak, rzeczywiście, te nasze wędrówki, noclegi, rozklekotane autobusy, przedgórskie wsie z obcymi dialektami (tak naprawdę to my byliśmy obcy i natychmiast demaskowani) to było coś bardzo ulotnego, zdecydowanie między komiksem a księgą naiwnej mądrości.

I wino ruin.

Tak, z pewnością przeważał komiks. Albo nawet coś z serialu dla młodzieży, pierwsze pocałunki. Ale to ja to przeżyłem, ja tam byłem. I było mi tam dobrze. Tak dobrze, że nawet w tej chwili chce mi się tam pozostać, utknąć na trzeciej stronie, w obrębie drugiego fragmentu – i nigdzie nie iść, niczego więcej nie dopisywać, zatrzymać rzekę. Przecież mógłbym pozostać, korci mnie, by tak zastygnąć tam, w starym oknie pod jaskółkami i tęczą. (Jeśli kiedyś ktoś publicznie obwieścił „śmierć autora”, to mamy tu pewnie do czynienia z jedną z jej odmian: eutanazją tekstu).

Ale co by się stało z moim dalszym, przyszłym (przeszłym?) życiem po dwudziestce, ze wszystkimi wierszami, książkami, uczynkami? Ze wszystkimi tymi wiosnami, nadziejami, przestępstwami i przepaściami? Cóż miałoby ono ze sobą począć, to życie?

Glosariusz

Odpowiedź na powyższe pytanie można, jak sądzę, sobie darować.

Ja natomiast powracam do ruin. Będzie to coś w rodzaju rejestru lub nieco poszerzonego katalogu wszystkich ruin tego świata. „Wszystkich” – tu, ma się rozumieć, przeceniłem swoje możliwości, może więc inaczej: tych, o których pamiętam.

Jako pierwsze, nie wiedzieć czemu, przypominają mi się ruiny przemysłowe: porzucone fabryki, śmieci i stare żelastwo, zwały szyn i rur, nieruchome wagoniki, zasypane kopalnie i tunele, radiacja, rdza, zatrzymane mechanizmy, potłuczona cegła, spalone szkielety konstrukcji budowlanych, bezsensowne taśmy montażowe. Cała ta krajobrazowa katastrofa, rewers produkcyjnego idiotyzmu.

Ma się rozumieć, także ruiny dawnych cywilizacji – jakieś miasta w dżunglach, świątynie opanowane przez małpy, studnie, w których rezydują gady.

A dalej ruiny dróg. Kiedyś w górach szedłem taką właśnie drogą, tylko kamienie i trawa, trawa i kamienie, wiedziałem jednak, że pięćdziesiąt lat wcześniej była to droga, którą w dorożkach i kabrioletach jeździli do mineralnych wód panie i panowie, podniecone dzieci nie przestawały histerycznie paplać, a służące, z po brzegi wypełnionymi jadłem koszykami w rękach, ledwie za nimi nadążały.

A dalej, co oczywiste, ruiny mostów, owe dawne zapory, nazywane nie wiadomo dlaczego bykami (pewnie przez upór) – zuchwałe arcydzieła sztuki inżynierskiej, które i tak się ostały, tkwiąc pośrodku ciemnego nurtu wód rzecznych.

Do tej kategorii pewnie można odnieść także akwedukty, a ściśle mówiąc – ich ruiny.

Bywają też ruiny samych rzek – woda, która już nie płynie. W dostatecznie i bez tego fantasmagorycznym Lwowie znajduje się rzeka, która przeszła w miejską kanalizację. Czterysta lat temu kursowały po niej żaglowce z Bałtyku, z Gdańska, Lubeki, a żmijopodobne sargassowo-atlantyckie węgorze łapało się prawie gołymi rękami. Dziś ta rzeka płynie jedynie rurami kanalizacyjnymi, pod brukiem i asfaltem. Notabene, słyszałem, że węgorze mogą żyć nawet w rurach kanalizacyjnych. Pod asfaltem też istnieje życie – głosili niemieccy maksymaliści sześćdziesiątego ósmego roku.

Oprócz tego bywają też ruiny mórz, przeważnie jakieś pustynie, ale co nam do nich?

Ruiny lasów, jezior, gór, kamieni.

Potem ruiny okrętów – te, które leżą na dnie (Titanic, oczywiście, że Titanic, ale nie tylko on – całe floty, eskadry!), a także te wyrzucone na brzeg, zaś między nimi hiszpański galeon odnaleziony przez Buendia Márqueza pośrodku selwasu, w odległości czterech dni marszu od morskiego brzegu. Szczątki statków kosmicznych chyba też należy zaliczyć do nich, podobnie jak okruchy meteorytów.

Mamy też ruiny cmentarzy, głównie tych, które wiążą się z ludobójstwem, czystkami, deportacjami. Bo można, oczywiście, zamieszkać w cudzym domu i zawładnąć cudzą garderobą, naczyniami, pościelą czy, dajmy na to, złotymi zębami, ale kto by tam doglądał cudzych umarłych. A zwłaszcza ich grobów. Widziałem takie ruiny: żydowskie, ormiańskie, łemkowskie. Aby odczytać wyryte na płytach nazwiska, trzeba było palcami zdzierać mech. Mniej więcej orientuję się, gdzie w moim mieście znajdowało się getto.

Andrzej Stasiuk pokazał mi dziwną drogę: kamienista leśna droga – las rozciągał się po prawej i po lewej stronie, las i tylko las, tymczasem była to droga przez łemkowską wieś, noszącą wymowną nazwę Czarne.

Tak więc powinny być również ruiny języków, słów, pism – owej ruchomej pamięci.

W tym miejscu wolę się jednak zatrzymać. Przywołując języki i słowa, chyba przekraczam granice tego, co dozwolone, z konkretu wpadam w świat chwiejnych abstrakcji, co wydaje się wielce niepożądane, no bo wtedy pozwala mówić o ruinach dusz, uczuć, szlachetności-porządności-wierności, o cnotach, tęsknotach, ruinach miłości i ruinach nienawiści, ruinach wiary, ruinach nadziei.

A to zmuszałoby mnie do moralizowania (do czego właściwie już się zabrałem), wyłamywania otwartych drzwi i okien, wywoływania nerwowego przeciągu w owych korytarzach między przeszłością i przyszłością.

Zamiast tego wolałbym nieco uważniej przyjrzeć się przedmiotom i rzeczom, wszystkiemu temu, co namacalne. Tak czasem odzywa się we mnie dziecięce marzenie o archeologii: piszę rymowane wyliczanki o złomowiskach oraz zrujnowanych domach, o zagraconych średniowiecznych – przepraszam, środkowoeuropejskich – piwnicach i strychach. Znacznie bardziej niż jakieś sentencje moralne przemawiają do mnie szczątki minionego życia codziennego: sztuczne kwiaty, wazony, choinkowe aniołki czy owieczki, wytarte monety, wszelka dekadencka biżuteria, rozsypujące się ze starości podwiązki, grające szkatułki, ptasie gniazda. Interesują mnie stare akwaria, skamieniałe ryby, zapuszczone wanny i zlewy, gwizdki, piszczałki, gipsowe jelenie. Rzecz jasna, wzruszają mnie butelki, rozmaite butelki o najprzeróżniejszych erotycznych kształtach i zaokrągleniach, butelki płci męskiej i żeńskiej, w różnych kolorach, o różnej pojemności, zwłaszcza te, z których do dziś nie wywietrzał zapach – nie zapach, lecz duch! – nieskończenie dawno wypitych win lub wódek. Szczególną sympatią darzę atlasy geograficzne, które do dziś dają fałszywe świadectwo o brzegu Ziemi, o żółwiach i wielorybach, o morzu w miejscu dzisiejszych Karpat, o drzemiących karpackich wulkanach, a także o wszelkich zapomnianych lokalnych tworach w rodzaju Bohemii, Galicji czy Cislitawii. Po nich nie mogę nie wspomnieć o rozkładach jazdy pociągów sprzed stu lat; oczywiście, spóźniłem się na wszystkie możliwe połączenia, niemniej informacja, że między Lwowem i Wenecją kursowały dwa pociągi – pierwszy przejeżdżał przez Wiedeń i Innsbruck, drugi przez Budapeszt i Belgrad – jest i dziś dla mnie ważna.

Zachwycają mnie również stosy starych papierów, zwoje skarg oraz sprawozdań, stare czasopisma z reklamami klaksonów samochodowych oraz damskich gorsetów, pożółkłe gazety i księgi, których stronice przerzuca się na wspak, tablice uliczne z napisami w jednym z języków imperium, portrety cesarza Franciszka Józefa, Szewczenki, Hruszewskiego, Zygmunta Freuda, wszelkie inne portrety i grawiury, płyty gramofonowe, z których nie popłynie już głos Caruso ani żadnego późniejszego tenora o włoskim nazwisku Pavarotti, zachwycają mnie bilety do teatru lub cyrku na ostatecznie i dawno pogrążone w niebycie spektakle, pocztówki z kolonii, modnych kurortów albo z linii frontu, karty do gry w kanastę, brydża czy pokera, karty tarota, opatrzone faksymilowanymi autografami fotosy kupidynów kina niemego tudzież słynnych seryjnych morderców.

Pył i rozpad, rozpad i pył – pod ich wpływem moja alergia boleśnie daje o sobie znać. A mimo to wciąż zanurzam się w te chaszcze, jakby mogło być tam coś oprócz chaosu.

Tak, wszystko to rozpad i pył. Ale czy nie mam prawa, w ślad za wieloma adeptami filozofii optymizmu, tradycyjnie zwanej dialektyką, czy nie mam prawa wierzyć, że każdy rozpad jest w gruncie rzeczy aktem nowego tworzenia? Albo przynajmniej czymś, co nie daje temu światu zastygnąć? Rozpad to przeistoczenie przeszłości w przyszłość, powiedziałby ktoś bardziej niż ja gustujący w aforyzmach.

Lubię pchle targi, bo według mnie są namacalnym drżeniem substancji bytu, przesączania się ducha w materię, i na odwrót. To przeszłość, jakoby już raz i na zawsze spełniona i wyczerpana, poszukuje własnego przedłużenia, pragnie trwać nadal. Po co te lampy gazowe, gipsowe bajadery i albumy rodzinne?

Lubię również wszelkie rodzinne mitologie, czasem nieznośnie zaplątane i przeczące sobie nawzajem wersje wędrówek, ślubów, narodzin, zniknięć; lubię nieoczekiwane pojawienie się w nich obcych postaci i nieprzewidywalnych wydarzeń. Oto widzę nawet, jak pewnego poranka z górą sto lat temu sudecki Niemiec o imieniu Karl po raz pierwszy w życiu wysiada na stacji Stanislau – oto i Galicja, nigdy tu jeszcze nie był, wie tylko, że to największa dziura w całym państwie, brudna prowincja, a mówiąc bez ogródek: po prostu dupa, zadek, Arsch, ale z niewiadomych powodów właśnie tu Karl decyduje się rozpocząć nowe życie, jawohl, to już nie pierwsza młodość (naciągając – druga), lecz on potrafi kopiować stare obrazy, może malować ikony do unickich cerkwi, skończył dobrą wiedeńską szkołę, potrafi łączyć naturalne pigmenty, zna niemal wszystkie właściwości różnych gatunków drewna, wszystkich rodzajów płótna, jest porządny i pedantyczny, mistrz w swoim fachu – z tego mógłby żyć on oraz jego rodzina, bo dlaczegóż by nie ożenić się tu z jakąś posażną luteranką, pora już znaleźć sobie jakąś żonę albo co, dość już tej włóczęgi po biednych wsiach. Nie posiada zbyt wielu rzeczy – całe jego dotychczasowe życie mieści się w wytartym sakwojażu średnich rozmiarów (szelki, kalesony, muszka, odświętna kamizelka, udany zakup u krakowskiego szmaciarza Arona Gajera), gdzieś w pobliżu stacji powinien się znaleźć jakiś umeblowany pokój, najlepiej bez pcheł, ale za to ze śniadaniem – zdecydowanie, ale i z pewną podejrzliwością wciągając nosem powietrze, usiłuje uchwycić pierwszy poranny zapach miasteczka.

I to mój pradziadek, i teraz go zostawimy, bo to tylko jedna z ludzkich historii.

Exodus

A oto inny mój pradziad – inna linia, inne pokolenie. Ma zaledwie pięć lat, z tego trzy przeżył bez ojca, który pojechał do Ameryki za chlebem. Szlak wiodący do Ameryki to najbardziej bezpośredni szlak ku przyszłości. Takim przynajmniej może się jawić. Każdy z nas chce dla siebie lepszej przyszłości. Jednak po czterdziestce już się nie chce chcieć, przestaje się myśleć o swej własnej lepszej przyszłości. A zresztą, po czterdziestce traci to sens. Pozostaje już tylko myśleć o lepszej przyszłości dla swoich dzieci. Ojciec mojego pradziadka myślał tak samo. Dzieci – oto jego zgryzota.

Otóż przyszłość – to na ogół inny kontynent, jakaś tam Ameryka, Nowy Świat, niezapisana kartka. Przyszłość pozostaje przyszłością, dopóki płyniesz, a zewsząd otacza cię Wielka Woda, dopóki kołysze się okręt, ty zaś jesteś zwerbowanym przez agencję pośrednictwa pasażerem czwartej klasy, szarym na twarzy od nudności. W tego rodzaju wypadkach pewien mądrala radził patrzeć z pokładu tylko w niebo – to jakoby powstrzymuje wymioty. Sądzę, że była to jedynie metafora. Albo niesmaczny żart.

Statek kołysał się na Wielkiej Wodzie, dzieci i dorośli chorowali na febrę, skręcała ich dyzenteria, ciała umarłych spuszczano za burtę. Ocean przyjmował je do swego wnętrza, tak jakby były jego własnością.

Ameryka jawiła się niczym ogromna dziewicza łąka z aniołami, ptactwem i kopalniami złota. Być może także jako diamentowy spichlerz, wypełniony czym dusza zapragnie. Być może też jako gigantyczna masarnia, w której dniami i nocami patroszy się miliony milionów martwych byków. Niczego więcej ojciec pradziadka o Ameryce nie wiedział, dopóki nie skończyła się okrętowa wieczność, a nagle okazało się, że ocean też ma brzeg. Dopóki przyszłość nie przestała być przyszłością.

Przed tym jednak musiał jeszcze przejść kilkutygodniową kwarantannę na którejś z wysp w portach Nowego Jorku, Bostonu czy New Haven. Z czasem jednak administracja ograniczyła ją do obowiązkowego badania sanitarnego w specjalnie do tego celu przeznaczonych barakach (zaglądanie do gardła i w pośladki, smarowanie narządów płciowych i pachwin jakąś śmierdzącą pastą, i tak dalej), aby przypadkiem jakaś środkowoeuropejska, żydowska, grecka, włoska, rusińska, cygańska zaraza nie przeniknęła do sterylnie czystego Kraju Marzeń. Wszystko to trzeba było przejść. I ojciec mego pradziadka wszystko to przeszedł. I kwarantannę, i badanie sanitarne.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2024

Wydanie V