Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Do rzeki dzieciństwa podróżuje się bez końca – szuka jej źródeł w historii i ujścia w pamięci. Wspomina się: lato na wsi, brodzenie po pierś w nurcie, rybie łuski na glinianej podłodze, milczącego pastucha co dzień wyprowadzającego krowy. Gdy tą rzeką jest Bug, jeżdżąc wzdłuż niej, podróżuje się zawsze na wschód. Myśli się: o granicy, o Rosji, o wojnie, o uchodźcach, o tym, że tak blisko jest Bełżec, a źródło wypływa z ziemi nasiąkniętej krwią. Kuca się przy ogniu i wyobraża sobie: karawanę zwierząt sunących przez mazowieckie piaski, ciemność popiołów, w której świecą diamenty. „Bo zaiste nie pamięć, ale rzeki powinny grzebać nasze szczątki. Powinny je wypłukiwać i nieść do oceanów. To jedyny koniec wart pomyślenia”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 165
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Jacek Szydłowski / Forum
Copyright © by Andrzej Stasiuk, 2024
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Małgorzata Uzarowicz, Anna Hegman / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-918-0
Zaczynam to pisać w niedzielny październikowy świt. Słońce jeszcze nie wzeszło i na trawie srebrzy się szron. Zaraz wzejdzie nad ciemnym Uhercem. Wtedy będzie widać, jak na Mareszce rudzieje buczyna. W nieruchomym powietrzu słychać suchy szum wronich skrzydeł. Ach, te wszystkie poranki, gdy powoli zaczyna krążyć gęsta i świetlista krew świata. Październik, gdy czarne cienie nie gasną od wschodu do zachodu słońca.
Wróciłem po tygodniu. Za zimno już na namiot, ale rozbijałem o zmierzchu nad rzeką. O zmierzchu, czyli gdzieś koło siódmej, kierowany indiańskim instynktem, żeby nikt mnie nie zauważył w jesiennej ciemności. Bo ile można leżeć w śpiworze i czekać na sen. Albo czytać przy latarce. To zresztą dość głupie: czytać w mroku, wśród odgłosów rzeki i bagiennych zarośli. Jakaś sprzeczność, jakiś postmodernizm i transgatunkowość doświadczenia. Po drugiej stronie w resztkach dziennego światła pobłyskiwała biel dawnej przyklasztornej cerkwi ufundowanej przez Mikołaja II. Woda lustrzyła się ciemno, prawie czarno. Patrzyłem na to rzecz jasna nie z namiotu, tylko spod wędkarskiego parasola. Wypatrzyłem to urządzenie u łowiących ryby. Rozkładało się w piętnaście sekund. Chroniło od słońca, deszczu i rosy. Mieściło się pod nim składane krzesełko i maszynka do gotowania. Miało dopinaną osłonę od wiatru. Coś w rodzaju kopulastej jurty o wyciągniętych w górę proporcjach, z otwartym widokiem na świat. Składane krzesełko… Jeszcze parę lat temu ogarnąłby mnie wzgardliwy śmiech. Zawsze chciałem siedzieć albo leżeć na ziemi, jak uczłowieczone zwierzę. Palić ogień, odganiać mokasyny dalekowschodnie i małe zielone skorpiony, jak wtedy na Gobi. Zwijać się w kłębek w śpiworze i zasypiać pod bezkresnym niebem Azji. A siedzę pod trochę debilnym daszkiem na składanym krześle, mam nawet mały składany stoliczek z maszynką do gotowania, jem chińską zupkę, popijam czerwone wino kupione gdzieś w przydrożnej Biedrze i gapię się w ciemność. Na rzekę, na pas zachodniego nieba, który lśni mrocznie jak stare srebro. Nic więcej. Tylko żurawie z klangorem szukają drogi na południe. Klucz za kluczem. Czarne, ledwo widoczne, dźwięczne cienie. Czasem pluśnie ryba i odezwie się nocny ptak. Tylko to.
Prawie pół wieku temu kilka kilometrów w dół rzeki z chłopakami ze wsi przekraczałem nurt. Po pas, po pierś w ciepłej, powolnej wodzie. Było upalne lato i szliśmy od jednej piaszczystej łachy do następnej. Dotarliśmy do drugiego brzegu, ale tylko po to, by go dotknąć. Był wysoki, urwisty, osypywał się. Być może ogarnął nas strach, że zapuściliśmy się za daleko. Że przekroczyliśmy jakąś granicę i kraj, choć ten sam, był już obcy. Do tej pory oglądaliśmy tamten brzeg ze wzgórza po naszej stronie. Podobno niegdyś stał na nim warowny gródek, który strzegł przeprawy. Spoglądaliśmy z wysoka na równinę za rzeką. Była rozległa i wydawała się nie mieć końca. Przynajmniej dla chłopięcych oczu. Może dlatego nie wyszliśmy? Baliśmy się, że pobłądzimy, że zwyczajnie nie będziemy wiedzieli, dokąd iść. Nigdy wcześniej nie byłem tak daleko od domu. W dodatku nikt z dorosłych o tym nie wiedział. Gdyby zobaczyli, jak brniemy po pierś w nurcie, byliby wystraszeni i wściekli. Te wszystkie opowieści o topielcach, o wyjątkowej zdradliwości tej rzeki, o jej meandrach, które na mapie wyglądają tak, jakby nurt stale się wahał i próbował zawracać do źródła. Wróciliśmy, stąpając po piaszczystym, osuwającym się dnie. Podnieceni, zwycięscy, związani tajemnicą. Byłem chyba najmłodszy i byłem z miasta.
Niewykluczone, że gdzieś już opowiedziałem tę historię. Nawet na pewno. Ale nie boję się powtórzeń. Może za którymś razem warstwy czasu rozstąpią się na tyle, że odsłoni się ten najgłębszy, pierwotny sens zdarzeń. Jestem coraz starszy i wciąż mam nadzieję. Pewnie jest trochę tak, jakbym siedział na krze, która topnieje i topnieje, a ja wyglądam stałego lądu. Pewnie tak jest. Pod tym trochę debilnym daszkiem dla wędkarzy. Z urwistym brzegiem na wyciągnięcie ręki. Tym samym, którego wtedy ledwo dotknęliśmy. Latem gnieździła się w nim kolonia brzegówek, ale teraz już odleciały. Małe ptaszki w nieustannym ruchu muskały skrzydłami fale, goniąc za owadami. Miałem wrażenie, że dzięki nim jest mniej komarów. Co oczywiście nie było prawdą i musiałem pryskać skórę i ubrania repelentem. Zupełnie jak na Syberii. No bo miałem tam pojechać. Tak sobie wymyśliłem: że wyprawię sobie okrągłe urodziny gdzieś w Tuwie albo na Zabajkalu. Całkiem samotne. Rozpalę ogień na stepie, położę się na ziemi, wypiję trochę alkoholu i zasnę owinięty w ciepły śpiwór, bo o tej porze są już tam porządne przymrozki. W Tuwie albo na Zabajkalu. Wśród jesiennych traw na jakimś płaskowyżu z widokiem na ciemniejące o zmierzchu wzgórza. Pod niskimi gwiazdami przy dogasającym ogniu. Taka romantyczna wizja. W zupełnej ciszy i samotności. Może z klangorem żurawi lecących gdzieś na południe, do Chin. No ale przyszła zaraza i zacząłem przyjeżdżać tutaj. Nad rzekę dzieciństwa.
Z której przed paroma dniami wyłowiono zwłoki syryjskiego chłopaka. Jest zimno i woda ma szarozieloną barwę. Mogły tędy spłynąć, gdyby w górze biegu nikt ich nie zauważył. Tak sobie wyobrażam. Że je widzę, gdy rano wychodzę na brzeg, żeby patrzeć na drugą stronę, na bezkresną łąkę i kilka samotnych starych drzew. Niskie słońce jest gęste i ciężkie. Aż dziw, że ten wiatr w ogóle przebija się przez pejzaż, który wygląda jak złoty step. Albo jak sen o narodzinach pierwszych krajobrazów. Więc mógłby płynąć ledwo widoczny, z ciemną, lśniącą twarzą tuż nad lustrem wody. Chłopak bez imienia, z dalekiego kraju. Wygnany strachem i marzeniami na brzeg obcej, zimnej rzeki. Pomiędzy wikliny i wierzby w grząskie błoto, w bagienne zastoiska. Zrobił krok, a potem zakrztusił się lodowatą wodą, jego ubranie nasiąkło i nurt poniósł go w dół biegu. Jak te wszystkie ciała. Topielców polskich, niemieckich, rosyjskich i żydowskich minionego wieku. W głąb pięknego pejzażu, w stronę dalekiego morza. Aż wreszcie opadły na dno i objadły je mięsożerne ryby.
Ale było zimno i w końcu wróciłem do hotelu stojącego na odludziu wśród wysokich sosen. Był wyłożony lśniącym kamieniem, trochę ciemnawy i jakoś tak sterylny. Wszędzie płaskie powierzchnie i proste kąty. Jakby na przekór piachom, sośninie i bagnom, które zaczynały się zaraz za progiem. Drzwi z imitacji mahoniu pobłyskiwały elektronicznie, gdy przykładało się kartę, a potem przypominały wysokim piskiem, żeby zamknąć. Fajnie. No i prawie zawsze było pustawo. Czasami ktoś przemknął albo przysiadł w półmrocznych perspektywach. Chroniłem się w nim, gdy nad rzeką robiło się zbyt zimno albo gdy przyjeżdżałem w nocy, w deszczu i nie chciało mi się rozbijać namiotu. Tak. Robiłem się stary i wygodny.
Teraz jednak w restauracji na śniadaniu był tłum mężczyzn. Wszyscy koło trzydziestki. Może mieli zlot przedstawicieli handlowych albo coś podobnego? Kursowali do bufetu i sobie dokładali. Zadowoleni, lekko już brzuszkowaci, jedni na niezobowiązująco, inni w koszulach, krawatach i garniakowych spodniach. Nawet nie wyglądali na skacowanych. Profesjonaliści. Usiadłem jak najdalej, bo nigdy nie przepadałem za masową obecnością facetów. Zdaje się, że od czasów wojska i więzienia. Ale usiadłem osobno i daleko też po to, by widzieć wielki telewizor w głębi sali. Dochodziła ósma, a tam się kłębiło. Tutaj wnętrze jak szarawe akwarium, a tam lucyferyczne igrzyska człekokształtnych. Się kłębiło, wirowało, błyskało i napierdalało z głośników. To, co zwykle. Półgołe baby, chłopy z dupościskiem, palmy, lazury. Może reklamy, może utwory słowno-muzyczne. Czasem napisy. Ani śladu cienia, ani śladu nieruchomości. Nikt na to nie patrzył, tylko ja. Jakbym rzeczywiście wylazł z tysiącletnich bagien. Tylko ja się gapiłem. Tamci byli już chyba nauczeni i unosili się swobodnie w roztworze sensorycznej trutki jak gdyby nigdy nic. Nakładali sobie mięso i wracali do stolików. Nakładali sobie jajka w majonezie i znowu wracali. Ci w garniakowych spodniach nakładali sobie musli i też wracali. Pod tę poświatę, pod to promieniowanie nicości. Wielki telewizor wyglądał jak okno w czarnych ramach. Ale nie wychodziło na sosnowy las, który rozciągał się za ścianą, ani na świeżo zaorane pola, które wznosiły się łagodnie ku północy. Wychodziło na inny świat. Może do jakiegoś tunelu, który wsysał wszystkie barwy, żeby świat wyszarzał i sczezł? Żeby już nie było na co patrzeć, tylko na to tam, na ścianie? Żeby nie było innego światła? Żeby tylko bure jak błoto i szare jak szkielet zostało tam, na zewnątrz? I żeby już niczego nie oświetlało, jak w jakiejś apokalipsie? Żebyśmy tylko siedzieli w kucki wokół migających szklanych ognisk, aż mrok rozsnuje się po krańce świata, tak jak wtedy, gdy wynaleźliśmy ogień?
Grzebałem widelcem w talerzu i pocieszałem się, że prorokowanie mi przejdzie, jak napiję się jeszcze kawy. Zwyczajnie wypadłem z łańcucha ewolucji. Nie potrafiłem oglądać telewizji. Nie potrafiłem oglądać ekranów, na których poruszali się ludzie. Nawet w głupim internecie nic mnie bardziej nie wkurwiało niż gadające głowy różnych mędrków. Natychmiast ich wyciszałem i likwidowałem. Byłem żywą skamienieliną. Mogę czytać, co mędrkowie powiedzą, nie znoszę ich oglądać. Prawie osiem miliardów człekokształtnych na całym świecie, ale im nigdy dość, więc się kserują, multiplikują, zwielokrotniają i wpatrują w te swoje fantomy, bo nic ich bardziej nie podnieca niż widok drugiego. I nadzieja, że sami kiedyś też będą oglądani. Będą, nie ma obaw. W nicości starczy miejsca dla wszystkich. Miałeś pić kawę, a nie prorokować. Wiem. Miałeś jeść jajko na twardo w majonezie i trochę jarzyn, a nie wieszczyć. Wiem, miałem tylko patrzeć oczami dziecka na rzeczywistość oraz ulegać nieustannemu zdziwieniu jak niegdyś. Wiem. Ale w osiemdziesiątym piątym zepsuł mi się telewizor, przykryliśmy go makatką i używaliśmy jako stolika podczas przyjęć. I potem już nigdy nie miałem. Teraz czasami leżę w jakimś hotelu i próbuję go włączyć, bo zawsze wisi na ścianie. Mniejszy, większy, ale zawsze jest. Ślepi czarno i ponuro. Włączam i robi się kolorowo, ale ponuro jeszcze bardziej. Przelatuję cały ten badziew i jak czasem zjawiają się zwierzęta, to zatrzymuję na chwilę. Zaloty jeży mają więcej życia niż ta cała debileria, która przez dwadzieścia cztery godziny „wyraża swoje opinie” albo próbuje wyjebać cię na kasę. Tak. Nie pomagało dziobanie jajka ani popijanie wodnistej kawy. Zastanawiałem się nad swoim miejscem w świecie i go nie znajdywałem. Chciałem jak zwykle podjechać trzy kilometry na skompromitowany Orlen i napić się porządnego espresso. Zawsze tak robiłem. Stawiałem furę pod Biedronką, bo paliwowy potentat nie miał nawet sensownego parkingu, i szedłem na espresso.
Ale nie mogłem wyjść. Patrzyłem na zadowolonych trzydziestolatków. Żaden nawet nie zerkał na wielki ekran, chociaż bez przerwy coś się tam działo. Ruszało, przeskakiwało, buczało, bzyczało, dudniło, napierdalało i waliło po oczach. Hej, dlaczego nie patrzycie?, chciałem zawołać. Przecież tam jest wszystko, a tutaj tylko jakiś szklany półmrok, sztuczny kamień się błyszczy i szarówka za oknem. Wiemy, ale się przyzwyczailiśmy, odpowiedzieli znad talerzy. Przyzwyczailiśmy się i mamy to gdzieś. To jest jak z pogodą, powiedział jeden. Jest, jaka jest, i wyżej nie podskoczysz. A poza tym mamy swoje, powiedzieli i podnieśli smartfony. Mieli rację. To ja histeryzowałem, ponieważ wolałem przebywać na bezludnych bagnach, ale zrobiło się zimno i byłem już stary i wygodny. Wrócili do jedzenia. Ja też. Ale wcześniej spojrzałem za okno przez białą firankę. Zobaczyłem, jak idzie przez parking wyłożony kostką. Jakoś mu się udało przejść przez krajową sześćdziesiątkę dwójkę. Bóg wie jak, bo tiry o tej porze jechały już jeden za drugim, a on szedł ledwo, ledwo. Ciężko i powoli. Zostawiał na betonie mokry ślad. Gdzieś w głębi hotelu krzyknęła kobieta. Wszedł pewnie do recepcji, gdzie mieli wielkie akwarium z egzotycznymi rybami. Krzyknęła i zamilkła. Tylko ja usłyszałem, bo tutaj wciąż było słychać pomruk rozmów, dudnienie telewizora i brzęk sztućców. Bez przerwy chodzili i sobie nakładali. Zanim doszli do stolika, już mieli zjedzone. Tak to wyglądało, ale mogłem się mylić, bo sam nie miałem apetytu. No więc krzyk umilkł i słyszałem tylko absolutną ciszę gdzieś w głębi wypolerowanych i szklanych przestrzeni. I śniadaniowy zgiełk. Jakbym siedział pośrodku. A potem drzwi obok baru się otworzyły i wszedł. Siedziałem blisko i poczułem chłód mojej rzeki. Na nogach miał białe adidasy. Chlupało w nich. Dżinsy były ciężkie i ciemnogranatowe. Z nasiąkniętej puchówki ciekło. Trochę cuchnął. Jak się leży parę dni w wodzie, nawet zimnej, to tak się robi. Muł, stęchlizna, trochę chłodnego trupa. Ale ryby go nie nadjadły. W każdym razie nie było widać. Ręce miał opuszczone wzdłuż ciała, dłonie zielonkawe i lśniące. Kapało z nich na polerowany sztuczny kamień. Ruszył w głąb sali. Przeszedł obok bufetu. Pochyleni nad mięsem faceci unieśli głowy. Kelnerka upuściła coś szklanego i zakryła dłonią usta, wystraszona, że on usłyszy krzyk i odwróci się w jej stronę. Stanął przy największym stole, przy którym siedziało sześciu mężczyzn. Zatrzymał się i powiedział:
– Germany…
– Ożeż Dżizas – stęknął jeden w czerwonej bluzie z jakimś napisem.
Odsunął krzesło, wstał i ostrożnie wyciągnął dłoń z telefonem, jakby się bał, że mu kadr zniknie.
– Germany…
– Podlaskie. Powiat Siemiatycze – powiedział gruby i nieduży w różowej koszuli bez krawata i też zaczął ostrożnie się podnosić, wpatrzony w przybysza, macając jednocześnie po stole w poszukiwaniu telefonu.
– Ożeż fak – wysapał blondyn wystrzyżony po bokach i zrobił to samo, co reszta, czyli przyjął ostrożną pozycję z telefonem.
Po chwili już wszyscy, jak ich tam było dwudziestu czy trzydziestu, odsunęli z hurgotem metalowe krzesła i stanęli w luźnym kręgu ze wzniesionymi ramionami.
– Asfalt – powiedział któryś ze znawstwem.
– Nie. Ciapaty. Asfalty nie mają bród – odpowiedział łysiejący z brzuszkiem, w białej koszuli.
– Mają. Widziałem w Brukseli.
– A co on z Brukseli? Z wody chyba wyszedł, nie?
– Jak z wody?
– No fak, ci mówię, z wody, z rzeki musiał wyleźć.
– Spod prysznica mógł.
– I co? Na śniadanie przyszedł?
– Ty! Skąd jesteś? – zawołał ktoś z tyłu.
– Germany…
– No to żeż, fak, co? Do Niemiec chce czy z Niemiec tutaj wodą przybył?
– Z nimi to nie wiadomo.
– Ale o powiat siemiatycki nie pyta.
– Co za kraj! Wszyscy go mają w dupie.
– I dobrze. Ja bym im pociągi podstawiał i woził, gdzie by tylko chcieli. Na Czechy, na Słowację, w piździec na Hurghadę, żeby tylko płacili.
– Z Siemiatycz byś woził?
– A co? Jest stacja? Jest. Wagony by się podstawiało, brało po pięćset albo tysiąc i droga wolna.
– Po dwa. Ile do takiego wagonu wchodzi?
– Zależy. Jak wywalić siedzenia, to dużo.
– Za dwa z siedzeniami, za tysiąc bez siedzeń.
– Ale euro?
– A co? Złote w setkach ze sobą wożą?
– Ty! Masz euro czy złotówki? – zawołał ten od pociągów, w garniturowych rurkach i szpicowatych brązowych pantoflach.
Reszta się ośmieliła i powoli zacieśniała krąg. Wszyscy pstrykali jak na ulicy, gdy jest wypadek. Najodważniejsi zachodzili go od tyłu i wołali:
– Patryk! Zrób, żeby i mnie było widać!
Stał prawie nieruchomo. Poruszał tylko głową na lewo i prawo, ale bardzo wolno, jakby było mu ciężko od wody, która przez te wszystkie dni musiała zostać w jego ciele. Mokry golem albo wielkie nieporadne dziecko. W końcu zasłonili go całkiem. Jesienny poranek był ciemny, więc niektórym błyskały flesze. Zastanawiałem się, czy go oślepiają, czy w ogóle coś widzi, czy ma otwarte oczy. Ale przecież jakoś tu przyszedł.
W końcu chyba się napstrykali i uspokoili. Któryś powiedział, że jest po ósmej.
– No dobra, panowie. Po rzeczy i za dziesięć minut przy autach.
Wyszli bardzo szybko, nawet się nie oglądając. Kelnerka stała nieruchomo za kontuarem. Było zupełnie cicho. Wydawało mi się, że słyszę odgłos spadających kropel.
– I co ja mam zrobić? – powiedziała do siebie. – Po szefa dzwonić, na policję w Dorohuczy? Cały mokry jest.
Dopiłem zimną kawę i wstałem. Wcale już tak bardzo z niego nie kapało. Tylko trochę. Szara kałuża na szarej podłodze. Szare światło ciągnęło od rzeki i wchodziło przez szare szyby. Trochę jak w zaświatach.
– No pan powie, dzwonić?
Wtedy pomyślałem, że go zawiozę tam, dokąd chce, skoro mi już tutaj wypłynął. Zawiozę go do tych jego Niemiec, jeśli nawet on ma w dupie ten kraj. Szczerze mówiąc, w jego sytuacji aż tak bym nie wybrzydzał, ale zawiozę. Do Berlina, na Sonnenallee na przykład. Żeby był wśród swoich. Osiem godzin jazdy bez zatrzymywania, więc wyjdzie pewnie jakieś dziesięć. Bo przecież nie będziemy spać. Już raz wszedł do hotelu i wystarczy. Byle do Warszawy, potem już tylko autobahn. Nie miałem tej nalepki na szybę, że jadę ekologiczną furą, a bez niej podobno nie wpuszczają do centrum. Fura chyba rzeczywiście nie była za bardzo ekologiczna. Kto ją tam wie. Ale pieprzyć to. Jestem Polakiem i mi się uda. Na Sonnenallee. Pomiędzy swoich. Do zimnego, ponurego Berlina. Wysadzę go pod jakąś arabską knajpą, gdzie dają jeść, ale oczywiście nie mają nic do picia. Rozłożę coś na siedzeniu, żeby nie przeciekało, włączę na ful ogrzewanie, klimatyzację i powinien podeschnąć.
– Niech pani nie dzwoni – powiedziałem. – Zabiorę go. Tylko pójdę na górę i się spakuję.
– Pan mnie z nim nie zostawia – powiedziała trochę wystraszona.
– Nic pani nie zrobi. Będzie tak stał. Nieżywy jest.
– Nieżywy, ale przyszedł – odpowiedziała niepewnie.
– Wie pani, do mojej babki też nieżywi przychodzili. Pokręcili się po domu i potem wracali do siebie.
– Tak jak ten?
– Bardziej duchy.
– Duchy duchami, ale wodę będę musiała zetrzeć. Z duchów nie cieknie.
Wsunąłem krzesło na miejsce. Podszedłem do baru, żeby ją uspokoić. Gdy go mijałem, poczułem lekki chłód. Znowu pomyślałem o Berlinie. Że o tej porze jest szary i zimny, a ulicami wieją ciemne wiatry. Takie same jak tutaj. A właściwie te same. Gdzieś od Uralu. Ale w arabskich knajpach, w kuchniach przy Sonnenallee jest ciepło.
– To tylko woda z rzeki – powiedziałem. – Spakuję się i przyjdę po niego.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I