Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejne wydanie kultowej autobiografii jednego z najważniejszych polskich prozaików.
„Jestem pewien, że to wszystko mogło wydarzyć się na przykład w Pradze.
To w końcu z Pragi w 1977-mym albo 78-mym przyjechał Honza ze swoimi przyjaciółmi. Przyjechali dwiema zardzewiałymi zabytkowymi skodami. Byli obdarci, długowłosi i poobwieszani ozdobami własnego pomysłu. Wyglądali bardziej ortodoksyjnie niż my. Ale my, hipisi warszawscy, posiadaliśmy wtedy dość unikatową w skali środkowoeuropejskiej umiejętność wytwarzania eliksirów zmieniających świadomość. Honza i jego przyjaciele przybyli zgłębić tę tajemną wiedzę. Chętnie się nią dzieliliśmy.
Do tej pory nie daje mi spokoju pytanie: Jakim sposobem te rdzewiejące wraki wymalowane w pacyfy i kwiaty pokonały wówczas nieco totalitarną międzypaństwową granicę. To musiał być cud. Ale cuda wówczas się zdarzały. Bez cudów życie w tamtych czasach było dość trudne, a może nawet niemożliwe.
Tak, o trudach życia w tamtych czasach opowiada ta książeczka.”
Andrzej Stasiuk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 166
Andrzej Stasiuk
Jak zostałem pisarzem
(próba autobiografii intelektualnej)
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Kamil Targosz
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Andrzej Stasiuk, 1998
Korekta Jadwiga Makowiec / d2d.pl
Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-323-0
Ósma z rana, bar Parana
Fantomas
Kurczę, nikt wtedy nie jeździł taksówkami, przynajmniej nikt z nas. Taryfiarze byli podejrzani. Jak się ma szesnaście lat, to większość jest podejrzana. A zresztą nie mieliśmy kasy. Jak się nie ma kasy, to wszystko od razu robi się podejrzane, zwłaszcza ci, co mają. My w każdym razie nie mieliśmy. Jeździło się autobusami i tramwajami. Tramwaje skrzypiały jak nieszczęście. Skrzypiały na zakrętach. Pierwszy był na rondzie Starzyńskiego, jak jechało się do Śródmieścia. Skręcały w prawo i skrzypiały. Jak się jechało na Pragę, to dopiero przy Ratuszowej był ten cholerny skrzyp. Ale tam można było wysiąść i była zielona budka z piwem. Można było pójść w prawo i do zoo, popatrzeć na małpy, słonie i hipopotamy. Jak się doszło do hipopotamów, to był już most Gdański i można było złapać tramwaj do Śródmieścia. Tak robiliśmy. Można też było iść na piechotę na drugą stronę i w lewo przez park, potem koło fabryki pieniędzy i już łapało się staromiejski klimat, kamieniczki, bruk, elegancka makieta i w Pasiece piwo kosztowało dziesięć złotych. Nikt się nie pytał. Zresztą wyglądaliśmy na więcej. Rzadko jest tak, że się wygląda na mniej. Nam się w każdym razie nie zdarzyło. A może kelnerki były zdemoralizowane. To jest sprawa niejasna i dzisiaj raczej nie do rozkminienia. Pierwsza telefoniczna budka stała na rogu Freta i Kościelnej. Zawsze była zepsuta. Guzik nas to obchodziło, bo i tak nie mieliśmy do kogo dzwonić. W Bombonierce wieczorami koleś grał na fortepianie przedwojenne szlagiery. Ciociosan był po dwadzieścia złotych lampka, a cola po dziesięć. W sobotę nie było gdzie usiąść i do tego jasno jak u lekarza. I wszyscy to samo: cola, ciociosan i ciastko. Papierosy caro były w miękkich błękitnych paczkach. Kosztowały dwadzieścia złotych. Klubowe cztery pięćdziesiąt. To był poważny rozrzut. Dzisiaj już tak nie ma. Najchętniej paliliśmy extra mocne bez filtra, bo najbardziej szkodziły. Potem gdzieś znikły i musieliśmy się zadowalać byle czym. Ale zanim przepadły, kosztowały chyba najpierw sześć pięćdziesiąt, a potem dziesięć. Żółty pasek i czarne litery. Zanim wyleciał z nich tytoń, były grube jak mały palec. Wierzyliśmy, że mają coś wspólnego z gitanesami. Nie miały. Teraz to wiem. Kościelną można było zejść koło Najświętszej Marii Panny nad samą Wisłę. Nikt tego nie robił, bo tam nic nie było. Chodziło się zawsze prosto. Ludzi robiło się więcej i więcej, a przy Barbakanie już przelewał się tłum. To zawsze działało trochę podniecająco. Nie wiadomo właściwie dlaczego. Wszyscy pałętaliśmy się między jednym Rynkiem a drugim i z powrotem. Po drodze żadnych atrakcji, a niektórzy potrafili robić to cały boży dzień. Zawsze była nadzieja, że coś się stanie i stawało się zazwyczaj mniej więcej to samo. Spotykaliśmy się i tyle. Niektórzy dzisiaj nie żyją. Nie wiadomo na przykład, czy żyje Bobik. Był ciut szurnięty, więc naprawdę trudno coś powiedzieć. Nosił chyba szalik i wyglądał całkiem przystojnie. Trochę jak ładny Niemiec. Co do innych też nie można mieć pewności. Chodziło się i czekało. Siedziało się i czekało, stało i czekało. Trochę monotonne zajęcie, ale nikt nie mówił, że mu się nudzi. Na Rynku jak zwykle wisiały obrazy i pilnowali tego artyści w sandałach. Czasami ustrzelili jakiegoś jelenia i szli pić do Fukiera. Towaru pilnował wtedy jakiś wynajęty. To było ekstra malarstwo. Zachody słońca, wschody, żaglowce, roślinność, postacie kobiece i staromiejskie widoki. Te ostatnie szły najlepiej, bo można było od razu porównać, że to prawda. Niemcy brali po kilka sztuk. Holendrzy nic nie kupowali, bo na ogół też mieli sandały, byli podobni do malarzy i wiedzieli, co jest grane. Kiedyś nie miałem papierosów i podszedłem do jednego Holendra. Zrobił skręta z druma i mi dał. To był mój pierwszy skręt i wcale mi nie smakował. Wieczorem chodziło się do Jaja. Paliły się świeczki, można było mazać po ścianach i puszczać swoje taśmy. Tak wyobrażaliśmy sobie wolność. Wszędzie było tanio. Nie mieliśmy o tym pojęcia. Czasami legitymowała nas milicja. To było coś. Nie wszystkich legitymowała. Jak się chciało mieć spokój, to się szło Celną na Gnojną Górę. Tam można było robić właściwie wszystko, byleby nie za głośno. Wierzyliśmy we wszystko, co sobie opowiadaliśmy, i nie przychodziło nam do głowy, by cokolwiek sprawdzać. Piszę w liczbie mnogiej, bo nie lubię zwierzeń. Szło się Brzozową w lewo i pod Barbakan. Wieczorem siedzieli tam pijaczkowie. Pod mostem było w cholerę plastikowych korków od alpag i blaszanych od piwa. Jak nie było pijaczków, to też można było robić, co się chciało. Gliny tam nie chodziły. Trochę śmierdziało. Byłem tam z kilkoma dziewczynami. Nie ma się czym chwalić. Wszyscy tam przychodzili. Stała jedna ławka. Górą szli japońscy turyści i się uśmiechali. Nikt ich wtedy nie traktował poważnie. Imponowali nam Amerykanie i Anglicy. Francuzi już nie tak bardzo. Mieli tylko Jeana-Michela Jarre’a, ale nie wszyscy załapywali się na Oxygène. Prawdę mówiąc, prawie nikt. Żyliśmy jak zwierzęta. W stadzie. Niektórzy wyglądali jak ostatni kretyni. Nikomu to nie przeszkadzało. Niektórzy byli głupsi niż drewniane pięć złotych. Nikt im złego słowa nie powiedział. Podejrzewam, że już nigdy tak nie będzie. Długie włosy, kiepskie papierosy. Słuchało się Floydów, o Sex Pistols nikt jeszcze wtedy nie słyszał. Grali dla siebie, nie dla nas. Jakby się zjawili na Piwnej, pewnie byśmy ich pogonili. Te agrafki, podarte koszulki i dżinsy. My też nosiliśmy podarte wrangle. Podarte, ale połatane. Łata na łacie. Jedna na drugiej. Tak grubo, że latem to niewyróbka z gorąca. Musieliśmy trochę śmierdzieć. Ale jak się jest młodym, to się tak nie cuchnie. Cuchnie się później, później trzeba się częściej myć ze strachu przed bakteriami i przed innymi ludźmi. Tak, nakopalibyśmy Rottenowi w siedemdziesiątym siódmym. Nie miał szans. Niektórzy słuchali Slade’ów, lecz się nie przyznawali. Ja też słuchałem, ale udawałem, że tylko Floydzi, Hendrix i Joplinka. Co miał piernik do wiatraka. Jedliśmy chleb i popijaliśmy mlekiem. W New Yorku Nico śpiewała z Velvetem, a nas to gówno obchodziło. Nie mieliśmy pojęcia. Musiało być długo, nudno i na poważnie. Pięć minut gitarowej solówki wcale nas nie zadowalało. Najlepiej jakby było dziesięć, i to na perkusji. Jak Piotrowski z Apostolisem na kortach Legii. Publika szalała, chociaż wszystko razem, jak popatrzeć, nie miało żadnego sensu. Zwyczajnie się ścigali. Dziewczyny były tak samo obdarte jak my. Trudno było odróżnić. Zwłaszcza z tyłu. Nosiły spodnie. Pękały na tyłkach. Coś się wtedy naszywało. Najlepiej amerykańską flagę. Angielską naszywało następne pokolenie. Nikt nie naszywał sobie francuskiej. A niemieckiej to już w ogóle. Niemcy to nie był żaden kraj. Nikt o nich nie myślał. Dopiero później, jak niektórzy jeździli na arbajt. Tak, ale to było naprawdę później. Już razem z Rottenem i resztą. Na Krakowskie się nie chodziło, bo nie było po co. Do Zamkowego i z powrotem. Czasami, żeby było urozmaicenie, wracało się Kanonią i Jezuicką pod oknami komendy. Nosiliśmy podróbki adidasów i trampki. Albo zamszaki. Tak, zamszaki, przede wszystkim zamszaki. Beżowe, miękkie, sznurowane na cztery dziurki. Chodziło chyba o pacyfizm, łagodność, te rzeczy, chociaż niektórzy czasem się napierdalali. Z takiego zamszaka też można było nieźle komuś zapalić. Jak padało, robiły się całkiem do niczego. W ogóle jak padało, to trzeba było gdzieś się schować. Kelnerki tego nie lubiły, chociaż knajpy były państwowe i kobitki jechały na pensji. Jakbyśmy wyglądali trochę normalniej, to byłoby nam lżej, ale młodość nie uznaje kompromisów i w końcu nas wywalali z każdej knajpy. Taki na przykład Jasio – w tamtych czasach wszyscy musieli go brać za wariata. Nawet teraz ludzie by się za nim oglądali. Był z jakiejś podlubelskiej wsi i chodził z Pismem Świętym. Nie mieliśmy uprzedzeń. Dopiero potem się okazało, że naprawdę chce nas nawracać na jakiś zwariowany purytanizm. Przypominał Charlesa Mansona w takiej trochę chłopskiej wersji. Bez przerwy gadał o miłości. Braliśmy to dosłownie i wtedy się okazało, że zaszło nieporozumienie. Nadawał nam jakieś biblijne imiona. Tak, miał w sobie coś z apostoła, ale wybrał sobie kiepski czas i miejsce. Nie nadawaliśmy się. Spokojnie mógł gdzieś zagrać świętego Pawła. Strasznie się wściekał, gdy dziewczyny siadały chłopakom na kolanach. Cholernie czarny, cholernie zarośnięty i umięśniony jak kowal. Chodził za nim Andżelo, najwierniejszy uczeń. Tak musiał wyglądać święty Jan. Blondyn, bez brody, z nieobecnym spojrzeniem, cichy jak świr, który może w każdej chwili odlecieć. Pochodzili chyba z jednej wsi. Obydwaj mieli twarde, mocne dłonie wieśniaków. Niewykluczone, że Pan posłał ich pomiędzy nas, ale niewiele zwojowali. Nie mieli pojęcia o Floydach ani Joplince. Andżelo nosił w chlebaku flet i wygrywał jakieś smutne, pastuszkowe melodyjki. Chyba sam je układał. Miałem dżinsową kurtkę z obciętymi rękawami, nic z tego nie rozumiałem, ale wszystko mi się podobało. Przestałem chodzić do szkoły. Tramwaj ruszał z przystanku, rozpędzał się i hałasował jak startujący odrzutowiec. Połowa chłopaków z klasy nosiła zaprasowane spodnie i kanciaste nesesery po czterysta pięćdziesiąt złotych sztuka. Wszystkie były czarne. Jak pierwsze samochody Forda. Początki elegancji zawsze są skromne. Nesesery były z twardego plastiku. Można było grać na nich w karty. Jak na stoliku. Nigdy nie miałem nesesera. I nigdy nie przyszło mi to do głowy. Byłem outsiderem. Pierwszy w szkole ostrzygłem się na łyso. W siedemdziesiątym siódmym. Po pijanemu. W wannie. Matka się załamała. Pierwszy i ostatni, bo nie pamiętam, aby ktoś potem wpadł na taki głupi pomysł. Chodziłem Ząbkowską i starzy złodzieje w bramach patrzyli na mnie ze współczuciem i zrozumieniem. Pierwszy w szkole nosiłem kolczyk, ale zaraz go zgubiłem i mi zarosło. W ogóle w szkole mieli ze mną ciężko. Jak przestałem przychodzić, to chyba odetchnęli. Dyrektor nazywał się Libera. Nosił czereśniackie baki i chabrowy garnitur. Może go krzywdzę, może garnitur był fiołkowy. W każdym razie strasznie się wydzierał. Jak większość był sadystą. Guzik mnie to obchodziło. Po prostu nie wysiadałem na tym przystanku. Jechałem dalej. Paru belfrów było OK, ale to jeszcze nie powód, żeby zaraz wysiadać. Wyskakiwało się przy Międzyparkowej i od razu w Zakroczymską, koło czerwonych murów Cytadeli i dalej. Miałem błękitną torbę na ramię. Wchodziło do niej dziesięć piw. Byliśmy idealistami. Nie chodziło nam o kasę. Zaraz ją puszczaliśmy. Mieliśmy taki knif, że jak zabrakło, to się podchodziło do starszej eleganckiej pani i bardzo grzecznie i nieśmiało opowiadało się historyjkę, że nam zabrakło do rachunku w kawiarni i dziewczyny tam siedzą i czekają. Damy na ogół wyjmowały pugilaresy. Psychologia. Na chleb nikt by nie dał. Nosiliśmy rzemyki zamiast bransoletek. Gity nosiły srebrne łańcuszki z wisiorkiem w formie żyletki. Taka moda. Dziewczyny gitów miały na szyjach czarne aksamitki. Ale to mogło być trochę wcześniej. W siedemdziesiątym czwartym, siedemdziesiątym piątym. Mniej więcej wtedy, gdy nosiło się spódnice bananówy. To są stare dzieje i może mi się mieszać. Oczywiście czytałem Wojaczka i matka była przerażona. Piłem mocną herbatę i czytałem do rana. Kawa była wtedy droga. U nas w domu uchodziła za luksus. Kawę zacząłem pić nałogowo dziesięć lat później. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Nie pamiętam, jakie buty nosiły gity. Ale najpewniej zwykłe pantofle ze sklepu. Skajowe. Jak ich ojcowie. Wyobraźni to oni za dużo nie mieli. Konkretne chłopaki. Słuchali w kółko Domu wschodzącego słońca. Grali to nawet na gitarach. Zamiast kostki używali grzebienia. Taki styl. Łatwo można było ich poznać. Wcale nie musieli mieć cyngwajsów. Na Starówce rządził Diabeł. Duży, kędzierzawy i nerwowy. Nigdy nikomu nie zrobił nic złego. Po prostu siedział na ławce na Rynku z kolesiami i naradzał się w sprawie krajowego wina. Nawet nie wiem, czy miał cyngwajs. Nosił koszule z Różyckiego. Takie w tęczowe zygzaki. My nie mieliśmy szefa, tylko postacie charyzmatyczne. Nie wiadomo, skąd się to brało. Zjawiał się taki jeden z drugim i robiło się ciche szu-szu w stylu: „To jest ten i ten, wiesz? No co ty? Poważnie!”. I tak to hulało. Facet nie musiał nic robić. Wystarczy, że go wcześniej nie było i się zjawiał, a paru innych coś o nim wiedziało. Najlepiej jeszcze od kogoś innego. No i musiał mieć wygląd. Z tym było najtrudniej, bo wszyscy wyglądaliśmy jak pojebańcy. Nigdy nie miałem cierpliwości, żeby zapuścić naprawdę długie włosy, więc sobie tapirowałem. Miałem na to szybki i bezbolesny sposób. No i w ogóle Hendrix był ideałem. Dla chłopców. Dla dziewczynek Joplinka. Ale na przykład Napiór wytatuował sobie coś takiego, co miała Joplinka, więc nie wszystko szło tak prosto. Jak pierwszy raz zobaczyłem Napióra, to miał na sobie ponczo ze starego koca. Wszyscy wokół robili szu-szu, więc był postacią charyzmatyczną. Potem się przyjaźniliśmy. Pisał wiersze i siedział na odwyku w Garwolinie. To mi imponowało. Odwiedzałem go. Diabli wiedzą, po co tam siedział, ale najpewniej po to, żeby mieć święty spokój. Malował obrazy. Czysty taszyzm – tak mówił. Rzeczywiście. W Garwolinie miał farby za darmo i nikt się nie przypieprzał. Wszystko zresztą w Garwolinie było za darmo. Zawsze chciałem się tam załapać, ale jakoś nie miałem cierpliwości. Odwiedzałem tylko Napióra, bo to było przy trasie na Kazimierz. Piękna trasa. Wtedy to była E-81. Kołbiel, Garwolin, Ryki, Kurów. W Kurowie odbijało się na Puławy. W Kurowie urodził się generał Jaruzelski, ale wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia. Po prostu odbijaliśmy w prawo, żeby jak najprędzej dopaść kazimierskiej szosy. Niebieskie lustro Wisły leżało na płask. Po obu stronach drogi rosły tysiącletnie drzewa, a co krok były głębinowe studnie z zimną jak lód wodą. Lessowe wzgórki, zawijasy, zakręty i robiło się od razu cieplej. Wszystko tam szybciej dojrzewało, było większe, lepsze, słodsze. A kiedyś w nocy nic nas nie wzięło z tego zasranego Kurowa i przeszliśmy prawie trzydzieści kilometrów, a gęby nam się nie zamykały. Wiele bym dał, żeby pamiętać, o czym rozmawialiśmy.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2016
Wydanie IV