Cierpliwe czekanie, aż ziarno zakiełkuje, rozwija duchowo małe dziecko.
CAROLYN SHERWIN BAILEY
DZIECI MONTESSORI
Autorka: Carolyn Sherwin Bailey
Rok oryginalnego wydania: 1915
Tytuł oryginalny: Montessori Children
Research i opracowanie tekstu: Wydawnictwo Horyzont Idei
© Polskie Wydawnictwa Niezależne, Damian Tarkowski,
Wydawnictwo Horyzont Idei, 2022
Wydanie pierwsze, Toruń 2022
ISBN: 978-83-65185-38-9
Dziękujemy za zakup oryginalnego e–booka!
Wesprzyj naszą działalność, zakupując książki, e–booki
i audiobooki Wydawnictwa Horyzont Idei dostępne na naszej
stronie internetowej: www.sklep.hoid.pl oraz u naszych
partnerów na platformach:
ibuk.pl; ebookpoint.pl; virtualo.pl; publio.pl; woblink.com;
legimi.pl; empikGO, audioteka.pl, storytel.pl, nieznany.pl, i in.
Nasz adres internetowy:
www.hoid.pl; www.sklep.hoid.pl;
Facebook:
www.facebook.pl/HORYZONTIDEI
E–mail: kontakt@hoid.pl; damtar@hoid.pl
Tel: (+48) 723 761 373
NIP: 9562251232
mBank: 34 1140 2004 0000 3702 7847 3507
Współpracujemy także z autorami oryginalnych tekstów
w języku polskim oraz z innymi wydawnictwami w zakresie
udostępniania licencji oraz praw autorskich do nagrań audio
lub wydawnictw drukowanych.
SPIS TREŚCI:
WSTĘP
DZIECI MONTESSORI
Z MARGHERITĄ W DOMU DZIECIŃSTWA Ukazanie mimowolnego wpływu prawdziwego środowiska Montessori
VALIA Wychowanie fizyczne w systemie Montessori
UWOLNIENIE STRASZLIWEGO OTELLA Przebudzenie sumienia poprzez kierowanie wolą
CHRYSTUS W BRUNIE O nowym zmyśle duchowym
OCZY W PALCACH MARIA Trening zmysłów Montessori
GŁÓD RAFFAELA Nauczanie kolorów. Jego wartość
STŁUMIENIE WOLI ANTONIA Kierowanie wolą dziecka
LILIA ANDREI Metoda Montessori w Naturze
CUD OLGI Czytanie i pisanie tak naturalne dla Twojego dziecka jak mowa
KLARA – MAŁA MATKA Rozwój społeczny dziecka Montessori
PICCOLA – MAŁA GOSPODYNI DOMU Pomocność dziecka Montessori
ZABAWY MARIA Montessori i wyobraźnia dziecka
WIELKA CISZA Rozwój umiejętności odpoczynku według Montessori
WSTĘP
Jako studentka psychologii dziecięcej zawsze głęboko zainteresowana problemami dobrobytu, które stają przed nami w związku z wychowaniem małych dzieci, w 1913 roku udałam się do Rzymu, aby osobiście zbadać rezultaty systemu wychowawczego Montessori. Wiele już napisano i powiedziano na temat rozwiązań tego systemu. Niewiele jednak przekazano światu informacji na temat losów indywidualnych dzieci, które rozwijały swoją osobowość poprzez autoedukację Montessori. Chciałam więc na miejscu zająć się obserwacją dzieci Montessori.
Dzięki łaskawej uprzejmości dr Montessori, otrzymałam przywilej prowadzenia obserwacji w nowym przedszkolu Trionfale, gdzie mogłam prowadzić swoje badania od samego początku wdrożenia tej metody, oraz w przedszkolach Fua Famagosta i Franciscan Convent. Miałam również przywilej wysłuchania wykładu dr Montessori, która wyjaśniła pewne problemy w jej teorii edukacji, które nie były wcześniej nagłaśniane.
Dzieci w wieku trzech, czterech i pięciu lat spotkałam otoczone licznymi obserwatorami pierwszej międzynarodowej grupy szkolonej przez Montessori. Mimo zamieszania były one jednak tak cudownie opanowane i samokontrolujące się, że przeszły przez te dni jakby samodzielnie. Widziałam tak znakomite dowody na integralność systemu Montessori, jak przypadki Otella, Bruna i innych, omówione na stronach tej książki.
Poniższe strony to seria opisów prawdziwych przykładów rezultatów osiąganych u dzieci dzięki metodzie Montessori. Mam nadzieję, że jako realny zapis namacalnych wyników, przyczynią się one do większej wiary świata w odkrycie Montessori – odkrycie ducha dziecka.
Carolyn Sherwin Bailey, Nowy Jork, 1915 r.
DZIECI MONTESSORI
Wakacje w Rzymie, wiecznie starym, wiecznie młodym. Długa, wyschnięta na słońcu ulica biegnąca wzdłuż Tybru jest pełna sprzedawców owoców, którzy pchają swoje wózki ze złocistymi pomarańczami, sznurkami daktyli i bursztynowymi cytrynami. Zamożni Włosi żyją tutaj w przyjaźni z chłopami w tradycyjnych ludowych strojach. Ktoś zaczyna śpiewać; kilkunastu przechodniów podejmuje ten śpiew. Tam, gdzie w nieodległej przeszłości mknęły rydwany cezarów, teraz wznosi się dostojny rząd stiukowych rezydencji z tarasowymi ogrodami, gdzie różowe róże i purpurowe heliotropy buszują po żywopłotach, a srebrzyste fontanny śpiewają przez cały dzień swoje tryskające melodie.
Wychodząc z wesołej, jasnej ulicy, dzwoni się przyciskiem elektrycznego dzwonka pod numerem pięć ulicy Principessy Clotilde.
– Czy Dottoressa jest w domu, czy wyjechała na urlop? – pytam portiera. Śmieje się, wskazując na samobieżną windę, która zatrzymuje się na każdym piętrze na którym tylko zechcesz.
– Tak, La Dottoressa Montessori jest w domu. – W rzeczywistości jest prawie zawsze w domu z powodu wielu ludzi, głównie Amerykanów, którzy przychodzą, aby ją zobaczyć. Dzieci również przychodzą codziennie, aby się z nią spotkać. Portier wzrusza ramionami z niezrozumieniem, gdy ludzie wchodzą do windy i zatrzymują się na czwartym piętrze. Dziwi go popularność tej lokatorki.
Gdy służąca otwiera wielkie rzeźbione drzwi i znajdujemy się w mieszkaniu dr Montessori, wstrzymujemy oddech na myśl o panującym w nim modernizmie. Zwykła biała stolarka, piękne stare dywany pokrywające kamienne podłogi, miękkie opalone ściany pokryte kilkoma pięknymi gobelinami; francuskie meble i elektryczne światło. Pokój recepcyjny, w którym czekasz, mógłby być tym z amerykańskiego domu, ale spojrzenie przez otwarte okno odkrywa przed tobą serce lokatorki. Podczas gdy jej dom znajduje się w jednym z najpiękniejszych i najbardziej kulturalnych centrów Rzymu, dr Montessori widzi codziennie maleńką, wąską rzymską alejkę, gdzie ludzie tłoczą się jak pszczoły w ulu, a na parapetach roi się od małych dzieci, których głosy dochodzą do niej o każdej godzinie dnia.
Ale stojąc tam słyszę jakiś krok. Odwracam się. Staję twarzą w twarz z Marią Montessori.
Na początku brak mi słów. Widziałam jej zdjęcie w Ameryce, ale nie dało mi ono wyobrażenia o szlachetnym pięknie kobiety, która stoi przede mną ubrana w surową czerń, podkreślającą marmur klasycznych rysów, głębię dalekowzrocznych, ciemnych oczu. Na twarzy wypisane są opanowanie, wdzięk, samokontrola, współczucie, miłość do człowieka. To tak, jakby wszystkie Madonny z wyobraźni starych włoskich malarzy ożyły w La Dottoressie. Jednak nad pierwszym spojrzeniem uprzejmego powitania, które towarzyszyło jej wyciągniętej dłoni, góruje spojrzenie surowego zapytania.
Jej spojrzenie zdaje się pytać. Dlaczego pani przyszła? Czy jest pani kolejnym z tych ciekawskich gości, którzy w ciągu ostatniego roku oblegali ją przybywając z każdego niemal miejsca na świecie, aby spróbować w jeden dzień uchwycić jej metodę nauczania, którą zdobyła dopiero dzięki dwudziestu latom cierpliwych, niestrudzonych badań naukowych nad dziecięcym umysłem. Ale teraz słowa napływają jak potok. Zapewniam ją, że odbyłam tę „pielgrzymkę” do Rzymu nie jako jednostka, ale jako głos tysięcy matek, które mają dzieci potrzebujące edukacji. Proszą one dr Montessori, poprzez moją osobę, o jej przesłanie dla narodu amerykańskiego. Kiedy zatrzymuje się nad słowami madre – matka, i bambino –dziecko, dr Montessori uśmiecha się. Rozwiałam jej wątpliwości. Mówi szybko, elokwentnie, w swoim dźwięcznym języku włoskim, a ja słucham, zachwycona, zafascynowana. Często przerywa, ale zawsze przez dzieci. Śliczne, ciemnookie, uprzejme małe rzymskie dzieci, chłopcy i dziewczynki. Przychodzą nie wiadomo skąd, są wpuszczane do mieszkania dr Montessori tak, jakby były dorosłymi gośćmi, a po przywitaniu się z nią we wdzięczny, grzeczny sposób, cicho biegają po pokoju lub siadają w grupach rozmawiając ze sobą tak, jakby mieszkanie było popularnym miejscem spotkań wszystkich dzieci z sąsiedztwa. Znajduję w nich wytchnienie a ich obecność stanowi pomoc, a nie przeszkodę w rozmowie. W ten sposób pokazują one swoją pełną miłości przyjaźń do La Dottoressy i do siebie nawzajem, a także swoją całkowitą samokontrolę, wypełniając przesłanie dr Montessori, które poprzez tę książkę pragnę przekazać moim rodakom w Ameryce.
Ona pragnie uwolnić dzieci.
Naród amerykański jest wolny, ale amerykańskie dzieci – nie są.
Straciliśmy z oczu „Republikę Dziecięcą”, mówi Maria Montessori. Narzucając dzieciom nasze dorosłe normy postępowania i nauczania, zamknęliśmy bramy ich dusz. Musimy wierzyć, że każde dziecko, które urodziło się na tym świecie, będzie dobre, szczęśliwe i inteligentne, jeśli tylko jako rodzice i nauczyciele damy mu na to uczciwą szansę. Musimy przestać rozkazywać naszym dzieciom. Zamiast tego, powinniśmy je prowadzić.
Dr Montessori przekazuje nam, że przechodzimy przez powolną, ale pewną zmianę w strukturze społecznej społeczeństwa. Kobieta uwalnia się z wczorajszej domowej niewoli. Tworzymy nowe i zdrowsze środowisko dla pracującego mężczyzny. Ale amerykańskie dziecko jest nadal niewolnikiem kapryśnych rozkazów swoich rodziców, które zagarniają jego duszę i uniemożliwiają mu swobodny, naturalny rozwój do osiągnięcia jego najlepszej wersji siebie. Również w szkole dzieci są nadal skrępowane.
Kręgosłup, mówi nam dr Montessori, który jest biologicznie najbardziej fundamentalną częścią ludzkiego szkieletu, który przetrwał desperackie zmagania człowieka pierwotnego z bestiami pustyni, pomógł mu wydłubać dla siebie schronienie z litej skały i wygiąć żelazo do swoich potrzeb, nie może oprzeć się więzom współczesnego biurka szkolnego. Skrzywieniekręgosłupa jest alarmująco powszechne wśród dzieci i występuje coraz częściej. Zamiast uciekać się do metod chirurgicznych, gorsetów, aparatów i ortopedycznych środków prostowania dziecięcych ciał, powinniśmy spróbować wprowadzić jakąś bardziej racjonalną metodę nauczania, aby dzieci nie były już zmuszane do pozostawania przez większą część dnia w pozycji tak patologicznie niebezpiecznej dla swojego zdrowia.
Nie tylko ranimy ciała dzieci przez zamknięcie w szkolnej ławce, ale ranimy ich dusze przez ciągłe oferowanie nagród i kar, przez naciskanie na tak długie okresy absolutnej ciszy, jakie są wymagane w naszych szkołach, i przez narzucanie dzieciom programu nauczania, który jest skonstruowany, często odgórnie przez prawo, zmuszając do jego naśladowania duże grupy dzieci. Normalnym dzieckiem jest to, które nie jest w stanie podążać za programem pracy szkolnej lub słuchać bez zastrzeżeń arbitralnych poleceń swoich rodziców. Musi ono podążać za swoimi własnymi skłonnościami, pod warunkiem, że nie narusza wolności innych, jeśli chce wykuć swoją własną ścieżkę życia. Dziecko nienormalne to takie, które nigdy się nie opiera; to takie, które bez sprzeciwu wykonuje wszystkie polecenia dorosłych.
Tak zatem dr Montessori, która odkryła metodę swobodnego nauczania dzięki której dzieci w wieku od dwóch i pół roku do pięciu lat rozwijają się naturalnie i szczęśliwie zgodnie z wytyczonymi drogami rozwoju i przechodzą swoją kulminację w spontanicznej „eksplozji” rozwoju – przejściu do samodzielnego czytania i pisania w wieku czterech i pięciu lat, przemawia teraz do amerykańskiego rodzica.
Błaga nas, abyśmy dali naszym dzieciom wolność, która jest chlubą narodu amerykańskiego. Nie tę wolność, która prowadziłaby do nieuporządkowanych czynów, ale tę wolność, która oznacza nieskrępowane korzystanie ze wszystkich sił moralnych i intelektualnych, które rodzą się w człowieku.
Około dwadzieścia lat temu Maria Montessori, piękna, młoda dziewczyna z Rzymu, zaskoczyła Włochy, otrzymując z wyróżnieniem tytuł doktora medycyny. Włoska dziewczyna z kulturalnej klasy włoskiej jest zasadniczo osobą przywiązaną do domu. Uczy się w domu, haftuje, hoduje kwiaty, jest wprowadzana do społeczeństwa, a następnie wychodzi za mąż. To, że Maria Montessori porzuciła spokojne, usłane różami ścieżki wytyczone dla rzymskich dziewcząt i po uzyskaniu dyplomu została asystentką lekarza w Klinice Psychiatrycznej Uniwersytetu Rzymskiego, zaskoczyło całe Włochy.
Jej praca w klinice zmusiła ją do odwiedzania szpitali dla obłąkanych, w wyniku czego mocno zainteresowała się ułomnymi dziećmi, które tam mieszkały, i wobec których nie podejmowano jakichkolwiek prób edukacji. Badając te bezradne maluchy, przyszła jej do głowy myśl, że można byłoby je kształcić, po umieszczeniu w lepszym otoczeniu, dając im możliwość swobodnego ruchu i swobodnego korzystania ze zmysłów. Porzuciła medycynę na rzecz nauczania i ponownie zadziwiła Włochy i świat. Jej niedomagające dzieci z wadami psychicznymi nauczyły się czytać i pisać, łatwo i naturalnie, i zajęły miejsca obok normalnych dzieci w miejskich szkołach.
Następnie dr Montessori posunęła swoją metodę edukacji fizycznej i zmysłowej o krok dalej. Zadała sobie pytanie, czy jeśli ta metoda pobudza do działania uśpiony umysł dziecka z wadami, to czy nie zaoszczędzi czasu i energii także przy nauczaniu w pełni sprawnych dzieci. W tym czasie Stowarzyszenie Dobrego Budownictwa w Rzymie burzyło obskurne, przepełnione chorobami domy ubogich w dzielnicy San Lorenzo i stawiało na ich miejscu higieniczne, wzorcowe kamienice. Dr Montessori postanowiła, że dzieci z każdej kamienicy będą gromadzone wjednym pomieszczeniu, gdzie duże, wolne przestrzenie, aparatura dydaktyczna, gorące posiłki i ogród uczynią z niego prawdziwy Domu Dziecięcego Swoją metodę zastosowała w wielu takich Domach Dzieci oraz w pięknym klasztorze sióstr franciszkanek przy Via Giusti.
I znowu stał się cud. Dzieci w wieku czterech lat zaczęły czytać i pisać, same się tego nauczyły. Działy się też inne cuda. Dzieci uczone metodą Montessori były samokontrolujące się, wolne, szczęśliwe, dobre. Dziś na całym świecie są matki wychowujące dzieci metodą Montessori.
Aby stworzyć odpowiednie środowisko dla rozwoju dziecięcej duszy, dr Montessori nalega, aby każdy dom przekształcić w Domu Dziecięcego. Nie będzie się on składał z samych ścian, choć te będą stanowiły bastion świętej intymności rodziny. Dom będzie czymś więcej. Będzie miał duszę i obejmie swoich mieszkańców pocieszającymi ramionami miłości. W kobiecie zostanie uwolniona nowa matka, niczym motyl zrywający swój zimowy kokon uwięzienia i ciemności, od tych uciążliwych obowiązków, których dom wymagał od niej w przeszłości, dzięki czemu będzie mogła lepiej rodzić silne dzieci, poznawać je, uczyć i stanowić siłę społeczną w świecie.
Nowy ojciec będzie pielęgnował swoje zdrowie, strzegł swojej cnoty, aby mógł ulepszyć gatunek i uczynić swoje dzieci lepszymi, doskonalszymi i silniejszymi niż wszystkie, które zostały stworzone wcześniej.
Idealny dom jutra będzie domem tych mężczyzn i kobiet, którzy pragną udoskonalić gatunek ludzki i wysłać rasę w triumfalną drogę do wieczności.
Tak przemawia do nas dr Montessori, lekarz, psycholog, pedagog, miłośniczka dzieci i kobieta.
Kiedy mówię jej addio, opuszczam ją schodząc w błękitny, pełen gwiazd wieczór Wiecznego Miasta. Noc wydaje się być naładowana nową tajemnicą. Rzym, który trzyma w swych pięknych dłoniach tak miłe dla nas dary – sztukę, rzeźbę, historię, malarstwo – teraz ofiarowuje nam jeszcze jeden. Rozciągając się dalej niż porośnięte mchem kamienie, które wyznaczają Drogę Appijską, pokazuje nam nową drogę – tę, która prowadzi do duszy małego dziecka.
Z MARGHERITĄ W DOMU Dziecięcym
Ukazanie mimowolnego wpływu prawdziwego środowiska Montessori
Jest tak wczesny, słodki, pachnący włoski poranek, że rosa wisi jeszcze w diamentowych kroplach na irysach i różach w ogrodzie Casa dei Bambini przy Via Giusti w Rzymie. Wielki biały pokój, z zalewającym go światłem słonecznym i mnóstwem małych, czekających krzeseł i stolików, jest pusty, cichy i spokojny.
Margherita stoi chwilę szczęśliwa w szeroko otwartych drzwiach, które sprawiają, że pokój i ogród zlewają się w jedną pachnącą, spokojną całość. Margherita to mała czteroletnia dziewczynka, o wielkich oczach, rozpromieniona uśmiechem i ciągnąca za sobą ogromny wiklinowy kosz z obiadem, który jest prawie tak duży jak ona. Jest pierwszym dzieckiem, które przybyło do Domu Dziecięcego. Ale to nie psuje jej spokoju. Jest już sama w swojej nowo odkrytej wolności ducha. Nie potrzebuje nauczyciela.
Kładzie koszyk z posiłkiem na ławce, podchodzi do ściany, gdzie rzędy małych różowych i niebieskich fartuszków wiszą na wysokości wygodnej dla małych rączek. Znajduje swój własny fartuszek, wciska się w niego, zapina guziki ztyłu. Jest gotowa na cały dzień.
Co w dniu Margherity zajmie pierwsze miejsce? Tak wiele czeka na nią, czeka na jej niecierpliwe palce, na jej naładowaną energią duszę. Gdy jej wielkie brązowe oczy powoli przemierzają pokój i kolorowy ogród na zewnątrz, to tak jakby szukała w duszy tej „dobrej rzeczy”, która będzie jej pierwszym cichym nauczycielem. Jej spojrzenie zatrzymuje się na tarasowo ułożonych rzędach kwiatów, na brzęczącej fontannie w centrum. Znalazła obiekt swoich poszukiwań. Można powiedzieć, że nie tylko biegnie, ale wręcz płynie, bo tak pełną kontrolę fizyczną nad kończynami ma to czteroletnie dziecko, do ogrodu i klęka tam, patrząc w górę na pachnącą, żółtą różę, która otworzyła się w nocy. Nie dotyka jej, tylko patrzy, oddycha i zastanawia się. Codziennie obserwowała jej rozwój, czekając ze słodką cierpliwością, aż z gałązki rozkwitnie pączek, a pączek rozwinie się w kwiat. Każdego ranka brała wazę z wodą, aby napoić korzenie. Teraz jejcierpliwość i jej praca zostały nagrodzone. Gdy klęczy patrząc na płatki złotego kwiatu, a jej małe dłonie są zaciśnięte na piersi i przepełnia ją ekstatyczne uniesienie. Natura otwiera swoje serce na serce małego dziecka.
Dziecko spędza w ten sposób wiele pełnych zachwytu minut. Potem znów rusza do pokoju i spogląda na niego krytycznym okiem gospodyni. Tu odgarnia drobiny kurzu, tam podnosi skrawek papieru z kamiennej podłogi. Zagląda do szafek ściennych, w których przechowywane są materiały dydaktyczne Montessori, aby sprawdzić, czy ramki do przyczepiania guzików, sznurowania i wiązania kokardek, fascynujące różowe klocki i ramki z wkładkami do form są na swoich miejscach. W międzyczasie przychodzi dyrektorka, Signorina. Przybywa także pięcioletni Bruno, przyprowadzając ze sobą swojego dwuipółletniego brata. Wchodzą kolejne maluchy mające po dwa i pół, trzy, cztery, cztery i pół roku, i ubierają się w swoje różowe i niebieskie fartuszki. Są to samodzielne, grzeczne, radosne dzieci, każde z nich ma swoje specjalne, szczęśliwe zadanie, powód, aby przyjść do Domu Dziecięcego w ten pięjny, błękitny dzień.
Najmłodsze maluchy wyciągają miękkie kolorowe dywaniki,pomarańczowe, matowo zielone, głęboko karmazynowe, i rozkładają je na szerokich białych przestrzeniach kamiennej, pokrytej słońcem podłogi. Tutaj budują i rekonstruują urzekające zawiłości wieży z klocków, szerokich schodów z klocków oraz czerwonych i białych poręczy długich schodów, śpiewając do siebie, gdy nieświadomie mierzą odległości i w myślach dokonują porównań: „duży, mały; gruby, cienki; długi, krótki”.
Dzieci w wieku trzech i pół oraz czterech lat wyjmują z szafek pudełka z wielobarwnymi, jedwabnymi szpulkami, które sortują i układają na małych stolikach w porządku chromatycznym, aż przed ich kochającymi pigmenty oczami pojawi się tęczowa masa. Od jaskrawego szkarłatu maków do słabego rumieńca bladoróżowego koralu, od królewskiej purpury wysokiego, kolczastego irysa rzymskiego do ametystowego odcienia dzikiej orchidei, nie popełniają błędu w pośrednich gradacjach kolorów. Inne dzieci, w wieku od czterech lat, z inteligentną, wyćwiczoną wprawą dotykają form geometrycznych. Są tam koła, trójkąty, kwadraty, które dzieci uczą się rozpoznawać dzięki „oczom w palcach”, a których znajomość pomoże im dostrzec okiem umysłu formy, z których składa się piękno naszego świata. Mała Joanina, w swoim kąciku, z największą delikatnością dotykukilkanaście razy przesuwa palcem wskazującym po okręgu. Potem dopasowuje je do swojego miejsca w tablicy z formami, wyjmuje i znowu dopasowuje. Potem patrzy w górę, z nowym światłem w oczach, wychodzi do ogrodu i chodzi powoli wokół fontanny, wodząc palcem po jej głębokiej niecce.
– Signorina, Signorina! – woła. – Fontanna jest w kształcie koła. Widzę kamyk, który też jest kołem. Widzę wiele okręgów!
Tak oto dzieci uczą się poprzez ćwiczenie zmysłów.
Ale Margherita?
Przez cały ten czas przelatywała od jednego zadania do drugiego. Znalazła naszkicowany obrazek z liśćmi koniczyny i pokolorowała go delikatnymi pociągnięciami ołówka, nadając liściom głęboki zielony kolor, a tłu bledszy, ostrożnie posługując się rysikiem. Następnie wzięła pudełko z białymi kartkami, na których umieszczono wielkie czarne litery, wycięte z cienkiego papieru ściernego. Trzymając każdą kartkę w lewej ręce, prawym palcem wskazującym obrysowała kształt litery, zamknęła oczy, znów obrysowała jej kształt, powtórzyła sobie szeptem nazwę litery i sekundę siedziała w milczeniu.
Gdy dyrektorka Signorina przechodzi od dzieckado dziecka, uśmiechając się zachęcająco, pokazując niezdarnym palcom młodszego brata Bruna, jak wsunąć nić przez dziurkę od guzika, pomagając Joaninie odnaleźć nową formę, kwadrat, kątem oka obserwuje Margheritę.
– To może być cudowny dzień w rozwoju umysłu tego dziecka – myśli, ale nic nie sugeruje, ani nie przyśpiesza nadejścia cudu. Ona tylko czeka, ma nadzieję, obserwuje.
Na tablicy jest napisane cisza. Minęły trzy godziny, w ciągu których ponad trzydzieścioro dzieci, ledwie wyrosłych z wieku dziecięcego, pracowało bez przerwy przy różnych zajęciach, poruszało się z gracją i zupełną swobodą po sali, zmieniało zajęcia tak często, jak chciało, a przy tym wszystkim ani razu się nie pokłóciło. Ale teraz, z tego uporządkowanego nieładu, nastała cudowna cisza. Nie pada żadne słowo, ale jedno dziecko po drugim, rzucając okiem na napis, niejako intuicyjnie, z zamkniętymi oczami wpada w ciszę, w której słychać trzepot skrzydeł ptaków w ogrodzie, skrzypienie okien, daleki dźwięk dzwonu. Nawet mały braciszek Bruno walczy o to, aby nie hałasować swoim małym krzesełkiem. Nikt nie powiedział do tego dwulatka: „Bądź spokojny”. Raczej został on zainspirowany do odczuwania spokoju.
Ze spokojnego pokoju dobiegaszeptane wołanie Signoriny: „Bruno, Piccola, Maria, Joanina, Margherita!”. Lekko, bezszelestnie, radośnie dzieci przychodzą i tulą się w stłumionej grupie do dyrektorki. Zwróciła się do duszy każdego dziecka, pochwaliła je za samodzielną naukę w panowaniu nad sobą.
Kiedy praca z materiałami dydaktycznymi zostaje wznowiona, Margherita siedzi na małym krzesełku, wyciszona, zamyślona. Jej usta poruszają się, palce kreślą znaki w powietrzu i na stole przed nią. Gra w ciszę pomogła tej czterolatce w rozwoju jej ducha. Teraz, pod wpływem nagłego impulsu, podbiega do tablicy, chwyta kawałek kredy i pisze: „Ma–ma! Ma–ma!”.
Margherita zapisuje to słowo kilkanaście razy swoim czystym, płynnym pismem, z zapartym tchem, niecierpliwymi pociągnięciami.
– Signorina, Signorina, piszę. Piszę o mojej mamie. Piszę! – woła radośnie.
Pozostałe dzieci patrzą w górę ze empatycznym zainteresowaniem, niektóre odchodzą od swoich zajęć, by tłumnie zgromadzić się wokół zwycięskiej Margherity. Wszystkie wyrażają swoje zainteresowanie.
– Margherita pisze – mówią. U tych starszych, które już osiągnęły ten cudownyprzełom w swojej edukacji, widoczna jest nuta nonszalancji.
– My też piszemy – zdają się mówić. Jest w nich nuta jakiejś nadziei pełnej deklaracji.
– Pewnego dnia i my nauczymy się pisać – zdają się mówić pozostałe dzieci.
Margherita pokrywa tablicę wyraźnym, dużym pismem. Wymazuje to wszystko dla samej radości upewnienia się, że jest w stanie napisać to wszystko jeszcze raz. Kiedy nadchodzi pora obiadu, z tęsknotą spogląda na tablicę, podczas gdy z delikatną precyzją układa talerze na małych stolikach, zręcznie układa nóż, widelec i łyżkę, przenosi na tacy pięć kieliszków naraz, nie upuszczając żadnego, i podaje wazę z gorącą zupą, która jest tak duża, że prawie zasłania jej małą osobę. Nawet szczęście cieszenia się pysznym posiłkiem składającym się z groszku, słodkiego pszennego chleba i zupy w Domu Dziecięcego nie w pełni zadowala dziś Margheritę. Jej wielkie brązowe oczy nieustannie zwracają się do pierwszego napisanego słowa.
Po obiedzie dzieci, zabierając ze sobą piłki, obręcze i zabawki, wychodzą na godzinną zabawę do ogrodu.
– Margherita – woła Bruno. – Chodź, będziemy mieli Małego za osiołka, a ja go zaprzęgnę z tobą.
Ale mała dziewczynka, która zwykle pierwsza zaczyna zabawę, nie słyszy jego słów. Siedzi pod krzakiem róży, jakby opowiadała swojej róży o cudzie, który ją dziś spotkał. Ona i róża rozwijają się razem. Tak jest ze wszystkimi dziećmi Montessori. Otwierają one swoje dusze tak jak otwierają się korony kwiatów, naturalnie, swobodnie, pewnie.
Margherita jest dzieckiem swych rodziców, jak również cennym bambino swojej rzymskiej matki. Dzieci na całym świecie, od wschodu do zachodu, od bieguna do bieguna, są takie same w tych plastycznych pierwszych latach rozwoju umysłu. Mają to samo nienasycone pragnienie robienia, dotykania, bycia wolnym w działaniu. Nie zawsze rozumiejąc dziedziczny sposób pojmowania wiedzy przez małe dziecko, ranimy jego ducha, tłumiąc te naturalne instynkty. Mówimy: nie dotykaj, nie ruszaj się, ponieważ aktywność naszych małych Margherit i Brunów zakłóca nasze dorosłe standardy życia.
Dr Montessori odkryła, że mówienie do dziecka: nie dotykaj, bądź spokojny jest zbrodnią. Takie polecenia są sztyletami o ostrych krawędziach, które zabijają dziecięcą duszę.
Możliwe, że upłynie jeszcze trochę czasu, zanim system dr Montessori, polegający na automatycznym uruchomieniu zegara umysłu małego dziecka i otwarciu bram dziecięcej duszy, zostanie w całości zaadaptowany w naszej amerykańskiej szkole. Tak bardzo przyzwyczailiśmy się myśleć o szkole jako o zatłoczonym miejscu z wieloma ławkami, gdzie dzieci muszą pozostać, fizycznie i psychicznie związane wolą nauczyciela i nieubłaganym tokiem systemu nauki, że sala szkolna Montessori, w której, jak wyraża to sama dr Montessori, dzieci mogą poruszać się pożytecznie, inteligentnie i swobodnie, bez robienia niczego niewłaściwego, wydaje się nam niemożliwością. Przepisujemy nawet i uczymy nasze dzieci zabaw zwyobraźnią – tak jakby było możliwe, aby jakakolwiek zewnętrzna siła mogła kształtować tę cudowną siłę umysłu, za pomocą której umysł tworzy nowe ze swego triumfalnego podboju świata poprzez zmysły.
Idealne ośrodki Montessori mogą być naszą nadzieją na przyszłość, ale uczynienie z naszego własnego domu – Domu Dziecięcego – jest czymś możliwym do wprowadzenia już dziś.
Wprowadzanie systemu rozwoju Montessori w domu nie polega jedynie na kupowaniu materiałów dydaktycznych, a następnie oferowaniu ich swojej Marghericie i wypatrywaniu ich przyszłego cudownego działania. Oznaczałoby to stymulowanie bezprawia zamiast wolności. Wiele z naszych dzieci już bawi się kwadratami i kołami, nie widząc, jak kwadraty i koła tworzą piękno w architekturze naszych miast. Wiele z naszych dzieci dorasta obok otwierających się róż, nie rozwijając się razem z nimi. Większość z nas woli zapinać naszym dzieciom fartuszki, wiązać im śliniaczki, karmić je, niż prowadzić je do fizycznej niezależności, która wynika z samodzielnego wykonywania tych czynności. Pragniemy, aby dzieci były posłuszne, ale zamiast ustanawiać dobre zasady w ich umysłach, których będą przestrzegać swobodnie, jeśli tylko damy im szansę, rozkazujemy i oczekujemy od nich nierozsądnego posłuszeństwa wobec naszej niesprawiedliwości.
Dom Dziecięcy w każdym domu będzie miejscem, gdzie matka jest przeniknięta duchem badacza. Obserwuje ona swoje dzieci, zadając sobie pytanie, dlaczego postępują w określony sposób. Prowadzi, a nie rządzi nimi. Uczy swoje dzieci fizycznej niezależności, odkąd tylko potrafią się one samodzielnie poruszać. Uczy je wiedzieć jak się ubrać i rozebrać, wykąpać się, szybko przejrzeć pokój, by sprawdzić, czy jest w porządku, otworzyć i zamknąć drzwi, przesunąć po cichu małe krzesła, stoliki i zabawki, opiekować się roślinami i zwierzętami domowymi – to są proste czynności fizyczne, które pomagają utrzymać dzieci w wolności i dobru. Zaopatrzy swój Dom Dziecięcy w materiały do kształcenia zmysłów. Będzie prowadzić je prostymi, logicznymi krokami przygotowując je do wczesnego opanowania czytania i pisania.
Pierwszym krokiem do tego, aby dać amerykańskiemu dziecku szansę na naturalny i aktywny rozwój, tak jak to robiła Margherita, jest wypełnienie naszych domów duchem Montessori. Będziemy mieli nieograniczoną cierpliwość do błędów i idiosynkrazji dzieciństwa, pamiętając, że nie tylko chcemy rozwijać małych mężczyzn i kobiety, ale tak doskonałe dzieci, jak to tylko możliwe. Będziemy starać się otaczać się tymi wpływami miłości, miłosierdzia, piękna i prostoty, które dobrze będzie, aby nasze dzieci również odczuwały. Zaoferujemy im najlepsze jedzenie, największą ilość powietrza, najjaśniejsze promienie słoneczne, najmniej zniszczonych rzeczy, najwięcej zachęty, minimum przymusu.
Nasz stosunek do dziecka będzie taki, jak lekarza, dla którego najmniejsza zmiana symptomu jest sygnałem do zmiany leczenia, dla którego ułamek postępu mierzy całą jego rozpiętość. Należy prowadzić staranny domowy rejestr umysłowego, moralnego i fizycznego rozwoju dziecka, a okaże się, że zdjęcie ciężaru siły i przymusu z ramion małego dziecka da mu impuls nie tylko do rozwoju umysłu, ale i do osiągnięcia większej siły fizycznej.
Wiele nieporozumień dotyczących systemu Montessori wynikło z naszej zbyt liberalnej interpretacji słowa wolność jako bezprawie. Powinno ono być interpretowane raczej jako samokierowanie. Dom, w którym zapewnia się dzieciom dobre warunki życia, w którym umożliwia się im naturalny rozwój, w którym zaspokaja się ich tęsknotę za tym, by dostrzegać, dotykać, ważyć, wąchać i smakować na tyle, na ile jest to możliwe, i w którym prowadzi się dzieci do tego, by były tak niezależne od pomocy dorosłych, jak to tylko możliwe, stanowi podstawę edukacji Montessori.
VALIA
Wychowanie fizyczne w systemie Montessori
Valia była dla swojej matki małą nieznajomą. Chociaż matka nosiła, pieściła, kąpała, ubierała i rozbierała różowe ciało, w którym znajdowała się dusza dziecka, nie znała tego ciała. A Valia osiągnąwszy trzy lata, była ona dobrym dzieckiem, choć grubym, z lekko zgiętymi kończynami, zmęczonym kręgosłupem i niezgrabnymi, niezdarnymi palcami.
– Siedź w swoim krzesełku, Valia. Po to są krzesła – upominała w domu mama Valii, gdy dziecko radośnie dreptało po podłodze na czworakach lub leżało na brzuchu, bawiąc się zabawkami.
– Spaceruj po ogrodowej ścieżce jak mała dama – namawiała, kiedy Valia, zabrana na spacer, wspinała się na najniższą poprzeczkę sąsiedniego płotu i szła wzdłuż niej bokiem, albo zwisała z góry, a jej grube nogi kołysały się w powietrzu.
– Nie skacz. Skakanie jest hałaśliwe i niestosowneu małych dziewczynek – rozkazała matka, gdy Valia, przywieziona do Domu Dziecięcego Trionfale w Rzymie, podskakiwała wesoło na szerokich kamiennych schodach.
Ale dyrektorka tego miejsca nie wypowiadała w kierunku Valii ani słowa nagany. Patrzyła na zgięte nóżki, które z trudem utrzymywały ciężar pulchnego ciałka, patrzyła na bezsilne rączki dziecka, które nie mogły chwycić z jakąkolwiek siłą rączek zabawkowej taczki, którą inne dziecko podarowało Valii do zabawy.
– Czy zwróciłaś uwagę na kończyny dziecka – zasugerowała dyrektorka matce.
Oczy matki powędrowały na szkolne podwórko, gdzie Valia z trudem nadążała za innymi krzepkimi, małymi kobietami i mężczyznami, którzy w długich, radosnych rzędach wozili swoje zabawkowe taczki w górę i w dół. Wzruszyła ramionami.
– Może i są krzywe, ale cóż więcej można zrobić z ciałem dziecka, jaktylko nakarmić je i przykryć? – pytała zniechęcona.
– Ach, La Dottoressa mówi, że możemy zrozumieć ciało małego dziecka – w prosty sposób odparła dyrektorka. Edukacja mięśni Valii rozpoczęła się tego samego dnia, w tej samej chwili.
Cenne są podwórkowe przyrządy do rozwoju fizycznego dzieci.