Dzieci Montessori - Carolyn Sherwin Bailey - ebook + audiobook

Dzieci Montessori ebook i audiobook

Carolyn Sherwin Bailey

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jako studentka psychologii dziecięcej zawsze głęboko zainteresowana problemami dobrobytu, które stają przed nami w związku z wychowaniem małych dzieci, w 1913 roku udałam się do Rzymu, aby osobiście zbadać rezultaty systemu wychowawczego Montessori. 

Wiele już napisano i powiedziano na temat rozwiązań tego systemu. Niewiele jednak przekazano światu informacji na temat losów indywidualnych dzieci, które rozwijały swoją osobowość poprzez autoedukację Montessori.

Chciałam więc na miejscu zająć się obserwacją dzieci Montessori. Dzięki łaskawej uprzejmości dr Montessori, otrzymałam przywilej prowadzenia obserwacji w nowym przedszkolu Trionfale, gdzie mogłam prowadzić swoje badania od samego początku wdrożenia tej metody, oraz w przedszkolach Fua Famagosta i Franciscan Convent. Miałam również przywilej wysłuchania wykładu dr Montessori, która wyjaśniła pewne problemy w jej teorii edukacji, które nie były wcześniej nagłaśniane.

Dzieci w wieku trzech, czterech i pięciu lat spotkałam otoczone licznymi obserwatorami pierwszej międzynarodowej grupy szkolonej przez Montessori. Mimo zamieszania były one jednak tak cudownie opanowane i samokontrolujące się, że przeszły przez te dni jakby samodzielnie. Widziałam tak znakomite dowody na integralność systemu Montessori, jak przypadki Otella, Bruna i innych, omówione na stronach tej książki.

Poniższe strony to seria opisów prawdziwych przykładów rezultatów osiąganych u dzieci dzięki metodzie Montessori. Mam nadzieję, że jako realny zapis namacalnych wyników, przyczynią się one do większej wiary świata w odkrycie Montessori – odkrycie ducha dziecka.

Carolyn Sherwin Bailey, Nowy Jork, 1915 r.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 155

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 29 min

Lektor: Studio Elevenlabs
Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Cier­pli­we cze­ka­nie, aż ziar­no za­kie­łku­je, roz­wi­ja du­cho­wo ma­łe dziec­ko.
CA­RO­LYN SHER­WIN BA­ILEY
DZIE­CI MON­TES­SO­RI
Au­tor­ka: Ca­ro­lyn Sher­win Ba­iley
Rok ory­gi­nal­ne­go wy­da­nia: 1915
Ty­tuł ory­gi­nal­ny: Mon­tes­so­ri Chil­dren
Re­se­arch i opra­co­wa­nie tek­stu: Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei
© Pol­skie Wy­daw­nic­twa Nie­za­le­żne, Da­mian Tar­kow­ski,
Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei, 2022
Wy­da­nie pierw­sze, To­ruń 2022
ISBN: 978-83-65185-38-9
Dzi­ęku­je­my za za­kup ory­gi­nal­ne­go e–bo­oka!
Wes­przyj na­szą dzia­łal­no­ść, za­ku­pu­jąc ksi­ążki, e–bo­oki
i audio­bo­oki Wy­daw­nic­twa Ho­ry­zont Idei do­stęp­ne na na­szej
stro­nie in­ter­ne­to­wej: www.sklep.ho­id.pl oraz u na­szych
part­ne­rów na plat­for­mach:
ibuk.pl; ebo­ok­po­int.pl; vir­tu­alo.pl; pu­blio.pl; wo­blink.com;
le­gi­mi.pl; em­pik­GO, au­dio­te­ka.pl, sto­ry­tel.pl, nie­zna­ny.pl,  i in.
Nasz ad­res in­ter­ne­to­wy:
www.ho­id.pl; www.sklep.ho­id.pl;
Fa­ce­bo­ok:
www.fa­ce­bo­ok.pl/HO­RY­ZON­TI­DEI
E–ma­il: kon­takt@ho­id.pl; dam­tar@ho­id.pl
Tel: (+48) 723 761 373
NIP: 9562251232
mBank: 34 1140 2004 0000 3702 7847 3507
Wspó­łpra­cu­je­my ta­kże z au­to­ra­mi ory­gi­nal­nych tek­stów
w języ­ku pol­skim oraz z in­ny­mi wy­daw­nic­twa­mi w za­kre­sie
udo­stęp­nia­nia li­cen­cji oraz praw au­tor­skich do na­grań au­dio
lub wy­daw­nictw dru­ko­wa­nych.
SPIS TRE­ŚCI:
WSTĘP
DZIE­CI MON­TES­SO­RI
Z MAR­GHE­RI­TĄ W DO­MU DZIE­CI­ŃSTWA Uka­za­nie mi­mo­wol­ne­go wpły­wu praw­dzi­we­go śro­do­wi­ska Mon­tes­so­ri
VA­LIA Wy­cho­wa­nie fi­zycz­ne w sys­te­mie Mon­tes­so­ri
UWOL­NIE­NIE STRASZ­LI­WE­GO OTEL­LA Prze­bu­dze­nie su­mie­nia po­przez kie­ro­wa­nie wo­lą
CHRY­STUS W BRU­NIE O no­wym zmy­śle du­cho­wym
OCZY W PAL­CACH MA­RIA Tre­ning zmy­słów Mon­tes­so­ri
GŁÓD RAF­FA­ELA Na­ucza­nie ko­lo­rów. Je­go war­to­ść
STŁU­MIE­NIE WO­LI AN­TO­NIA Kie­ro­wa­nie wo­lą dziec­ka
LI­LIA AN­DREI Me­to­da Mon­tes­so­ri w Na­tu­rze
CUD OL­GI Czy­ta­nie i pi­sa­nie tak na­tu­ral­ne dla Two­je­go dziec­ka jak mo­wa
KLA­RA – MA­ŁA MAT­KA Roz­wój spo­łecz­ny dziec­ka Mon­tes­so­ri
PIC­CO­LA – MA­ŁA GO­SPO­DY­NI DO­MU Po­moc­no­ść dziec­ka Mon­tes­so­ri
ZA­BA­WY MA­RIA Mon­tes­so­ri i wy­obra­źnia dziec­ka
WIEL­KA CI­SZA Roz­wój umie­jęt­no­ści od­po­czyn­ku we­dług Mon­tes­so­ri
WSTĘP
Jako stu­dent­ka psy­cho­lo­gii dzie­ci­ęcej za­wsze głębo­ko za­in­te­re­so­wa­na pro­ble­ma­mi do­bro­by­tu, któ­re sta­ją przed na­mi w zwi­ąz­ku z wy­cho­wa­niem ma­łych dzie­ci, w 1913 ro­ku uda­łam się do Rzy­mu, aby oso­bi­ście zba­dać re­zul­ta­ty sys­te­mu wy­cho­waw­cze­go Mon­tes­so­ri. Wie­le już na­pi­sa­no i po­wie­dzia­no na te­mat roz­wi­ązań te­go sys­te­mu. Nie­wie­le jed­nak prze­ka­za­no świa­tu in­for­ma­cji na te­mat lo­sów in­dy­wi­du­al­nych dzie­ci, któ­re roz­wi­ja­ły swo­ją oso­bo­wo­ść po­przez au­to­edu­ka­cję Mon­tes­so­ri. Chcia­łam wi­ęc na miej­scu za­jąć się ob­ser­wa­cją dzie­ci Mon­tes­so­ri.
Dzi­ęki ła­ska­wej uprzej­mo­ści dr Mon­tes­so­ri, otrzy­ma­łam przy­wi­lej pro­wa­dze­nia ob­ser­wa­cji w no­wym przed­szko­lu Trion­fa­le, gdzie mo­głam pro­wa­dzić swo­je ba­da­nia od sa­me­go po­cząt­ku wdro­że­nia tej me­to­dy, oraz w przed­szko­lach Fua Fa­ma­go­sta i Fran­ci­scan Co­nvent. Mia­łam rów­nież przy­wi­lej wy­słu­cha­nia wy­kła­du dr Mon­tes­so­ri, któ­ra wy­ja­śni­ła pew­ne pro­ble­my w jej teo­rii edu­ka­cji, któ­re nie by­ły wcze­śniej na­gła­śnia­ne.
Dzie­ci w wie­ku trzech, czte­rech i pi­ęciu lat spo­tka­łam oto­czo­ne licz­ny­mi ob­ser­wa­to­ra­mi pierw­szej mi­ędzy­na­ro­do­wej gru­py szko­lo­nej przez Mon­tes­so­ri. Mi­mo za­mie­sza­nia by­ły one jed­nak tak cu­dow­nie opa­no­wa­ne i sa­mo­kon­tro­lu­jące się, że prze­szły przez te dni jak­by sa­mo­dziel­nie. Wi­dzia­łam tak zna­ko­mi­te do­wo­dy na in­te­gral­no­ść sys­te­mu Mon­tes­so­ri, jak przy­pad­ki Otel­la, Bru­na i in­nych, omó­wio­ne na stro­nach tej ksi­ążki.
Po­ni­ższe stro­ny to se­ria opi­sów praw­dzi­wych przy­kła­dów re­zul­ta­tów  osi­ąga­nych u dzie­ci dzi­ęki me­to­dzie Mon­tes­so­ri. Mam na­dzie­ję, że ja­ko re­al­ny za­pis na­ma­cal­nych wy­ni­ków, przy­czy­nią się one do wi­ęk­szej wia­ry świa­ta w od­kry­cie Mon­tes­so­ri – od­kry­cie du­cha dziec­ka.
Ca­ro­lyn Sher­win Ba­iley, No­wy Jork, 1915 r.
DZIE­CI MON­TES­SO­RI
Waka­cje w Rzy­mie, wiecz­nie sta­rym, wiecz­nie mło­dym. Dłu­ga, wy­schni­ęta na sło­ńcu uli­ca bie­gnąca wzdłuż Ty­bru jest pe­łna sprze­daw­ców owo­ców, któ­rzy pcha­ją swo­je wóz­ki ze zło­ci­sty­mi po­ma­ra­ńcza­mi, sznur­ka­mi dak­ty­li i bursz­ty­no­wy­mi cy­try­na­mi. Za­mo­żni Wło­si ży­ją tu­taj w przy­ja­źni z chło­pa­mi w tra­dy­cyj­nych lu­do­wych stro­jach. Ktoś za­czy­na śpie­wać; kil­ku­na­stu prze­chod­niów po­dej­mu­je ten śpiew. Tam, gdzie w nie­od­le­głej prze­szło­ści mknęły ry­dwa­ny ce­za­rów, te­raz wzno­si się do­stoj­ny rząd stiu­ko­wych re­zy­den­cji z ta­ra­so­wy­mi ogro­da­mi, gdzie ró­żo­we ró­że i pur­pu­ro­we he­lio­tro­py bu­szu­ją po ży­wo­pło­tach, a sre­brzy­ste fon­tan­ny śpie­wa­ją przez ca­ły dzień swo­je try­ska­jące me­lo­die.
Wy­cho­dząc z we­so­łej, ja­snej uli­cy, dzwo­ni się przy­ci­skiem elek­trycz­ne­go dzwon­ka pod nu­me­rem pi­ęć uli­cy Prin­ci­pes­sy Clo­til­de.
– Czy Dot­to­res­sa jest w do­mu, czy wy­je­cha­ła na urlop? – py­tam por­tie­ra. Śmie­je się, wska­zu­jąc na sa­mo­bie­żną win­dę, któ­ra za­trzy­mu­je się na ka­żdym pi­ętrze na któ­rym tyl­ko ze­chcesz.
– Tak, La Dot­to­res­sa Mon­tes­so­ri jest w do­mu. – W rze­czy­wi­sto­ści jest pra­wie za­wsze w do­mu z po­wo­du wie­lu lu­dzi, głów­nie Ame­ry­ka­nów, któ­rzy przy­cho­dzą, aby ją zo­ba­czyć. Dzie­ci rów­nież przy­cho­dzą co­dzien­nie, aby się z nią spo­tkać. Por­tier wzru­sza ra­mio­na­mi z nie­zro­zu­mie­niem, gdy lu­dzie wcho­dzą do win­dy i za­trzy­mu­ją się na czwar­tym pi­ętrze. Dzi­wi go po­pu­lar­no­ść tej lo­ka­tor­ki.
Gdy słu­żąca otwie­ra wiel­kie rze­źbio­ne drzwi i znaj­du­je­my się w miesz­ka­niu dr Mon­tes­so­ri, wstrzy­mu­je­my od­dech na my­śl o pa­nu­jącym w nim mo­der­ni­zmie. Zwy­kła bia­ła sto­lar­ka, pi­ęk­ne sta­re dy­wa­ny po­kry­wa­jące ka­mien­ne podło­gi, mi­ęk­kie opa­lo­ne ścia­ny po­kry­te kil­ko­ma pi­ęk­ny­mi go­be­li­na­mi; fran­cu­skie me­ble i elek­trycz­ne świa­tło. Po­kój re­cep­cyj­ny, w któ­rym cze­kasz, mó­głby być tym z ame­ry­ka­ńskie­go do­mu, ale spoj­rze­nie przez otwar­te okno od­kry­wa przed to­bą ser­ce lo­ka­tor­ki. Pod­czas gdy jej dom znaj­du­je się w jed­nym z naj­pi­ęk­niej­szych i naj­bar­dziej kul­tu­ral­nych cen­trów Rzy­mu, dr Mon­tes­so­ri wi­dzi co­dzien­nie ma­le­ńką, wąską rzym­ską alej­kę, gdzie lu­dzie tło­czą się jak psz­czo­ły w ulu, a na pa­ra­pe­tach roi się od ma­łych dzie­ci, któ­rych gło­sy do­cho­dzą do niej o ka­żdej go­dzi­nie dnia.
Ale sto­jąc tam sły­szę ja­kiś krok. Od­wra­cam się. Sta­ję twa­rzą w twarz z Ma­rią Mon­tes­so­ri.
Na po­cząt­ku brak mi słów. Wi­dzia­łam jej zdjęcie w Ame­ry­ce, ale nie da­ło mi ono wy­obra­że­nia o szla­chet­nym pi­ęk­nie ko­bie­ty, któ­ra stoi przede mną ubra­na w su­ro­wą cze­rń, pod­kre­śla­jącą mar­mur kla­sycz­nych ry­sów, głębię da­le­ko­wzrocz­nych, ciem­nych oczu. Na twa­rzy wy­pi­sa­ne są opa­no­wa­nie, wdzi­ęk, sa­mo­kon­tro­la, wspó­łczu­cie, mi­ło­ść do czło­wie­ka. To tak, jak­by wszyst­kie Ma­don­ny z wy­obra­źni sta­rych wło­skich ma­la­rzy oży­ły w La Dot­to­res­sie. Jed­nak nad pierw­szym spoj­rze­niem uprzej­me­go po­wi­ta­nia, któ­re to­wa­rzy­szy­ło jej wy­ci­ągni­ętej dło­ni, gó­ru­je spoj­rze­nie su­ro­we­go za­py­ta­nia.
Jej spoj­rze­nie zda­je się py­tać. Dla­cze­go pa­ni przy­szła? Czy jest pa­ni ko­lej­nym z tych cie­kaw­skich go­ści, któ­rzy w ci­ągu ostat­nie­go ro­ku ob­le­ga­li ją przy­by­wa­jąc z ka­żde­go nie­mal miej­sca na świe­cie, aby spró­bo­wać w je­den dzień uchwy­cić jej me­to­dę na­ucza­nia, któ­rą zdo­by­ła do­pie­ro dzi­ęki dwu­dzie­stu la­tom cier­pli­wych, nie­stru­dzo­nych ba­dań na­uko­wych nad dzie­ci­ęcym umy­słem. Ale te­raz sło­wa na­pły­wa­ją jak po­tok. Za­pew­niam ją, że od­by­łam tę „piel­grzym­kę” do Rzy­mu nie ja­ko jed­nost­ka, ale ja­ko głos ty­si­ęcy ma­tek, któ­re ma­ją dzie­ci po­trze­bu­jące edu­ka­cji. Pro­szą one dr Mon­tes­so­ri, po­przez mo­ją oso­bę, o jej prze­sła­nie dla na­ro­du ame­ry­ka­ńskie­go. Kie­dy za­trzy­mu­je się nad sło­wa­mi ma­dre – mat­ka, i bam­bi­no –dziec­ko, dr Mon­tes­so­ri uśmie­cha się. Roz­wia­łam jej wąt­pli­wo­ści. Mó­wi szyb­ko, elo­kwent­nie, w swo­im dźwi­ęcz­nym języ­ku wło­skim, a ja słu­cham, za­chwy­co­na, za­fa­scy­no­wa­na. Często prze­ry­wa, ale za­wsze przez dzie­ci. Ślicz­ne, ciem­no­okie, uprzej­me ma­łe rzym­skie dzie­ci, chłop­cy i dziew­czyn­ki. Przy­cho­dzą nie wia­do­mo skąd, są wpusz­cza­ne do miesz­ka­nia dr Mon­tes­so­ri tak, jak­by by­ły do­ro­sły­mi go­śćmi, a po przy­wi­ta­niu się z nią we wdzi­ęcz­ny, grzecz­ny spo­sób, ci­cho bie­ga­ją po po­ko­ju lub sia­da­ją w gru­pach roz­ma­wia­jąc ze so­bą tak, jak­by miesz­ka­nie by­ło po­pu­lar­nym miej­scem spo­tkań wszyst­kich dzie­ci z sąsiedz­twa. Znaj­du­ję w nich wy­tchnie­nie a ich obec­no­ść sta­no­wi po­moc, a nie prze­szko­dę w roz­mo­wie. W ten spo­sób po­ka­zu­ją one swo­ją pe­łną mi­ło­ści przy­ja­źń do La Dot­to­res­sy i do sie­bie na­wza­jem, a ta­kże swo­ją ca­łko­wi­tą sa­mo­kon­tro­lę, wy­pe­łnia­jąc prze­sła­nie dr Mon­tes­so­ri, któ­re po­przez tę ksi­ążkę pra­gnę prze­ka­zać mo­im ro­da­kom w Ame­ry­ce.
Ona pra­gnie uwol­nić dzie­ci.
Na­ród ame­ry­ka­ński jest wol­ny, ale ame­ry­ka­ńskie dzie­ci – nie są.
Stra­ci­li­śmy z oczu „Re­pu­bli­kę Dzie­ci­ęcą”, mó­wi Ma­ria Mon­tes­so­ri. Na­rzu­ca­jąc dzie­ciom na­sze do­ro­słe nor­my po­stępo­wa­nia i na­ucza­nia, za­mknęli­śmy bra­my ich dusz. Mu­si­my wie­rzyć, że ka­żde dziec­ko, któ­re uro­dzi­ło się na tym świe­cie, będzie do­bre, szczęśli­we i in­te­li­gent­ne, je­śli tyl­ko ja­ko ro­dzi­ce i na­uczy­cie­le da­my mu na to uczci­wą szan­sę. Mu­si­my prze­stać roz­ka­zy­wać na­szym dzie­ciom. Za­miast te­go, po­win­ni­śmy je pro­wa­dzić.
Dr Mon­tes­so­ri prze­ka­zu­je nam, że prze­cho­dzi­my przez po­wol­ną, ale pew­ną zmia­nę w struk­tu­rze spo­łecz­nej spo­łe­cze­ństwa. Ko­bie­ta uwal­nia się z wczo­raj­szej do­mo­wej nie­wo­li. Two­rzy­my no­we i zdrow­sze śro­do­wi­sko dla pra­cu­jące­go mężczy­zny. Ale ame­ry­ka­ńskie dziec­ko jest na­dal nie­wol­ni­kiem ka­pry­śnych roz­ka­zów swo­ich ro­dzi­ców, któ­re za­gar­nia­ją je­go du­szę i unie­mo­żli­wia­ją mu swo­bod­ny, na­tu­ral­ny roz­wój do osi­ągni­ęcia je­go naj­lep­szej wer­sji sie­bie. Rów­nież w szko­le dzie­ci są na­dal skrępo­wa­ne.
Kręgo­słup, mó­wi nam dr Mon­tes­so­ri, któ­ry jest bio­lo­gicz­nie naj­bar­dziej fun­da­men­tal­ną częścią ludz­kie­go szkie­le­tu, któ­ry prze­trwał de­spe­rac­kie zma­ga­nia czło­wie­ka pier­wot­ne­go z be­stia­mi pu­sty­ni, po­mó­gł mu wy­dłu­bać dla sie­bie schro­nie­nie z li­tej ska­ły i wy­gi­ąć że­la­zo do swo­ich po­trzeb, nie mo­że oprzeć się wi­ęzom wspó­łcze­sne­go biur­ka szkol­ne­go. Skrzy­wie­niekręgo­słu­pa jest alar­mu­jąco po­wszech­ne wśród dzie­ci i wy­stępu­je co­raz częściej. Za­miast ucie­kać się do me­tod chi­rur­gicz­nych, gor­se­tów, apa­ra­tów i or­to­pe­dycz­nych środ­ków pro­sto­wa­nia dzie­ci­ęcych ciał, po­win­ni­śmy spró­bo­wać wpro­wa­dzić ja­kąś bar­dziej ra­cjo­nal­ną me­to­dę na­ucza­nia, aby dzie­ci nie by­ły już zmu­sza­ne do po­zo­sta­wa­nia przez wi­ęk­szą część dnia w po­zy­cji tak pa­to­lo­gicz­nie nie­bez­piecz­nej dla swo­je­go zdro­wia.
Nie tyl­ko ra­ni­my cia­ła dzie­ci przez za­mkni­ęcie w szkol­nej ław­ce, ale ra­ni­my ich du­sze przez ci­ągłe ofe­ro­wa­nie na­gród i kar, przez na­ci­ska­nie na tak dłu­gie okre­sy ab­so­lut­nej ci­szy, ja­kie są wy­ma­ga­ne w na­szych szko­łach, i przez na­rzu­ca­nie dzie­ciom pro­gra­mu na­ucza­nia, któ­ry jest skon­stru­owa­ny, często od­gór­nie przez pra­wo, zmu­sza­jąc do je­go na­śla­do­wa­nia du­że gru­py dzie­ci. Nor­mal­nym dziec­kiem jest to, któ­re nie jest w sta­nie podążać za pro­gra­mem pra­cy szkol­nej lub słu­chać bez za­strze­żeń ar­bi­tral­nych po­le­ceń swo­ich ro­dzi­ców. Mu­si ono podążać za swo­imi wła­sny­mi skłon­no­ścia­mi, pod wa­run­kiem, że nie na­ru­sza wol­no­ści in­nych, je­śli chce wy­kuć swo­ją wła­sną ście­żkę ży­cia. Dziec­ko nie­nor­mal­ne to ta­kie, któ­re ni­g­dy się nie opie­ra; to ta­kie, któ­re bez sprze­ci­wu wy­ko­nu­je wszyst­kie po­le­ce­nia do­ro­słych.
Tak za­tem dr Mon­tes­so­ri, któ­ra od­kry­ła me­to­dę swo­bod­ne­go na­ucza­nia dzi­ęki któ­rej dzie­ci w wie­ku od dwóch i pół ro­ku do pi­ęciu lat roz­wi­ja­ją się na­tu­ral­nie i szczęśli­wie zgod­nie z wy­ty­czo­ny­mi dro­ga­mi roz­wo­ju i prze­cho­dzą swo­ją kul­mi­na­cję w spon­ta­nicz­nej „eks­plo­zji” roz­wo­ju – prze­jściu do sa­mo­dziel­ne­go czy­ta­nia i pi­sa­nia w wie­ku czte­rech i pi­ęciu lat, prze­ma­wia te­raz do ame­ry­ka­ńskie­go ro­dzi­ca.
Bła­ga nas, aby­śmy da­li na­szym dzie­ciom wol­no­ść, któ­ra jest chlu­bą na­ro­du ame­ry­ka­ńskie­go. Nie tę wol­no­ść, któ­ra pro­wa­dzi­ła­by do nie­upo­rząd­ko­wa­nych czy­nów, ale tę wol­no­ść, któ­ra ozna­cza nie­skrępo­wa­ne ko­rzy­sta­nie ze wszyst­kich sił mo­ral­nych i in­te­lek­tu­al­nych, któ­re ro­dzą się w czło­wie­ku.
Oko­ło dwa­dzie­ścia lat te­mu Ma­ria Mon­tes­so­ri, pi­ęk­na, mło­da dziew­czy­na z Rzy­mu, za­sko­czy­ła Wło­chy, otrzy­mu­jąc z wy­ró­żnie­niem ty­tuł dok­to­ra me­dy­cy­ny. Wło­ska dziew­czy­na z kul­tu­ral­nej kla­sy wło­skiej jest za­sad­ni­czo oso­bą przy­wi­ąza­ną do do­mu. Uczy się w do­mu, ha­ftu­je, ho­du­je kwia­ty, jest wpro­wa­dza­na do spo­łe­cze­ństwa, a na­stęp­nie wy­cho­dzi za mąż. To, że Ma­ria Mon­tes­so­ri po­rzu­ci­ła spo­koj­ne, usła­ne ró­ża­mi ście­żki wy­ty­czo­ne dla rzym­skich dziew­cząt i po uzy­ska­niu dy­plo­mu zo­sta­ła asy­stent­ką le­ka­rza w Kli­ni­ce Psy­chia­trycz­nej Uni­wer­sy­te­tu Rzym­skie­go, za­sko­czy­ło ca­łe Wło­chy.
Jej pra­ca w kli­ni­ce zmu­si­ła ją do od­wie­dza­nia szpi­ta­li dla obłąka­nych, w wy­ni­ku cze­go moc­no za­in­te­re­so­wa­ła się ułom­ny­mi dzie­ćmi, któ­re tam miesz­ka­ły, i wo­bec któ­rych nie po­dej­mo­wa­no ja­kich­kol­wiek prób edu­ka­cji. Ba­da­jąc te bez­rad­ne ma­lu­chy, przy­szła jej do gło­wy my­śl, że mo­żna by­ło­by je kszta­łcić, po umiesz­cze­niu w lep­szym oto­cze­niu, da­jąc im mo­żli­wo­ść swo­bod­ne­go ru­chu i swo­bod­ne­go ko­rzy­sta­nia ze zmy­słów. Po­rzu­ci­ła me­dy­cy­nę na rzecz na­ucza­nia i po­now­nie za­dzi­wi­ła Wło­chy i świat. Jej nie­do­ma­ga­jące dzie­ci z wa­da­mi psy­chicz­ny­mi na­uczy­ły się czy­tać i pi­sać, ła­two i na­tu­ral­nie, i za­jęły miej­sca obok nor­mal­nych dzie­ci w miej­skich szko­łach.
Na­stęp­nie dr Mon­tes­so­ri po­su­nęła swo­ją me­to­dę edu­ka­cji fi­zycz­nej i zmy­sło­wej o krok da­lej. Za­da­ła so­bie py­ta­nie, czy je­śli ta me­to­da po­bu­dza do dzia­ła­nia uśpio­ny umy­sł dziec­ka z wa­da­mi, to czy nie za­osz­czędzi cza­su i ener­gii ta­kże przy na­ucza­niu w pe­łni spraw­nych dzie­ci. W tym cza­sie Sto­wa­rzy­sze­nie Do­bre­go Bu­dow­nic­twa w Rzy­mie bu­rzy­ło ob­skur­ne, prze­pe­łnio­ne cho­ro­ba­mi do­my ubo­gich w dziel­ni­cy San Lo­ren­zo i sta­wia­ło na ich miej­scu hi­gie­nicz­ne, wzor­co­we ka­mie­ni­ce. Dr Mon­tes­so­ri po­sta­no­wi­ła, że dzie­ci z ka­żdej ka­mie­ni­cy będą gro­ma­dzo­ne wjed­nym po­miesz­cze­niu, gdzie du­że, wol­ne prze­strze­nie, apa­ra­tu­ra dy­dak­tycz­na, go­rące po­si­łki i ogród uczy­nią z nie­go praw­dzi­wy Do­mu Dzie­ci­ęce­go Swo­ją me­to­dę za­sto­so­wa­ła w wie­lu ta­kich Do­mach Dzie­ci oraz w pi­ęk­nym klasz­to­rze sióstr fran­cisz­ka­nek przy Via Giu­sti.
I zno­wu stał się cud. Dzie­ci w wie­ku czte­rech lat za­częły czy­tać i pi­sać, sa­me się te­go na­uczy­ły. Dzia­ły się też in­ne cu­da. Dzie­ci uczo­ne me­to­dą Mon­tes­so­ri by­ły sa­mo­kon­tro­lu­jące się, wol­ne, szczęśli­we, do­bre. Dziś na ca­łym świe­cie są mat­ki wy­cho­wu­jące dzie­ci me­to­dą Mon­tes­so­ri.
Aby stwo­rzyć od­po­wied­nie śro­do­wi­sko dla roz­wo­ju dzie­ci­ęcej du­szy, dr Mon­tes­so­ri na­le­ga, aby ka­żdy dom prze­kszta­łcić w Do­mu Dzie­ci­ęce­go. Nie będzie się on skła­dał z sa­mych ścian, choć te będą sta­no­wi­ły ba­stion świ­ętej in­tym­no­ści ro­dzi­ny. Dom będzie czy­mś wi­ęcej. Będzie miał du­szę i obej­mie swo­ich miesz­ka­ńców po­cie­sza­jący­mi ra­mio­na­mi mi­ło­ści. W ko­bie­cie zo­sta­nie uwol­nio­na no­wa mat­ka, ni­czym mo­tyl zry­wa­jący swój zi­mo­wy ko­kon uwi­ęzie­nia i ciem­no­ści, od tych uci­ążli­wych obo­wi­ąz­ków, któ­rych dom wy­ma­gał od niej w prze­szło­ści, dzi­ęki cze­mu będzie mo­gła le­piej ro­dzić sil­ne dzie­ci, po­zna­wać je, uczyć i sta­no­wić si­łę spo­łecz­ną w świe­cie.
No­wy oj­ciec będzie pie­lęgno­wał swo­je zdro­wie, strze­gł swo­jej cno­ty, aby mó­gł ulep­szyć ga­tu­nek i uczy­nić swo­je dzie­ci lep­szy­mi, do­sko­nal­szy­mi i sil­niej­szy­mi niż wszyst­kie, któ­re zo­sta­ły stwo­rzo­ne wcze­śniej.
Ide­al­ny dom ju­tra będzie do­mem tych mężczyzn i ko­biet, któ­rzy pra­gną udo­sko­na­lić ga­tu­nek ludz­ki i wy­słać ra­sę w trium­fal­ną dro­gę do wiecz­no­ści.
Tak prze­ma­wia do nas dr Mon­tes­so­ri, le­karz, psy­cho­log, pe­da­gog, mi­ło­śnicz­ka dzie­ci i ko­bie­ta.
Kie­dy mó­wię jej ad­dio, opusz­czam ją scho­dząc w błękit­ny, pe­łen gwiazd wie­czór Wiecz­ne­go Mia­sta. Noc wy­da­je się być na­ła­do­wa­na no­wą ta­jem­ni­cą. Rzym, któ­ry trzy­ma w swych pi­ęk­nych dło­niach tak mi­łe dla nas da­ry – sztu­kę, rze­źbę, hi­sto­rię, ma­lar­stwo – te­raz ofia­ro­wu­je nam jesz­cze je­den. Roz­ci­ąga­jąc się da­lej niż po­ro­śni­ęte mchem ka­mie­nie, któ­re wy­zna­cza­ją Dro­gę Ap­pij­ską, po­ka­zu­je nam no­wą dro­gę – tę, któ­ra pro­wa­dzi do du­szy ma­łe­go dziec­ka.
Z MAR­GHE­RI­TĄ W DO­MU Dzie­ci­ęcym
Uka­za­nie mi­mo­wol­ne­go wpły­wu praw­dzi­we­go śro­do­wi­ska Mon­tes­so­ri
Jest tak wcze­sny, słod­ki, pach­nący wło­ski po­ra­nek, że ro­sa wi­si jesz­cze w dia­men­to­wych kro­plach na iry­sach i ró­żach w ogro­dzie Ca­sa dei Bam­bi­ni przy Via Giu­sti w Rzy­mie. Wiel­ki bia­ły po­kój, z za­le­wa­jącym go świa­tłem sło­necz­nym i mnó­stwem ma­łych, cze­ka­jących krze­seł i sto­li­ków, jest pu­sty, ci­chy i spo­koj­ny.
Mar­ghe­ri­ta stoi chwi­lę szczęśli­wa w sze­ro­ko otwar­tych drzwiach, któ­re spra­wia­ją, że po­kój i ogród zle­wa­ją się w jed­ną pach­nącą, spo­koj­ną ca­ło­ść. Mar­ghe­ri­ta to ma­ła czte­ro­let­nia dziew­czyn­ka, o wiel­kich oczach, roz­pro­mie­nio­na uśmie­chem i ci­ągnąca za so­bą ogrom­ny wi­kli­no­wy kosz z obia­dem, któ­ry jest pra­wie tak du­ży jak ona. Jest pierw­szym dziec­kiem, któ­re przy­by­ło do Do­mu Dzie­ci­ęce­go. Ale to nie psu­je jej spo­ko­ju. Jest już sa­ma w swo­jej no­wo od­kry­tej wol­no­ści du­cha. Nie po­trze­bu­je na­uczy­cie­la.
Kła­dzie ko­szyk z po­si­łkiem na ław­ce, pod­cho­dzi do ścia­ny, gdzie rzędy ma­łych ró­żo­wych i nie­bie­skich far­tusz­ków wi­szą na wy­so­ko­ści wy­god­nej dla ma­łych rączek. Znaj­du­je swój wła­sny far­tu­szek, wci­ska się w nie­go, za­pi­na gu­zi­ki zty­łu. Jest go­to­wa na ca­ły dzień.
Co w dniu Mar­ghe­ri­ty zaj­mie pierw­sze miej­sce? Tak wie­le cze­ka na nią, cze­ka na jej nie­cier­pli­we pal­ce, na jej na­ła­do­wa­ną ener­gią du­szę. Gdy jej wiel­kie brązo­we oczy po­wo­li prze­mie­rza­ją po­kój i ko­lo­ro­wy ogród na ze­wnątrz, to tak jak­by szu­ka­ła w du­szy tej „do­brej rze­czy”, któ­ra będzie jej pierw­szym ci­chym na­uczy­cie­lem. Jej spoj­rze­nie za­trzy­mu­je się na ta­ra­so­wo uło­żo­nych rzędach kwia­tów, na brzęczącej fon­tan­nie w cen­trum. Zna­la­zła obiekt swo­ich po­szu­ki­wań. Mo­żna po­wie­dzieć, że nie tyl­ko bie­gnie, ale wręcz pły­nie, bo tak pe­łną kon­tro­lę fi­zycz­ną nad ko­ńczy­na­mi ma to czte­ro­let­nie dziec­ko, do ogro­du i klęka tam, pa­trząc w gó­rę na pach­nącą, żó­łtą ró­żę, któ­ra otwo­rzy­ła się w no­cy. Nie do­ty­ka jej, tyl­ko pa­trzy, od­dy­cha i za­sta­na­wia się. Co­dzien­nie ob­ser­wo­wa­ła jej roz­wój, cze­ka­jąc ze słod­ką cier­pli­wo­ścią, aż z ga­łąz­ki roz­kwit­nie pączek, a pączek roz­wi­nie się w kwiat. Ka­żde­go ran­ka bra­ła wa­zę z wo­dą, aby na­po­ić ko­rze­nie. Te­raz jejcier­pli­wo­ść i jej pra­ca zo­sta­ły na­gro­dzo­ne. Gdy klęczy pa­trząc na płat­ki zło­te­go kwia­tu, a jej ma­łe dło­nie są za­ci­śni­ęte na pier­si i prze­pe­łnia ją eks­ta­tycz­ne unie­sie­nie. Na­tu­ra otwie­ra swo­je ser­ce na ser­ce ma­łe­go dziec­ka.
Dziec­ko spędza w ten spo­sób wie­le pe­łnych za­chwy­tu mi­nut. Po­tem znów ru­sza do po­ko­ju i spo­gląda na nie­go kry­tycz­nym okiem go­spo­dy­ni. Tu od­gar­nia dro­bi­ny ku­rzu, tam pod­no­si skra­wek pa­pie­ru z ka­mien­nej podło­gi. Za­gląda do sza­fek ścien­nych, w któ­rych prze­cho­wy­wa­ne są ma­te­ria­ły dy­dak­tycz­ne Mon­tes­so­ri, aby spraw­dzić, czy ram­ki do przy­cze­pia­nia gu­zi­ków, sznu­ro­wa­nia i wi­ąza­nia ko­kar­dek, fa­scy­nu­jące ró­żo­we kloc­ki i ram­ki z wkład­ka­mi do form są na swo­ich miej­scach. W mi­ędzy­cza­sie przy­cho­dzi dy­rek­tor­ka, Si­gno­ri­na. Przy­by­wa ta­kże pi­ęcio­let­ni Bru­no, przy­pro­wa­dza­jąc ze so­bą swo­je­go dwu­ipó­łlet­nie­go bra­ta. Wcho­dzą ko­lej­ne ma­lu­chy ma­jące po dwa i pół, trzy, czte­ry, czte­ry i pół ro­ku, i ubie­ra­ją się w swo­je ró­żo­we i nie­bie­skie far­tusz­ki. Są to sa­mo­dziel­ne, grzecz­ne, ra­do­sne dzie­ci, ka­żde z nich ma swo­je spe­cjal­ne, szczęśli­we za­da­nie, po­wód, aby przy­jść do Do­mu Dzie­ci­ęce­go w ten pi­ęj­ny, błękit­ny dzień.
Naj­młod­sze ma­lu­chy wy­ci­ąga­ją mi­ęk­kie ko­lo­ro­we dy­wa­ni­ki,po­ma­ra­ńczo­we, ma­to­wo zie­lo­ne, głębo­ko kar­ma­zy­no­we, i roz­kła­da­ją je na sze­ro­kich bia­łych prze­strze­niach ka­mien­nej, po­kry­tej sło­ńcem podło­gi. Tu­taj bu­du­ją i re­kon­stru­ują urze­ka­jące za­wi­ło­ści wie­ży z kloc­ków, sze­ro­kich scho­dów z kloc­ków oraz czer­wo­nych i bia­łych po­ręczy dłu­gich scho­dów, śpie­wa­jąc do sie­bie, gdy nie­świa­do­mie mie­rzą od­le­gło­ści i w my­ślach do­ko­nu­ją po­rów­nań: „du­ży, ma­ły; gru­by, cien­ki; dłu­gi, krót­ki”.
Dzie­ci w wie­ku trzech i pół oraz czte­rech lat wyj­mu­ją z sza­fek pu­de­łka z wie­lo­barw­ny­mi, je­dwab­ny­mi szpul­ka­mi, któ­re sor­tu­ją i ukła­da­ją na ma­łych sto­li­kach w po­rząd­ku chro­ma­tycz­nym, aż przed ich ko­cha­jący­mi pig­men­ty ocza­mi po­ja­wi się tęczo­wa ma­sa. Od ja­skra­we­go szka­rła­tu ma­ków do sła­be­go ru­mie­ńca bla­do­ró­żo­we­go ko­ra­lu, od kró­lew­skiej pur­pu­ry wy­so­kie­go, kol­cza­ste­go iry­sa rzym­skie­go do ame­ty­sto­we­go od­cie­nia dzi­kiej or­chi­dei, nie po­pe­łnia­ją błędu w po­śred­nich gra­da­cjach ko­lo­rów. In­ne dzie­ci, w wie­ku od czte­rech lat, z in­te­li­gent­ną, wy­ćwi­czo­ną wpra­wą do­ty­ka­ją form geo­me­trycz­nych. Są tam ko­ła, trój­kąty, kwa­dra­ty, któ­re dzie­ci uczą się roz­po­zna­wać dzi­ęki „oczom w pal­cach”, a któ­rych zna­jo­mo­ść po­mo­że im do­strzec okiem umy­słu for­my, z któ­rych skła­da się pi­ęk­no na­sze­go świa­ta. Ma­ła Jo­ani­na, w swo­im kąci­ku, z naj­wi­ęk­szą de­li­kat­no­ścią do­ty­kukil­ka­na­ście ra­zy prze­su­wa pal­cem wska­zu­jącym po okręgu. Po­tem do­pa­so­wu­je je do swo­je­go miej­sca w ta­bli­cy z for­ma­mi, wyj­mu­je i zno­wu do­pa­so­wu­je. Po­tem pa­trzy w gó­rę, z no­wym świa­tłem w oczach, wy­cho­dzi do ogro­du i cho­dzi po­wo­li wo­kół fon­tan­ny, wo­dząc pal­cem po jej głębo­kiej niec­ce.
– Si­gno­ri­na, Si­gno­ri­na! – wo­ła. – Fon­tan­na jest w kszta­łcie ko­ła. Wi­dzę ka­myk, któ­ry też jest ko­łem. Wi­dzę wie­le okręgów!
Tak oto dzie­ci uczą się po­przez ćwi­cze­nie zmy­słów.
Ale Mar­ghe­ri­ta?
Przez ca­ły ten czas prze­la­ty­wa­ła od jed­ne­go za­da­nia do dru­gie­go. Zna­la­zła na­szki­co­wa­ny ob­ra­zek z li­śćmi ko­ni­czy­ny i po­ko­lo­ro­wa­ła go de­li­kat­ny­mi po­ci­ągni­ęcia­mi ołów­ka, na­da­jąc li­ściom głębo­ki zie­lo­ny ko­lor, a tłu bled­szy, ostro­żnie po­słu­gu­jąc się ry­si­kiem. Na­stęp­nie wzi­ęła pu­de­łko z bia­ły­mi kart­ka­mi, na któ­rych umiesz­czo­no wiel­kie czar­ne li­te­ry, wy­ci­ęte z cien­kie­go pa­pie­ru ścier­ne­go. Trzy­ma­jąc ka­żdą kart­kę w le­wej ręce, pra­wym pal­cem wska­zu­jącym ob­ry­so­wa­ła kszta­łt li­te­ry, za­mknęła oczy, znów ob­ry­so­wa­ła jej kszta­łt, po­wtó­rzy­ła so­bie szep­tem na­zwę li­te­ry i se­kun­dę sie­dzia­ła w mil­cze­niu.
Gdy dy­rek­tor­ka Si­gno­ri­na prze­cho­dzi od dziec­kado dziec­ka, uśmie­cha­jąc się za­chęca­jąco, po­ka­zu­jąc nie­zdar­nym pal­com młod­sze­go bra­ta Bru­na, jak wsu­nąć nić przez dziur­kę od gu­zi­ka, po­ma­ga­jąc Jo­ani­nie od­na­le­źć no­wą for­mę, kwa­drat, kątem oka ob­ser­wu­je Mar­ghe­ri­tę.
– To mo­że być cu­dow­ny dzień w roz­wo­ju umy­słu te­go dziec­ka – my­śli, ale nic nie su­ge­ru­je, ani nie przy­śpie­sza na­de­jścia cu­du. Ona tyl­ko cze­ka, ma na­dzie­ję, ob­ser­wu­je.
Na ta­bli­cy jest na­pi­sa­ne ci­sza. Mi­nęły trzy go­dzi­ny, w ci­ągu któ­rych po­nad trzy­dzie­ścio­ro dzie­ci, le­d­wie wy­ro­słych z wie­ku dzie­ci­ęce­go, pra­co­wa­ło bez prze­rwy przy ró­żnych za­jęciach, po­ru­sza­ło się z gra­cją i zu­pe­łną swo­bo­dą po sa­li, zmie­nia­ło za­jęcia tak często, jak chcia­ło, a przy tym wszyst­kim ani ra­zu się nie po­kłó­ci­ło. Ale te­raz, z te­go upo­rząd­ko­wa­ne­go nie­ła­du, na­sta­ła cu­dow­na ci­sza. Nie pa­da żad­ne sło­wo, ale jed­no dziec­ko po dru­gim, rzu­ca­jąc okiem na na­pis, nie­ja­ko in­tu­icyj­nie, z za­mkni­ęty­mi ocza­mi wpa­da w ci­szę, w któ­rej sły­chać trze­pot skrzy­deł pta­ków w ogro­dzie, skrzy­pie­nie okien, da­le­ki dźwi­ęk dzwo­nu. Na­wet ma­ły bra­ci­szek Bru­no wal­czy o to, aby nie ha­ła­so­wać swo­im ma­łym krze­se­łkiem. Nikt nie po­wie­dział do te­go dwu­lat­ka: „Bądź spo­koj­ny”. Ra­czej zo­stał on za­in­spi­ro­wa­ny do od­czu­wa­nia spo­ko­ju.
Ze spo­koj­ne­go po­ko­ju do­bie­gaszep­ta­ne wo­ła­nie Si­gno­ri­ny: „Bru­no, Pic­co­la, Ma­ria, Jo­ani­na, Mar­ghe­ri­ta!”. Lek­ko, bez­sze­lest­nie, ra­do­śnie dzie­ci przy­cho­dzą i tu­lą się w stłu­mio­nej gru­pie do dy­rek­tor­ki. Zwró­ci­ła się do du­szy ka­żde­go dziec­ka, po­chwa­li­ła je za sa­mo­dziel­ną na­ukę w pa­no­wa­niu nad so­bą.
Kie­dy pra­ca z ma­te­ria­ła­mi dy­dak­tycz­ny­mi zo­sta­je wzno­wio­na, Mar­ghe­ri­ta sie­dzi na ma­łym krze­se­łku, wy­ci­szo­na, za­my­ślo­na. Jej usta po­ru­sza­ją się, pal­ce kre­ślą zna­ki w po­wie­trzu i na sto­le przed nią. Gra w ci­szę po­mo­gła tej czte­ro­lat­ce w roz­wo­ju jej du­cha. Te­raz, pod wpły­wem na­głe­go im­pul­su, pod­bie­ga do ta­bli­cy, chwy­ta ka­wa­łek kre­dy i pi­sze: „Ma–ma! Ma–ma!”.
Mar­ghe­ri­ta za­pi­su­je to sło­wo kil­ka­na­ście ra­zy swo­im czy­stym, płyn­nym pi­smem, z za­par­tym tchem, nie­cier­pli­wy­mi po­ci­ągni­ęcia­mi.
– Si­gno­ri­na, Si­gno­ri­na, pi­szę. Pi­szę o mo­jej ma­mie. Pi­szę! – wo­ła ra­do­śnie.
Po­zo­sta­łe dzie­ci pa­trzą w gó­rę ze em­pa­tycz­nym za­in­te­re­so­wa­niem, nie­któ­re od­cho­dzą od swo­ich za­jęć, by tłum­nie zgro­ma­dzić się wo­kół zwy­ci­ęskiej Mar­ghe­ri­ty. Wszyst­kie wy­ra­ża­ją swo­je za­in­te­re­so­wa­nie.
– Mar­ghe­ri­ta pi­sze – mó­wią. U tych star­szych, któ­re już osi­ągnęły ten cu­dow­nyprze­łom w swo­jej edu­ka­cji, wi­docz­na jest nu­ta non­sza­lan­cji.
– My też pi­sze­my – zda­ją się mó­wić. Jest w nich nu­ta ja­kie­jś na­dziei pe­łnej de­kla­ra­cji.
– Pew­ne­go dnia i my na­uczy­my się pi­sać – zda­ją się mó­wić po­zo­sta­łe dzie­ci.
Mar­ghe­ri­ta po­kry­wa ta­bli­cę wy­ra­źnym, du­żym pi­smem. Wy­ma­zu­je to wszyst­ko dla sa­mej ra­do­ści upew­nie­nia się, że jest w sta­nie na­pi­sać to wszyst­ko jesz­cze raz. Kie­dy nad­cho­dzi po­ra obia­du, z tęsk­no­tą spo­gląda na ta­bli­cę, pod­czas gdy z de­li­kat­ną pre­cy­zją ukła­da ta­le­rze na ma­łych sto­li­kach, zręcz­nie ukła­da nóż, wi­de­lec i ły­żkę, prze­no­si na ta­cy pi­ęć kie­lisz­ków na­raz, nie upusz­cza­jąc żad­ne­go, i po­da­je wa­zę z go­rącą zu­pą, któ­ra jest tak du­ża, że pra­wie za­sła­nia jej ma­łą oso­bę. Na­wet szczęście cie­sze­nia się pysz­nym po­si­łkiem skła­da­jącym się z grosz­ku, słod­kie­go pszen­ne­go chle­ba i zu­py w Do­mu Dzie­ci­ęce­go nie w pe­łni za­do­wa­la dziś Mar­ghe­ri­tę. Jej wiel­kie brązo­we oczy nie­ustan­nie zwra­ca­ją się do pierw­sze­go na­pi­sa­ne­go sło­wa.
Po obie­dzie dzie­ci, za­bie­ra­jąc ze so­bą pi­łki, ob­ręcze i za­baw­ki, wy­cho­dzą na go­dzin­ną za­ba­wę do ogro­du.
– Mar­ghe­ri­ta – wo­ła Bru­no. – Cho­dź, będzie­my mie­li Ma­łe­go za osio­łka, a ja go za­przęgnę z to­bą.
Ale ma­ła dziew­czyn­ka, któ­ra zwy­kle pierw­sza za­czy­na za­ba­wę, nie sły­szy je­go słów. Sie­dzi pod krza­kiem ró­ży, jak­by opo­wia­da­ła swo­jej ró­ży o cu­dzie, któ­ry ją dziś spo­tkał. Ona i ró­ża roz­wi­ja­ją się ra­zem. Tak jest ze wszyst­ki­mi dzie­ćmi Mon­tes­so­ri. Otwie­ra­ją one swo­je du­sze tak jak otwie­ra­ją się ko­ro­ny kwia­tów, na­tu­ral­nie, swo­bod­nie, pew­nie.
Mar­ghe­ri­ta jest dziec­kiem swych ro­dzi­ców, jak rów­nież cen­nym bam­bi­no swo­jej rzym­skiej mat­ki. Dzie­ci na ca­łym świe­cie, od wscho­du do za­cho­du, od bie­gu­na do bie­gu­na, są ta­kie sa­me w tych pla­stycz­nych pierw­szych la­tach roz­wo­ju umy­słu. Ma­ją to sa­mo nie­na­sy­co­ne pra­gnie­nie ro­bie­nia, do­ty­ka­nia, by­cia wol­nym w dzia­ła­niu. Nie za­wsze ro­zu­mie­jąc dzie­dzicz­ny spo­sób poj­mo­wa­nia wie­dzy przez ma­łe dziec­ko, ra­ni­my je­go du­cha, tłu­mi­ąc te na­tu­ral­ne in­stynk­ty. Mó­wi­my: nie do­ty­kaj, nie ru­szaj się, po­nie­waż ak­tyw­no­ść na­szych ma­łych Mar­ghe­rit i Bru­nów za­kłó­ca na­sze do­ro­słe stan­dar­dy ży­cia.
Dr Mon­tes­so­ri od­kry­ła, że mó­wie­nie do dziec­ka: nie do­ty­kaj, bądź spo­koj­ny jest zbrod­nią. Ta­kie po­le­ce­nia są szty­le­ta­mi o ostrych kra­wędziach, któ­re za­bi­ja­ją dzie­ci­ęcą du­szę.
Mo­żli­we, że upły­nie jesz­cze tro­chę cza­su, za­nim sys­tem dr Mon­tes­so­ri, po­le­ga­jący na au­to­ma­tycz­nym uru­cho­mie­niu ze­ga­ra umy­słu ma­łe­go dziec­ka i otwar­ciu bram dzie­ci­ęcej du­szy, zo­sta­nie w ca­ło­ści za­adap­to­wa­ny w na­szej ame­ry­ka­ńskiej szko­le. Tak bar­dzo przy­zwy­cza­ili­śmy się my­śleć o szko­le ja­ko o za­tło­czo­nym miej­scu z wie­lo­ma ław­ka­mi, gdzie dzie­ci mu­szą po­zo­stać, fi­zycz­nie i psy­chicz­nie zwi­ąza­ne wo­lą na­uczy­cie­la i nie­ubła­ga­nym to­kiem sys­te­mu na­uki, że sa­la szkol­na Mon­tes­so­ri, w któ­rej, jak wy­ra­ża to sa­ma dr Mon­tes­so­ri, dzie­ci mo­gą po­ru­szać się po­ży­tecz­nie, in­te­li­gent­nie i swo­bod­nie, bez ro­bie­nia ni­cze­go nie­wła­ści­we­go, wy­da­je się nam nie­mo­żli­wo­ścią. Prze­pi­su­je­my na­wet i uczy­my na­sze dzie­ci za­baw zwy­obra­źnią – tak jak­by by­ło mo­żli­we, aby ja­ka­kol­wiek ze­wnętrz­na si­ła mo­gła kszta­łto­wać tę cu­dow­ną si­łę umy­słu, za po­mo­cą któ­rej umy­sł two­rzy no­we ze swe­go trium­fal­ne­go pod­bo­ju świa­ta po­przez zmy­sły.
Ide­al­ne ośrod­ki Mon­tes­so­ri mo­gą być na­szą na­dzie­ją na przy­szło­ść, ale uczy­nie­nie z na­sze­go wła­sne­go do­mu – Do­mu Dzie­ci­ęce­go – jest czy­mś mo­żli­wym do wpro­wa­dze­nia już dziś.
Wpro­wa­dza­nie sys­te­mu roz­wo­ju Mon­tes­so­ri w do­mu nie po­le­ga je­dy­nie na ku­po­wa­niu ma­te­ria­łów dy­dak­tycz­nych, a na­stęp­nie ofe­ro­wa­niu ich swo­jej Mar­ghe­ri­cie i wy­pa­try­wa­niu ich przy­szłe­go cu­dow­ne­go dzia­ła­nia. Ozna­cza­ło­by to sty­mu­lo­wa­nie bez­pra­wia za­miast wol­no­ści. Wie­le z na­szych dzie­ci już ba­wi się kwa­dra­ta­mi i ko­ła­mi, nie wi­dząc, jak kwa­dra­ty i ko­ła two­rzą pi­ęk­no w ar­chi­tek­tu­rze na­szych miast. Wie­le z na­szych dzie­ci do­ra­sta obok otwie­ra­jących się róż, nie roz­wi­ja­jąc się ra­zem z ni­mi. Wi­ęk­szo­ść z nas wo­li za­pi­nać na­szym dzie­ciom far­tusz­ki, wi­ązać im śli­niacz­ki, kar­mić je, niż pro­wa­dzić je do fi­zycz­nej nie­za­le­żno­ści, któ­ra wy­ni­ka z sa­mo­dziel­ne­go wy­ko­ny­wa­nia tych czyn­no­ści. Pra­gnie­my, aby dzie­ci by­ły po­słusz­ne, ale za­miast usta­na­wiać do­bre za­sa­dy w ich umy­słach, któ­rych będą prze­strze­gać swo­bod­nie, je­śli tyl­ko da­my im szan­sę, roz­ka­zu­je­my i ocze­ku­je­my od nich nie­roz­sąd­ne­go po­słu­sze­ństwa wo­bec na­szej nie­spra­wie­dli­wo­ści.
Dom Dzie­ci­ęcy w ka­żdym do­mu będzie miej­scem, gdzie mat­ka jest prze­nik­ni­ęta du­chem ba­da­cza. Ob­ser­wu­je ona swo­je dzie­ci, za­da­jąc so­bie py­ta­nie, dla­cze­go po­stępu­ją w okre­ślo­ny spo­sób. Pro­wa­dzi, a nie rządzi ni­mi. Uczy swo­je dzie­ci fi­zycz­nej nie­za­le­żno­ści, od­kąd tyl­ko po­tra­fią się one sa­mo­dziel­nie po­ru­szać. Uczy je wie­dzieć jak się ubrać i ro­ze­brać, wy­kąpać się, szyb­ko przej­rzeć po­kój, by spraw­dzić, czy jest w po­rząd­ku, otwo­rzyć i za­mknąć drzwi, prze­su­nąć po ci­chu ma­łe krze­sła, sto­li­ki i za­baw­ki, opie­ko­wać się ro­śli­na­mi i zwie­rzęta­mi do­mo­wy­mi – to są pro­ste czyn­no­ści fi­zycz­ne, któ­re po­ma­ga­ją utrzy­mać dzie­ci w wol­no­ści i do­bru. Za­opa­trzy swój Dom Dzie­ci­ęcy w ma­te­ria­ły do kszta­łce­nia zmy­słów. Będzie pro­wa­dzić je pro­sty­mi, lo­gicz­ny­mi kro­ka­mi przy­go­to­wu­jąc je do wcze­sne­go opa­no­wa­nia czy­ta­nia i pi­sa­nia.
Pierw­szym kro­kiem do te­go, aby dać ame­ry­ka­ńskie­mu dziec­ku szan­sę na na­tu­ral­ny i ak­tyw­ny roz­wój, tak jak to ro­bi­ła Mar­ghe­ri­ta, jest wy­pe­łnie­nie na­szych do­mów du­chem Mon­tes­so­ri. Będzie­my mie­li nie­ogra­ni­czo­ną cier­pli­wo­ść do błędów i idio­syn­kra­zji dzie­ci­ństwa, pa­mi­ęta­jąc, że nie tyl­ko chce­my roz­wi­jać ma­łych mężczyzn i ko­bie­ty, ale tak do­sko­na­łe dzie­ci, jak to tyl­ko mo­żli­we. Będzie­my sta­rać się ota­czać się ty­mi wpły­wa­mi mi­ło­ści, mi­ło­sier­dzia, pi­ęk­na i pro­sto­ty, któ­re do­brze będzie, aby na­sze dzie­ci rów­nież od­czu­wa­ły. Za­ofe­ru­je­my im naj­lep­sze je­dze­nie, naj­wi­ęk­szą ilo­ść po­wie­trza, naj­ja­śniej­sze pro­mie­nie sło­necz­ne, naj­mniej znisz­czo­nych rze­czy, naj­wi­ęcej za­chęty, mi­ni­mum przy­mu­su.
Nasz sto­su­nek do dziec­ka będzie ta­ki, jak le­ka­rza, dla któ­re­go naj­mniej­sza zmia­na symp­to­mu jest sy­gna­łem do zmia­ny le­cze­nia, dla któ­re­go uła­mek po­stępu mie­rzy ca­łą je­go roz­pi­ęto­ść. Na­le­ży pro­wa­dzić sta­ran­ny do­mo­wy re­jestr umy­sło­we­go, mo­ral­ne­go i fi­zycz­ne­go roz­wo­ju dziec­ka, a oka­że się, że zdjęcie ci­ęża­ru si­ły i przy­mu­su z ra­mion ma­łe­go dziec­ka da mu im­puls nie tyl­ko do roz­wo­ju umy­słu, ale i do osi­ągni­ęcia wi­ęk­szej si­ły fi­zycz­nej.
Wie­le nie­po­ro­zu­mień do­ty­czących sys­te­mu Mon­tes­so­ri wy­ni­kło z na­szej zbyt li­be­ral­nej in­ter­pre­ta­cji sło­wa wol­no­ść ja­ko bez­pra­wie. Po­win­no ono być in­ter­pre­to­wa­ne ra­czej ja­ko sa­mo­kie­ro­wa­nie. Dom, w któ­rym za­pew­nia się dzie­ciom do­bre wa­run­ki ży­cia, w któ­rym umo­żli­wia się im na­tu­ral­ny roz­wój, w któ­rym za­spo­ka­ja się ich tęsk­no­tę za tym, by do­strze­gać, do­ty­kać, wa­żyć, wąchać i sma­ko­wać na ty­le, na ile jest to mo­żli­we, i w któ­rym pro­wa­dzi się dzie­ci do te­go, by by­ły tak nie­za­le­żne od po­mo­cy do­ro­słych, jak to tyl­ko mo­żli­we, sta­no­wi pod­sta­wę edu­ka­cji Mon­tes­so­ri.
VA­LIA
Wy­cho­wa­nie fi­zycz­ne w sys­te­mie Mon­tes­so­ri
Valia by­ła dla swo­jej mat­ki ma­łą nie­zna­jo­mą. Cho­ciaż mat­ka no­si­ła, pie­ści­ła, kąpa­ła, ubie­ra­ła i roz­bie­ra­ła ró­żo­we cia­ło, w któ­rym znaj­do­wa­ła się du­sza dziec­ka, nie zna­ła te­go cia­ła. A Va­lia osi­ągnąw­szy trzy la­ta, by­ła ona do­brym dziec­kiem, choć gru­bym, z lek­ko zgi­ęty­mi ko­ńczy­na­mi, zmęczo­nym kręgo­słu­pem i nie­zgrab­ny­mi, nie­zdar­ny­mi pal­ca­mi.
– Sie­dź w swo­im krze­se­łku, Va­lia. Po to są krze­sła – upo­mi­na­ła w do­mu ma­ma Va­lii, gdy dziec­ko ra­do­śnie drep­ta­ło po podło­dze na czwo­ra­kach lub le­ża­ło na brzu­chu, ba­wi­ąc się za­baw­ka­mi.
– Spa­ce­ruj po ogro­do­wej ście­żce jak ma­ła da­ma – na­ma­wia­ła, kie­dy Va­lia, za­bra­na na spa­cer, wspi­na­ła się na naj­ni­ższą po­przecz­kę sąsied­nie­go pło­tu i szła wzdłuż niej bo­kiem, al­bo zwi­sa­ła z gó­ry, a jej gru­be no­gi ko­ły­sa­ły się w po­wie­trzu.
– Nie skacz. Ska­ka­nie jest ha­ła­śli­we i nie­sto­sow­neu ma­łych dziew­czy­nek – roz­ka­za­ła mat­ka, gdy Va­lia, przy­wie­zio­na do Do­mu Dzie­ci­ęce­go Trion­fa­le w Rzy­mie, pod­ska­ki­wa­ła we­so­ło na sze­ro­kich ka­mien­nych scho­dach.
Ale dy­rek­tor­ka te­go miej­sca nie wy­po­wia­da­ła w kie­run­ku Va­lii ani sło­wa na­ga­ny. Pa­trzy­ła na zgi­ęte nó­żki, któ­re z tru­dem utrzy­my­wa­ły ci­ężar pulch­ne­go cia­łka, pa­trzy­ła na bez­sil­ne rącz­ki dziec­ka, któ­re nie mo­gły chwy­cić z ja­kąkol­wiek si­łą rączek za­baw­ko­wej tacz­ki, któ­rą in­ne dziec­ko po­da­ro­wa­ło Va­lii do za­ba­wy.
– Czy zwró­ci­łaś uwa­gę na ko­ńczy­ny dziec­ka – za­su­ge­ro­wa­ła dy­rek­tor­ka mat­ce.
Oczy mat­ki po­wędro­wa­ły na szkol­ne po­dwór­ko, gdzie Va­lia z tru­dem nadąża­ła za in­ny­mi krzep­ki­mi, ma­ły­mi ko­bie­ta­mi i mężczy­zna­mi, któ­rzy w dłu­gich, ra­do­snych rzędach wo­zi­li swo­je za­baw­ko­we tacz­ki w gó­rę i w dół. Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.
– Mo­że i są krzy­we, ale cóż wi­ęcej mo­żna zro­bić z cia­łem dziec­ka, jaktyl­ko na­kar­mić je i przy­kryć? – py­ta­ła znie­chęco­na.
– Ach, La Dot­to­res­sa mó­wi, że mo­że­my zro­zu­mieć cia­ło ma­łe­go dziec­ka – w pro­sty spo­sób od­pa­rła dy­rek­tor­ka. Edu­ka­cja mi­ęśni Va­lii roz­po­częła się te­go sa­me­go dnia, w tej sa­mej chwi­li.
Cen­ne są po­dwór­ko­we przy­rządy do roz­wo­ju fi­zycz­ne­go dzie­ci.