Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Intrygujący, drapieżny kryminał, a zarazem świetnie napisana powieść psychologiczna. Jego akcja toczy się w latach 80-tych XX wieku, które przedstawione są bez retuszu i na serio. W przeciwieństwie do innych książek tego autora, nie jest to lektura lekka i zabawna – tym razem uderzył on w ton poważniejszy. Jedna rzecz się nie zmienia – gdy na kartach powieści pojawi się trup, do akcji wkroczy milicyjny duet: sierżant Fidybus i porucznik Karbolek. Jednak w tej powieści nie zawsze są oni przyjaźni i dobroduszni – potrafią być również bezwzględni. Sprawa jest nietypowa, bowiem miejscem zbrodni jest szpital.
Książka ta została ukończona w roku 1985 jednak nie została od razu wydana – tak jak inne kryminały Jeremiego Bożkowskiego – ale ukazuje się dopiero teraz, czyli w roku 2021.
Były plany, aby powieść ta została przeniesiona na ekran, o czym świadczy jej maszynopis, który znajduje się w zbiorach Filmoteki Narodowej – Instytutu Audiowizualnego, gdyż na jego pierwszej stronie widnieje potwierdzenie złożenia go w Zespole Filmowym „Iluzjon”.
GRZEGORZ CIELECKI:
Karbolek i Fidybus po raz czwarty.
Impreza była ostra. Dość powiedzieć, że Zdzisiek Śląski, chłop w sile wieku, ulokowany wysoko w handlu zagranicznym, poczuł się źle i szybko wylądował w szpitalu, gdzie stwierdzono zawał. Kilka dni później zmarł, ale okazało się, że nie była to śmierć naturalna, tylko najpewniej ktoś Zdzicha udusił. Taki mamy punkt wyjścia w czwartej powieści kryminalnej Jeremiego Bożkowskiego „Dziękuje, wolę więzienie”.
W tym miejscu na scenie pojawia się dwóch milicjantów – sierżant Fidybus i porucznik Karbolek. Ci funkcjonariusze to jak awers i rewers rodzimych organów ścigania z późnego PRLu. Fidybus działa nieco nieoficjalnie, ale ma wyczulone wszystkie zmysły, zna ludzką duszę jak mało kto. Z kolei porucznik Karbolek, to oficer prawy i zdyscyplinowany, działający według narzuconych reguł. Panowie pochodzą z dwóch różnych światów i może nie do końca się lubią, ale za to znakomicie uzupełniają. Śledztwo jest skomplikowane. Nie ma bowiem pewności, czy morderstwa mógł dokonać ktoś z pracowników szpitala, czy też osoba która niepostrzeżenie wdarła się do budynku przy ulicy Kociej (sic!).
Twórczości Jeremiego Bożkowskiego (pseudonim literacki Bożeny Ciecierskiej-Więcko) na pewno nie trzeba przedstawiać miłośnikom kryminałów doby PRLu. Wszystkie trzy opublikowane wówczas powieści (w serii Z Jamnikiem): „Piękna kobieta w obłoku spalin”, „Zbrodnia na eksport” i „Msza za mordercę”, są bowiem doskonale znane i pamiętane w kręgu miłośników gatunku. Dlatego prawdziwą gratką jest ukazujący się właśnie tytuł „Dziękuję, wolę więzienie”. Jest to bowiem pierwsze wydanie po blisko 40 latach od powstania książki. A podstawą druku stał się maszynopis pozyskany przez wydawcę od rodziny Autorki.
Realia bardzo przaśnych, szarych i męczących lat 80. Bożkowski ukazuje w sobie charakterystycznym groteskowym świetle. Stąd dziwnie wymyślne nazwy ulic (np. Opadających Róż) i skróty myślowe: „Jadła kiedyś banana. Na początku Gierka”. Dla starszych czytelników wszystko jest tu zrozumiałe, za to młodszym może wydać się zupełnie nieczytelne. Dlatego też tym bardziej warto sięgać po książki Jeremiego Bożkowskiego, a po „najnowszą” z nich w szczególności. Starsi bowiem docenią bardziej intrygę i studium charakterów, młodsi zaś walor historyczny. Bo cóż to mogła być za czekolada za 300 zł (sic!). Nie dość, że cena dziwna, to i jeszcze kupić niełatwo. Albo co oznacza stwierdzenie: „Obie jesteśmy z chamów”. Określenie „cham” wróciło do łask i często pojawia się w tytułach rozmaitych książek historycznych – oznacza po prostu chłopa. Wszyscy my bowiem z chłopstwa się wywodzimy. Z kolei pantofle granatowe ze „zrzutów”, to zapewne tzw. odrzuty z eksportu, czyli artykuł który miał pójść za granicę, a za jakiegoś powodu (niekoniecznie oficjalnego) trafił do szczęśliwego rodzimego odbiorcy.
Wracając do śledztwa. Karbolek i Fidybus – każdy na swój sposób – badają wszelkie możliwe powiązania między ofiarą, a jej bliskimi, znajomymi i pracownikami. Pojawiają się kolejne tropy i coraz to inne hipotezy. Sposobność uśmiercenia Zdziśka miał lekarz Kmita, kilka pielęgniarek, może ktoś ze współpacjentów, ale równie dobrze żona Halina, a nawet jej siostra. A zatem kto i dlaczego? Żeby odpowiedzieć na to zasadnicze pytanie trzeba nieźle „zakombinować”, jak to pięknie ujął Jeremi Bożkowski.
AGNIESZKA POLANOWSKA (zebynieprzepadlo.blogspot.com):
Do warszawskiego szpitala trafia z podejrzeniem zawału wpływowy urzędnik Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Po kilku dniach mężczyzna zostaje zamordowany. Śledztwo w tej sprawie prowadzą porucznik Karbolek i sierżant Fidybus. Wśród podejrzanych znajduje się między innymi młoda, piękna żona zmarłego, jej zawistna siostra oraz pracownicy szpitala z przystojnym lekarzem na czele. Niewykluczone też, że w grę wchodzi ktoś z licznych „służbowych” wrogów ofiary. Sprawę komplikuje specyfika szpitalnego mikroświata, w którym milicjanci muszą nauczyć się poruszać. Klimat noweli jest poważniejszy, „cięższy” niż chociażby w „Mszy za mordercę”. Zwracają uwagę pogłębione portrety psychologiczne niektórych postaci.
(Wykorzystano powyżej fragmenty recenzji „Ostatnie śledztwo sierżanta Fidybusa”)
ANNA LISOWSKA:
Było to dawno temu, w czasach kiedy oficjalnie nie było zwyczajnej Polski, tylko PRL. Kiedy sklepy były pełne dziadostwa – a po to dziadostwo kolejki były przeogromne. Na tle szaroburej rzeczywistości dopadłam wtedy książki Jeremiego Bożkowskiego: „Zbrodnia na eksport”, ,”Piękna kobieta w obłoku spalin”, „ Msza za mordercę” i wpadłam, zachwycona wykreowanymi przez Autora postaciami – podporucznika Karbolka i sierżanta Fidybusa. Co ja się wtedy naszukałam, naszperałam, nazawracałam głowy znajomym: kto to jest Jeremi Bożkowski? A Internetu wtedy nie było. Teraz już wszystko jasne – Autorką jest pani Bożena Ciecierska-Więcko i niestety już więcej niczego nie napisze. Wydawnictwo Estymator postanowiło wydać wszystkie jej pozycje w formie e-booków a jako wisienkę na torcie dołożyło, nigdzie dotąd nie publikowaną książkę Autorki – „Dziękuję, wolę więzienie”.
Lata osiemdziesiąte, ustrój (jedynie słuszny) mocno kuleje, ale dycha. Biedni są biedni, zamożni bogacą się zwykle na przekrętach, firmy polonijne zaczynają funkcjonować, ale posada w Handlu Zagranicznym to jak chwyt Pana Boga za nogi – możliwości ogromne i prestiż wśród znajomych, że ho ho. Halina Śląska ma szczęście; jest żoną Zdzisława, który to Zdzisław właśnie w HZ pracuje. Właściwie tyra na podrzędnym stanowisku, ale może wyjeżdżać za granicę, żeby wykonać na boku kilka machlojek i dorobić. Ot, żeby żonie starczyło na zakupy w PEWEX-ie. Po jednym z wielu przyjęć, obficie zakrapianych – organizm Zdzisława odmawia posłuszeństwa i wyżej wymieniony ląduję w szpitalu ze stanem przedzawałowym. Samo życie. Halinie wali się świat – a właściwie światek – dostatni, wolny od trosk, jak przeżyć od pierwszego do pierwszego. Mąż leżący na korytarzu zamiast na Erce [teraz to się nazywa SOR], skandal. On ma żyć, zarabiać i ją, Halinę wielbić. Zaczyna działać w jedyny, znany sobie sposób: „pan nie wie, kim jest mój mąż” i „trzeba dać”. Doktor Kmita nie bierze – chyba jedyny w szpitalu – ale pacjenci go uwielbiają, bo nie tylko leczy, ale traktuje ich jak ludzi a nie jednostki chorobowe. Wezwana (ku pokrzepieniu i wsparciu Haliny) jej siostra Marta, przybywa z radością, by pomieszkać w komforcie. Siostry nie przepadają za sobą, ale nieszczęście jednoczy. I wtedy dostają wiadomość telefoniczną, że Zdzisław nie żyje – został zamordowany.
Do akcji wkracza duet: porucznik Karbolek i sierżant Fidybus. Pierwszy regulaminowy do bólu, czyli typowy milicyjny tłuk z klapkami na oczętach i wieczny sierżant w koszuli w kratę, z długimi włosami i sumiastymi wąsami. U mnie Fidybus ma twarz Kobuszewskiego (plus wąsy) – wysoki na twarzy, pociągłego wzrostu. Śledztwo rusza. Podejrzanych nie brakuje, tylko z motywem gorzej. Kto wypowiada kwestię tytułową? Więcej nie powiem. Tradycyjne spory między Karbolkiem i Fidybusem, mistrzowsko ukazane realia lat osiemdziesiątych. Szpitalne realia: pacjenci, lekarze, pielęgniarki, salowe, młodzież zbierająca punkty na studia, ordynator z dużą torbą na wyrazy wdzięczności. Tak to wyglądało, mniej więcej. Trzeba przeczytać. Podróż sentymentalna? A niech Pan Bóg broni! Ku przestrodze raczej.
Jeremi Bożkowski to pseudonim literacki Bożeny Ciecierskiej-Więcko (1935–1986).
Projekt okładki: Olga Bołdok
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 180
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jeremi Bożkowski
DZIĘKUJĘ, WOLĘ WIĘZIENIE
Wydawnictwo Estymator
www.estymator.net.pl
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-67021-21-0
Copyright (C) Antoni Więcko i Karolina Szafert
Projekt okładki: Olga Bołdok
Jeremi Bożkowski to pseudonim literacki Bożeny Ciecierskiej-Więcko. Niniejszy tekst został ukończony w 1985 roku. Pochodzi z archiwum rodzinnego Antoniego Więcko – męża autorki. Nie był dotychczas nigdzie publikowany.
Wyszli ostatni goście. Świt wstał szary i mętny, śmierdziało petami zgaszonymi w nieopróżnionych talerzach. Wokół stołu, na stole, w kawiorze i w bigosie, na dywanie i na kanapie lśniły rozsypane perły Asi, kierowniczki śródmiejskiej „Desy”. Szarpnięte, rozdarte namiętnym gestem przez Andrzejka z firmy polonijnej. Halina wzięła do ręki jedną z nich.
– Fałszywe – pomyślała – prawdziwe wyjmowałaby nawet zębami z zarzyganych talerzy.
Ten gest Andrzeja był tak samo fałszywy. Nie chciał przecież od Asi pereł ani cnoty. Chciał zezwolenia na wywóz, które ona mogła załatwić. Ale Andrzej nie wiedział, że „kochaś” od zezwoleń już odpłynął w siną dal.
Halina zebrała talerze, sprawdziła, czy żaden nie uszkodzony. Ta porcelana jest niepowtarzalna. Zdzicho nie ma już interesów w tamtej stronie świata.
Wszyscy wyszli stąd obżarci i napici. Większość załatwiła swoje sprawy erotyczne i zawodowe. A więc będą zadowoleni. I wdzięczni.
Tylko Zdzisław nie załatwił nic. Spił się chyba na samym początku. Siedział i coś mamrotał. Blady, sztywny, jak kołek. Przez pół dnia wbijała mu w głowę, że ma obskoczyć redaktor Kopalską. Że o niczym innym nie musi myśleć. Redaktor była bezkompromisowa. Oczywiście na rozkaz. Ale ten rozkaz mógł nadejść lada chwila. W kryzysie każdy zakup może okazać się błędem, a zakup dolarowy – sabotażem. To słowo dawno wyszło już z mody, ale Halinie wydawało się, że wraca.
– Wstań do cholery! – wrzasnęła wściekła, patrząc jak mąż pochyla się bezwładnie nad pełnym kieliszkiem – wstań i pomóż mi! Przecież kuchty nie ma!
Nie ruszył się i mamrotał dalej. Postawiła przed nim z trzaskiem tacę pełną brudnych sztućców i wtedy usłyszała:
– Boli, tu boli… Nie, nie rusz… Boli… Hałas… Daj spokój.
– Gdzie boli? – krzyknęła zniecierpliwiona, bo jeszcze nie wierzyła. Kiedy dotknął ręką mostka, zrozumiała, że to się jednak stało. Właściwie musiało się stać.
Miał zaledwie pięćdziesiąt kilka lat, ale już bał się młodych. Znali języki, umieli się ubrać tak, że nie różnili się od tamtych, za granicą. Może wiedzieli nie więcej od niego. Na razie. Czas pracował na ich korzyść. Zdzisław bał się. Więc harował. Coraz zajadlej, coraz więcej.
Numer pogotowia był zajęty. Zbiegła do garażu, wyprowadziła samochód. Na górze mąż siedział oparty czołem o stół. Z wywróconego kieliszka przezroczyste krople spadały na pąsowy dywan.
Z trudem sprowadziła go na dół. Ostry dyżur miał szpital na Kociej. Rudy, pękaty doktorek przecierał dłonią zaspane oczy. Oprzytomniał, zbadał.
– Mąż zostaje – powiedział i nacisnął jakiś guziczek. – Proszę mu przynieść potrzebne rzeczy. Łóżko na R-ce – rzucił w brzęczący mikrofonik. – Niech pani się nie martwi. Wszystko będzie dobrze.
* * *
Wjechała na górę za jeden uśmiech i 50 zł. Obok windy wisiał napis „Tylko dla chorych i personelu”. Stanęła w drzwiach i chciała spytać, gdzie jest R-ka, kiedy wzrok jej padł na łóżko w korytarzu. Obok ubikacji. Chory był odkryty. Zobaczyła znajome francuskie kalesonki w zielone kropeczki.
Zdrętwiała ze zgrozy. Wokół słychać było krzyki, brzękanie basenami, wrzask jakiejś, skręcającej się z bólu, kobiety. Nad Zdzisławem pochylał się lekarz, mówił coś, czego prawdopodobnie w tym hałasie nie słyszał ani Zdzisiek, ani on sam. Przez korytarz szła salowa z wiadrem i rozchlapywała szmatą na kiju mokre błoto po całej podłodze. Halina odzyskała głos.
Rzuciła torby na mężowskie łóżko i zawołała:
– To są warunki do leczenia chorych na serce? Mąż miał być na R-ce! Nie liczycie się z ludzkim życiem! Ja wiem! Ale jak mąż tu umrze, to pan będzie za to siedział – lekarz wyprostował się, zsunął słuchawki. Patrzył z góry na jej furię spokojnymi, szarymi oczami.
– Ja na to nie pozwolę! On musi leżeć w sali – wrzasnęła jeszcze głośniej, bo drażnił ją zarówno jego spokój jak i to, że musiała mocno zadzierać głowę żeby spojrzeć w twarz mężczyźnie, z którym postanowiła wygrać. Wiedziała, że z pozycji wróbelka, zwycięstwo staje się problematyczne.
– Stan pani męża nie wymagał, naszym zdaniem, dłuższego pobytu na reanimacji – przemówił wreszcie. Głos miał równie spokojny, jak oczy. Niski, łagodny, ale było w nim tyle chłodu, że wykluczał zarówno wszelką poufałość, jak i nadmierną ekspresję. Halina przystopowała i zaczęła z innej beczki.
– Panie doktorze – rzekła z godnością – nie żądałabym przeniesienia, gdyby mąż był zwykłym, szarym człowiekiem. On zajmuje wysokie stanowisko w handlu zagranicznym. To teraz takie ważne w tym kryzysie! – westchnęła. – Mam nadzieję, że weźmie pan pod uwagę moją informację i po południu spodziewam się już zostać męża na sali – powiedziała to jak dama do dżentelmena, ale lekarz bynajmniej nie okazał się dżentelmenem. Przynajmniej w jej pojęciu.
– W naszym szpitalu jest taki zwyczaj, że w miarę odchodzenia chorych z sali, wprowadza się tam pacjentów z korytarza. Pani mąż ma szansą przenieść się do sali za 2-3 dni.
– Tak pan uważa? – uśmiechnęła się ironicznie. – Postaram się, żeby pan zmienił zdanie.
* * *
– Możesz teraz u mnie zamieszkać. Zdzisław się z tego szybko nie wyliże. To zawał! Oni twierdzą, że nie, że złapany w porę, ale czy ja wiem? Znasz te metody – wszystko jest dobrze, tylko pacjent umarł. Jeszcze do tego lekarz cham, że nie daj Boże. Ale ja go nauczę grzeczności! Który chcesz pokój? Służbówka ci wystarczy? – Marta skinęła głową. Mogła się tego spodziewać po swojej dobrze ustawionej siostrze, której przytulne mieszkanie składało się z trzech dużych pokoi i sporej kuchni. Przy niej była maleńka służbóweczka: 3 x 3 m.
Oczywiście zdawała sobie sprawę, że nikt jej nie wyrzuci jeśli zechce usiąść przed kolorowym telewizorem w 27-metrowym salonie, że będzie mogła zagrzać swój garnuszek kawy w lśniącej peweksowską glazurą kuchni, i że w ogóle wszystko – jak powiedziała Halina – jest do jej dyspozycji. Mimo to propozycja zabolała. Zostawiła zadrę. Gdyby Halina miała tyle taktu, żeby pozostać przy pytaniu „który chcesz pokój” wtedy być może Marta powiedziałaby łaskawie „wystarczy mi służbówka”. Ale być może powiedziałaby zupełnie co innego…
Wynajmowała dotąd podobną klitkę, „przy rodzinie” i jako samotna, była ostatnia w kolejce po mieszkanie. Rodzina miała tatę pijaka, mamę brudasa i dwoje niezbyt rozgarniętych ale za to bardzo złośliwych dzieciaków. Siostra, zapraszając Martę do swego domu, robiła jej prawdziwą łaskę. Niestety nie zamierzała przesadzać w swojej łaskawości. Nie chciała uczynić tego jednego gestu, który za parę tygodni, zrobiłby je równymi sobie.
– Będzie mi z tobą raźniej. Czuję się bardzo samotna. A tobie chyba też lepiej tu, niż u Lepiańskich? Czy oni nadal nie myją wanny?
– Daj spokój! – machnęła ręką Marta. – Oni nigdy niczego nie myją, nie sprzątają. Już dawno postanowiłam sobie znaleźć coś innego. Jakiś kulturalny dom.
– Dobrze, przywieź rzeczy, rozgość się i masz czas na szukanie. Rozumiesz, w służbówce nie trzeba niczego zmieniać, jest pusto. Ułożysz sobie wszystko według własnego gustu. Ja zaraz biegnę do szpitala. Jak myślisz? Ile mu dać?
– Komu?
– Oj, głupia jesteś! Lekarzowi przecież. Jeśli ten drętwy będzie go leczył, trzeba będzie chyba władować w niego sporo. Żeby spojrzał raz po ludzku. Może wsadzić mu parę zielonych? Co?… Nie, bez przesady! Na „dolce” musi zasłużyć. Wsadzę mu na początek piątkę. Wystarczy?
– Nie wiem. Jak uważasz.
– Bzdura! Pięć dają dziady. Wrzucę mu dychę, żeby wiedział z kim ma do czynienia.
* * *
Zdzisław Śląski z trudem otworzył oczy. Były jakby zlepione. Ale ktoś coś do niego mówił. Zobaczył nad sobą twarz chudej staruszki, której oczka błyszczały ciekawością. Gdyby wiedział, że to nie lekarz, udałby że śpi.
– To córka była? Ładna kobieta! – mężczyzna milczał. – A jeść panu przyniosła? Bo tu takie wszystko dają pomiędlone, proszę pana. Takie, wie pan, papkowate. A ja jeszcze mam dużo zębów własnych, to bym sobie coś pogryzła – kłapnęła szczękami. – A pan nie? – Zdzisław odwrócił się plecami. Poczuł ból. Znieruchomiał. – Niech pan powie, żeby córka panu coś porządnego przyniosła. Schabowy albo wątróbkę z cebulą.
– To nie żadna córka! To żona – wrzasnął wyprowadzony z równowagi, ale ten wrzask okazał się tylko ochrypłym skrzekiem. Staruszce wystarczyło – uśmiechnęła się pad nosem. Czuła się wygrana – pan w zagranicznej piżamie przemówił.
– Śliczna! Pan musi być bogaty, jak pan takiej może dogodzić. Willę pan ma?
– Nie! – warknął widząc, że się jej nie pozbędzie. – Mieszkam …w zwykłym… kwaterunkowym miesz…kaniu… – mówił z trudem, ale staruszki to najwyraźniej wcale nie zniechęcało.
– Kwaterunkowe, pan mówi… Ciekawe!… Ile pan płaci miesięcznie za komorne? Ćwierć tego co kosztowała ta piżama? Czy połowę?
– Nie wiem… piżamę dostałem w prezencie… Własnych zmartwień pani nie ma?
– Och, tego to ja mam! – staruszka siadła na przeciwległym łóżku bujając w powietrzu krótkimi nóżkami obutymi w niciane paputki. – Dlatego lubię porozmawiać z tymi, co nie mają.
– Też się pani wybrała! – burknął Zdzisław.
– A co panu brakuje? Niestary pan jeszcze, żonkę ma o 20 lat młodszą, ale jaką staranną! Troszczy się o pana. Widać dużo pan dla niej wart…
KONIEC BEZPŁATNEGO FRAGMENTU
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI