Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Dziennik Anne Frank należy do ścisłego kanonu literatury światowej. Został spisany w latach wojny w formie pamiętnika przez nastoletnią Holenderkę pochodzenia żydowskiego. Dziennik żyjącej w ukryciu dziewczynki uważany jest dzisiaj za najbardziej przemawiające do naszej wyobraźni i do naszych uczuć świadectwo o tym, czym była hitlerowska okupacja podczas II wojny światowej. Jak to się stało, że to właśnie relację z przerwanego życia Anne Frank historia wybrała na symbol okaleczonego wojną pokolenia czy wręcz na symbol czasów, w których horror stał się normą dla ludzkiego życia? Inni młodzi ludzie, rówieśnicy Anne Frank, opisywali, co widzieli i czego doświadczyli w gettach na terenie Polski czy innych krajów okupowanych przez Niemców. Dlaczego właśnie ta relacja chwyciła za serca i zawładnęła wyobraźnią czytelników na całym świecie? Odpowiedź znajduje się w tej książce.
Dziennik Anne Frank został wpisany na sławną listę 100 książek XX wieku pisma „Le Monde”, a także na listę UNESCO najbardziej wartościowych dokumentów świata. Był przedmiotem inscenizacji filmowych i teatralnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 480
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PRZEDMOWA
Anne Frank prowadziła dziennik od 12 czerwca 1942 do 1 sierpnia 1944 roku. Początkowo pisała go wyłącznie dla siebie. Później, pod koniec marca 1944 roku Gerrit Bolkestein, minister edukacji sztuki i nauki w holenderskim rządzie na uchodźstwie w Londynie, zapowiedział w programie radia BBC, że po wojnie zostanie sporządzony zbiór dzienników i listów pisanych w czasie wojny przez naocznych świadków i przedstawiających cierpienia narodu holenderskiego pod niemiecką okupacją, które będą mogły być udostępnione społeczeństwu. Szczególnie podkreślił, że w grę wchodzą listy i dzienniki.
Pod wpływem tego apelu Anne Frank postanowiła, że kiedy skończy się wojna, opublikuje książkę na podstawie swojego dziennika. Zaczęła przepisywać i edytować to, co dotąd napisała, wprowadzając poprawki do tekstu, opuszczając fragmenty, które uznała za mniej interesujące, i dopisując inne z pamięci, zachowując równocześnie styl swojego oryginalnego dziennika. W pracy naukowej The Diary of Anne Frank: The Critical Edition (1989) pierwsza nieedytowana wersja dziennika określana jest jako wersja a, by odróżnić ją od drugiego edytowanego dziennika, który figuruje w pracy jako wersja b.
Ostatni wpis w dzienniku Anne datowany jest na 1 sierpnia 1944 roku. Czwartego sierpnia cała ósemka ukrywająca się w Tajnym Aneksie została aresztowana. Dzienniki Anne odnalazły dwie sekretarki pracujące w budynku, Miep Gies i Bep Voskuijl, w postaci luźnych kartek porozrzucanych po podłodze. Miep Gies pozbierała je starannie i upchnęła na przechowanie do szuflady biurka. Po wojnie, kiedy było już jasne, że Anne nie żyje, Miep oddała dzienniki ojcu Anne, Ottonowi Frankowi, sama ich nie czytając.
Po długich wahaniach Otto Frank postanowił spełnić życzenie córki i opublikować jej dziennik. Wybrał wpisy z wersji a i b i stworzył z nich kompilację, później określaną mianem wersji c. Jest ona krótsza i znana czytelnikom na całym świecie jako Dziennik młodej dziewczyny.
Dokonując takich, a nie innych wyborów, Otto Frank musiał uwzględnić szereg czynników. Po pierwsze, książka musiała być krótka, żeby spełniała warunki postawione przez holenderskiego wydawcę i mogła wejść w skład przygotowywanej serii. Ponadto zostało usuniętych szereg fragmentów dotyczących seksualności Anne; w czasie kiedy przygotowane było pierwsze wydanie w 1947 roku, nieobyczajne było pisanie otwartym tekstem o seksie, zwłaszcza w literaturze młodzieżowej. Z szacunku dla zmarłej Otto Frank opuścił także wiele mało pochlebnych fragmentów o swojej żonie i pozostałych mieszkańcach Tajnego Aneksu. Anne Frank, która miała trzynaście lat, gdy zaczynała pisać swój dziennik, i piętnaście, kiedy została zmuszona, by przestać, pisała o swoich sympatiach i antypatiach bez ogródek.
Gdy Otto Frank zmarł w 1980 roku, zgodnie z jego testamentem rękopisy córki trafiły do Holenderskiego Instytutu Dokumentacji Wojennej (ang. Netherlands State Institute for War Documentation; niderl. Nederlands Instituut voor Oorlogsdocumentatie, NIOD) w Amsterdamie. Ponieważ od chwili jego wydania kwestionowano autentyczność Dziennika, Holenderski Instytut Dokumentacji Wojennej zlecił gruntowne badania. Jak tylko ustalony został ponad wszelką wątpliwość autentyzm Dziennika, został on wydany w całości, razem z wynikami żmudnych badań. Wydanie krytyczne (ang. The Critical Edition) zawiera nie tylko wersje a, b i c, lecz także artykuły na temat historii rodziny Franków, okoliczności towarzyszące ich aresztowaniu i deportacji, badania grafologiczne pisma Anne – dokument i użyte materiały.
Fundacja Anne Frank (ang. Anne Frank Foundation; niem. Anne Frank Fonds) w Bazylei (Szwajcaria) jako wyłączny spadkobierca testamentowy Ottona Franka odziedziczyła także prawa autorskie do dzieła jego córki i zdecydowała się wydać nową, rozszerzoną wersję Dziennika przeznaczoną dla zwykłego czytelnika. Nowe wydanie w żaden sposób nie podważa rzetelności wersji redagowanej przez Ottona Franka, która jako pierwsza ukazała światu ten dziennik i jego przesłanie. Zadanie kompilacji rozszerzonej wersji Dziennika powierzono pisarce i tłumaczce Mirjam Pressler. Książka wydana przez Ottona Franka została obecnie rozszerzona o fragmenty z wersji a i b. Ostateczna wersja pod redakcją Mirjam Pressler, zatwierdzona przez Fundację Anne Frank, zawiera w przybliżeniu 30 procent więcej materiału i jej celem jest danie bardziej dokładnego wglądu w świat Anne Frank.
Pisząc tę drugą wersję (b), Anne wymyśliła pseudonimy dla ludzi pojawiających się na kartach książki. Początkowo chciała nazywać się Anne Aulis, a później Anne Robin. Otto Frank jednak postanowił, że członkowie jego rodziny będą występować pod swoimi prawdziwymi nazwiskami, natomiast pozostałe postaci – zgodnie z życzeniem Anne – mają nazwiska przybrane.
Prawdziwe nazwiska osób ukrywających się w Tajnym Aneksie:
RODZINA VAN PELS (z Osnabrück, Niemcy)
Auguste van Pels (ur. 9 września 1900 roku)
Hermann van Pels (ur. 11 marca 1898 roku)
Peter van Pels (ur. 9 listopada 1926 roku)
W rękopisie nazywani przez Anne: Petronella, Hans i Alfred van Daan, a w książce: Petronella, Herann i Peter van Daan.
FRITZ PFEFFER
(ur. 30 kwietnia 1889 roku w Giessen, Niemcy)
Nazwany przez Anne w rękopisie i w książce Albert Dussel.
DZIENNIK
12 CZERWCA 1942
Mam nadzieję, że będę mogła zwierzyć Ci się ze wszystkiego, jak jeszcze nigdy nikomu, i ufam, że będziesz dla mnie ogromnym wsparciem.
DOPISEK ZAMIESZCZONY PRZEZ ANNE 28 WRZEŚNIA 1942
Miałam w Tobie do tej pory ogromne wsparcie, tak jak i w Kitty, do której teraz pisuję regularnie. Taki sposób prowadzenia dziennika odpowiada mi znacznie bardziej i obecnie nie zawsze mogę doczekać chwili, kiedy uda mi się znaleźć czas, żeby w Tobie pisać.
Och, jakże się cieszę, że zabrałam Ciebie ze sobą!
NIEDZIELA, 14 CZERWCA 1942
Zacznę może od momentu, kiedy Cię dostałam, kiedy ujrzałam Cię na moim stole, wśród innych prezentów urodzinowych. (Byłam obecna, jak Cię kupowano, ale to nieistotne).
W piątek, 12 czerwca obudziłam się o szóstej rano, co nie powinno dziwić, ponieważ były to moje urodziny. Nie wolno mi wstawać tak wcześnie, musiałam więc powstrzymać ciekawość do za piętnaście siódma. Kiedy nie mogłam wytrzymać już dłużej, poszłam do jadalni, gdzie powitała mnie Moortje (nasza kotka), łasząc się o moje nogi.
Chwilkę po siódmej udałam się do pokoju taty i mamy, a potem do salonu, żeby rozpakować prezenty, i pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, byłeś Ty, zapewne jeden z moich najmilszych prezentów. Był jeszcze bukiet róż, kilka piwonii i roślinka doniczkowa. Od taty i mamy dostałam niebieską bluzeczkę, grę towarzyską i butelkę soku z winogron, który według mnie smakuje trochę jak wino (w końcu robi się je z winogron), puzzle, słoiczek kremu chłodzącego, dwa i pół guldena i bon na dwie książki. Była tam też jeszcze jedna książka Camera Obscura (ale Margot już ją ma, dlatego wymieniłam ją na coś innego), półmisek ciasteczek domowej roboty (wykonanych oczywiście przeze mnie, bo w pieczeniu ciastek jestem obecnie ekspertką), mnóstwo słodyczy i tarta truskawkowa od mamy. No i list od babci, dokładnie na czas, ale to oczywiście zupełny zbieg okoliczności.
Później przyszła po mnie Hanneli i razem poszłyśmy do szkoły. W czasie przerwy częstowałam ciastkami nauczycieli i uczniów z mojej klasy, a potem z powrotem na lekcje. Do domu nie wróciłam do piątej, ponieważ poszłam z resztą klasy do sali gimnastycznej. (Jestem zwolniona z zajęć wychowania fizycznego, bo ręce i nogi wypadają mi ze stawów). Były moje urodziny, więc mogłam wybierać, w co będą grać moi koledzy i koleżanki. Zdecydowałam się na siatkówkę. Po meczu wszystkie dzieci otoczyły mnie wkoło, tańcząc i śpiewając: „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin”. Kiedy wróciłam do domu, była już tam Sanne Federmann. Ilse Wagner, Hanneli Goslar i Jacqueline van Maarsen, które chodzą do mojej klasy, przyszły razem ze mną po gimnastyce. Hanneli i Sanne to do niedawna moje najlepsze przyjaciółki. Ci, którzy widzieli nas razem, mówili niezmiennie: „O, idą Anne, Hanne i Sanne”. Jacqueline van Maarsen poznałam, dopiero kiedy zaczęłam chodzić do Liceum Żydowskiego, i teraz jest moją najlepszą przyjaciółką. Ilse to najlepsza przyjaciółka Hanneli, Sanne zaś chodzi do innej szkoły i tam ma swoje najlepsze przyjaciółki.
Kupiły mi wspaniałą książkę, Niderlandzkie sagi i legendy, ale omyłkowo dały mi drugą część, dlatego wymieniłam dwie inne książki na tom pierwszy. Ciocia Helene też przyniosła puzzle, ciocia Stephanie uroczą broszkę, a ciocia Leny kapitalną książkę Górskie wakacje Daisy.
Siedząc dziś rano w wannie, myślałam o tym, jak by to było wspaniale, gdybym miała takiego psa jak Rin Tin Tin[1]. Też nazwałabym go Rin-Tin-Tin, chodziłby ze mną do szkoły i zostawał u woźnego, albo – gdy pogoda by dopisywała – pod wiatą na rowery.
PONIEDZIAŁEK, 15 CZERWCA 1942
W niedzielę po południu odbyło się moje przyjęcie urodzinowe. Film Rin Tin Tin zrobił furorę wśród moich kolegów i koleżanek z klasy. Dostałam dwie broszki, zakładkę do książek i dwie książki.
Spróbuję opowiedzieć nieco o mojej szkole, zaczynając od uczniów z mojej klasy.
Betty Bloemendaal wygląda raczej biednie i myślę, że rzeczywiście jest biedna. Mieszka na jakiejś obskurnej ulicy w zachodnim Amsterdamie i nikt z nas nie wie, gdzie to jest. W szkole radzi sobie bardzo dobrze, ale nie dlatego, że jest bardzo zdolna, tylko dlatego, że dużo się uczy. To dość spokojna dziewczynka.
Jacqueline van Maarsen uchodzi za moją najlepszą przyjaciółkę, jednak prawdziwej przyjaciółki nie miałam jeszcze nigdy. Z początku myślałam, że będzie nią Jacque, ale okropnie się zawiodłam.
D.Q.[2] jest bardzo nerwową dziewczyną, która stale o czymś zapomina, więc nauczyciele wlepiają jej jedną karną pracę za drugą. Jest bardzo miła, zwłaszcza dla G.Z.
E.S. gada tak dużo, że to przestaje być zabawne. Kiedy ma do ciebie jakąś sprawę, to zawsze dotyka twoich włosów lub majstruje przy twoich guzikach. W klasie mówią, że mnie nie cierpi, ale mnie to ani ziębi, ani grzeje. Ja też za nią nie przepadam.
Henny Mets jest miłą dziewczyną o pogodnym usposobieniu, tyle że mówi zbyt głośno i kiedy bawimy się na ulicy, widać, jaki z niej dzieciak. Co gorsza, Henny ma przyjaciółkę o imieniu Beppy, która ma na nią fatalny wpływ, ponieważ jest brudna i nieprzyzwoita.
J.R. – o niej można by napisać całą powieść. J. jest odpychającą, podstępną, zarozumiałą dwulicową plotkarą, której wydaje się, że jest dorosła. Całkowicie owinęła sobie Jacque wokół palca i to jest niestety smutne. Typowa Panna Obrażalska. Gdy tylko coś idzie nie tak, uderza w bek, a jakby tego było mało, strasznie lubi się popisywać. Panna J. zawsze musi mieć rację. Jest bardzo bogata i w szafie ma mnóstwo najpiękniejszych sukien, tyle że szytych na dorosłe kobiety. Uważa siebie za bóstwo, ale zupełnie bez powodu. J. i ja serdecznie się nie znosimy.
Ilse Wagner to fajna dziewczyna o miłym usposobieniu, tyle że przesadnie wybredna i potrafi godzinami jęczeć i marudzić, jeżeli coś jej nie pasuje. Okazuje mi dużo sympatii. Jest bardzo bystra, ale leniwa na potęgę.
Hanneli Goslar lub Lies, jak mówią na nią w szkole, wydaje się trochę dziwna. Prawie niemowa, ale w domu buzia jej się nie zamyka. Do obcych podchodzi z ogromną rezerwą. Co by jej nie powiedzieć, natychmiast wypapla swojej mamie. Ale mówi, co myśli, i ostatnio zaczęłam to bardzo w niej cenić.
Nannie van Praag-Sigaar jest drobniutka, zabawna, a przy tym rozsądna. Uważam, że jest fajna, a do tego całkiem zdolna. Trudno cokolwiek więcej powiedzieć o Nannie.
Eefje de Jong jest moim zdaniem świetna. Ma dopiero dwanaście lat, a już wygląda jak prawdziwa dama. Mnie traktuje jak dzidziusia. Zawsze chętna do pomocy i bardzo ją lubię.
G.Z. to najładniejsza dziewczyna w naszej klasie. Ma śliczną buzię, za to z rozumem jest trochę na bakier. Myślę, że nie zda do następnej klasy, ale oczywiście jej tego nie powiem.
DOPISEK DODANY PRZEZ ANNE FRANK W PÓŹNIEJSZYM TERMINIE
G.Z., ku memu wielkiemu zdziwieniu, nie została jednak na drugi rok.
A obok G.Z. siedzi ostatnia z nas, dwunastu dziewczyn, czyli ja.
Dużo dałoby się powiedzieć o chłopakach, ale być może nie aż tak bardzo.
Maurice Coster jest jednym z moich adoratorów, ale w sumie dość męczącym.
Sallie Springer ma stale kosmate myśli i mówią o nim, iż jest w pewnych sprawach nad wiek doświadczony. Mimo wszystko uważam go za fajnego kumpla, bo wydaje się bardzo zabawny.
Emiel Bonewit robi maślane oczy na widok G.Z., ale ona nie zwraca na niego uwagi. W sumie jest dość nudny.
Rob Cohen też się we mnie podkochiwał, ale teraz nie mogę go już znieść. Jest obleśny, fałszywy i łże, jak nie wiem co. Żałosny płaczek, mały dureń o okropnie wielkim ego.
Max van de Velde to wiejski chłopak z Mademblik, ale – jakby powiedziała Margot – nie wystaje mu słoma z butów.
Herman Koopman także miewa brudne myśli, podobnie zresztą jak Jopie de Beer, który jest okropnym podrywaczem i stale ugania się za dziewczętami.
Leo Blom jest najlepszym przyjacielem Jopie de Beera, niestety pod silnym wpływem tego bezecnika.
Albert de Mesquita przeszedł do nas ze szkoły Montessori i od razu przeskoczył jedną klasę. Jest naprawdę bardzo zdolny.
Leo Slager trafił tu z tej samej szkoły co Albert, ale bez tych samych zdolności.
Ru Stoppelmon jest małym, stukniętym chłopczykiem z Almelo, który pojwił się w naszej szkole w połowie roku.
C.N. robi wszystko, tylko nie to, co trzeba.
Jacques Kocernoot siedzi za nami, obok C., a my (G. i ja) śmiejemy się stale jak wariatki.
Harry Sharp to najprzyzwoitszy chłopiec w klasie. Naprawdę daje się lubić.
Werner Joseph również jest miły, ale przez te wszystkie zmiany, jakie się teraz dokonują, zrobił się małomówny i sprawia wrażenie nudnego.
Sam Salomon wydaje się niczym jeden z tych twardzieli z dzielnic nędzy. Najprawdziwszy gagatek. (Adorator!)
Appie Riem jest dosyć ortodoksyjny, ale też niezłe ziółko.
No, muszę na razie kończyć. Następnym razem znów będę miała w Tobie tyle do powiedzenia i napisania. Cześć, jesteś naprawdę świetna.
SOBOTA, 20 CZERWCA 1942
Pisanie dziennika jest naprawdę nie lada przeżyciem dla kogoś takiego jak ja. Nie tylko dlatego, że nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale też dlatego, że wydaje mi się, iż później ani ja sama, ani nikt inny nie będzie zainteresowany wynurzeniami jakiejś trzynastoletniej uczennicy. Ale co tam, nie ma to znaczenia. Po prostu mam ochotę pisać, a do tego jeszcze większą potrzebę, żeby raz a dobrze się wygadać na tematy, które mnie nurtują.
„Papier jest bardziej cierpliwy niż ludzie”, to powiedzenie przyszło mi do głowy pewnego dnia, gdy z lekką chandrą siedziałam w domu, podpierając rękami brodę, znudzona i bez życia, niezdolna, by podjąć decyzję: wyjść czy też zostać w domu. W końcu nie ruszyłam się z miejsca, medytując nad swoją dolą. Tak, papier rzeczywiście ma więcej cierpliwości, no ale skoro nie planuję dać do czytania komuś innemu tego notatnika w twardej oprawie, szumnie zwanego przeze mnie „dziennikiem”, no chyba żebym znalazła prawdziwą przyjaciółkę lub przyjaciela, nie zrobi to prawdopodobnie większej różnicy.
No i teraz wróciłam do punktu, w którym zrodził się pomysł pisania dziennika – nie mam przyjaciółki.
Spróbuję to jeszcze lepiej wyjaśnić, bo nikt nie uwierzy, że trzynastoletnia dziewczyna jest zupełnie sama na świecie. Otóż nie jestem sama. Mam kochających rodziców i szesnastoletnią siostrę i znajdzie się z trzydziestu ludzi, których od biedy mogłabym nazwać przyjaciółmi. Mam też spory tłumek adoratorów, którzy nie potrafią przestać się na mnie gapić i czasami w klasie próbują, jak nie da rady inaczej, rozbitym lusterkiem kieszonkowym złapać choćby na moment moje odbicie. Mam więc rodzinę, kochające ciocie i wspaniały dom. No tak, pozornie mam wszystko co trzeba, z wyjątkiem jednej prawdziwej przyjaciółki. Gdy jestem ze znajomymi, w głowie mamy jedynie zabawę. Nie potrafię się przemóc, by poruszyć jakiś inny temat niż zwykłe, codzienne sprawy. Problem w tym, że po prostu nie potrafimy stać się dla siebie bardziej otwarci. Być może to moja wina, że nie zwierzamy się sobie nawzajem. W każdym razie tak się sprawy mają i niestety nic na to nie wskazuje, żeby miało się to zmienić. Dlatego zaczęłam pisać ten dziennik.
Aby ten obraz długo wyczekiwanej przyjaciółki był w mojej wyobraźni jeszcze pełniejszy, nie chcę tak po prostu, jak robi to większość piszących, zamieszczać w moim dzienniku suchych faktów, lecz chcę, żeby był on moją przyjaciółką, i będę ją nazywać Kitty.
Ponieważ nikt nie zrozumiałby ani słowa z moich wpisów do Kitty, gdybym zaczęła tak bez żadnych wstępów, lepiej będzie, jak przedstawię w skrócie historię mojego życia, chociaż średnio mi się to uśmiecha.
Mój tata, najukochańszy ojciec, jakiego kiedykolwiek spotkałam, ożenił się z moją mamą, gdy miał już trzydzieści sześć lat, mama zaś miała wtedy dwadzieścia pięć. Moja siostra Margot urodziła się we Frankfurcie nad Menem w 1926 roku. Ja urodziłam się 12 czerwca 1929 roku. Pierwsze cztery lata mieszkałam we Frankfurcie. Ponieważ jesteśmy Żydami, w 1933 roku mój ojciec wyemigrował do Holandii, kiedy to został dyrektorem firmy De Nederlandsche Opekta Maatschappij N.V., która produkuje komponenty używane do wyrobu dżemów. Moja mama, Edith Holländer Frank, przeprowadziła się razem z nim do Holandii we wrześniu, podczas gdy Margot i ja zostałyśmy wysłane do babci w Akwizgranie. Margot pojechała do Holandii w grudniu, a ja w lutym, kiedy położono mnie na stole jako prezent urodzinowy dla Margot.
Szybko też zaczęłam uczęszczać do przedszkola Montessori. Chodziłam tam do szóstego roku życia, dopóki nie rozpoczęłam nauki w pierwszej klasie. W szóstej klasie moją wychowawczynią była pani Kuperus, dyrektorka szkoły. Na koniec roku obie tonęłyśmy we łzach przy pożegnaniu, ponieważ zostałam przyjęta do Liceum Żydowskiego, gdzie już wcześniej zaczęła się uczyć Margot.
Nie wiodłyśmy wówczas beztroskiego życia, ponieważ nasi krewni w Niemczech cierpieli w wyniku wprowadzanych przez Hitlera ustaw antyżydowskich. Po pogromach 1938 roku moi dwaj wujkowie (bracia mojej mamy) uciekli z Niemiec, znajdując azyl w Ameryce. Moja mocno starsza już babcia zamieszkała z nami w Holandii. Miała wtedy siedemdziesiąt trzy lata.
Po maju 1940 roku dobre chwile trafiały się już tylko sporadycznie. Najpierw wybuchła wojna, potem była kapitulacja i wreszcie wkroczenie Niemców i związany z nim początek pasma udręk dla Żydów. Nasza wolność została drastycznie ograniczona poprzez serię antyżydowskich dekretów: Żydom nakazano noszenie żółtej gwiazdy; Żydzi zmuszeni byli oddać swoje rowery; nie wolno im było korzystać z tramwajów, zabroniono im jeździć samochodami, nawet własnymi; zakupy mieli robić pomiędzy godziną 15:00 a 17:00; wolno im było chodzić wyłącznie do żydowskiego fryzjera i żydowskich salonów piękności; Żydom nie wolno było przebywać na ulicy między godziną 20:00 a 6:00 rano; Żydom nie wolno było chodzić do kina i do teatru ani korzystać z innych form rozrywki; Żydom nie wolno było korzystać z basenów, kortów tenisowych, boisk do hokeja na trawie i wszelkich innych obiektów sportowych; nie wolno im było uprawiać wioślarstwa; Żydom nie wolno było uprawiać publicznie żadnej innej dyscypliny sportowej; Żydom nie wolno było przesiadywać w ogrodach, własnych lub przyjaciół, po godzinie 20:00; Żydom nie wolno było odwiedzać chrześcijan w ich domach; Żydom wolno było uczęszczać wyłącznie do żydowskich szkół i tak dalej, i tak dalej. Nie wolno było robić tego, nie wolno było robić tamtego, ale życie toczyło się dalej. Jacque mówi mi zawsze: „Boję się robić cokolwiek, bo nie wiem, czy to nie jest zabronione”.
Wiosną 1941 roku babcia podupadła na zdrowiu i musiała iść na operację, więc z moich urodzin niewiele wyszło. Latem 1940 roku też jakoś specjalnie ich nie urządzaliśmy, ponieważ dopiero co ustały walki w Holandii. Babcia zmarła w styczniu 1942 roku. Nikt nie ma pojęcia, jak często o niej myślę i jak nadal ją kocham. Te urodziny w 1942 roku miały wynagrodzić mi tamte nieobchodzone, a świeczka dla babci paliła się obok tych dla mnie.
Naszej czwórce nadal wiedzie się zupełnie znośnie, i tak oto dotarłam do dzisiejszej daty, 20 czerwca 1942 roku, i uroczystego poświęcenia mojego dziennika.
SOBOTA, 20 CZERWCA 1942
Najdroższa Kitty!
zacznę bez zbędnych ceregieli, teraz jest tak błogo i spokojnie, rodzice wyszli, a Margot poszła z paroma przyjaciółmi zagrać w ping-ponga u jej koleżanki Trees. Sama ostatnio sporo gram w ping-ponga. Do tego stopnia, że z czterema innymi dziewczynami założyłyśmy klub. Nosi nazwę Mała Niedźwiedzica Minus Dwie. Zdecydowanie wariacka nazwa, ale to najzupełniej przez pomyłkę. Chciałyśmy wymyślić jakąś szaloną nazwę dla naszego klubu, a ponieważ jest nas pięć, to wpadłyśmy na pomysł, żeby była to Mała Niedźwiedzica. Zdawało się nam, że Ursa Minor składa się z pięciu gwiazd, ale okazało się, że jesteśmy w błędzie. Ona ma siedem gwiazd, tak jak Wielka Niedźwiedzica, stąd to „Minus Dwie”. Ilse Wagner ma cały zestaw do ping-ponga, a jej rodzice pozwalają nam grać w ich wielkiej jadalni, kiedy tylko nam przyjdzie ochota. Ponieważ my, pingpongistki, lubimy lody, zwłaszcza latem, nasze mecze z reguły kończą się wizytą w najbliższej lodziarni, do której wolno chodzić Żydom, więc zaglądamy albo do Oazy, albo do Delf. Już dawno przestałyśmy szukać naszych portmonetek czy pieniędzy, bo najczęściej jest tak, że w lodziarni panuje tłok i zawsze znajdziemy młodych dżentelmenów, znajomych czy adoratorów, którzy fundują nam więcej lodów, niż byłybyśmy w stanie zjeść przez tydzień.
Być może nieco się zdziwisz, słysząc, jak mówię o adoratorach w tak młodym wieku. Na szczęście czy nieszczęście, jak kto woli, w naszej szkole plaga ta jest nader dokuczliwa. Jak tylko chłopak spyta, czy może jechać na rowerze ze mną pod mój dom i zacznie się rozmowa, mogę być pewna, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć chłopak natychmiast poczuje miętę i nie spuści ze mnie wzroku choćby na sekundę. Żar Don Juana w końcu stygnie, zwłaszcza że ignoruję namiętne spojrzenia i pedałuję beztrosko dalej. Jeżeli sprawy przybierają jeszcze gorszy obrót i młodzieniec zaczyna bąkać coś o „proszeniu ojca o zgodę”, wówczas wykonuję lekki skręt kierownicą, spada mi torba z ramienia, a on czując się zobowiązany, zsiada z roweru, by mi ją podnieść. Korzystając z okazji, natychmiast zmieniam temat. Ci są jednak najbardziej niewinni. Oczywiście są też i tacy, którzy ślą całusa albo próbują wziąć pod rękę, ale w takim przypadku zdecydowanie trafili pod zły adres. Zsiadam wówczas z roweru i albo mówię, że nie życzę sobie ich towarzystwa, albo udaję obrażoną i mówię bez owijania w bawełnę, żeby wracali do domu beze mnie.
No proszę. I tak oto udało się stworzyć fundament naszej przyjaźni. Do jutra zatem.
PRZYPISY