Dziewczyna w mundurze - Agata Sawicka - ebook + książka

Dziewczyna w mundurze ebook

Agata Sawicka

4,6

Opis

DWIE KOBIETY Z RÓŻNYCH EPOK I JEDNA DECYZJA – ZAŁOŻYĆ MUNDUR

Sonia Dąbrowska to wrażliwa i nieśmiała nauczycielka przedszkola. Pewnego dnia wywraca swoje dotychczasowe życie do góry nogami i postanawia zostać żołnierzem. Podczas szkolenia mierzy się nie tylko ze swoimi słabościami, ale również z nieprzychylnymi komentarzami pozostałych żołnierzy. Jedyną osobą, która wierzy w możliwości dziewczyny jest porucznik Aleksander Olszański. Między Sonią a dowódcą kompanii zaczyna powoli rodzić się uczucie.
Kilkadziesiąt lat wcześniej Luiza Grodzieńska zakochuje się w Feliksie. Panienka z dworu poznaje młodego nauczyciela jako gościa rodziny. Wkrótce parę rozdziela wojna, a Luizę spotyka tragedia, która położy się cieniem na całym jej późniejszym życiu.
Jak Sonia poradzi sobie w wojsku?
Czy Luiza podniesie się po życiowej tragedii?
Jak obu dziewczętom uda się przezwyciężyć chwile zwątpienia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 542

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (21 ocen)
16
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nataliap1987

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia. Polecam
00
fiolka88

Dobrze spędzony czas

Sonia, młoda przedszkolanka postanawia poprzez zostanie żołnierzem uczcić pamięć zmarłej prababci. Tam jednak spotyka się z wyśmiewaniem i nieco obraźliwymi tekstami ze strony męskiej części grupy. Luizie zakochanej w Feliksie przyszło zmierzyć się z okrucieństwem wojny i to już na samym jej początku, czy dziewczyna zdoła się podnieść i żyć dalej...? Dwie, a w zasadzie trzy historie miłosne,które w pewnym momencie się łączą. Książka podzielona jest na dwie przestrzenie czasowe, na przemian - co bardzo mi odpowiadało,poznajemy historię Soni - teraz, oraz Luizy - lata przed i wojenne (2 WŚ). O ile losy pierwszej z kobiet, przyznam, nie porwały mnie zbytnio, to przy drugiej czytałam z ogromnym zaciekawieniem...no ale czegóż się spodziewać od osoby lubiącej tematykę wojenną. Prym w powieści wiodą kobiety, postawione przez ogromnymi wyzwaniami, walczącymi z własnymi słabościami, pokazującymi niedowiarkom, że one będą górą i są warte nie tylko adorowania ich urody ale przede wszystkim ch...
00
AnnaPiech84

Nie oderwiesz się od lektury

ciężko oderwać się od tej książki naprawdę polecam wszystkim
00
pegrot1984

Dobrze spędzony czas

„Dziewczyna w mundurze” to historia po której nie spodziewałam się fajerwerków. Ot pomyślałam, że będzie się miło czytało i tyle. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy powieść całkowicie mnie pochłonęła. Muszę przyznać, że to książka z gatunku takich, po które raczej nie sięgam. Żołnierze, armia, to nie moje klimaty. Tutaj jednakże mamy do czynienia nie tylko ze wspomnianym przeze mnie wojskiem, ale również z historią, która wydarzyła się w przeszłości, w czasach drugiej wojny światowej. Oba te wątki autorka pięknie opisała i ostatecznie połączyła w bardzo oryginalny i nietuzinkowy sposób. Agata Sawicka skupiając się na kobiecie w wojsku pokazała jakie panują zatwardziałe zasady, które zostały już z dawien dawna w umysłach żołnierzy- mężczyzn...Mianowicie traktowanie kobiety w wojsku, jej chęci bycia żołnierzem, a co za tym idzie, wszelkie szkolenia którym są poddawane tak samo jak mężczyźni jest solą w ich oku. Bo jak to kobieta w wojsku? Tak można? Tak się da? Autorka pokazuje, że ja...
00
reniferek1972

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna 😊
00

Popularność




Re­dak­cja: Ju­sty­na Mro­wiec

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Bar­cik

Skład: Iza­be­la Kru­źlak

Pro­jekt okład­ki: Ma­ciej Pie­da

Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca: An­ge­li­ka Ogroc­ka

Wy­da­nie I 

© Co­py­ri­ght for the text, co­ver and lay­out by Wy­daw­nic­two Dra­gon PL Sp. z o.o.

Biel­sko-Bia­ła 2024

Ni­niej­sza po­wie­ść jest fik­cją li­te­rac­ką. Od­nie­sie­nia do re­al­nych osób, wy­da­rzeń i miejsc są za­bie­giem czy­sto li­te­rac­kim. Po­zo­sta­li bo­ha­te­ro­wie, miej­sca i wy­da­rze­nia są wy­two­rem wy­obra­źni au­tor­ki i ja­ka­kol­wiek zbie­żno­ść z rze­czy­wi­sty­mi wy­da­rze­nia­mi, miej­sca­mi lub oso­ba­mi, ży­jący­mi bądź zma­rły­mi, jest ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­wa.

Wy­daw­nic­two Dra­gon Sp. z o.o.

ul. 11 Li­sto­pa­da 60-62

43-300 Biel­sko-Bia­ła

www.wy­daw­nic­two-dra­gon.pl

ISBN 978-83-8274-670-9

Wy­łącz­ny dys­try­bu­tor:

TROY-DYS­TRY­BU­CJA Sp. z o.o.

ul. Po­łczy­ńska 23 lok. 307

01-377 War­sza­wa

tel. 795 159 275

Za­pra­sza­my na za­ku­py: www.fa­bu­lo.com.pl

Znaj­dź nas na Fa­ce­bo­oku: www.fa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­dra­gon

„Wszyst­ko to, co mam

Wszyst­ko to, co mam

To ta na­dzie­ja, że ży­cie mnie po­skle­ja

Dziś od­cho­dzę sam

Dziś od­cho­dzę sam

Już nie za­wró­cę

To wszyst­ko dziś po­rzu­cę

Ja się za­rze­kam, ucie­kam

Dość mam prze­zna­cze­nia

Po co zwle­kać, cze­kać

Gdy się nic nie zmie­nia

Moja mama, mó­wi­ła

Ostat­nia umie­ra na­dzie­ja”

Frag­ment utwo­ru Ostat­nia na­dzie­ja

Ja­kub Ga­li­ński, Da­wid Pod­sia­dło, Sa­nah

Mo­je­mu sy­no­wi – Sta­ni­sła­wo­wi –

za­wsze pa­mi­ętaj, że masz w so­bie siłę,

aby prze­zwy­ci­ężyć wszel­kie trud­no­ści.

PROLOG

Dziew­czy­na wpa­try­wa­ła się w kra­jo­braz jesz­cze względ­nie spo­koj­ne­go mia­sta. Chod­ni­kiem prze­chadzali się lu­dzie, a uli­cą prze­je­cha­ła z war­ko­tem nie­miec­ka woj­sko­wa ci­ęża­rów­ka. Nie mo­gła ode­rwać oczu od bez­kre­su za­bu­do­wań i ma­ja­czące­go w oddali nur­tu rze­ki. Za­wsze, ile­kroć tu przy­cho­dzi­ła, za­chwy­ca­ła ją po­tęga tego mia­sta i świa­ta, któ­ry roz­ci­ągał się po­nad ho­ry­zont.

– Ci­sza przed bu­rzą – szep­ce mężczy­zna, a ona spo­gląda mu w oczy. Od­bi­ja­ją się w nich pro­mie­nie sło­ńca.

– My­ślisz, że nam się uda? – pyta, opie­ra­jąc się o ba­lu­stra­dę. – Jesz­cze tym ra­zem? – Uśmie­cha się do nie­go zna­cząco.

– Nie wiem – od­po­wia­da. – Ale chcę wie­rzyć, że tak. Po­cze­kaj, nie ru­szaj się. – Oży­wia się i wy­ci­ąga z ple­ca­ka apa­rat fo­to­gra­ficz­ny. – Dali mi go na prze­cho­wa­nie, więc po­zwo­lę so­bie zro­bić pierw­sze zdjęcie. Go­dzi­na szes­na­sta pi­ęćdzie­si­ąt osiem. Pierw­szy sierp­nia – mówi i pstry­ka zdjęcie za­sko­czo­nej dziew­czy­nie.

– Głu­pek. – Śmie­je się tam­ta po chwili. – Są inne rze­czy, któ­re trze­ba po­ka­zać, nie mnie.

– Dla­cze­go? Ja wła­śnie uwa­żam, że trze­ba uwiecz­nić ta­kie zwy­czaj­ne chwi­le, żeby ci, któ­rzy przyj­dą po nas, wie­dzieli, że my też by­li­śmy tacy jak oni. Nor­mal­ni.

– Ja nie je­stem nor­mal­na. – Dziew­czy­na zno­wu się śmie­je. – Ty o tym wiesz naj­le­piej. Ale… – na­gle po­wa­żnie­je – my­ślisz, że kie­dyś wró­ci jesz­cze taki nor­mal­ny świat, któ­ry zna­my daw­nych lat? Że jeżeli nie my, to cho­ciaż ci, któ­rzy przyj­dą po nas, będą mogli cie­szyć się tym, co nam za­bra­no?

– Sta­ram się w to wie­rzyć – od­po­wia­da mężczy­zna, a po­tem zer­ka na ze­ga­rek. – Nie wiem tyl­ko, czy będą po­trafili to do­ce­nić, bo ja też kie­dyś nie­spe­cjal­nie za­sta­na­wia­łem się nad tym, co mam, do­pó­ki tego nie stra­ci­łem.

Na­gle roz­le­ga się gło­śne bi­cie ze­ga­ra. Pięć razy.

– Sie­dem­na­sta – oznaj­mia mężczy­zna. – Mu­si­my iść.

Po chwili ra­zem zbie­ga­ją po ka­mien­nych scho­dach.

ROZDZIAŁ 1

So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne

Za­sta­na­wiam się, co wła­ści­wie tu­taj ro­bię, a ra­czej – co mnie pod­ku­si­ło, żeby wpro­wa­dzić w ży­cie tę sza­lo­ną myśl, któ­ra po­ja­wi­ła się kie­dyś w mo­jej gło­wie.

Sto­ję wła­śnie przed bra­mą ko­szar woj­sko­wych, z dużą tor­bą na ra­mie­niu, i cze­kam wśród in­nych ochot­ni­ków, aż na­dej­dzie moja ko­lej i zo­sta­nę wpusz­czo­na do środ­ka. Po dru­giej stro­nie wszyst­ko będzie ina­czej. z pra­cow­ni­cy miej­skie­go przed­szko­la za­mie­nię się w żo­łnie­rza, a za­miast plu­szo­we­go mi­sia, do­sta­nę do ręki ka­ra­bin.

Mój świat wy­wra­ca się wła­śnie do góry no­ga­mi. i to na moje wła­sne ży­cze­nie.

Ktoś sztur­cha mnie w ra­mię. Ru­do­wło­sa ko­bie­ta, na oko spo­ro ode mnie star­sza, uśmie­cha się po­god­nie.

– Je­stem Ma­ria. – Wy­ci­ąga do mnie dłoń. – Dla zna­jo­mych Ma­nia. Cie­szę się, że nie je­stem tu je­dy­ną ko­bie­tą. – Zer­ka wy­mow­nie na ota­cza­jących nas mężczyzn.

Uśmie­cham się.

– So­nia. – Ści­skam jej dłoń. – Wła­śnie za­sta­na­wiam się, co mnie pod­ku­si­ło…

Ma­nia robi za­baw­ną minę, a ja już wiem, że się po­lu­bi­my. Robi mi się lżej na ser­cu, bo na­gle czu­ję, że nie je­stem w tym wszyst­kim sama.

– My­ślę, że przy­naj­mniej po­ło­wa osób się nad tym za­sta­na­wia – mówi. – Wszy­scy się stre­su­ją, bo woj­sko to coś zu­pe­łnie in­ne­go od na­sze­go do­tych­cza­so­we­go ży­cia.

– Tak… – przy­zna­ję, my­śląc o mo­ich ma­łych pod­opiecz­nych, któ­ry­mi opie­ku­ję się na co dzień. Przez dwa ty­go­dnie, bo tyle cza­su trwa szko­le­nie woj­sko­we, będą musieli po­ra­dzić so­bie beze mnie. Po­tem do nich wró­cę, będę przed­szko­lan­ką-żo­łnier­ką, jak­kol­wiek to brzmi. Oczy­wi­ście, o ile zdo­łam uko­ńczyć szko­le­nie, w co te­raz szcze­rze wąt­pię.

Ko­lej­ka mo­zol­nie po­ru­sza się do przo­du. Lu­dzie w ró­żnym wie­ku tło­czą się przy we­jściu do ko­szar. Wi­dzę głów­nie mężczyzn, cho­ciaż gdzie­nie­gdzie mi­gnie mi też ja­kaś ko­bie­ca syl­wet­ka. Wów­czas czu­ję ulgę.

Od­dy­cham głębo­ko i moc­niej za­ci­skam dłoń na ksi­ążecz­ce woj­sko­wej i kar­cie po­wo­ła­nia, we­dług któ­rej mam się tu­taj dzi­siaj sta­wić. So­nia Dąbrow­ska, cór­ka Kon­stan­te­go, za­miesz­ka­ła przy uli­cy Zło­tych Ła­nów i tak da­lej…

– No więc, co cię pod­ku­si­ło, żeby wstąpić do ar­mii? – pyta Ma­nia, od­gar­nia­jąc z oczu ko­smyk far­bo­wa­nych na rudo wło­sów. Jest śro­dek lata i pie­kiel­ny upał. Obie za­le­wa­my się po­tem, a to do­pie­ro po­czątek.

Wzru­szam ra­mio­na­mi i za­sta­na­wiam się chwi­lę, jak jej to wy­tłu­ma­czyć. w ko­ńcu wy­ci­ągam z kie­sze­ni czar­no-bia­łe zdjęcie i po­ka­zu­ję je no­wej zna­jo­mej.

– To moja pra­bab­cia – wy­ja­śniam, spo­gląda­jąc na uro­czą ko­bie­tę o szla­chet­nych ry­sach twa­rzy i pi­ęk­nych oczach w kszta­łcie mig­da­łów. Ma na so­bie woj­sko­wą kurt­kę, za dużą o kil­ka roz­mia­rów, a na ra­mie­niu dwu­ko­lo­ro­wą opa­skę z dwie­ma litera­mi „W” i „P” – Woj­sko Pol­skie. – Zma­rła w ze­szłym roku, a ja do­pie­ro po jej śmier­ci po­zna­łam całą jej hi­sto­rię. Je­stem tu­taj ze względu na nią. Chcę zo­stać żo­łnie­rzem, żeby od­dać jej cze­ść. I… – wzdy­cham, cho­wa­jąc do kie­sze­ni zdjęcie – i udo­wod­nić so­bie, że też po­tra­fię.

Ma­nia kiwa gło­wą ze zro­zu­mie­niem.

– Szla­chet­ne po­bud­ki, od­wa­żna de­cy­zja – mówi.

– A ty? – do­py­tu­ję, gdy milk­nie.

Uśmie­cha się sze­ro­ko.

– A ja chcę prze­żyć przy­go­dę. Po­znać no­wych lu­dzi. Udo­wod­nić so­bie i in­nym, że mimo czter­dziest­ki na kar­ku mogę jesz­cze do­ko­nać cze­goś nie­zwy­kłe­go.

Na­gle gdzieś nie­opo­dal nas gru­pa mężczyzn wy­bu­cha grom­kim śmie­chem. Zer­kam w ich stro­nę i po raz ko­lej­ny tego dnia za­sta­na­wiam się, na co się po­rwa­łam. Oni, wy­so­cy i do­brze zbu­do­wa­ni, sil­ni i za­pew­ne rów­nież do­sko­na­le wy­spor­to­wa­ni, a ja… Ni­ska, drob­na blon­dyn­ka, któ­rą po­mi­mo dwu­dzie­stu sied­miu lat wszy­scy bio­rą za ma­ło­la­tę. Nie lu­bię bie­gać, a no­sze­nie dzie­si­ęcio­ki­lo­gra­mo­we­go dziec­ka w przed­szko­lu spra­wia mi nie lada pro­blem. Nie na­da­ję się na żo­łnie­rza. Wiem o tym, a jed­nak tu­taj je­stem…

– A ty, czym zaj­mu­jesz się na co dzień? – za­ga­du­ję Ma­nię, żeby ode­rwać się od po­nu­rych myśli.

– Je­stem fizjo­te­ra­peut­ką – od­po­wia­da. – a po go­dzi­nach tre­nu­ję bie­ga­nie. Je­żdżę na ma­ra­to­ny.

No tak… Żo­łądek bo­le­śnie za­ci­ska mi się w su­peł.

– To su­per! – Silę się na uśmiech. – Ja pra­cu­ję z dzie­ćmi. Je­stem przed­szko­lan­ką.

– A co ro­bisz w cza­sie wol­nym? – do­py­tu­je Ma­nia, za­pew­ne spo­dzie­wa­jąc się od­po­wie­dzi typu: bie­gam, pod­no­szę ci­ęża­ry, pły­wam w za­wo­dach. Za­miast tego od­po­wia­dam zgod­nie z praw­dą:

– Pi­szę wier­sze i ukła­dam pio­sen­ki.

Ma­nia się uśmie­cha i kle­pie mnie po ra­mie­niu.

– Ar­tyst­ka – pod­su­mo­wu­je, a ja, za­wsty­dzo­na, ki­wam gło­wą. – Może wy­my­ślisz ja­kąś pio­sen­kę o nas – wa­riat­kach, któ­re po­szły za mun­du­rem.

Roz­ma­wia­my jesz­cze przez ja­kiś czas, aż orien­tu­ję się, że je­stem na­stęp­ną oso­bą w ko­lej­ce, któ­ra za chwi­lę prze­kro­czy bra­mę ko­szar. Po­mi­mo upa­łu prze­szy­wa mnie zim­ny dreszcz. z tru­dem pod­no­szę swo­ją tor­bę na ra­mię. Jest ci­ężka, a mi jest okrop­nie go­rąco i strasz­nie chce mi się pić.

– Na­stęp­ny. – Żo­łnierz kiwa ręką w moją stro­nę. Po­da­ję mu do­ku­men­ty. Zer­ka na mnie prze­lot­nie i wzdy­cha zna­cząco. Nie musi nic mó­wić, że­bym zo­rien­to­wa­ła się, o co mu cho­dzi. To nie jest miej­sce dla filigra­no­wych blon­dy­nek. – Na lewo – in­for­mu­je, od­da­jąc mi do­ku­men­ty. Przez chwi­lę nie ru­szam się z miej­sca, cze­ka­jąc, aż wy­ja­śni coś wi­ęcej. Czu­ję się za­gu­bio­na. – Na lewo – po­wta­rza ze znie­cier­pli­wie­niem. – Mam pani wy­słać spe­cjal­ne za­pro­sze­nie?

– Nie… ja… – jąkam się, ale nic sen­sow­ne­go nie przy­cho­dzi mi do gło­wy. Prze­cho­dzę więc bra­mę ko­szar i kie­ru­ję się we wska­za­nym kie­run­ku.

Po chwili od­wra­cam się za sie­bie. Wi­dzę bra­mę, a za nią drze­wa, blo­ki miesz­kal­ne i uli­cę, po któ­rej je­żdżą sa­mo­cho­dy. Zo­sta­wiam za sobą swój do­tych­cza­so­wy i do­brze mi zna­ny świat.

***

Czu­ję się na­praw­dę za­gu­bio­na. Idę przed sie­bie, nie wie­dząc do­kąd. Na szczęście w pew­nym mo­men­cie do­strze­gam sto­jącą przy jed­nym z bu­dyn­ków grup­kę mężczyzn. Pod­cho­dzę do nich i usta­wiam się w ko­lej­ce.

– Nie wie­dzia­łem, że dzie­ci też bio­rą do woja – mówi je­den z mężczyzn i pa­trzy zna­cząco w moją stro­nę. Nie­któ­rzy wy­bu­cha­ją śmie­chem, a ja mam ocho­tę za­pa­ść się pod zie­mię. Za­miast tego, od­dy­cham głębo­ko i od­po­wia­dam:

– Dzi­ęku­ję za kom­ple­ment.

Zno­wu się śmie­ją, a ja na­gle sta­ję w cen­trum ich za­in­te­re­so­wa­nia. Nie lu­bię tego.

– Je­stem Pa­weł. – Nie­spo­dzie­wa­nie mężczy­zna, któ­ry jesz­cze przed chwi­lą do­sko­na­le ba­wił się moim kosz­tem, wy­ci­ąga do mnie rękę.

– So­nia – od­po­wia­dam i od­wza­jem­niam ten gest. Pierw­sze koty za pło­ty.

Po chwili wi­ta­ją się ze mną rów­nież po­zostali. Pa­trzą na mnie z góry, wi­dzę w ich oczach, że nie trak­tu­ją mnie zbyt po­wa­żnie. Ko­bie­ta, a do tego drob­na blon­dyn­ka nie jest dla nich god­nym sza­cun­ku kom­pa­nem. w su­mie im się nie dzi­wię. Sama wiem, że nie na­da­ję się do ar­mii, ale sko­ro tu jed­nak tra­fi­łam, to mu­szę so­bie ja­koś po­ra­dzić.

– A tak na po­wa­żnie, to co cię pod­ku­si­ło, żeby wstąpić do woj­ska? – pyta Mar­cin, wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny blon­dyn.

– Moja pra­bab­cia – od­po­wia­dam, za­ci­ska­jąc rękę na scho­wa­nym w kie­sze­ni zdjęciu. – i chcę po pro­stu spró­bo­wać.

– Chło­pak czy tam mąż się za tobą za­pła­cze – mówi Pa­weł, przy­pa­tru­jąc mi się uwa­żnie. Czu­ję się jak na prze­słu­cha­niu.

– Dwa ty­go­dnie to wca­le nie tak dłu­go – od­po­wia­dam, bo nie mam ocho­ty zwie­rzać się ob­cym fa­ce­tom z tego, że nikt na mnie nie cze­ka. Nie je­stem oso­bą, któ­ra ła­two na­wi­ązu­je kon­tak­ty z mężczy­zna­mi.

Pa­weł wzdy­cha wy­mow­nie.

– Ja bym ta­kiej ślicz­not­ki nie pu­ścił. – Śmie­je się fry­wol­nie i tak­su­je mnie spoj­rze­niem.

W nor­mal­nej sy­tu­acji obu­rzy­ła­by mnie jego po­sta­wa, pew­nie wy­sła­ła­bym go do cho­le­ry, a może na­wet się ob­ra­zi­ła, ale to nie jest nor­mal­na sy­tu­acja i do­sko­na­le zda­ję so­bie z tego spra­wę. Je­stem w woj­sku, gdzie do­mi­nu­ją mężczy­źni, z któ­ry­mi na do­da­tek będę przez naj­bli­ższy czas mu­sia­ła bli­sko wspó­łpra­co­wać. Nie chcę mieć w nich wro­gów, a sko­ro świa­do­mie we­szłam do ich świa­ta, mu­szę się nie­co do­sto­so­wać.

Zdo­by­wam się więc na uśmiech.

– To miłe – mó­wię. – Ale sko­ro tu­taj je­steś, to zna­czy, że też zo­sta­wi­łeś gdzieś ja­kąś ślicz­not­kę. Oby na cie­bie cze­ka­ła.

Roz­le­ga się śmiech. Tym ra­zem czu­ję, że na­wet ja za­czy­nam się wy­lu­zo­wy­wać, i też się śmie­ję. Tym­cza­sem Pa­weł zni­ka w bu­dyn­ku, któ­ry co chwi­lę opusz­cza­ją oso­by nio­sące wiel­kie woj­sko­we ple­ca­ki z żo­łnier­skim ekwi­pun­kiem. Gdy przy­cho­dzi ko­lej na mnie, wkra­czam nie­śmia­ło do środ­ka. Ja­kiś żo­łnierz z ma­ga­zy­nu pyta mnie o roz­miar ubra­nia i bu­tów, a po chwili wręcza mi po­szcze­gól­ne ele­men­ty umun­du­ro­wa­nia. Po­spiesz­nie ła­du­ję je do ple­ca­ka. Gdy w moje ręce tra­fia­ją oliw­ko­we bok­ser­ki, nie­mal wy­bu­cham śmie­chem. No tak… Ide­al­ne dla mnie.

– Szyb­ciej – upo­mi­na mnie woj­sko­wy. – Nie mam ca­łe­go dnia.

Upy­cham ubra­nia w ple­ca­ku i nie­zdar­nie go za­pi­nam. Stre­su­ję się. Po chwili sta­ram się go pod­nie­ść, żeby wło­żyć so­bie na ra­mio­na, ale jest zbyt ci­ężki. Jak się oka­zu­je, kom­plet woj­sko­wych ubrań, śpi­wór, ka­ri­ma­ta i dwie pary bu­tów ważą wi­ęcej, niż mo­żna by przy­pusz­czać.

Za­le­wa mnie pot.

– Prze­pra­szam – du­kam. – Czy mó­głby pan po­móc mi wło­żyć ten ple­cak?

Żo­łnierz śmie­je się pod no­sem i kręci z dez­apro­ba­tą gło­wą.

– Ład­nie pani za­czy­na – mam­ro­cze. – Sko­ro nie potrafi pani na­wet unie­ść za­sob­ni­ka, to po jaką cho­le­rę pcha się pani do woj­ska? – Pod­no­si ple­cak i wkła­da mi go na ra­mio­na. Ugi­nam się pod jego ci­ęża­rem. – Pew­nie szyb­ko się zo­ba­czy­my, bo nie sądzę, żeby dłu­go tu pani za­ba­wi­ła – do­da­je na po­że­gna­nie.

Moc­no przy­gry­zam war­gę. Nic nie od­po­wia­dam, bo sku­piam całą swo­ją uwa­gę na tym, żeby pod­nie­ść jesz­cze tor­bę ze swo­imi cy­wil­ny­mi rze­cza­mi. Obła­do­wa­na, wy­cho­dzę na ze­wnątrz i zmie­rzam w stro­nę sto­jącej nie­opo­dal grup­ki osób, któ­re tak jak ja do­sta­ły już umun­du­ro­wa­nie. Cie­ka­we, jaki będzie ko­lej­ny punkt pro­gra­mu. Po­twor­nie bolą mnie ple­cy, a uchwyt tor­by wrzy­na się mi się w dłoń. Ka­żdy krok spra­wia mi trud­no­ść. Mam wra­że­nie, że prze­wró­cę się za­raz pod ci­ęża­rem wła­snych to­bo­łków.

Cho­le­ra. Cho­le­ra. Cho­le­ra.

Pra­wie ni­g­dy nie prze­kli­nam, ale te­raz do­da­je mi to sił. w ko­ńcu uda­je mi się do­trzeć do po­zo­sta­łych osób, ale boję się zdjąć ple­cak, bo zno­wu sama go nie za­ło­żę. Przy­sia­dam więc z nim na kra­wężni­ku. Do­pie­ro wów­czas uświa­da­miam so­bie, jak wiel­ki po­pe­łni­łam błąd. Cie­ka­we, jak się pod­nio­sę…

***

Po wy­pe­łnie­niu sto­sow­nych do­ku­men­tów zo­sta­je­my za­pro­wa­dze­ni do bu­dyn­ku, w któ­rym będzie­my miesz­kać. Opie­ku­jący się nami żo­łnierz każe usta­wić się w sze­re­gu. Na szczęście mo­że­my zo­sta­wić to­bo­łki pod ścia­ną. Od no­sze­nia woj­sko­we­go za­sob­ni­ka mam na ra­mio­nach pie­kące prze­tar­cia i je­stem prze­ko­na­na, że wkrót­ce po­ja­wią się rów­nież si­nia­ki.

– Star­szy ka­pral Woj­ciech Wąs – przed­sta­wia się nasz opie­kun. – Będę was szko­lił i za was od­po­wia­dał. Za­nim po­bie­gnie­cie na skar­gę do po­rucz­ni­ka, naj­pierw ze wszyst­kim przy­cho­dzi­cie do mnie. Ja­ki­kol­wiek pro­blem by się po­ja­wił, chcę o tym wie­dzieć. Je­stem tu­taj po to, żeby was wy­szko­lić, ale rów­nież, aby wam po­móc. Zro­zu­mia­no?

– Tak – od­po­wia­da­ją nie­któ­rzy, inni ki­wa­ją gło­wa­mi. Ka­pral na­bie­ra do płuc po­wie­trza i krzy­czy:

– Tak jest! Tak wła­śnie się od­po­wia­da w woj­sku, dzie­cia­ki. Ja­sne?!

– Tak jest! – od­krzy­ku­je­my.

– Otóż to. – Uśmie­cha się z sa­tys­fak­cją, a wów­czas wy­da­je mi się bar­dziej przy­ja­zny. – a te­raz po­słu­chaj­cie mnie uwa­żnie. Wa­sza słu­żba jest inna niż moja czy po­rucz­ni­ka, bo w prze­ci­wie­ństwie do nas wy nie je­ste­ście żo­łnie­rza­mi za­wo­do­wy­mi. Wa­sze szko­le­nie tu­taj po­trwa po­nad dwa ty­go­dnie, pó­źniej zło­ży­cie uro­czy­stą przy­si­ęgę i wró­ci­cie do cy­wil­ne­go ży­cia. Na­dal jed­nak będzie­cie żo­łnie­rza­mi. Obo­wi­ązu­ją was szko­le­nia w je­den week­end w mie­si­ącu i dwu­ty­go­dnio­wy po­li­gon raz do roku. i to jest wer­sja opty­mi­stycz­na. Na­to­miast, jeżeli coś się po dro­dze wy­sy­pie, ja­kaś po­wó­dź, tra­ge­dia, woj­na, zo­sta­nie­cie we­zwa­ni do jed­nost­ki w try­bie na­tych­mia­sto­wym. Mi­sją na­szej for­ma­cji jest po­moc oj­czy­źnie i jej oby­wa­te­lom. Na co dzień będzie­cie żyć w cy­wi­lu, uczyć się i pra­co­wać, czy co­kol­wiek tam ro­bi­cie, ale gdy coś się wy­da­rzy, zo­sta­wi­cie wszyst­ko, za­ło­ży­cie mun­dur i będzie­cie dzia­łać we­dle roz­ka­zu. Za­kła­dam, że sko­ro się tu dzi­siaj po­ja­wi­li­ście, to zda­je­cie so­bie z tego spra­wę. – Pa­trzy na nas wy­cze­ku­jąco.

– Tak jest! – roz­le­ga się krzyk. Ja mam­ro­czę od­po­wie­dź pod no­sem, bo nie przy­wy­kłam do krzy­ku.

– Chy­ba nie mu­szę do­da­wać, że słu­żba w woj­sku to za­szczyt, od­po­wie­dzial­no­ść i po­świ­ęce­nie. No­sząc mun­dur, god­nie się za­cho­wu­je­cie. Ja­sne?

– Tak jest!

– Do­bra. – Po­cie­ra ręce. – Za chwi­lę po­dej­dzie do nas po­rucz­nik, bo chce za­mie­nić z wami jesz­cze kil­ka słów, a na­stęp­nie przy­dzie­lę wam izby.

Na­sta­je ci­sza. Cze­ka­my w sze­re­gu. Mija pięć, po­tem dzie­si­ęć mi­nut. Bur­czy mi w brzu­chu, bo od rana ni­cze­go nie zja­dłam. Ma­rzę o tym, żeby wzi­ąć prysz­nic i po­sma­ro­wać ma­ścią obo­la­łe ra­mio­na. w ko­ńcu roz­le­ga się krzyk ka­pra­la:

– Bacz­no­ść!

Nie­ru­cho­mie­ję z ręka­mi wzdłuż tu­ło­wia i na chwi­lę za­po­mi­nam o tym, by od­dy­chać. Przy­glądam się nad­cho­dzące­mu żo­łnie­rzo­wi. Spo­dzie­wa­łam się ra­czej, że po­rucz­nik będzie ły­sie­jącym czter­dzie­sto­lat­kiem ze sta­ran­nie przy­strzy­żo­nym wąsem i twa­rzą po­ora­ną zmarszcz­ka­mi. Tym­cza­sem stoi przede mną wy­so­ki i za­pew­ne tyl­ko kil­ka lat star­szy ode mnie mężczy­zna o czar­nych jak węgiel wło­sach i brązo­wych oczach. Przez chwi­lę lu­stru­je nas bacz­nym spoj­rze­niem, a gdy jego wzrok pada na mnie, prze­cho­dzi mnie dziw­ny dreszcz.

– Spo­cznij – grzmi, a po­tem cho­wa ręce za ple­ca­mi. Stoi przed nami dum­nie wy­pro­sto­wa­ny, a po­mi­mo mło­de­go wie­ku bije od nie­go do­stoj­no­ść i po­wa­ga. – Wi­tam was w na­szej jed­no­st­ce. Na­zy­wam się Alek­san­der Ol­sza­ński. Je­stem żo­łnie­rzem za­wo­do­wym w stop­niu po­rucz­ni­ka i będę miał przy­jem­no­ść wami do­wo­dzić i was szko­lić – mówi, bacz­nie się nam przy­gląda­jąc. – Przed wami bar­dzo in­ten­syw­ne i pra­co­wi­te dwa ty­go­dnie, ale wie­rzę, że wszy­scy da­cie radę uko­ńczyć szko­le­nie, zło­ży­cie przy­si­ęgę woj­sko­wą i sta­nie­cie się pe­łno­praw­ny­mi żo­łnie­rza­mi. Będę wam w tym ki­bi­co­wał i wspie­rał was, ale też od was wy­ma­gał. Ka­pral Wąs – wska­zu­je ręką na swo­je­go pod­wład­ne­go – będzie wa­szym opie­ku­nem i in­struk­to­rem. Ze wszyst­kim przy­cho­dzi­cie w pierw­szej ko­lej­no­ści wła­śnie do nie­go. Ja­sne?

– Tak jest! – od­po­wia­da­my.

– W ta­kim ra­zie ka­pral Wąs przy­dzieli wam izby. a pó­źniej wi­dzi­my się na te­ście spraw­no­ścio­wym. – Przy­gła­dza mun­dur i od­cho­dzi.

Tym­cza­sem ka­pral wy­wo­łu­je nas po na­zwi­skach. Mężczy­źni zo­sta­ją roz­dzie­le­ni na czte­ry izby po le­wej stro­nie ko­ry­ta­rza, a ko­bie­ty do­sta­ją wspól­ną izbę po pra­wej stro­nie. Jest nas tyl­ko szóst­ka. To ja­kieś dzie­wi­ęć razy mniej niż mężczyzn.

Na­sza izba jest nie­wiel­ka i bar­dzo cia­sna. Sto­ją tu czte­ry łó­żka pi­ętro­we, o ile tak mo­żna na­zwać me­ta­lo­we pry­cze z cien­ki­mi ma­te­ra­ca­mi. Jest też kil­ka ma­łych sza­fe­czek. i nic wi­ęcej. Nie ma żad­nej sza­fy ani po­du­szek i po­ścieli. Je­stem zszo­ko­wa­na. Czu­ję się, jak­by ktoś za­mknął mnie w wi­ęzie­niu.

– Chy­ba na­wet w aresz­cie są lep­sze wa­run­ki – stwier­dza gło­śno ciem­no­wło­sa dziew­czy­na. Wy­gląda na za­gu­bio­ną i znie­sma­czo­ną.

– Daj spo­kój. To woj­sko, a nie pi­ęcio­gwiazd­ko­wy ho­tel. – Ma­nia zaj­mu­je jed­ną z gór­nych pry­czy, a ja na­tych­miast kła­dę tor­bę na tej po­ni­żej. Nie chcę się do tego przy­znać, ale mam lęk wy­so­ko­ści. i boję się spać na gór­nym łó­żku bez żad­nej ba­rier­ki za­bez­pie­cza­jącej przed upad­kiem.

– Cie­ka­we, gdzie mamy trzy­mać swo­je rze­czy – na­rze­ka da­lej tam­ta, ale już nikt jej nie od­po­wia­da. Ka­żda z nas za­jęta jest po­rząd­ko­wa­niem swo­ich rze­czy.

Zaj­mu­ję jed­ną z ma­łych sza­fek i wkła­dam do środ­ka naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy: bie­li­znę, ja­kieś leki, pla­stry, ku­bek na her­ba­tę. Roz­pa­ko­wu­ję też woj­sko­wy za­sob­nik i część umun­du­ro­wa­nia wkła­dam po pro­stu pod łó­żko. Na sta­rym, po­prze­cie­ra­nym ma­te­ra­cu roz­kła­dam ka­ri­ma­tę i śpi­wór, któ­re do­sta­łam wraz z po­zo­sta­ły­mi ele­men­ta­mi woj­sko­we­go wy­po­sa­że­nia. Do­bre cho­ciaż to.

– A tak w ogó­le, to czas się za­zna­jo­mić, dziew­czy­ny – od­zy­wa się krót­ko­wło­sa dziew­czy­na na oko w moim wie­ku. Pod­cho­dzi do ka­żdej z nas i wita się z uśmie­chem. – Mag­da.

– So­nia. – Ści­skam jej dłoń i rów­nież się uśmie­cham. – Cie­szę się, że nie je­stem tu­taj je­dy­ną dziew­czy­ną.

– Damy radę – mówi mło­da ko­bie­ta o krępej bu­do­wie cia­ła. – Wa­żne, że­by­śmy trzy­ma­ły się ra­zem. Je­stem Do­mi­ni­ka. Domi. – Śmie­je się.

W ko­ńcu po­zna­ję wszyst­kie swo­je to­wa­rzysz­ki. Oprócz Mani, Mag­dy i Do­mi­ni­ki jest też naj­star­sza z nas wszyst­kich Go­sia i ja­sno­wło­sa na­bur­mu­szo­na Ala.

Prze­bie­ra­my się w mun­du­ry. Na nogi wkła­dam ci­ężkie woj­sko­we buty, a na gło­wę be­ret z orze­łkiem. Przy­glądam się so­bie i czu­ję się na­praw­dę dziw­nie. Zu­pe­łnie ginę w bez­kszta­łt­nym i nie­co za du­żym mun­du­rze. Gła­dzę ja­sny ku­cyk, któ­ry opa­da mi na ra­mio­na. Nie mogę uwie­rzyć w to, że wstąpi­łam do ar­mii. Ja, taka so­bie ni­ska i nie­po­zor­na dziew­czy­na, przed­szko­lan­ka, ama­tor­ka kom­po­zy­tor­ka ckli­wych pio­se­nek.

Si­ęgam po dżin­sy i wy­ci­ągam z kie­sze­ni fo­to­gra­fię pra­bab­ki, a po­tem wkła­dam ją do kie­sze­ni mun­du­ru. Czu­ję na so­bie po­wa­gę i od­po­wie­dzial­no­ść, jaką na sie­bie wzi­ęłam. i wy­zwa­nie. Czy uda mi się prze­jść szko­le­nie i do­trwać do przy­si­ęgi? i co będzie da­lej?

Tego nie wiem, ale po­sta­na­wiam się sku­pić na tym, co jest tu i te­raz. Od­dy­cham głębo­ko i przy­gła­dzam mun­dur. Dam z sie­bie wszyst­ko.

***

Na­sze cy­wil­ne rze­czy zda­je­my do ma­ga­zy­nu, a po­tem całą kom­pa­nią uda­je­my się do sto­łów­ki woj­sko­wej na obiad.

– Ma­cie tyle cza­su, ile zaj­mie mi je­dze­nie – oświad­cza ka­pral, któ­re­go za­częli­śmy na­zy­wać mi­ędzy sobą Wąsu. – Bio­rę po­si­łek jako ostat­ni, ale gdy wyj­dę, chcę mieć was już wszyst­kich usta­wio­nych w dwu­sze­re­gu przed bu­dyn­kiem.

Ko­lej­ka do okien­ka wy­da­jące­go po­si­łek ci­ągnie się nie­mi­ło­sier­nie. Oprócz na­szej kom­pa­ni są tu rów­nież żo­łnie­rze z in­nych jed­no­stek. Pa­trzą na nas z góry, jak na żó­łto­dzio­bów, któ­ry­mi zresz­tą je­ste­śmy. w pew­nym mo­men­cie do­strze­gam Pa­wła sto­jące­go kil­ka osób przede mną. Gdy na­sze oczy się spo­ty­ka­ją, ma­cha do mnie i woła mnie do sie­bie.

– So­nia. Cho­dź, trzy­mam ci ko­lej­kę.

To ku­sząca pro­po­zy­cja. Prze­cho­dzi mi przez myśl, żeby z niej sko­rzy­stać, ale wte­dy od­wra­cam się i wi­dzę Ma­nię. Prze­sko­cze­nie ko­lej­ki by­ło­by nie w po­rząd­ku za­rów­no wo­bec niej, jak i po­zo­sta­łych to­wa­rzy­szy.

– Dzi­ęku­ję, ale zo­sta­nę – od­po­wia­dam Pa­wło­wi z uśmie­chem. Chy­ba mnie po­lu­bił, co nie­co mnie dzi­wi.

W ko­ńcu przy­cho­dzi ko­lej na mnie. Bio­rę tacę z obia­dem i powoli kie­ru­ję się w stro­nę naj­bli­ższe­go wol­ne­go miej­sca. Całą swo­ją uwa­gę sku­piam na tym, aby nie roz­lać kom­po­tu. Kła­dę tacę na sto­le i wów­czas orien­tu­ję się, że do­sia­dłam się do sto­li­ka, przy któ­rym sie­dzi po­rucz­nik. Zer­ka na mnie, a ja nie po­tra­fię od­gad­nąć, co so­bie myśli. Mam ocho­tę za­brać swo­ją tacę i zna­le­źć so­bie ja­kie­kol­wiek inne miej­sce, ale to mo­gło­by być nie­uprzej­me. w ko­ńcu uda­je mi się prze­móc i ode­zwać:

– Prze­pra­szam, czy to miej­sce jest wol­ne?

Kiwa gło­wą.

Sia­dam obok nie­go i wbi­jam wzrok w zupę po­mi­do­ro­wą i dziw­nie wy­gląda­jące pul­pe­ty z ka­szą. Nie prze­pa­dam za mi­ęsem, a mie­lo­ne wy­wo­łu­ją u mnie od­ruch wy­miot­ny. Czu­ję, że to będą bar­dzo ci­ężkie dwa ty­go­dnie.

Gdy pod­no­szę wzrok znad ta­le­rza, wi­dzę Ma­nię, któ­ra sie­dzi dwa sto­li­ki da­lej i uśmie­cha się zna­cząco. Mnie nie jest do śmie­chu. Wbrew temu, co za­pew­ne so­bie myśli, wca­le nie do­sia­dłam się do po­rucz­ni­ka spe­cjal­nie.

Mimo że od daw­na męczył mnie głód, je­dze­nie idzie mi opor­nie. z tru­dem po­ły­kam ko­lej­ne ły­żki zupy. Tym­cza­sem do sto­li­ka, przy któ­rym sie­dzę, do­sia­da­ją się ka­pral Wąs i je­den wy­ższy stop­niem żo­łnierz. Wy­wo­łu­je to u mnie jesz­cze wi­ęk­sze zmie­sza­nie. Gdy pod­no­szę wzrok znad ta­le­rza, na­po­ty­kam spoj­rze­nie ka­pra­la.

– Sze­re­go­wej chy­ba się sto­li­ki po­my­li­ły – mówi i śmie­je się zgry­źli­wie, a ja czu­ję, jak na moje po­licz­ki wy­pły­wa ru­mie­niec. Mam ocho­tę za­pa­ść się pod zie­mię. Wte­dy nie­spo­dzie­wa­nie przy­cho­dzi mi na po­moc po­rucz­nik.

– Krze­sła i sto­li­ki nie mają stop­ni – rzu­ca znad ta­le­rza. – Dla wszyst­kich są ta­kie same.

Tym ra­zem to ka­pral czer­wie­nie­je. Spusz­cza wzrok i za­czy­na jeść w ci­szy, a ja czu­ję, że będę mia­ła prze­rąba­ne.

Gdy pró­bu­ję prze­łk­nąć ka­szę z mało smacz­nym so­sem, dru­gi żo­łnierz za­ga­du­je po­rucz­ni­ka. Mi­mo­wol­nie przy­słu­chu­ję się ich roz­mo­wie.

– Alek, by­łeś na tym filmie w ko­ńcu?

– Daj spo­kój, nie mam te­raz na to cza­su. Dzi­siaj za­czy­nam szko­le­nie no­wych.

– Wła­śnie wi­dzę. – Śmie­je się.

– A two­jej się po­do­ba­ło? – do­py­tu­je po­rucz­nik.

– Film jak film, ale była za­do­wo­lo­na, że wresz­cie uda­ło nam się wy­sko­czyć gdzieś ra­zem. i bez dzie­ci – do­da­je ze śmie­chem. Wy­gląda na bar­dzo sym­pa­tycz­ne­go. – Swo­ją dro­gą, jeśli ci­ągle będziesz sie­dział w ro­bo­cie, to ni­g­dy nie po­znasz ja­kie­jś faj­nej dziew­czy­ny.

– A kto po­wie­dział, że tego chcę – rzu­ca obo­jęt­nie po­rucz­nik. Spra­wia wra­że­nie skry­te­go i nie­co wy­co­fa­ne­go.

– Bo faj­ny fa­cet je­steś – ci­ągnie te­mat tam­ten. – Ale tro­chę dzi­cze­jesz wśród tych chło­pów.

Czu­ję się zi­gno­ro­wa­na. Ra­czej nie wy­ro­sły mi jesz­cze wąsy. Przy­po­mi­na mi się stwier­dze­nie, któ­re usły­sza­łam na ko­mi­sji woj­sko­wej. Żo­łnierz to żo­łnierz, nie ma w woj­sku ko­biet i mężczyzn. Może fak­tycz­nie coś w tym jest.

Po­rucz­nik pod­no­si gło­wę znad ta­le­rza i rzu­ca ko­le­dze zi­ry­to­wa­ne spoj­rze­nie.

– Do­brze mi, jak jest – od­bur­ku­je. – a jak dzie­cia­ki? – tym ra­zem to on za­ga­du­je, za­pew­ne chcąc od­wró­cić od sie­bie uwa­gę ko­le­gi.

Tam­ten zno­wu się uśmie­cha i pro­stu­je się z dumą.

– Łu­ka­szek sta­wia pierw­sze krocz­ki, a Na­tal­ka za­czy­na powoli czy­tać.

– Zdol­ne bąbel­ki – od­po­wia­da po­rucz­nik.

W tym sa­mym mo­men­cie ka­pral Wąs pod­no­si się z miej­sca, co ozna­cza, że trze­ba się zbie­rać. Zo­sta­wiam le­d­wo dziób­ni­ęte dru­gie da­nie, do­pi­jam mdły kom­pot i za­bie­ram swo­ją tacę.

– Do wi­dze­nia – że­gnam się uprzej­mie z po­rucz­ni­kiem i jego ko­le­gą, ale od­po­wia­da mi tyl­ko mój do­wód­ca.

– Do wi­dze­nia.

Sto­ję w ma­łej ko­lej­ce, żeby zwró­cić tacę z na­czy­nia­mi, a po­tem wy­bie­gam na ze­wnątrz. Wi­ęk­szo­ść żo­łnie­rzy stoi już w dwu­sze­re­gu, ale na szczęście nie je­stem ostat­nia. Ka­pral Wąs pali nie­opo­dal pa­pie­ro­sa i co chwi­lę zer­ka na nas z iry­ta­cją. Po chwili pod­cho­dzi do nas i każe nam od­li­czać, żeby spraw­dzić, czy wszy­scy już wyszli.

– Nie tak się uma­wia­li­śmy – mówi. – Kie­dy ja wy­cho­dzę, wy ma­cie już na mnie tu­taj cze­kać. Guz­dra­cie się jak mu­chy w smo­le.

Do­praw­dy nie wiem, jak mamy prze­wi­dzieć, kie­dy sko­ńczy jeść. Zresz­tą nie je­ste­śmy w sto­łów­ce sami, obo­wi­ązu­ją ko­lej­ki. Mimo po­nu­rych myśli od­po­wia­dam ze wszyst­ki­mi „tak jest”. Na­gle ka­pral pod­cho­dzi do mnie i krzy­czy.

– A ty co, śpi­ąca kró­lew­no, gdzie masz be­ret?!

Prze­ra­żo­na orien­tu­ję się, że wy­cho­dząc ze sto­łów­ki, za­po­mnia­łam go wło­żyć.

– Prze­pra­szam… – mam­ro­tam za­wsty­dzo­na. – Za­po­mnia­łam. – Po­spiesz­nie na­kła­dam be­ret.

– Nie tak! – krzy­czy. – Wy­glądasz jak trak­to­rzy­sta, a nie żo­łnierz, do cho­le­ry! – Ner­wo­wo po­pra­wia mój be­ret, a ja czu­ję, że za­raz spa­lę się ze wsty­du. Oczy wszyst­kich zwró­co­ne są na mnie. – a to co?! – Ka­pral wska­zu­je na ja­sny ku­cyk, któ­ry opa­da na moje pra­we ra­mię.

– Nie… nie ro­zu­miem… – jąkam się. – Co jest nie tak z mo­imi wło­sa­mi? – Do­py­tu­ję, gdy wbi­ja we mnie na­tar­czy­we spoj­rze­nie.

Mężczy­zna kiwa z dez­apro­ba­tą gło­wą, a ja sta­ję się kłęb­kiem ner­wów.

– To, że tu są! – krzy­czy. – Woj­sko to nie wy­bieg dla mo­de­lek, kró­lew­no! Re­gu­la­min każe upi­nać wło­sy tak, aby nie do­ty­ka­ły ko­łnie­rza. Jesz­cze raz zo­ba­czę u cie­bie albo któ­re­jś z two­ich ko­le­ża­nek wy­sta­jące wło­sy, to będzie­cie pom­po­wać, aż pad­nie­cie ze zmęcze­nia. Zro­zu­mia­no?!

Ki­wam gło­wą. Czu­ję się wdep­ta­na w zie­mię i chce mi się pła­kać. Jed­nak ka­pral nie od­cho­dzi i wci­ąż prze­szy­wa mnie spoj­rze­niem.

– Py­tam, czy zro­zu­mia­no! – krzy­czy i wów­czas orien­tu­ję się, o co mu cho­dzi.

– Tak jest – od­po­wia­dam i moc­no za­ci­skam pi­ęści, sku­pia­jąc się na tej czyn­no­ści, żeby tyl­ko się nie roz­pła­kać.

W ko­ńcu daje mi spo­kój. Wiem, że ze­mścił się na mnie za sy­tu­ację na sto­łów­ce. Mam na­dzie­ję, że już mu wy­star­czy.

Od­dy­cham głębo­ko, pró­bu­jąc się uspo­ko­ić. Wte­dy ktoś kła­dzie dłoń na moim ra­mie­niu. Od­wra­cam się i wi­dzę Pa­wła.

– Nie przej­muj się – mówi. – Ale jeśli chcesz tu­taj prze­trwać, mu­sisz uod­por­nić się na ta­kie sy­tu­acje i pod­cho­dzić do wszyst­kie­go z dy­stan­sem.

I to jest naj­wa­żniej­sza lek­cja, jaką za­pa­mi­ętam z dzi­siej­sze­go dnia.

***

Po po­łud­niu gro­ma­dzi­my się na bie­żni, żeby prze­jść test spraw­no­ścio­wy. Na szczęście nie ma wy­mo­gu, aby go dzi­siaj za­li­czyć. Mamy się po pro­stu spraw­dzić i zo­rien­to­wać, nad czym mu­si­my po­pra­co­wać w ci­ągu ko­lej­nych dni szko­le­nia.

Dzie­li­my się na czte­ry gru­py, bo tyle jest kon­ku­ren­cji. Ja je­stem w tej, któ­ra za­czy­na od mar­szo­bie­gu na trzy ki­lo­me­try. Star­tu­ję rów­no ze wszyst­ki­mi i bie­gnę z ca­łych sił. Jed­nak już po pierw­szym okrąże­niu za­czy­nam zo­sta­wać w tyle. Trzy­mam się bli­sko Gosi, któ­ra rów­nież nie naj­le­piej ra­dzi so­bie z bie­ga­niem.

Daję z sie­bie wszyst­ko, ale po ko­lej­nych dwóch okrąże­niach prze­cho­dzę do mar­szu. Gło­śno dy­szę, bolą mnie płu­ca, a nogi są ci­ężkie, jak­by ktoś za­nu­rzył mi je w oło­wiu.

– Szyb­ciej, kró­lew­no! – krzy­czy mie­rzący nam czas ka­pral, gdy go mi­jam. Nie po­do­ba mi się to okre­śle­nie. Mam ocho­tę po­de­jść do nie­go i zma­zać mu z twa­rzy ten za­dzior­ny uśmie­szek. Chy­ba to wy­si­łek fizycz­ny i moje nie­po­wo­dze­nie wy­wo­łu­ją we mnie tę dziw­ną skłon­no­ść do agre­sji.

Zbie­ram w so­bie reszt­kę sił i pod­bie­gam do przo­du. Po­now­nie zrów­nu­ję się z Go­sią. Wy­mie­nia­my zmęczo­ne spoj­rze­nia i przez chwi­lę czu­ję się ra­źniej. Tym­cza­sem pierw­sze oso­by już ko­ńczą bieg. Jest wśród nich Ma­nia, ale to nie­spe­cjal­nie mnie dzi­wi, sko­ro bie­ga w ma­ra­to­nach.

Ko­lej­ne okrąże­nia są dla mnie udręką. Mimo po­po­łu­dnio­wej go­dzi­ny sło­ńce grze­je nie­mi­ło­sier­nie. Jest mi dusz­no, w płu­cach bra­ku­je po­wie­trza. Trzy­ma­my się z Go­sią ra­zem, na zmia­nę idzie­my i pod­bie­ga­my, aż w ko­ńcu za­czy­na­my ostat­nie okrąże­nie. Mo­ty­wu­je­my się na­wza­jem. Jesz­cze tro­chę. Ostat­nie mi­nu­ty wy­si­łku. w ko­ńcu prze­kra­cza­my metę i obie pa­da­my wy­ko­ńczo­ne na bie­żnię. Je­stem cała mo­kra, a wło­sy, któ­re pod­czas bie­gu uwol­ni­ły się z za­ple­cio­ne­go koka, kle­ją mi się do twa­rzy.

– Gdy­by eg­za­min był dzi­siaj, obie pa­nie by nie zda­ły – po­wie­dział ka­pral, nie kry­jąc sa­tys­fak­cji. – Wnio­ski wy­ci­ągnij­cie same – do­dał, od­cho­dząc.

Gdy pod­no­szę się z zie­mi, przez chwi­lę kręci mi się w gło­wie.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – Na­gle po­ja­wia się obok mnie Pa­weł.

Ki­wam gło­wą twier­dząco.

– Po­trze­bu­ję chwili, żeby do­jść do sie­bie – od­po­wia­dam.

– Na­pij się. – Po­da­je mi bu­tel­kę z wodą, a ja piję za­chłan­nie. Nie wie­dzia­łam, że zwy­kła woda mi­ne­ral­na może tak wy­śmie­ni­cie sma­ko­wać.

Ko­lej­ną kon­ku­ren­cją jest bieg wa­ha­dło­wy, któ­ry rów­nież ob­le­wam, a na­stęp­nie prze­cho­dzę wraz z resz­tą mo­jej gru­py do ko­lej­ne­go eta­pu – ćwi­cze­nia brzusz­ków na czas. Gdy przy­cho­dzi ko­lej na mnie, ser­ce wali mi jak osza­la­łe. Ma­nia trzy­ma mi nogi, ka­pral woła „start”, a ja za­czy­nam jak naj­szyb­ciej pod­no­sić się i opa­dać. Ko­lej­ny raz daję z sie­bie wszyst­ko, ale ostat­nie kil­ka brzusz­ków wy­ko­nu­ję w żó­łwim tem­pie. Bolą mnie wszyst­kie mi­ęśnie, a ze zmęcze­nia le­d­wo po­tra­fię zła­pać od­dech. Gdy ko­ńczy się mój czas, je­stem prze­ko­na­na, że zno­wu nie za­li­czy­łam ćwi­cze­nia. Opa­dam na zie­mię, za­my­kam oczy i pró­bu­ję uspo­ko­ić od­dech. Wte­dy sły­szę oschły głos żo­łnie­rza:

– Za­li­czo­ne na czte­ry.

Czu­ję, jak mo­men­tal­nie wstępu­ją we mnie nowe siły. Może jed­nak uda mi się uko­ńczyć szko­le­nie…

Ostat­nim ele­men­tem te­stu spraw­no­ścio­we­go jest wy­ko­na­nie jak naj­wi­ęk­szej liczby pom­pek. z uwa­gą ob­ser­wu­ję, jak po­rucz­nik tłu­ma­czy pra­wi­dło­wą tech­ni­kę tego ćwi­cze­nia, i już wiem, że to mi się nie uda. Mężczy­źni za­li­cza­ją tę kon­ku­ren­cję z ca­łkiem do­bry­mi wy­ni­ka­mi, a tym­cza­sem Ma­nia ob­le­wa ją spek­ta­ku­lar­nie. Cóż, ka­żdy z nas ma ja­kiś sła­by punkt, nad któ­rym musi jesz­cze spo­ro po­pra­co­wać. Na­gle z za­my­śle­nia wy­ry­wa mnie głos po­rucz­ni­ka.

– Na­zwi­sko. – Pa­trzy na mnie wy­cze­ku­jąco.

– Dąbrow­ska – od­po­wia­dam. – So­nia Dąbrow­ska.

– Mo­żesz za­czy­nać ćwi­cze­nie. – No­tu­je coś w swo­im ze­szy­cie.

Bio­rę głębo­ki od­dech i wy­ko­nu­ję pierw­szą pomp­kę.

– Mu­sisz ugi­ąć ręce ni­żej – in­stru­uje mnie po­rucz­nik. – Ina­czej nie za­li­czę ci ani jed­nej pomp­ki.

Za­my­kam oczy i sku­piam reszt­kę swo­ich sił (na­praw­dę nie wiem, skąd je jesz­cze czer­pię) i kil­ka razy uda­je mi się wy­ko­nać po­praw­ną pomp­kę. Ra­mio­na drżą z wy­si­łku, a pot ciek­nie mi do oczu, któ­re nie­mi­ło­sier­nie za­czy­na­ją piec.

– No, da­waj – mówi do mnie po­rucz­nik. – Jesz­cze kil­ka i będziesz mia­ła tróję.

Sta­ram się, na­praw­dę daję z sie­bie wszyst­ko, ale przy ko­lej­nym ugi­ęciu bez­sil­nie opa­dam na zie­mię.

Mój prze­ło­żo­ny kręci gło­wą i za­pi­su­je wy­nik w ze­szy­cie.

– Przy­kro mi, ale nie za­li­czasz tego ćwi­cze­nia. Mu­sisz po­pra­co­wać nad siłą swo­ich ra­mion.

Pod­no­szę się z zie­mi i przy­ta­ku­ję.

– Prze­pra­szam, ja… Ni­g­dy nie na­le­ża­łam do sil­nych osób. – Czu­ję po­trze­bę wy­tłu­ma­cze­nia się.

Po­rucz­nik wbi­ja we mnie spoj­rze­nie.

– Nie prze­pra­szaj mnie. Sko­ro zde­cy­do­wa­łaś się wstąpić do woj­ska, mu­sisz te­raz po­pra­co­wać nad swo­imi sła­bo­ścia­mi i je wy­eli­mi­no­wać.

Ki­wam gło­wą i ocie­ram pot z czo­ła. Czu­ję się tak bar­dzo brud­na i śmier­dząca… i na­gle robi mi się nie­swo­jo, że on wi­dzi mnie w ta­kim sta­nie. Szyb­ko kar­cę się za tę myśl. Nie po­win­no mnie ob­cho­dzić to, co po­rucz­nik o mnie myśli ani jak mnie wi­dzi. Je­stem żo­łnie­rzem, a on moim do­wód­cą.

Cie­szę się jed­nak, że za­miast do­wa­lić mi i za­zna­czyć, jak to bar­dzo nie na­da­ję się do woj­ska, on oka­zał mi wy­ro­zu­mia­ło­ść. Bio­rę so­bie jego sło­wa do ser­ca. Nie pod­dam się tak ła­two i będę wal­czyć ze swo­imi sła­bo­ścia­mi. Jeśli nie dla sie­bie sa­mej, to dla mo­jej pra­bab­ci.

ROZDZIAŁ 2

Lu­iza – lato 1938 roku

Sło­ńce powoli chy­li­ło się ku za­cho­do­wi, zło­cąc pro­mie­nia­mi le­ni­wie pły­nący nurt rze­ki. Lu­iza uwiel­bia­ła pa­trzeć na wi­jące się mi­ędzy łąka­mi za­ko­la Bugu. Wy­ci­ągni­ęta na mi­ęk­kiej tra­wie wpa­try­wa­ła się kra­jo­braz przed sobą i od­da­wa­ła się ma­rze­niom. Wy­my­śla­ła roz­ma­ite hi­sto­rie, za­zwy­czaj mi­ło­sne, i skła­da­ła je w wier­sze, któ­re za­pi­sy­wa­ła w no­tat­ni­ku. Cza­sa­mi kom­po­no­wa­ła do nich pó­źniej me­lo­die. Do­sko­na­le gra­ła na skrzyp­cach i na pia­ni­nie. Oj­ciec gor­li­wie za­trosz­czył się o jej wszech­stron­ne wy­kszta­łce­nie.

Dziew­czy­na wes­tchnęła i przy­mknęła oczy. Let­ni wia­te­rek de­li­kat­nie pie­ścił jej twarz. Nie mia­ła jesz­cze ocho­ty wra­cać do domu, ale mat­ka wy­ma­ga­ła, by wszy­scy do­mow­ni­cy gro­madzili się na wspól­nych po­si­łkach. Jeżeli mia­ła zdążyć na ko­la­cję, mu­sia­ła już te­raz opu­ścić uko­cha­ne miej­sce. Szcze­gól­nie dzi­siaj nie mo­gła się spó­źnić, bo do dwo­ru miał za­wi­tać wy­jąt­ko­wy gość. Ro­dzi­ce zgodzili się przy­jąć pod swój dach mło­de­go na­uczy­cie­la z War­sza­wy, któ­ry przy­je­żdżał do Wisz­no­wej, aby ob­jąć po­sa­dę w miej­sco­wej szko­le pod­sta­wo­wej.

Lu­iza pod­nio­sła się z tra­wy, po­pra­wi­ła su­kien­kę i na­ło­ży­ła na gło­wę ka­pe­lusz. Mat­ka za­wsze pil­no­wa­ła, aby dziew­czy­na chro­ni­ła się przed sło­ńcem, bo – jak ma­wia­ła – pa­nien­ki z do­bre­go domu nie po­win­ny do­pu­ścić do tego, by ich ob­li­cze po­kry­ło się prze­bar­wie­nia­mi. Jed­nak Lu­iza ko­cha­ła go­rące pro­mie­nie sło­ńca i gdy ro­dzi­ciel­ka nie wi­dzia­ła, chęt­nie wy­sta­wia­ła do nie­go twarz.

Powoli ru­szy­ła wąską wy­dep­ta­ną ście­żką w stro­nę domu. Jej si­ęga­jąca ko­stek kre­mo­wa su­kien­ka po­wie­wa­ła na wie­trze, któ­ry na­gle przy­brał na sile. Ze wscho­du nad­ci­ąga­ły bu­rzo­we chmu­ry. Przy­spie­szy­ła więc kro­ku. Jesz­cze tego bra­ko­wa­ło, aby po­wi­ta­ła go­ścia prze­mo­czo­na jak wiej­ska gęś.

Tym­cza­sem pra­cu­jący w polu lu­dzie rów­nież zaczęli wra­cać do swo­ich do­mów. Lu­iza zna­ła ich wszyst­kich. Byli w ko­ńcu sąsia­da­mi. Uprzej­mie wi­ta­ła się z nimi. Ro­dzi­ce na­uczyli ją sza­cun­ku do ka­żde­go czło­wie­ka, bez względu na jego stan, ma­jątek czy po­cho­dze­nie. Sami dzielili się swo­imi do­bra­mi z bied­niej­szy­mi i po­magali lo­kal­nej spo­łecz­no­ści na ró­żne spo­so­by. Ufun­dowali też we wsi dwie ka­plicz­ki – ka­to­lic­ką dla miej­sco­wych Po­la­ków i pra­wo­sław­ną dla bia­ło­ru­skiej lud­no­ści. Ostat­nio przy­czynili się rów­nież do wy­bu­do­wa­nia w Wisz­no­wej szko­ły pod­sta­wo­wej, żeby miej­sco­we dzie­cia­ki nie mu­sia­ły co­dzien­nie cho­dzić do sąsied­niej miej­sco­wo­ści. Oj­ciec uru­cho­mił swo­je zna­jo­mo­ści i zna­la­zł na­uczy­cie­la, któ­ry zgo­dził się ob­jąć tu­taj po­sa­dę. We wsi wszy­scy po­ważali ro­dzi­nę Lu­izy i pod­chodzili do niej z życz­li­wo­ścią.

Dziew­czy­na mi­nęła za­gaj­nik le­śny i jej oczom uka­zał się oka­za­ły dwo­rek. Wy­bu­do­wał go dzia­dek Lu­izy, a oj­ciec prze­pro­wa­dził po woj­nie grun­tow­ny re­mont. Po­ma­lo­wa­ny na bia­ło pi­ętro­wy bu­dy­nek wzno­sił się w oto­cze­niu pi­ęk­ne­go ogro­du i owo­co­we­go sadu. Do we­jścia pro­wa­dzi­ły kil­ku­stop­nio­we scho­dy i umiej­sco­wio­ny po­mi­ędzy wąski­mi ko­lum­na­mi ga­nek, a otwar­te na oścież okien­ni­ce za­pra­sza­ły, aby sko­rzy­stać z go­ścin­no­ści go­spo­da­rzy. z ko­mi­na uno­sił się dym, a gdy dziew­czy­na po­de­szła bli­żej, do jej noz­drzy do­ta­rł za­pach ulu­bio­nej pie­cze­ni. Da­sza, za­trud­nio­na we dwo­rze bia­ło­ru­ska ku­char­ka, mia­ła praw­dzi­wy ta­lent.

Nim Lu­iza zdąży­ła wspi­ąć się na ostat­ni scho­dek, drzwi otwo­rzy­ły się i sta­nęła w nich mat­ka. Była pi­ęk­ną ko­bie­tą o bla­dej ce­rze, de­li­kat­nych ry­sach twa­rzy i ja­snych jak kło­sy zbóż wło­sach. Wszy­scy po­wtarzali Lu­izie, że odzie­dzi­czy­ła po niej uro­dę, z cze­go dziew­czy­na bar­dzo się cie­szy­ła.

– Je­steś wresz­cie, có­recz­ko. – Mama po­spie­szy­ła ją ge­stem ręki. – Pan Fe­liks już daw­no do nas za­wi­tał i bie­da­czy­sko cze­ka na ko­la­cję, bo ty błąkasz się gdzieś po wsi. Przy­go­tuj się i zej­dź jak naj­szyb­ciej do ja­dal­ni. Po­le­cę już Da­szy po­da­wać do sto­łu.

Lu­iza prze­my­ła twarz i prze­cze­sa­ła ja­sne wło­sy. Przyj­rza­ła się swo­je­mu od­bi­ciu w lu­strze. Mia­ła sie­dem­na­ście lat, ale wy­gląda­ła na znacz­nie młod­szą. Często bra­no ją za dziec­ko, co zde­cy­do­wa­nie jej się nie po­do­ba­ło. Wes­tchnęła i po­pra­wi­ła ko­łnie­rzyk kre­mo­wej su­kien­ki. Przy­wo­ła­ła na twarz uśmiech, bo ro­dzi­ce ocze­kiwali, że życz­li­wie przy­wi­ta go­ścia. Cza­sa­mi czu­ła się, jak­by była tyl­ko ozdo­bą. Wy­ma­ga­no od niej po­słu­sze­ństwa i od­po­wied­nie­go za­cho­wa­nia, za nic ma­jąc jej wolę i ma­rze­nia. Oj­ciec ci­ągle ło­żył na jej edu­ka­cję, a i tak było ja­sne, że Lu­iza sko­ńczy w ja­ki­mś ob­cym dwo­rze jako przy­kład­na żona i mat­ka gro­mad­ki dzie­ci. Zo­sta­nie ozdo­bą swo­je­go męża, a nie pie­lęgniar­ką, jak za­wsze ma­rzy­ła.

Powoli po­ko­na­ła scho­dy i we­szła do prze­stron­nej, ozdo­bio­nej pi­ęk­ny­mi ma­lo­wi­dła­mi ja­dal­ni. Wszy­scy sie­dzieli już przy sto­le i te­raz zwrócili swo­je spoj­rze­nia na nią. Lu­iza się spe­szy­ła, szcze­gól­nie gdy po­chwy­ci­ła na so­bie wzrok nie­zna­jo­me­go go­ścia.

– Je­steś wresz­cie, có­recz­ko. – Uśmiech­nęła się prze­mi­ło mama, cho­ciaż dziew­czy­na wie­dzia­ła, że naj­chęt­niej spu­ści­ła­by jej burę za spó­źnie­nie. – Sia­daj już, bo wszyst­ko sty­gnie.

W tym sa­mym mo­men­cie nie­zna­jo­my po­de­rwał się z miej­sca i pod­sze­dł do Lu­izy.

– Fe­liks Ma­łkow­ski. – Skło­nił się uprzej­mie, a gdy po­da­ła mu dłoń, sub­tel­nie ją uca­ło­wał. – Bar­dzo mi miło po­znać pa­nien­kę.

– Lu­iza Gro­dzie­ńska. – Gdy spoj­rza­ła mężczy­źnie w oczy, na chwi­lę ją za­mro­czy­ło. Był wy­so­ki i szczu­pły, miał ja­sne, gład­ko przy­cze­sa­ne wło­sy i pi­ęk­ne nie­bie­skie oczy.

– Do­brze się pa­nien­ka czu­je? – za­py­tał Fe­liks. – Strasz­nie pa­nien­ka zbla­dła. – Pod­pro­wa­dził ją do naj­bli­ższe­go krze­sła, na któ­rym dziew­czy­na z ulgą przy­sia­dła.

– Tak… – wy­mam­ro­ta­ła. – To tyl­ko przez ten upał. – Zer­k­nęła nie­pew­nie na ro­dzi­ców, któ­rzy przy­słu­chiwali się ca­łej roz­mo­wie. – Na­pi­ję się wody i od razu będzie mi le­piej.

– Lu­iza uwiel­bia przy­ro­dę – wtrąci­ła mama, upi­ja­jąc łyka wi­śnio­we­go kom­po­tu. – Ci­ągle prze­cha­dza się po na­szej pi­ęk­nej oko­li­cy. Za­pew­ne zbyt dłu­go prze­sie­dzia­ła dzi­siaj na sło­ńcu. Sier­pień, co praw­da, powoli zmie­rza ku ko­ńco­wi, ale sło­ńce w tym roku grze­je jak­by moc­niej.

– O tak – przy­tak­nął oj­ciec. – Po­go­da w tym roku wy­śmie­ni­ta. Zbio­ry nam się bar­dzo uda­ły, a sad ob­ro­dził jak ni­g­dy. Na­sze ku­char­ki pra­cu­ją od świ­tu do zmierz­chu, żeby przy­go­to­wać prze­two­ry. Nic nie może się prze­cież zmar­no­wać.

Lu­iza szyb­ko od­zy­ska­ła siły i za­bra­ła się za pa­ła­szo­wa­nie spo­re­go ka­wa­łka pie­cze­ni. Jed­nak ta dzi­siaj sma­ko­wa­ła nie­co ina­czej. Dziew­czy­na skub­nęła kil­ka kęsów, ale wi­ęcej nie po­tra­fi­ła zje­ść. Co rusz zer­ka­ła na po­chło­ni­ętych je­dze­niem i roz­mo­wą ro­dzi­ców oraz go­ścia. Fe­liks – to imię ci­ągle prze­wi­ja­ło się w jej gło­wie, a ona mia­ła ocho­tę uto­nąć w nie­bie­skich oczach mężczy­zny.

Co się z nią dzia­ło?

– Dzi­ęku­ję, że przyjęli mnie pa­ństwo do sie­bie. – Lu­iza sku­pi­ła uwa­gę na sło­wach mężczy­zny. – Cie­szę się, że będę mógł za­cząć moją na­uczy­ciel­ską ka­rie­rę od szko­ły w Wisz­no­wej.

– To my je­ste­śmy panu ogrom­nie wdzi­ęcz­ni, że przy­jął pan pro­po­zy­cję tej pra­cy. – Oj­ciec na­lał wód­ki do dwóch kie­lisz­ków i je­den z nich po­dał Fe­lik­so­wi. – Zda­ję so­bie spra­wę z tego, że war­szaw­skie szko­ły zde­cy­do­wa­nie ró­żnią się od tej w na­szej ma­łej wsi, a jed­nak pan zgo­dził się tu­taj pra­co­wać.

Fe­liks uśmiech­nął się i Lu­iza za­uwa­ży­ła, że wów­czas po­ja­wił się w jego bro­dzie uro­czy do­łek. Zro­bi­ło jej się go­rąco. Nie­znacz­nie po­lu­zo­wa­ła ko­łnie­rzyk su­kien­ki i upi­ła kil­ka ły­ków chłod­ne­go kom­po­tu.

– Wisz­no­wa to, jak już zdąży­łem za­uwa­żyć, pi­ęk­na miej­sco­wo­ść, a ja za­wsze ma­rzy­łem o ży­ciu na wsi – od­pa­rł. – Mam na­dzie­ję, że tu­taj czas pły­nie nie­co wol­niej niż w mie­ście.

– Czy wol­niej, tego nie wiem. – Oj­ciec pod­nió­sł kie­li­szek do góry. – Ale ży­cie tu­taj jest z pew­no­ścią bar­dziej spo­koj­ne i uro­kli­we. No, a te­raz wy­pij­my pa­ńskie zdro­wie. Może tak bar­dzo spodo­ba się panu w na­szej oko­li­cy, że ze­chce pan za­do­mo­wić się tu­taj na dłu­żej.

***

Od razu po ko­la­cji Lu­iza wy­mó­wi­ła się bó­lem gło­wy i za­szy­ła się w swo­im po­ko­ju.

Co się z nią, u licha, dzia­ło? Nie po­tra­fi­ła zro­zu­mieć swo­je­go dzi­siej­sze­go roz­ko­ja­rze­nia i dziw­ne­go sa­mo­po­czu­cia. Wie­dzia­ła jed­nak na pew­no, że mia­ło to zwi­ązek z po­ja­wie­niem się we dwo­rze go­ścia.

Otwo­rzy­ła na oścież okno. Na szczęście sierp­nio­we wie­czo­ry były chłod­ne i do po­ko­ju wda­rło się przy­jem­ne rze­śkie po­wie­trze. Lu­iza okry­ła ra­mio­na chu­s­tą i przy­sia­dła na sze­ro­kim pa­ra­pe­cie. Za­pa­trzy­ła się w mi­go­cące na nie­bie gwiaz­dy i bla­dy ksi­ężyc. Ko­cha­ła Wisz­no­wą i swój ro­dzin­ny dom, ale no­si­ła też w ser­cu pra­gnie­nie po­zna­nia świa­ta i ru­sze­nia wła­sną dro­gą.

– A pa­nien­ka, to nie za­zi­ębi się, jak będzie tak sie­dzia­ła w oknie? – Na­gle do uszu Lu­izy do­ta­rł we­so­ły głos Fe­lik­sa. Spoj­rza­ła w dół i zo­ba­czy­ła wpa­tru­jące­go się w nią mężczy­znę. Jej ser­ce za­bi­ło moc­niej i mo­men­tal­nie za­la­ła ją fala go­rąca.

– O to nie musi się pan kło­po­tać – od­po­wie­dzia­ła nie­co zmie­sza­na. – Ja je­stem przy­zwy­cza­jo­na do tu­tej­sze­go kli­ma­tu. Wie­czo­rem chłód ci­ągnie od rze­ki, ale ju­tro po­go­da będzie pi­ęk­na – od­pa­rła nie do ko­ńca na te­mat, co za­wsty­dzi­ło ją jesz­cze bar­dziej. Ten mężczy­zna spra­wiał, że wszyst­ko jej się mie­sza­ło w gło­wie. Lu­iza ze­sko­czy­ła z pa­ra­pe­tu.

– Do­bra­noc – do­da­ła, za­my­ka­jąc okno.

Opa­dła na łó­żko, jed­nak jej ser­ce nie mo­gło się uspo­ko­ić. Biło w pier­si jak sza­lo­ne. Przy­mknęła oczy, a wów­czas uj­rza­ła jak żywą twarz Fe­lik­sa.

– Mój Boże… – wy­szep­ta­ła. – Urok ja­kiś na mnie rzu­cił czy co…

Po­sta­no­wi­ła, że na wszel­ki wy­pa­dek będzie się trzy­ma­ła od nie­go z da­le­ka.

***

Dziew­czy­na dłu­go nie mo­gła za­snąć. Kręci­ła się na swo­im po­sła­niu z boku na bok, od­kry­wa­ła się, to zno­wu na­ci­ąga­ła ko­łdrę pod sam nos. w ko­ńcu, umęczo­na do gra­nic mo­żli­wo­ści, chwy­ci­ła do ręki ró­ża­niec i spró­bo­wa­ła sku­pić się na mo­dli­twie. Do­pie­ro wów­czas za­snęła, a gdy się obu­dzi­ła, do­cho­dzi­ła już dzie­wi­ąta.

Po­spiesz­nie wy­ko­na­ła po­ran­ną to­a­le­tę, ubra­ła zwiew­ną nie­bie­ską su­kien­kę i ze­szła do ja­dal­ni. Ro­dzi­ce ko­ńczyli już po­si­łek, a Fe­liks, na któ­re­go mi­mo­wol­nie spoj­rza­ła, na­kła­dał so­bie wła­śnie por­cję pa­ru­jącej ja­jecz­ni­cy.

– Je­steś wresz­cie. – Mama rzu­ci­ła Lu­izie kar­cące spoj­rze­nie. – Jedz, póki cie­płe. Roz­ma­wia­li­śmy wła­śnie o tym, że pan Fe­liks po­wi­nien za­zna­jo­mić się z oko­li­cą. Oj­ciec po­ka­że mu dzi­siaj szko­łę, a ty mo­gła­byś opro­wa­dzić go po wio­sce.

Lu­iza, któ­ra wła­śnie usia­dła na krze­śle, znie­ru­cho­mia­ła. Fe­liks naj­wy­ra­źniej za­uwa­żył jej dziw­ną re­ak­cję, bo na­tych­miast po­spie­szył z wy­ja­śnie­nia­mi:

– Oczy­wi­ście nie musi pa­nien­ka tego ro­bić. Tak tyl­ko roz­ma­wia­li­śmy. Jeżeli ma pa­nien­ka inne pla­ny, sam przej­dę się na spa­cer.

– Nie – od­pa­rła Lu­iza i zno­wu zro­bi­ło jej się go­rąco. – Chęt­nie pana opro­wa­dzę.

– W ta­kim ra­zie je­stem pa­nien­ce bar­dzo wdzi­ęcz­ny. – Uśmiech­nął się, a dziew­czy­na po­czu­ła, że jej po­licz­ki pło­ną.

Ewi­dent­nie dzia­ło się z nią coś nie­do­bre­go. Bała się po­wie­dzieć o tym mat­ce, ale przy­szła jej na myśl inna oso­ba, któ­rej mo­gła­by zwie­rzyć się ze swo­ich kło­po­tów. Lu­iza nie wie­rzy­ła w cza­ry i uro­ki aż do wczo­raj, gdy do ich domu za­wi­tał Fe­liks. Po­sta­no­wi­ła, że od razu po śnia­da­niu uda się do miej­sco­wej szep­tu­chy Jew­gie­ni­ji. Ko­bie­ty we wsi ją za­chwa­la­ły, po­noć zna­ła się na wie­lu spra­wach, więc dziew­czy­na mia­ła na­dzie­ję, że jej rów­nież po­mo­że.

Z tru­dem prze­łk­nęła krom­kę z wi­śnio­wym dże­mem. Przy­słu­chi­wa­ła się przy tym roz­mo­wie ro­dzi­ców z Fe­lik­sem. Mężczy­zna opo­wia­dał nie­co o swo­im ży­ciu w War­sza­wie. Jego oj­ciec wy­kła­dał na uni­wer­sy­te­cie, a mat­ka zaj­mo­wa­ła się do­mem. Miał rów­nież młod­szą sio­strę Zo­fię. Mieszkali w ka­mie­ni­cy na war­szaw­skiej Woli.

– Lu­izo, a cóż ty taka mil­cząca? – zdzi­wi­ła się w ko­ńcu El­wi­ra Gro­dzie­ńska, któ­ra już od dłu­ższe­go cza­su przy­gląda­ła się cór­ce.

– Ja… – dziew­czy­na się zmie­sza­ła. – Nie naj­le­piej zno­szę ostat­nie upa­ły.

– Dziw­ne. w lipcu było zde­cy­do­wa­nie go­ręcej, a ja­koś ci to nie prze­szka­dza­ło. Może je­steś cho­ra? – El­wi­ra po­de­rwa­ła się z miej­sca i do­tknęła czo­ła cór­ki.

– Mamo… – Lu­iza jęk­nęła bła­gal­nie. – Nic mi nie jest. Za po­zwo­le­niem, chcia­ła­bym pó­jść się prze­jść.

Ro­dzi­ciel­ka, nie­co oszo­ło­mio­na, ski­nęła twier­dząco gło­wą, więc Lu­iza wsta­ła od sto­łu, i po­ży­czyw­szy wszyst­kim mi­łe­go dnia, nie­mal wy­bie­gła ze dwo­ru.

Przez całą dro­gę za­sta­na­wia­ła się, jak wy­tłu­ma­czyć Jew­gie­ni­ji swo­je dziw­ne do­le­gli­wo­ści. Była prze­ko­na­na, że ktoś rzu­cił na nią urok, ale dla­cze­go? Jesz­cze wczo­raj czu­ła się nor­mal­nie, a po­tem po­ja­wił się ten cały Fe­liks i wszyst­ko się za­częło.

Mi­nęła sta­ry młyn i na roz­wi­dle­niu dróg skręci­ła w pra­wo. Szep­tu­cha miesz­ka­ła w cha­cie pod sa­mym la­sem. Wo­kół jej domu ro­sły prze­ró­żne zio­ła i kwia­ty, a tuż przy we­jściu sta­ła drew­nia­na ław­ka. Lu­iza ode­tchnęła głębo­ko i za­pu­ka­ła do drzwi. Te szyb­ko się otwo­rzy­ły i sta­nęła w nich Jew­gie­ni­ja. Na wi­dok pa­nien­ki ze dwo­ru zro­bi­ła za­sko­czo­ną minę.

– Wszel­ki duch Pana Boga chwali. – Złączy­ła ręce jak do mo­dli­twy. – Pa­nien­ka Lu­iza. Sta­ło się co?

– Dzień do­bry – przy­wi­ta­ła się prze­jęta dziew­czy­na. – Czy… czy ja mo­gła­bym we­jść na chwi­lę.

– A pro­szę. – Ko­bie­ta otwo­rzy­ła sze­rzej drzwi. – Ale u mnie skrom­ne pro­gi… Niech pa­nien­ka sia­da. – Wska­za­ła ręką ta­bo­ret. – i opo­wia­da za­raz, w czym ja do­po­móc mogę pa­nien­ce.

Lu­iza czu­ła, że drży na ca­łym cie­le. Ner­wo­wo za­częła ba­wić się pal­ca­mi i powoli opo­wie­dzia­ła sta­rusz­ce o swo­im zmar­twie­niu. Gdy już sko­ńczy­ła, ta po­pa­trzy­ła na dziew­czy­nę z roz­ba­wio­ną miną i rze­kła:

– Czyli mówi pa­nien­ka, że te dziw­ne ob­ja­wy zbie­gły się ze wczo­raj­szym przy­jaz­dem do dwo­ru mło­de­go na­uczy­cie­la?

Lu­iza po­twier­dzi­ła ski­ni­ęciem gło­wą.

– Myśli pani, że to on rzu­cił na mnie urok?

Jew­gie­ni­ja wy­bu­chła śmie­chem. Lu­iza jesz­cze ni­g­dy nie wi­dzia­ła jej w tak do­brym hu­mo­rze. Czu­ła się co­raz bar­dziej za­gu­bio­na i za­wsty­dzo­na dziw­ną rek­cją ko­bie­ty.

– Mój Boże… – Szep­tu­cha ota­rła z po­marsz­czo­nych po­licz­ków łzy. – Prze­pra­szam cię, dziec­ko, ale… – Mach­nęła nie­dba­le ręką i ode­tchnęła głębo­ko, pró­bu­jąc się uspo­ko­ić. – Cho­dzi o to, że pa­nien­ka Lu­iza wy­kszta­łco­na jest jak mało kto, zna obce mowy i ra­chun­ki, ale o ży­ciu i tym, co naj­bar­dziej ludz­kie, nie ma pa­nien­ka po­jęcia.

Dziew­czy­na ner­wo­wo po­ru­szy­ła się na ta­bo­re­cie i wbi­ła w sta­rusz­kę za­sko­czo­ne spoj­rze­nie.

– Co też pani Jew­gie­ni­ja mówi?

– Za­ko­cha­łaś się, moja dro­ga – od­pa­rła tam­ta już ca­łko­wi­cie po­wa­żna.

– Ja? w Fe­lik­sie? – Lu­iza nie wie­rzy­ła w to, co usły­sza­ła. – Ale ja go pra­wie w ogó­le nie znam…

– No wła­śnie, pa­nien­ko Lu­izo. To jest wła­śnie za­ko­cha­nie. a od za­ko­cha­nia do mi­ło­wa­nia jesz­cze da­le­ka dro­ga. Kie­dyś to pa­nien­ka zro­zu­mie.

– I stąd te na­pa­dy go­rąca, pal­pi­ta­cje ser­ca i… roz­ko­ja­rze­nie? – do­py­ty­wa­ła dziew­czy­na.

– Tak – po­twier­dzi­ła Jew­gie­ni­ja.

Lu­iza wes­tchnęła. Nie wie­dzia­ła, co o tym wszyst­kim my­śleć. Nie tego się spo­dzie­wa­ła, cho­ciaż ulży­ło jej, że to nie ża­den urok. Za­ko­cha­nie ko­ja­rzy­ło jej się za­wsze z czy­mś bar­dzo mi­łym, a to, cze­go do­świad­cza­ła, nie do ko­ńca ta­kie było. Czu­ła się też za­wsty­dzo­na swo­ją nie­wie­dzą i tym, że się zbła­źni­ła.

– Czy pani Jew­gie­ni­ja… – Spoj­rza­ła nie­pew­nie na sta­rusz­kę. – Czy mo­gła­by pani nie mó­wić o tym ni­ko­mu?

Ko­bie­ta uśmiech­nęła się.

– Wszy­scy we wsi do­brze wie­dzą, że mo­żna mnie ufać. Ja o cu­dzych do­le­gli­wo­ściach in­nym nie roz­pra­wiam.

– Dzi­ęku­ję. – Lu­izie spa­dł ka­mień z ser­ca. – Ja… ja ni­g­dy nie czu­łam cze­goś po­dob­ne­go ani nikt ze mną na te te­ma­ty nie roz­ma­wiał – sta­ra­ła się uspra­wie­dli­wić.

– Pa­nien­ka nie ma się cze­go wsty­dzić – od­pa­rła szep­tu­cha i otwo­rzyw­szy szu­fla­dę kre­den­su, za­częła w niej cze­goś szu­kać.

– Tak… – burk­nęła Lu­iza. – a pani Jew­gie­ni­ja to zry­wa­ła ze mnie boki jak nie wiem.

– E tam… – Ko­bie­ta mach­nęła nie­dba­le ręką. – Bo ja my­śla­ła, że nie wia­do­mo co się zda­rzy­ło, że pa­nien­ka ze dwo­ru do mnie za­wi­ta­ła, a ona po pro­stu… za­ko­cha­na. – Zno­wu się za­śmia­ła.

– Pój­dę już. – Lu­iza pod­nio­sła się z miej­sca. – Dzi­ęku­ję, pani, Jew­gie­ni­jo.

– Za­cze­kaj – po­wstrzy­ma­ła ją sta­rusz­ka, po czym po­da­ła jej za­wi­ni­ąt­ko. – Mie­szan­ka ziół na uspo­ko­je­nie. Za­pa­rzaj dwa razy dzien­nie.

– Dzi­ęku­ję. – Lu­iza scho­wa­ła zio­ła do kie­sze­ni su­kien­ki. – Do wi­dze­nia, pani Jew­gie­ni­jo.

Gdy wra­ca­ła przez łąkę do dwo­ru, jej myśli ci­ągle krąży­ły wo­kół tego, co się z nią dzia­ło. a więc była za­ko­cha­na w Fe­lik­sie. To dla­te­go jej ser­ce biło szyb­ciej w jego obec­no­ści, a wy­obra­źnia ci­ągle pod­su­wa­ła jej wspo­mnie­nie nie­bie­skich oczu mężczy­zny. Lu­iza ci­ężko wes­tchnęła. Nie wie­dzia­ła, co da­lej będzie, ale nie­śmia­ło za­czy­na­ła się cie­szyć na dzi­siej­szy spa­cer z obiek­tem swo­ich wes­tchnień.

***

Fe­liks za­pro­po­no­wał spa­cer od razu po obie­dzie, na co Lu­iza przy­sta­ła. Tuż przed po­si­łkiem za­pa­rzy­ła so­bie zió­łek od szep­tu­chy, ale nie­wie­le jej po­mo­gły. Ser­ce wa­li­ło w pier­si jak osza­la­łe, a z po­li­czek nie scho­dził zdra­dziec­ki ru­mie­niec.

– Naj­pierw pój­dzie­my do cen­tral­nej części wio­ski – ode­zwa­ła się z nie­ma­łym tru­dem dziew­czy­na i wska­za­ła to­wa­rzy­szo­wi pro­wa­dzącą po­mi­ędzy po­la­mi dró­żkę. – a na ko­ńcu po­ka­żę panu swo­je ulu­bio­ne miej­sce.

Fe­liks kro­czył dum­nie wy­pro­sto­wa­ny u jej boku. Lu­iza nie na­le­ża­ła do wy­so­kich ko­biet i si­ęga­ła mu po­ni­żej ra­mie­nia. Czu­ła się przez to jesz­cze bar­dziej dzie­cin­nie w sto­sun­ku do star­sze­go o kil­ka lat Fe­lik­sa.

– Pa­nien­ko… – Spoj­rzał na nią ła­god­nym wzro­kiem. – Wczo­raj nie śmia­łem o to pro­sić, ale wo­la­łbym, żeby zwra­ca­ła się do mnie pa­nien­ka po imie­niu.

– Z przy­jem­no­ścią – od­po­wie­dzia­ła. – Ja rów­nież wolę, gdy mówi się do mnie po imie­niu, a nie przez te wszyst­kie grzecz­no­ścio­we pan­ny i pa­nien­ki.

Obo­je się za­śmiali, a Lu­iza po­czu­ła, że po­łączy­ła ich wła­śnie ja­kaś nie­wi­dzial­na więź.

– Boi się pan? To zna­czy bo­isz się – po­pra­wi­ła się – no­wej pra­cy w nie­zna­nym miej­scu, z dala od ro­dzi­ny?

Fe­liks swo­bod­nie wzru­szył ra­mio­na­mi i zer­k­nął na dziew­czy­nę z uko­sa.

– Nie­spe­cjal­nie. Lu­bię wy­zwa­nia. Cie­szę się, że będę pra­co­wać w tak pi­ęk­nej oko­li­cy. i że będę mógł co dzień wi­dy­wać cie­bie, Lu­izo.

Sło­wa mężczy­zny kom­plet­nie ją za­sko­czy­ły. Po­czu­ła zna­jo­me ude­rze­nie go­rąca. Owład­ni­ęta emo­cja­mi na chwi­lę stra­ci­ła rów­no­wa­gę, i aby nie upa­ść, chwy­ci­ła dłoń Fe­lik­sa.

– Prze­pra­szam… – wy­szep­ta­ła za­kło­po­ta­na, gdy do­szła już do sie­bie. – Ja…

– Nie masz za co – od­po­wie­dział. – Ale nie będę ukry­wał, że spra­wi­ło mi to ogrom­ną przy­jem­no­ść. Chcia­łbym, abyś częściej była tak bli­sko mnie.

Za­sko­czo­na Lu­iza wbi­ła spoj­rze­nie w zie­mię.

– Je­steś bar­dzo… śmia­ły – od­po­wie­dzia­ła. – Ale mam na­dzie­ję, że to, co mó­wisz, jest szcze­re.

– Za­pew­niam, że tak. I…

– Nie­ste­ty od wrze­śnia wy­je­żdżam do szko­ły do Brze­ścia, ale na ka­żdą nie­dzie­lę będę wra­ca­ła do domu.

– Będę więc z nie­cier­pli­wo­ścią wy­cze­ki­wał ka­żdej nie­dzieli.

Lu­iza uśmiech­nęła się sze­ro­ko, bo na­gle zro­bi­ło jej się na ser­cu tak ja­koś lek­ko, że mo­gła­by wzbić się w nie­bo jak mały mo­ty­lek. Po chwili jed­nak przy­wo­ła­ła się do po­rząd­ku i wska­za­ła Fe­lik­so­wi drew­nia­ny ko­śció­łek po pra­wej stro­nie.

– To nasz ko­ściół pod we­zwa­niem Trój­cy Świ­ętej – wy­ja­śni­ła. – w nie­dzie­lę suma jest o je­de­na­stej. a tam… – Wska­za­ła ręką w lewo, gdzie w oddali wi­dać było nie­bie­ską ko­pu­łę cer­kwi. – Tam jest cer­kiew Świ­ęte­go Mi­cha­ła Ar­cha­nio­ła.

– Jesz­cze ni­g­dy nie by­łem w cer­kwi – od­pa­rł za­pa­trzo­ny w dal Fe­liks.

– Mo­że­my się tam kie­dyś wy­brać – za­pro­po­no­wa­ła na­tych­miast.

– Z przy­jem­no­ścią. – Uśmiech­nął się.

Spa­cer upły­wał im w mi­łej at­mos­fe­rze. Lu­iza po­ka­za­ła mło­de­mu na­uczy­cie­lo­wi, gdzie jest je­dy­ny we wsi ma­lut­ki sklep i gdzie miesz­ka­ją Kra­sie­wi­czo­wie, u któ­rych raz w mie­si­ącu w sta­rej sto­do­le od­by­wa­ją się po­ta­ńców­ki. Pó­źniej dotarli na roz­wi­dle­nie dróg, gdzie po pra­wej stro­nie sta­ła ka­to­lic­ka, a po le­wej pra­wo­sław­na ka­plicz­ka.

– Ufun­dowali je moi ro­dzi­ce – wy­ja­śni­ła. – Są życz­li­wi dla ka­żde­go.

– To wi­dać. Gdy­by tak nie było, nie przy­jęli­by pod swój dach ob­ce­go na­uczy­cie­la z War­sza­wy.

– Nie je­steś obcy – wy­rwa­ło się Lu­izie. – Od­kąd przy­je­cha­łeś do Wisz­no­wej, wszy­scy będą trak­to­wać cię jak swo­je­go.

– Mam na­dzie­ję, że po­ra­dzę so­bie z na­ucza­niem tu­tej­szych dzie­ci.

– Je­stem o tym prze­ko­na­na – sta­ra­ła się wes­przeć Fe­lik­sa. – Kie­dy szko­ła znaj­do­wa­ła się w sąsied­niej miej­sco­wo­ści, nie wszyst­kie dzie­ci re­gu­lar­nie do niej cho­dzi­ły. Te­raz będzie dużo ła­twiej.

Po­pro­wa­dzi­ła mężczy­znę wąską le­śną dró­żką. Drze­wa szu­mia­ły nad ich gło­wa­mi, a cień da­wał przy­jem­ne wy­tchnie­nie. Lu­iza cie­szy­ła się ostat­ni­mi upal­ny­mi dnia­mi, bo chłod­ne po­ran­ki i wie­czo­ry zwia­sto­wa­ły ry­chłe na­de­jście je­sie­ni. Szli powoli, Fe­liks opo­wia­dał jej o swo­jej ro­dzi­nie w War­sza­wie. Gdy nie­dłu­go po­tem wyszli z lasu, ich oczom uka­za­ła się błysz­cząca w pro­mie­niach sło­ńca ta­fla rze­ki.

– Mój uko­cha­ny Bug… – Lu­iza nie mo­gła po­wstrzy­mać wzru­sze­nia. Ko­cha­ła tę rze­kę, a jej bli­sko­ść za­wsze do­da­wa­ła jej sił. – Przy­ro­da dzieli się ener­gią z tymi, któ­rzy ją sza­nu­ją.

Fe­liks zmru­żył oczy i spoj­rzał w dal.

– Do tej pory sądzi­łem, że Wi­sła jest naj­pi­ęk­niej­sza, ale te­raz… Te­raz wi­dzę, że pi­ęk­no ma wie­le ob­licz.

– Cho­dź, po­dej­dzie­my bli­żej. – Lu­iza po­ci­ągnęła Fe­lik­sa w stro­nę dzi­kie­go brze­gu. Wiatr, któ­ry tu­taj był znacz­nie bar­dziej od­czu­wal­ny, przy­jem­nie mu­skał ich twa­rze, a szum rze­ki wy­ci­szał ser­ca. Przy­siedli na tra­wie i obo­je wpa­trywali się w za­ko­le rze­ki.

– Jest taka dzi­ka i nie­win­na za­ra­zem – wy­szep­tał Fe­liks. – i pi­ęk­na jak ty. – Na­gle spoj­rzał na Lu­izę i nie­śmia­ło od­gar­nął z jej czo­ła ko­smyk wło­sów, mu­ska­jąc przy tym opusz­kiem pal­ca jej twarz.

Dziew­czy­na za­drża­ła, a w gło­wie na chwi­lę jej za­wi­ro­wa­ło. Pa­trzy­ła w nie­bie­skie oczy Fe­lik­sa i mia­ła wra­że­nie, że w nich to­nie. Do tej pory sądzi­ła, że to wody Bugu mają naj­pi­ęk­niej­szy od­cień na świe­cie, ale dzi­siaj zro­zu­mia­ła, że było ina­czej.

Spis treści

ROZDZIAŁ 1
So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne
ROZDZIAŁ 2
Lu­iza – lato 1938 roku
ROZDZIAŁ 3
So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne
ROZDZIAŁ 4
Luiza – jesień 1938 roku
ROZDZIAŁ 5
So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne
ROZDZIAŁ 6
Luiza – wiosna 1939 roku
ROZDZIAŁ 7
So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne
ROZDZIAŁ 8
Lu­iza – lato 1939 roku
ROZDZIAŁ 9
So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne
ROZDZIAŁ 10
Lu­iza – wrze­sień 1939 roku
ROZDZIAŁ 11
So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne
ROZDZIAŁ 12
Luiza – styczeń 1940 rok
ROZDZIAŁ 13
So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne
ROZDZIAŁ 14
Luiza – wiosna 1941 roku
ROZDZIAŁ 15
So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne
ROZDZIAŁ 16
Luiza – jesień 1942 rok
ROZDZIAŁ 17
So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne
ROZDZIAŁ 18
Luiza – jesień 1943 rok
ROZDZIAŁ 19
So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne
ROZDZIAŁ 20
Luiza – sierpień 1944 roku
ROZDZIAŁ 21
So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne
ROZDZIAŁ 22
Luiza – lato 1945 roku
ROZDZIAŁ 23
So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne
ROZDZIAŁ 24
Lu­iza – je­sień 1945 roku
ROZDZIAŁ 25
So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne
KONIEC
Od Au­tor­ki