Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
DWIE KOBIETY Z RÓŻNYCH EPOK I JEDNA DECYZJA – ZAŁOŻYĆ MUNDUR
Sonia Dąbrowska to wrażliwa i nieśmiała nauczycielka przedszkola. Pewnego dnia wywraca swoje dotychczasowe życie do góry nogami i postanawia zostać żołnierzem. Podczas szkolenia mierzy się nie tylko ze swoimi słabościami, ale również z nieprzychylnymi komentarzami pozostałych żołnierzy. Jedyną osobą, która wierzy w możliwości dziewczyny jest porucznik Aleksander Olszański. Między Sonią a dowódcą kompanii zaczyna powoli rodzić się uczucie.
Kilkadziesiąt lat wcześniej Luiza Grodzieńska zakochuje się w Feliksie. Panienka z dworu poznaje młodego nauczyciela jako gościa rodziny. Wkrótce parę rozdziela wojna, a Luizę spotyka tragedia, która położy się cieniem na całym jej późniejszym życiu.
Jak Sonia poradzi sobie w wojsku?
Czy Luiza podniesie się po życiowej tragedii?
Jak obu dziewczętom uda się przezwyciężyć chwile zwątpienia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 542
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Justyna Mrowiec
Korekta: Katarzyna Barcik
Skład: Izabela Kruźlak
Projekt okładki: Maciej Pieda
Redaktorka prowadząca: Angelika Ogrocka
Wydanie I
© Copyright for the text, cover and layout by Wydawnictwo Dragon PL Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2024
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8274-670-9
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Połczyńska 23 lok. 307
01-377 Warszawa
tel. 795 159 275
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon
„Wszystko to, co mam
Wszystko to, co mam
To ta nadzieja, że życie mnie poskleja
Dziś odchodzę sam
Dziś odchodzę sam
Już nie zawrócę
To wszystko dziś porzucę
Ja się zarzekam, uciekam
Dość mam przeznaczenia
Po co zwlekać, czekać
Gdy się nic nie zmienia
Moja mama, mówiła
Ostatnia umiera nadzieja”
Fragment utworu Ostatnia nadzieja
Jakub Galiński, Dawid Podsiadło, Sanah
Mojemu synowi – Stanisławowi –
zawsze pamiętaj, że masz w sobie siłę,
aby przezwyciężyć wszelkie trudności.
Dziewczyna wpatrywała się w krajobraz jeszcze względnie spokojnego miasta. Chodnikiem przechadzali się ludzie, a ulicą przejechała z warkotem niemiecka wojskowa ciężarówka. Nie mogła oderwać oczu od bezkresu zabudowań i majaczącego w oddali nurtu rzeki. Zawsze, ilekroć tu przychodziła, zachwycała ją potęga tego miasta i świata, który rozciągał się ponad horyzont.
– Cisza przed burzą – szepce mężczyzna, a ona spogląda mu w oczy. Odbijają się w nich promienie słońca.
– Myślisz, że nam się uda? – pyta, opierając się o balustradę. – Jeszcze tym razem? – Uśmiecha się do niego znacząco.
– Nie wiem – odpowiada. – Ale chcę wierzyć, że tak. Poczekaj, nie ruszaj się. – Ożywia się i wyciąga z plecaka aparat fotograficzny. – Dali mi go na przechowanie, więc pozwolę sobie zrobić pierwsze zdjęcie. Godzina szesnasta pięćdziesiąt osiem. Pierwszy sierpnia – mówi i pstryka zdjęcie zaskoczonej dziewczynie.
– Głupek. – Śmieje się tamta po chwili. – Są inne rzeczy, które trzeba pokazać, nie mnie.
– Dlaczego? Ja właśnie uważam, że trzeba uwiecznić takie zwyczajne chwile, żeby ci, którzy przyjdą po nas, wiedzieli, że my też byliśmy tacy jak oni. Normalni.
– Ja nie jestem normalna. – Dziewczyna znowu się śmieje. – Ty o tym wiesz najlepiej. Ale… – nagle poważnieje – myślisz, że kiedyś wróci jeszcze taki normalny świat, który znamy dawnych lat? Że jeżeli nie my, to chociaż ci, którzy przyjdą po nas, będą mogli cieszyć się tym, co nam zabrano?
– Staram się w to wierzyć – odpowiada mężczyzna, a potem zerka na zegarek. – Nie wiem tylko, czy będą potrafili to docenić, bo ja też kiedyś niespecjalnie zastanawiałem się nad tym, co mam, dopóki tego nie straciłem.
Nagle rozlega się głośne bicie zegara. Pięć razy.
– Siedemnasta – oznajmia mężczyzna. – Musimy iść.
Po chwili razem zbiegają po kamiennych schodach.
Zastanawiam się, co właściwie tutaj robię, a raczej – co mnie podkusiło, żeby wprowadzić w życie tę szaloną myśl, która pojawiła się kiedyś w mojej głowie.
Stoję właśnie przed bramą koszar wojskowych, z dużą torbą na ramieniu, i czekam wśród innych ochotników, aż nadejdzie moja kolej i zostanę wpuszczona do środka. Po drugiej stronie wszystko będzie inaczej. z pracownicy miejskiego przedszkola zamienię się w żołnierza, a zamiast pluszowego misia, dostanę do ręki karabin.
Mój świat wywraca się właśnie do góry nogami. i to na moje własne życzenie.
Ktoś szturcha mnie w ramię. Rudowłosa kobieta, na oko sporo ode mnie starsza, uśmiecha się pogodnie.
– Jestem Maria. – Wyciąga do mnie dłoń. – Dla znajomych Mania. Cieszę się, że nie jestem tu jedyną kobietą. – Zerka wymownie na otaczających nas mężczyzn.
Uśmiecham się.
– Sonia. – Ściskam jej dłoń. – Właśnie zastanawiam się, co mnie podkusiło…
Mania robi zabawną minę, a ja już wiem, że się polubimy. Robi mi się lżej na sercu, bo nagle czuję, że nie jestem w tym wszystkim sama.
– Myślę, że przynajmniej połowa osób się nad tym zastanawia – mówi. – Wszyscy się stresują, bo wojsko to coś zupełnie innego od naszego dotychczasowego życia.
– Tak… – przyznaję, myśląc o moich małych podopiecznych, którymi opiekuję się na co dzień. Przez dwa tygodnie, bo tyle czasu trwa szkolenie wojskowe, będą musieli poradzić sobie beze mnie. Potem do nich wrócę, będę przedszkolanką-żołnierką, jakkolwiek to brzmi. Oczywiście, o ile zdołam ukończyć szkolenie, w co teraz szczerze wątpię.
Kolejka mozolnie porusza się do przodu. Ludzie w różnym wieku tłoczą się przy wejściu do koszar. Widzę głównie mężczyzn, chociaż gdzieniegdzie mignie mi też jakaś kobieca sylwetka. Wówczas czuję ulgę.
Oddycham głęboko i mocniej zaciskam dłoń na książeczce wojskowej i karcie powołania, według której mam się tutaj dzisiaj stawić. Sonia Dąbrowska, córka Konstantego, zamieszkała przy ulicy Złotych Łanów i tak dalej…
– No więc, co cię podkusiło, żeby wstąpić do armii? – pyta Mania, odgarniając z oczu kosmyk farbowanych na rudo włosów. Jest środek lata i piekielny upał. Obie zalewamy się potem, a to dopiero początek.
Wzruszam ramionami i zastanawiam się chwilę, jak jej to wytłumaczyć. w końcu wyciągam z kieszeni czarno-białe zdjęcie i pokazuję je nowej znajomej.
– To moja prababcia – wyjaśniam, spoglądając na uroczą kobietę o szlachetnych rysach twarzy i pięknych oczach w kształcie migdałów. Ma na sobie wojskową kurtkę, za dużą o kilka rozmiarów, a na ramieniu dwukolorową opaskę z dwiema literami „W” i „P” – Wojsko Polskie. – Zmarła w zeszłym roku, a ja dopiero po jej śmierci poznałam całą jej historię. Jestem tutaj ze względu na nią. Chcę zostać żołnierzem, żeby oddać jej cześć. I… – wzdycham, chowając do kieszeni zdjęcie – i udowodnić sobie, że też potrafię.
Mania kiwa głową ze zrozumieniem.
– Szlachetne pobudki, odważna decyzja – mówi.
– A ty? – dopytuję, gdy milknie.
Uśmiecha się szeroko.
– A ja chcę przeżyć przygodę. Poznać nowych ludzi. Udowodnić sobie i innym, że mimo czterdziestki na karku mogę jeszcze dokonać czegoś niezwykłego.
Nagle gdzieś nieopodal nas grupa mężczyzn wybucha gromkim śmiechem. Zerkam w ich stronę i po raz kolejny tego dnia zastanawiam się, na co się porwałam. Oni, wysocy i dobrze zbudowani, silni i zapewne również doskonale wysportowani, a ja… Niska, drobna blondynka, którą pomimo dwudziestu siedmiu lat wszyscy biorą za małolatę. Nie lubię biegać, a noszenie dziesięciokilogramowego dziecka w przedszkolu sprawia mi nie lada problem. Nie nadaję się na żołnierza. Wiem o tym, a jednak tutaj jestem…
– A ty, czym zajmujesz się na co dzień? – zagaduję Manię, żeby oderwać się od ponurych myśli.
– Jestem fizjoterapeutką – odpowiada. – a po godzinach trenuję bieganie. Jeżdżę na maratony.
No tak… Żołądek boleśnie zaciska mi się w supeł.
– To super! – Silę się na uśmiech. – Ja pracuję z dziećmi. Jestem przedszkolanką.
– A co robisz w czasie wolnym? – dopytuje Mania, zapewne spodziewając się odpowiedzi typu: biegam, podnoszę ciężary, pływam w zawodach. Zamiast tego odpowiadam zgodnie z prawdą:
– Piszę wiersze i układam piosenki.
Mania się uśmiecha i klepie mnie po ramieniu.
– Artystka – podsumowuje, a ja, zawstydzona, kiwam głową. – Może wymyślisz jakąś piosenkę o nas – wariatkach, które poszły za mundurem.
Rozmawiamy jeszcze przez jakiś czas, aż orientuję się, że jestem następną osobą w kolejce, która za chwilę przekroczy bramę koszar. Pomimo upału przeszywa mnie zimny dreszcz. z trudem podnoszę swoją torbę na ramię. Jest ciężka, a mi jest okropnie gorąco i strasznie chce mi się pić.
– Następny. – Żołnierz kiwa ręką w moją stronę. Podaję mu dokumenty. Zerka na mnie przelotnie i wzdycha znacząco. Nie musi nic mówić, żebym zorientowała się, o co mu chodzi. To nie jest miejsce dla filigranowych blondynek. – Na lewo – informuje, oddając mi dokumenty. Przez chwilę nie ruszam się z miejsca, czekając, aż wyjaśni coś więcej. Czuję się zagubiona. – Na lewo – powtarza ze zniecierpliwieniem. – Mam pani wysłać specjalne zaproszenie?
– Nie… ja… – jąkam się, ale nic sensownego nie przychodzi mi do głowy. Przechodzę więc bramę koszar i kieruję się we wskazanym kierunku.
Po chwili odwracam się za siebie. Widzę bramę, a za nią drzewa, bloki mieszkalne i ulicę, po której jeżdżą samochody. Zostawiam za sobą swój dotychczasowy i dobrze mi znany świat.
***
Czuję się naprawdę zagubiona. Idę przed siebie, nie wiedząc dokąd. Na szczęście w pewnym momencie dostrzegam stojącą przy jednym z budynków grupkę mężczyzn. Podchodzę do nich i ustawiam się w kolejce.
– Nie wiedziałem, że dzieci też biorą do woja – mówi jeden z mężczyzn i patrzy znacząco w moją stronę. Niektórzy wybuchają śmiechem, a ja mam ochotę zapaść się pod ziemię. Zamiast tego, oddycham głęboko i odpowiadam:
– Dziękuję za komplement.
Znowu się śmieją, a ja nagle staję w centrum ich zainteresowania. Nie lubię tego.
– Jestem Paweł. – Niespodziewanie mężczyzna, który jeszcze przed chwilą doskonale bawił się moim kosztem, wyciąga do mnie rękę.
– Sonia – odpowiadam i odwzajemniam ten gest. Pierwsze koty za płoty.
Po chwili witają się ze mną również pozostali. Patrzą na mnie z góry, widzę w ich oczach, że nie traktują mnie zbyt poważnie. Kobieta, a do tego drobna blondynka nie jest dla nich godnym szacunku kompanem. w sumie im się nie dziwię. Sama wiem, że nie nadaję się do armii, ale skoro tu jednak trafiłam, to muszę sobie jakoś poradzić.
– A tak na poważnie, to co cię podkusiło, żeby wstąpić do wojska? – pyta Marcin, wysoki, dobrze zbudowany blondyn.
– Moja prababcia – odpowiadam, zaciskając rękę na schowanym w kieszeni zdjęciu. – i chcę po prostu spróbować.
– Chłopak czy tam mąż się za tobą zapłacze – mówi Paweł, przypatrując mi się uważnie. Czuję się jak na przesłuchaniu.
– Dwa tygodnie to wcale nie tak długo – odpowiadam, bo nie mam ochoty zwierzać się obcym facetom z tego, że nikt na mnie nie czeka. Nie jestem osobą, która łatwo nawiązuje kontakty z mężczyznami.
Paweł wzdycha wymownie.
– Ja bym takiej ślicznotki nie puścił. – Śmieje się frywolnie i taksuje mnie spojrzeniem.
W normalnej sytuacji oburzyłaby mnie jego postawa, pewnie wysłałabym go do cholery, a może nawet się obraziła, ale to nie jest normalna sytuacja i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Jestem w wojsku, gdzie dominują mężczyźni, z którymi na dodatek będę przez najbliższy czas musiała blisko współpracować. Nie chcę mieć w nich wrogów, a skoro świadomie weszłam do ich świata, muszę się nieco dostosować.
Zdobywam się więc na uśmiech.
– To miłe – mówię. – Ale skoro tutaj jesteś, to znaczy, że też zostawiłeś gdzieś jakąś ślicznotkę. Oby na ciebie czekała.
Rozlega się śmiech. Tym razem czuję, że nawet ja zaczynam się wyluzowywać, i też się śmieję. Tymczasem Paweł znika w budynku, który co chwilę opuszczają osoby niosące wielkie wojskowe plecaki z żołnierskim ekwipunkiem. Gdy przychodzi kolej na mnie, wkraczam nieśmiało do środka. Jakiś żołnierz z magazynu pyta mnie o rozmiar ubrania i butów, a po chwili wręcza mi poszczególne elementy umundurowania. Pospiesznie ładuję je do plecaka. Gdy w moje ręce trafiają oliwkowe bokserki, niemal wybucham śmiechem. No tak… Idealne dla mnie.
– Szybciej – upomina mnie wojskowy. – Nie mam całego dnia.
Upycham ubrania w plecaku i niezdarnie go zapinam. Stresuję się. Po chwili staram się go podnieść, żeby włożyć sobie na ramiona, ale jest zbyt ciężki. Jak się okazuje, komplet wojskowych ubrań, śpiwór, karimata i dwie pary butów ważą więcej, niż można by przypuszczać.
Zalewa mnie pot.
– Przepraszam – dukam. – Czy mógłby pan pomóc mi włożyć ten plecak?
Żołnierz śmieje się pod nosem i kręci z dezaprobatą głową.
– Ładnie pani zaczyna – mamrocze. – Skoro nie potrafi pani nawet unieść zasobnika, to po jaką cholerę pcha się pani do wojska? – Podnosi plecak i wkłada mi go na ramiona. Uginam się pod jego ciężarem. – Pewnie szybko się zobaczymy, bo nie sądzę, żeby długo tu pani zabawiła – dodaje na pożegnanie.
Mocno przygryzam wargę. Nic nie odpowiadam, bo skupiam całą swoją uwagę na tym, żeby podnieść jeszcze torbę ze swoimi cywilnymi rzeczami. Obładowana, wychodzę na zewnątrz i zmierzam w stronę stojącej nieopodal grupki osób, które tak jak ja dostały już umundurowanie. Ciekawe, jaki będzie kolejny punkt programu. Potwornie bolą mnie plecy, a uchwyt torby wrzyna się mi się w dłoń. Każdy krok sprawia mi trudność. Mam wrażenie, że przewrócę się zaraz pod ciężarem własnych tobołków.
Cholera. Cholera. Cholera.
Prawie nigdy nie przeklinam, ale teraz dodaje mi to sił. w końcu udaje mi się dotrzeć do pozostałych osób, ale boję się zdjąć plecak, bo znowu sama go nie założę. Przysiadam więc z nim na krawężniku. Dopiero wówczas uświadamiam sobie, jak wielki popełniłam błąd. Ciekawe, jak się podniosę…
***
Po wypełnieniu stosownych dokumentów zostajemy zaprowadzeni do budynku, w którym będziemy mieszkać. Opiekujący się nami żołnierz każe ustawić się w szeregu. Na szczęście możemy zostawić tobołki pod ścianą. Od noszenia wojskowego zasobnika mam na ramionach piekące przetarcia i jestem przekonana, że wkrótce pojawią się również siniaki.
– Starszy kapral Wojciech Wąs – przedstawia się nasz opiekun. – Będę was szkolił i za was odpowiadał. Zanim pobiegniecie na skargę do porucznika, najpierw ze wszystkim przychodzicie do mnie. Jakikolwiek problem by się pojawił, chcę o tym wiedzieć. Jestem tutaj po to, żeby was wyszkolić, ale również, aby wam pomóc. Zrozumiano?
– Tak – odpowiadają niektórzy, inni kiwają głowami. Kapral nabiera do płuc powietrza i krzyczy:
– Tak jest! Tak właśnie się odpowiada w wojsku, dzieciaki. Jasne?!
– Tak jest! – odkrzykujemy.
– Otóż to. – Uśmiecha się z satysfakcją, a wówczas wydaje mi się bardziej przyjazny. – a teraz posłuchajcie mnie uważnie. Wasza służba jest inna niż moja czy porucznika, bo w przeciwieństwie do nas wy nie jesteście żołnierzami zawodowymi. Wasze szkolenie tutaj potrwa ponad dwa tygodnie, później złożycie uroczystą przysięgę i wrócicie do cywilnego życia. Nadal jednak będziecie żołnierzami. Obowiązują was szkolenia w jeden weekend w miesiącu i dwutygodniowy poligon raz do roku. i to jest wersja optymistyczna. Natomiast, jeżeli coś się po drodze wysypie, jakaś powódź, tragedia, wojna, zostaniecie wezwani do jednostki w trybie natychmiastowym. Misją naszej formacji jest pomoc ojczyźnie i jej obywatelom. Na co dzień będziecie żyć w cywilu, uczyć się i pracować, czy cokolwiek tam robicie, ale gdy coś się wydarzy, zostawicie wszystko, założycie mundur i będziecie działać wedle rozkazu. Zakładam, że skoro się tu dzisiaj pojawiliście, to zdajecie sobie z tego sprawę. – Patrzy na nas wyczekująco.
– Tak jest! – rozlega się krzyk. Ja mamroczę odpowiedź pod nosem, bo nie przywykłam do krzyku.
– Chyba nie muszę dodawać, że służba w wojsku to zaszczyt, odpowiedzialność i poświęcenie. Nosząc mundur, godnie się zachowujecie. Jasne?
– Tak jest!
– Dobra. – Pociera ręce. – Za chwilę podejdzie do nas porucznik, bo chce zamienić z wami jeszcze kilka słów, a następnie przydzielę wam izby.
Nastaje cisza. Czekamy w szeregu. Mija pięć, potem dziesięć minut. Burczy mi w brzuchu, bo od rana niczego nie zjadłam. Marzę o tym, żeby wziąć prysznic i posmarować maścią obolałe ramiona. w końcu rozlega się krzyk kaprala:
– Baczność!
Nieruchomieję z rękami wzdłuż tułowia i na chwilę zapominam o tym, by oddychać. Przyglądam się nadchodzącemu żołnierzowi. Spodziewałam się raczej, że porucznik będzie łysiejącym czterdziestolatkiem ze starannie przystrzyżonym wąsem i twarzą pooraną zmarszczkami. Tymczasem stoi przede mną wysoki i zapewne tylko kilka lat starszy ode mnie mężczyzna o czarnych jak węgiel włosach i brązowych oczach. Przez chwilę lustruje nas bacznym spojrzeniem, a gdy jego wzrok pada na mnie, przechodzi mnie dziwny dreszcz.
– Spocznij – grzmi, a potem chowa ręce za plecami. Stoi przed nami dumnie wyprostowany, a pomimo młodego wieku bije od niego dostojność i powaga. – Witam was w naszej jednostce. Nazywam się Aleksander Olszański. Jestem żołnierzem zawodowym w stopniu porucznika i będę miał przyjemność wami dowodzić i was szkolić – mówi, bacznie się nam przyglądając. – Przed wami bardzo intensywne i pracowite dwa tygodnie, ale wierzę, że wszyscy dacie radę ukończyć szkolenie, złożycie przysięgę wojskową i staniecie się pełnoprawnymi żołnierzami. Będę wam w tym kibicował i wspierał was, ale też od was wymagał. Kapral Wąs – wskazuje ręką na swojego podwładnego – będzie waszym opiekunem i instruktorem. Ze wszystkim przychodzicie w pierwszej kolejności właśnie do niego. Jasne?
– Tak jest! – odpowiadamy.
– W takim razie kapral Wąs przydzieli wam izby. a później widzimy się na teście sprawnościowym. – Przygładza mundur i odchodzi.
Tymczasem kapral wywołuje nas po nazwiskach. Mężczyźni zostają rozdzieleni na cztery izby po lewej stronie korytarza, a kobiety dostają wspólną izbę po prawej stronie. Jest nas tylko szóstka. To jakieś dziewięć razy mniej niż mężczyzn.
Nasza izba jest niewielka i bardzo ciasna. Stoją tu cztery łóżka piętrowe, o ile tak można nazwać metalowe prycze z cienkimi materacami. Jest też kilka małych szafeczek. i nic więcej. Nie ma żadnej szafy ani poduszek i pościeli. Jestem zszokowana. Czuję się, jakby ktoś zamknął mnie w więzieniu.
– Chyba nawet w areszcie są lepsze warunki – stwierdza głośno ciemnowłosa dziewczyna. Wygląda na zagubioną i zniesmaczoną.
– Daj spokój. To wojsko, a nie pięciogwiazdkowy hotel. – Mania zajmuje jedną z górnych pryczy, a ja natychmiast kładę torbę na tej poniżej. Nie chcę się do tego przyznać, ale mam lęk wysokości. i boję się spać na górnym łóżku bez żadnej barierki zabezpieczającej przed upadkiem.
– Ciekawe, gdzie mamy trzymać swoje rzeczy – narzeka dalej tamta, ale już nikt jej nie odpowiada. Każda z nas zajęta jest porządkowaniem swoich rzeczy.
Zajmuję jedną z małych szafek i wkładam do środka najpotrzebniejsze rzeczy: bieliznę, jakieś leki, plastry, kubek na herbatę. Rozpakowuję też wojskowy zasobnik i część umundurowania wkładam po prostu pod łóżko. Na starym, poprzecieranym materacu rozkładam karimatę i śpiwór, które dostałam wraz z pozostałymi elementami wojskowego wyposażenia. Dobre chociaż to.
– A tak w ogóle, to czas się zaznajomić, dziewczyny – odzywa się krótkowłosa dziewczyna na oko w moim wieku. Podchodzi do każdej z nas i wita się z uśmiechem. – Magda.
– Sonia. – Ściskam jej dłoń i również się uśmiecham. – Cieszę się, że nie jestem tutaj jedyną dziewczyną.
– Damy radę – mówi młoda kobieta o krępej budowie ciała. – Ważne, żebyśmy trzymały się razem. Jestem Dominika. Domi. – Śmieje się.
W końcu poznaję wszystkie swoje towarzyszki. Oprócz Mani, Magdy i Dominiki jest też najstarsza z nas wszystkich Gosia i jasnowłosa naburmuszona Ala.
Przebieramy się w mundury. Na nogi wkładam ciężkie wojskowe buty, a na głowę beret z orzełkiem. Przyglądam się sobie i czuję się naprawdę dziwnie. Zupełnie ginę w bezkształtnym i nieco za dużym mundurze. Gładzę jasny kucyk, który opada mi na ramiona. Nie mogę uwierzyć w to, że wstąpiłam do armii. Ja, taka sobie niska i niepozorna dziewczyna, przedszkolanka, amatorka kompozytorka ckliwych piosenek.
Sięgam po dżinsy i wyciągam z kieszeni fotografię prababki, a potem wkładam ją do kieszeni munduru. Czuję na sobie powagę i odpowiedzialność, jaką na siebie wzięłam. i wyzwanie. Czy uda mi się przejść szkolenie i dotrwać do przysięgi? i co będzie dalej?
Tego nie wiem, ale postanawiam się skupić na tym, co jest tu i teraz. Oddycham głęboko i przygładzam mundur. Dam z siebie wszystko.
***
Nasze cywilne rzeczy zdajemy do magazynu, a potem całą kompanią udajemy się do stołówki wojskowej na obiad.
– Macie tyle czasu, ile zajmie mi jedzenie – oświadcza kapral, którego zaczęliśmy nazywać między sobą Wąsu. – Biorę posiłek jako ostatni, ale gdy wyjdę, chcę mieć was już wszystkich ustawionych w dwuszeregu przed budynkiem.
Kolejka do okienka wydającego posiłek ciągnie się niemiłosiernie. Oprócz naszej kompani są tu również żołnierze z innych jednostek. Patrzą na nas z góry, jak na żółtodziobów, którymi zresztą jesteśmy. w pewnym momencie dostrzegam Pawła stojącego kilka osób przede mną. Gdy nasze oczy się spotykają, macha do mnie i woła mnie do siebie.
– Sonia. Chodź, trzymam ci kolejkę.
To kusząca propozycja. Przechodzi mi przez myśl, żeby z niej skorzystać, ale wtedy odwracam się i widzę Manię. Przeskoczenie kolejki byłoby nie w porządku zarówno wobec niej, jak i pozostałych towarzyszy.
– Dziękuję, ale zostanę – odpowiadam Pawłowi z uśmiechem. Chyba mnie polubił, co nieco mnie dziwi.
W końcu przychodzi kolej na mnie. Biorę tacę z obiadem i powoli kieruję się w stronę najbliższego wolnego miejsca. Całą swoją uwagę skupiam na tym, aby nie rozlać kompotu. Kładę tacę na stole i wówczas orientuję się, że dosiadłam się do stolika, przy którym siedzi porucznik. Zerka na mnie, a ja nie potrafię odgadnąć, co sobie myśli. Mam ochotę zabrać swoją tacę i znaleźć sobie jakiekolwiek inne miejsce, ale to mogłoby być nieuprzejme. w końcu udaje mi się przemóc i odezwać:
– Przepraszam, czy to miejsce jest wolne?
Kiwa głową.
Siadam obok niego i wbijam wzrok w zupę pomidorową i dziwnie wyglądające pulpety z kaszą. Nie przepadam za mięsem, a mielone wywołują u mnie odruch wymiotny. Czuję, że to będą bardzo ciężkie dwa tygodnie.
Gdy podnoszę wzrok znad talerza, widzę Manię, która siedzi dwa stoliki dalej i uśmiecha się znacząco. Mnie nie jest do śmiechu. Wbrew temu, co zapewne sobie myśli, wcale nie dosiadłam się do porucznika specjalnie.
Mimo że od dawna męczył mnie głód, jedzenie idzie mi opornie. z trudem połykam kolejne łyżki zupy. Tymczasem do stolika, przy którym siedzę, dosiadają się kapral Wąs i jeden wyższy stopniem żołnierz. Wywołuje to u mnie jeszcze większe zmieszanie. Gdy podnoszę wzrok znad talerza, napotykam spojrzenie kaprala.
– Szeregowej chyba się stoliki pomyliły – mówi i śmieje się zgryźliwie, a ja czuję, jak na moje policzki wypływa rumieniec. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Wtedy niespodziewanie przychodzi mi na pomoc porucznik.
– Krzesła i stoliki nie mają stopni – rzuca znad talerza. – Dla wszystkich są takie same.
Tym razem to kapral czerwienieje. Spuszcza wzrok i zaczyna jeść w ciszy, a ja czuję, że będę miała przerąbane.
Gdy próbuję przełknąć kaszę z mało smacznym sosem, drugi żołnierz zagaduje porucznika. Mimowolnie przysłuchuję się ich rozmowie.
– Alek, byłeś na tym filmie w końcu?
– Daj spokój, nie mam teraz na to czasu. Dzisiaj zaczynam szkolenie nowych.
– Właśnie widzę. – Śmieje się.
– A twojej się podobało? – dopytuje porucznik.
– Film jak film, ale była zadowolona, że wreszcie udało nam się wyskoczyć gdzieś razem. i bez dzieci – dodaje ze śmiechem. Wygląda na bardzo sympatycznego. – Swoją drogą, jeśli ciągle będziesz siedział w robocie, to nigdy nie poznasz jakiejś fajnej dziewczyny.
– A kto powiedział, że tego chcę – rzuca obojętnie porucznik. Sprawia wrażenie skrytego i nieco wycofanego.
– Bo fajny facet jesteś – ciągnie temat tamten. – Ale trochę dziczejesz wśród tych chłopów.
Czuję się zignorowana. Raczej nie wyrosły mi jeszcze wąsy. Przypomina mi się stwierdzenie, które usłyszałam na komisji wojskowej. Żołnierz to żołnierz, nie ma w wojsku kobiet i mężczyzn. Może faktycznie coś w tym jest.
Porucznik podnosi głowę znad talerza i rzuca koledze zirytowane spojrzenie.
– Dobrze mi, jak jest – odburkuje. – a jak dzieciaki? – tym razem to on zagaduje, zapewne chcąc odwrócić od siebie uwagę kolegi.
Tamten znowu się uśmiecha i prostuje się z dumą.
– Łukaszek stawia pierwsze kroczki, a Natalka zaczyna powoli czytać.
– Zdolne bąbelki – odpowiada porucznik.
W tym samym momencie kapral Wąs podnosi się z miejsca, co oznacza, że trzeba się zbierać. Zostawiam ledwo dzióbnięte drugie danie, dopijam mdły kompot i zabieram swoją tacę.
– Do widzenia – żegnam się uprzejmie z porucznikiem i jego kolegą, ale odpowiada mi tylko mój dowódca.
– Do widzenia.
Stoję w małej kolejce, żeby zwrócić tacę z naczyniami, a potem wybiegam na zewnątrz. Większość żołnierzy stoi już w dwuszeregu, ale na szczęście nie jestem ostatnia. Kapral Wąs pali nieopodal papierosa i co chwilę zerka na nas z irytacją. Po chwili podchodzi do nas i każe nam odliczać, żeby sprawdzić, czy wszyscy już wyszli.
– Nie tak się umawialiśmy – mówi. – Kiedy ja wychodzę, wy macie już na mnie tutaj czekać. Guzdracie się jak muchy w smole.
Doprawdy nie wiem, jak mamy przewidzieć, kiedy skończy jeść. Zresztą nie jesteśmy w stołówce sami, obowiązują kolejki. Mimo ponurych myśli odpowiadam ze wszystkimi „tak jest”. Nagle kapral podchodzi do mnie i krzyczy.
– A ty co, śpiąca królewno, gdzie masz beret?!
Przerażona orientuję się, że wychodząc ze stołówki, zapomniałam go włożyć.
– Przepraszam… – mamrotam zawstydzona. – Zapomniałam. – Pospiesznie nakładam beret.
– Nie tak! – krzyczy. – Wyglądasz jak traktorzysta, a nie żołnierz, do cholery! – Nerwowo poprawia mój beret, a ja czuję, że zaraz spalę się ze wstydu. Oczy wszystkich zwrócone są na mnie. – a to co?! – Kapral wskazuje na jasny kucyk, który opada na moje prawe ramię.
– Nie… nie rozumiem… – jąkam się. – Co jest nie tak z moimi włosami? – Dopytuję, gdy wbija we mnie natarczywe spojrzenie.
Mężczyzna kiwa z dezaprobatą głową, a ja staję się kłębkiem nerwów.
– To, że tu są! – krzyczy. – Wojsko to nie wybieg dla modelek, królewno! Regulamin każe upinać włosy tak, aby nie dotykały kołnierza. Jeszcze raz zobaczę u ciebie albo którejś z twoich koleżanek wystające włosy, to będziecie pompować, aż padniecie ze zmęczenia. Zrozumiano?!
Kiwam głową. Czuję się wdeptana w ziemię i chce mi się płakać. Jednak kapral nie odchodzi i wciąż przeszywa mnie spojrzeniem.
– Pytam, czy zrozumiano! – krzyczy i wówczas orientuję się, o co mu chodzi.
– Tak jest – odpowiadam i mocno zaciskam pięści, skupiając się na tej czynności, żeby tylko się nie rozpłakać.
W końcu daje mi spokój. Wiem, że zemścił się na mnie za sytuację na stołówce. Mam nadzieję, że już mu wystarczy.
Oddycham głęboko, próbując się uspokoić. Wtedy ktoś kładzie dłoń na moim ramieniu. Odwracam się i widzę Pawła.
– Nie przejmuj się – mówi. – Ale jeśli chcesz tutaj przetrwać, musisz uodpornić się na takie sytuacje i podchodzić do wszystkiego z dystansem.
I to jest najważniejsza lekcja, jaką zapamiętam z dzisiejszego dnia.
***
Po południu gromadzimy się na bieżni, żeby przejść test sprawnościowy. Na szczęście nie ma wymogu, aby go dzisiaj zaliczyć. Mamy się po prostu sprawdzić i zorientować, nad czym musimy popracować w ciągu kolejnych dni szkolenia.
Dzielimy się na cztery grupy, bo tyle jest konkurencji. Ja jestem w tej, która zaczyna od marszobiegu na trzy kilometry. Startuję równo ze wszystkimi i biegnę z całych sił. Jednak już po pierwszym okrążeniu zaczynam zostawać w tyle. Trzymam się blisko Gosi, która również nie najlepiej radzi sobie z bieganiem.
Daję z siebie wszystko, ale po kolejnych dwóch okrążeniach przechodzę do marszu. Głośno dyszę, bolą mnie płuca, a nogi są ciężkie, jakby ktoś zanurzył mi je w ołowiu.
– Szybciej, królewno! – krzyczy mierzący nam czas kapral, gdy go mijam. Nie podoba mi się to określenie. Mam ochotę podejść do niego i zmazać mu z twarzy ten zadziorny uśmieszek. Chyba to wysiłek fizyczny i moje niepowodzenie wywołują we mnie tę dziwną skłonność do agresji.
Zbieram w sobie resztkę sił i podbiegam do przodu. Ponownie zrównuję się z Gosią. Wymieniamy zmęczone spojrzenia i przez chwilę czuję się raźniej. Tymczasem pierwsze osoby już kończą bieg. Jest wśród nich Mania, ale to niespecjalnie mnie dziwi, skoro biega w maratonach.
Kolejne okrążenia są dla mnie udręką. Mimo popołudniowej godziny słońce grzeje niemiłosiernie. Jest mi duszno, w płucach brakuje powietrza. Trzymamy się z Gosią razem, na zmianę idziemy i podbiegamy, aż w końcu zaczynamy ostatnie okrążenie. Motywujemy się nawzajem. Jeszcze trochę. Ostatnie minuty wysiłku. w końcu przekraczamy metę i obie padamy wykończone na bieżnię. Jestem cała mokra, a włosy, które podczas biegu uwolniły się z zaplecionego koka, kleją mi się do twarzy.
– Gdyby egzamin był dzisiaj, obie panie by nie zdały – powiedział kapral, nie kryjąc satysfakcji. – Wnioski wyciągnijcie same – dodał, odchodząc.
Gdy podnoszę się z ziemi, przez chwilę kręci mi się w głowie.
– Wszystko w porządku? – Nagle pojawia się obok mnie Paweł.
Kiwam głową twierdząco.
– Potrzebuję chwili, żeby dojść do siebie – odpowiadam.
– Napij się. – Podaje mi butelkę z wodą, a ja piję zachłannie. Nie wiedziałam, że zwykła woda mineralna może tak wyśmienicie smakować.
Kolejną konkurencją jest bieg wahadłowy, który również oblewam, a następnie przechodzę wraz z resztą mojej grupy do kolejnego etapu – ćwiczenia brzuszków na czas. Gdy przychodzi kolej na mnie, serce wali mi jak oszalałe. Mania trzyma mi nogi, kapral woła „start”, a ja zaczynam jak najszybciej podnosić się i opadać. Kolejny raz daję z siebie wszystko, ale ostatnie kilka brzuszków wykonuję w żółwim tempie. Bolą mnie wszystkie mięśnie, a ze zmęczenia ledwo potrafię złapać oddech. Gdy kończy się mój czas, jestem przekonana, że znowu nie zaliczyłam ćwiczenia. Opadam na ziemię, zamykam oczy i próbuję uspokoić oddech. Wtedy słyszę oschły głos żołnierza:
– Zaliczone na cztery.
Czuję, jak momentalnie wstępują we mnie nowe siły. Może jednak uda mi się ukończyć szkolenie…
Ostatnim elementem testu sprawnościowego jest wykonanie jak największej liczby pompek. z uwagą obserwuję, jak porucznik tłumaczy prawidłową technikę tego ćwiczenia, i już wiem, że to mi się nie uda. Mężczyźni zaliczają tę konkurencję z całkiem dobrymi wynikami, a tymczasem Mania oblewa ją spektakularnie. Cóż, każdy z nas ma jakiś słaby punkt, nad którym musi jeszcze sporo popracować. Nagle z zamyślenia wyrywa mnie głos porucznika.
– Nazwisko. – Patrzy na mnie wyczekująco.
– Dąbrowska – odpowiadam. – Sonia Dąbrowska.
– Możesz zaczynać ćwiczenie. – Notuje coś w swoim zeszycie.
Biorę głęboki oddech i wykonuję pierwszą pompkę.
– Musisz ugiąć ręce niżej – instruuje mnie porucznik. – Inaczej nie zaliczę ci ani jednej pompki.
Zamykam oczy i skupiam resztkę swoich sił (naprawdę nie wiem, skąd je jeszcze czerpię) i kilka razy udaje mi się wykonać poprawną pompkę. Ramiona drżą z wysiłku, a pot cieknie mi do oczu, które niemiłosiernie zaczynają piec.
– No, dawaj – mówi do mnie porucznik. – Jeszcze kilka i będziesz miała tróję.
Staram się, naprawdę daję z siebie wszystko, ale przy kolejnym ugięciu bezsilnie opadam na ziemię.
Mój przełożony kręci głową i zapisuje wynik w zeszycie.
– Przykro mi, ale nie zaliczasz tego ćwiczenia. Musisz popracować nad siłą swoich ramion.
Podnoszę się z ziemi i przytakuję.
– Przepraszam, ja… Nigdy nie należałam do silnych osób. – Czuję potrzebę wytłumaczenia się.
Porucznik wbija we mnie spojrzenie.
– Nie przepraszaj mnie. Skoro zdecydowałaś się wstąpić do wojska, musisz teraz popracować nad swoimi słabościami i je wyeliminować.
Kiwam głową i ocieram pot z czoła. Czuję się tak bardzo brudna i śmierdząca… i nagle robi mi się nieswojo, że on widzi mnie w takim stanie. Szybko karcę się za tę myśl. Nie powinno mnie obchodzić to, co porucznik o mnie myśli ani jak mnie widzi. Jestem żołnierzem, a on moim dowódcą.
Cieszę się jednak, że zamiast dowalić mi i zaznaczyć, jak to bardzo nie nadaję się do wojska, on okazał mi wyrozumiałość. Biorę sobie jego słowa do serca. Nie poddam się tak łatwo i będę walczyć ze swoimi słabościami. Jeśli nie dla siebie samej, to dla mojej prababci.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, złocąc promieniami leniwie płynący nurt rzeki. Luiza uwielbiała patrzeć na wijące się między łąkami zakola Bugu. Wyciągnięta na miękkiej trawie wpatrywała się krajobraz przed sobą i oddawała się marzeniom. Wymyślała rozmaite historie, zazwyczaj miłosne, i składała je w wiersze, które zapisywała w notatniku. Czasami komponowała do nich później melodie. Doskonale grała na skrzypcach i na pianinie. Ojciec gorliwie zatroszczył się o jej wszechstronne wykształcenie.
Dziewczyna westchnęła i przymknęła oczy. Letni wiaterek delikatnie pieścił jej twarz. Nie miała jeszcze ochoty wracać do domu, ale matka wymagała, by wszyscy domownicy gromadzili się na wspólnych posiłkach. Jeżeli miała zdążyć na kolację, musiała już teraz opuścić ukochane miejsce. Szczególnie dzisiaj nie mogła się spóźnić, bo do dworu miał zawitać wyjątkowy gość. Rodzice zgodzili się przyjąć pod swój dach młodego nauczyciela z Warszawy, który przyjeżdżał do Wisznowej, aby objąć posadę w miejscowej szkole podstawowej.
Luiza podniosła się z trawy, poprawiła sukienkę i nałożyła na głowę kapelusz. Matka zawsze pilnowała, aby dziewczyna chroniła się przed słońcem, bo – jak mawiała – panienki z dobrego domu nie powinny dopuścić do tego, by ich oblicze pokryło się przebarwieniami. Jednak Luiza kochała gorące promienie słońca i gdy rodzicielka nie widziała, chętnie wystawiała do niego twarz.
Powoli ruszyła wąską wydeptaną ścieżką w stronę domu. Jej sięgająca kostek kremowa sukienka powiewała na wietrze, który nagle przybrał na sile. Ze wschodu nadciągały burzowe chmury. Przyspieszyła więc kroku. Jeszcze tego brakowało, aby powitała gościa przemoczona jak wiejska gęś.
Tymczasem pracujący w polu ludzie również zaczęli wracać do swoich domów. Luiza znała ich wszystkich. Byli w końcu sąsiadami. Uprzejmie witała się z nimi. Rodzice nauczyli ją szacunku do każdego człowieka, bez względu na jego stan, majątek czy pochodzenie. Sami dzielili się swoimi dobrami z biedniejszymi i pomagali lokalnej społeczności na różne sposoby. Ufundowali też we wsi dwie kapliczki – katolicką dla miejscowych Polaków i prawosławną dla białoruskiej ludności. Ostatnio przyczynili się również do wybudowania w Wisznowej szkoły podstawowej, żeby miejscowe dzieciaki nie musiały codziennie chodzić do sąsiedniej miejscowości. Ojciec uruchomił swoje znajomości i znalazł nauczyciela, który zgodził się objąć tutaj posadę. We wsi wszyscy poważali rodzinę Luizy i podchodzili do niej z życzliwością.
Dziewczyna minęła zagajnik leśny i jej oczom ukazał się okazały dworek. Wybudował go dziadek Luizy, a ojciec przeprowadził po wojnie gruntowny remont. Pomalowany na biało piętrowy budynek wznosił się w otoczeniu pięknego ogrodu i owocowego sadu. Do wejścia prowadziły kilkustopniowe schody i umiejscowiony pomiędzy wąskimi kolumnami ganek, a otwarte na oścież okiennice zapraszały, aby skorzystać z gościnności gospodarzy. z komina unosił się dym, a gdy dziewczyna podeszła bliżej, do jej nozdrzy dotarł zapach ulubionej pieczeni. Dasza, zatrudniona we dworze białoruska kucharka, miała prawdziwy talent.
Nim Luiza zdążyła wspiąć się na ostatni schodek, drzwi otworzyły się i stanęła w nich matka. Była piękną kobietą o bladej cerze, delikatnych rysach twarzy i jasnych jak kłosy zbóż włosach. Wszyscy powtarzali Luizie, że odziedziczyła po niej urodę, z czego dziewczyna bardzo się cieszyła.
– Jesteś wreszcie, córeczko. – Mama pospieszyła ją gestem ręki. – Pan Feliks już dawno do nas zawitał i biedaczysko czeka na kolację, bo ty błąkasz się gdzieś po wsi. Przygotuj się i zejdź jak najszybciej do jadalni. Polecę już Daszy podawać do stołu.
Luiza przemyła twarz i przeczesała jasne włosy. Przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Miała siedemnaście lat, ale wyglądała na znacznie młodszą. Często brano ją za dziecko, co zdecydowanie jej się nie podobało. Westchnęła i poprawiła kołnierzyk kremowej sukienki. Przywołała na twarz uśmiech, bo rodzice oczekiwali, że życzliwie przywita gościa. Czasami czuła się, jakby była tylko ozdobą. Wymagano od niej posłuszeństwa i odpowiedniego zachowania, za nic mając jej wolę i marzenia. Ojciec ciągle łożył na jej edukację, a i tak było jasne, że Luiza skończy w jakimś obcym dworze jako przykładna żona i matka gromadki dzieci. Zostanie ozdobą swojego męża, a nie pielęgniarką, jak zawsze marzyła.
Powoli pokonała schody i weszła do przestronnej, ozdobionej pięknymi malowidłami jadalni. Wszyscy siedzieli już przy stole i teraz zwrócili swoje spojrzenia na nią. Luiza się speszyła, szczególnie gdy pochwyciła na sobie wzrok nieznajomego gościa.
– Jesteś wreszcie, córeczko. – Uśmiechnęła się przemiło mama, chociaż dziewczyna wiedziała, że najchętniej spuściłaby jej burę za spóźnienie. – Siadaj już, bo wszystko stygnie.
W tym samym momencie nieznajomy poderwał się z miejsca i podszedł do Luizy.
– Feliks Małkowski. – Skłonił się uprzejmie, a gdy podała mu dłoń, subtelnie ją ucałował. – Bardzo mi miło poznać panienkę.
– Luiza Grodzieńska. – Gdy spojrzała mężczyźnie w oczy, na chwilę ją zamroczyło. Był wysoki i szczupły, miał jasne, gładko przyczesane włosy i piękne niebieskie oczy.
– Dobrze się panienka czuje? – zapytał Feliks. – Strasznie panienka zbladła. – Podprowadził ją do najbliższego krzesła, na którym dziewczyna z ulgą przysiadła.
– Tak… – wymamrotała. – To tylko przez ten upał. – Zerknęła niepewnie na rodziców, którzy przysłuchiwali się całej rozmowie. – Napiję się wody i od razu będzie mi lepiej.
– Luiza uwielbia przyrodę – wtrąciła mama, upijając łyka wiśniowego kompotu. – Ciągle przechadza się po naszej pięknej okolicy. Zapewne zbyt długo przesiedziała dzisiaj na słońcu. Sierpień, co prawda, powoli zmierza ku końcowi, ale słońce w tym roku grzeje jakby mocniej.
– O tak – przytaknął ojciec. – Pogoda w tym roku wyśmienita. Zbiory nam się bardzo udały, a sad obrodził jak nigdy. Nasze kucharki pracują od świtu do zmierzchu, żeby przygotować przetwory. Nic nie może się przecież zmarnować.
Luiza szybko odzyskała siły i zabrała się za pałaszowanie sporego kawałka pieczeni. Jednak ta dzisiaj smakowała nieco inaczej. Dziewczyna skubnęła kilka kęsów, ale więcej nie potrafiła zjeść. Co rusz zerkała na pochłoniętych jedzeniem i rozmową rodziców oraz gościa. Feliks – to imię ciągle przewijało się w jej głowie, a ona miała ochotę utonąć w niebieskich oczach mężczyzny.
Co się z nią działo?
– Dziękuję, że przyjęli mnie państwo do siebie. – Luiza skupiła uwagę na słowach mężczyzny. – Cieszę się, że będę mógł zacząć moją nauczycielską karierę od szkoły w Wisznowej.
– To my jesteśmy panu ogromnie wdzięczni, że przyjął pan propozycję tej pracy. – Ojciec nalał wódki do dwóch kieliszków i jeden z nich podał Feliksowi. – Zdaję sobie sprawę z tego, że warszawskie szkoły zdecydowanie różnią się od tej w naszej małej wsi, a jednak pan zgodził się tutaj pracować.
Feliks uśmiechnął się i Luiza zauważyła, że wówczas pojawił się w jego brodzie uroczy dołek. Zrobiło jej się gorąco. Nieznacznie poluzowała kołnierzyk sukienki i upiła kilka łyków chłodnego kompotu.
– Wisznowa to, jak już zdążyłem zauważyć, piękna miejscowość, a ja zawsze marzyłem o życiu na wsi – odparł. – Mam nadzieję, że tutaj czas płynie nieco wolniej niż w mieście.
– Czy wolniej, tego nie wiem. – Ojciec podniósł kieliszek do góry. – Ale życie tutaj jest z pewnością bardziej spokojne i urokliwe. No, a teraz wypijmy pańskie zdrowie. Może tak bardzo spodoba się panu w naszej okolicy, że zechce pan zadomowić się tutaj na dłużej.
***
Od razu po kolacji Luiza wymówiła się bólem głowy i zaszyła się w swoim pokoju.
Co się z nią, u licha, działo? Nie potrafiła zrozumieć swojego dzisiejszego rozkojarzenia i dziwnego samopoczucia. Wiedziała jednak na pewno, że miało to związek z pojawieniem się we dworze gościa.
Otworzyła na oścież okno. Na szczęście sierpniowe wieczory były chłodne i do pokoju wdarło się przyjemne rześkie powietrze. Luiza okryła ramiona chustą i przysiadła na szerokim parapecie. Zapatrzyła się w migocące na niebie gwiazdy i blady księżyc. Kochała Wisznową i swój rodzinny dom, ale nosiła też w sercu pragnienie poznania świata i ruszenia własną drogą.
– A panienka, to nie zaziębi się, jak będzie tak siedziała w oknie? – Nagle do uszu Luizy dotarł wesoły głos Feliksa. Spojrzała w dół i zobaczyła wpatrującego się w nią mężczyznę. Jej serce zabiło mocniej i momentalnie zalała ją fala gorąca.
– O to nie musi się pan kłopotać – odpowiedziała nieco zmieszana. – Ja jestem przyzwyczajona do tutejszego klimatu. Wieczorem chłód ciągnie od rzeki, ale jutro pogoda będzie piękna – odparła nie do końca na temat, co zawstydziło ją jeszcze bardziej. Ten mężczyzna sprawiał, że wszystko jej się mieszało w głowie. Luiza zeskoczyła z parapetu.
– Dobranoc – dodała, zamykając okno.
Opadła na łóżko, jednak jej serce nie mogło się uspokoić. Biło w piersi jak szalone. Przymknęła oczy, a wówczas ujrzała jak żywą twarz Feliksa.
– Mój Boże… – wyszeptała. – Urok jakiś na mnie rzucił czy co…
Postanowiła, że na wszelki wypadek będzie się trzymała od niego z daleka.
***
Dziewczyna długo nie mogła zasnąć. Kręciła się na swoim posłaniu z boku na bok, odkrywała się, to znowu naciągała kołdrę pod sam nos. w końcu, umęczona do granic możliwości, chwyciła do ręki różaniec i spróbowała skupić się na modlitwie. Dopiero wówczas zasnęła, a gdy się obudziła, dochodziła już dziewiąta.
Pospiesznie wykonała poranną toaletę, ubrała zwiewną niebieską sukienkę i zeszła do jadalni. Rodzice kończyli już posiłek, a Feliks, na którego mimowolnie spojrzała, nakładał sobie właśnie porcję parującej jajecznicy.
– Jesteś wreszcie. – Mama rzuciła Luizie karcące spojrzenie. – Jedz, póki ciepłe. Rozmawialiśmy właśnie o tym, że pan Feliks powinien zaznajomić się z okolicą. Ojciec pokaże mu dzisiaj szkołę, a ty mogłabyś oprowadzić go po wiosce.
Luiza, która właśnie usiadła na krześle, znieruchomiała. Feliks najwyraźniej zauważył jej dziwną reakcję, bo natychmiast pospieszył z wyjaśnieniami:
– Oczywiście nie musi panienka tego robić. Tak tylko rozmawialiśmy. Jeżeli ma panienka inne plany, sam przejdę się na spacer.
– Nie – odparła Luiza i znowu zrobiło jej się gorąco. – Chętnie pana oprowadzę.
– W takim razie jestem panience bardzo wdzięczny. – Uśmiechnął się, a dziewczyna poczuła, że jej policzki płoną.
Ewidentnie działo się z nią coś niedobrego. Bała się powiedzieć o tym matce, ale przyszła jej na myśl inna osoba, której mogłaby zwierzyć się ze swoich kłopotów. Luiza nie wierzyła w czary i uroki aż do wczoraj, gdy do ich domu zawitał Feliks. Postanowiła, że od razu po śniadaniu uda się do miejscowej szeptuchy Jewgieniji. Kobiety we wsi ją zachwalały, ponoć znała się na wielu sprawach, więc dziewczyna miała nadzieję, że jej również pomoże.
Z trudem przełknęła kromkę z wiśniowym dżemem. Przysłuchiwała się przy tym rozmowie rodziców z Feliksem. Mężczyzna opowiadał nieco o swoim życiu w Warszawie. Jego ojciec wykładał na uniwersytecie, a matka zajmowała się domem. Miał również młodszą siostrę Zofię. Mieszkali w kamienicy na warszawskiej Woli.
– Luizo, a cóż ty taka milcząca? – zdziwiła się w końcu Elwira Grodzieńska, która już od dłuższego czasu przyglądała się córce.
– Ja… – dziewczyna się zmieszała. – Nie najlepiej znoszę ostatnie upały.
– Dziwne. w lipcu było zdecydowanie goręcej, a jakoś ci to nie przeszkadzało. Może jesteś chora? – Elwira poderwała się z miejsca i dotknęła czoła córki.
– Mamo… – Luiza jęknęła błagalnie. – Nic mi nie jest. Za pozwoleniem, chciałabym pójść się przejść.
Rodzicielka, nieco oszołomiona, skinęła twierdząco głową, więc Luiza wstała od stołu, i pożyczywszy wszystkim miłego dnia, niemal wybiegła ze dworu.
Przez całą drogę zastanawiała się, jak wytłumaczyć Jewgieniji swoje dziwne dolegliwości. Była przekonana, że ktoś rzucił na nią urok, ale dlaczego? Jeszcze wczoraj czuła się normalnie, a potem pojawił się ten cały Feliks i wszystko się zaczęło.
Minęła stary młyn i na rozwidleniu dróg skręciła w prawo. Szeptucha mieszkała w chacie pod samym lasem. Wokół jej domu rosły przeróżne zioła i kwiaty, a tuż przy wejściu stała drewniana ławka. Luiza odetchnęła głęboko i zapukała do drzwi. Te szybko się otworzyły i stanęła w nich Jewgienija. Na widok panienki ze dworu zrobiła zaskoczoną minę.
– Wszelki duch Pana Boga chwali. – Złączyła ręce jak do modlitwy. – Panienka Luiza. Stało się co?
– Dzień dobry – przywitała się przejęta dziewczyna. – Czy… czy ja mogłabym wejść na chwilę.
– A proszę. – Kobieta otworzyła szerzej drzwi. – Ale u mnie skromne progi… Niech panienka siada. – Wskazała ręką taboret. – i opowiada zaraz, w czym ja dopomóc mogę panience.
Luiza czuła, że drży na całym ciele. Nerwowo zaczęła bawić się palcami i powoli opowiedziała staruszce o swoim zmartwieniu. Gdy już skończyła, ta popatrzyła na dziewczynę z rozbawioną miną i rzekła:
– Czyli mówi panienka, że te dziwne objawy zbiegły się ze wczorajszym przyjazdem do dworu młodego nauczyciela?
Luiza potwierdziła skinięciem głową.
– Myśli pani, że to on rzucił na mnie urok?
Jewgienija wybuchła śmiechem. Luiza jeszcze nigdy nie widziała jej w tak dobrym humorze. Czuła się coraz bardziej zagubiona i zawstydzona dziwną rekcją kobiety.
– Mój Boże… – Szeptucha otarła z pomarszczonych policzków łzy. – Przepraszam cię, dziecko, ale… – Machnęła niedbale ręką i odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić. – Chodzi o to, że panienka Luiza wykształcona jest jak mało kto, zna obce mowy i rachunki, ale o życiu i tym, co najbardziej ludzkie, nie ma panienka pojęcia.
Dziewczyna nerwowo poruszyła się na taborecie i wbiła w staruszkę zaskoczone spojrzenie.
– Co też pani Jewgienija mówi?
– Zakochałaś się, moja droga – odparła tamta już całkowicie poważna.
– Ja? w Feliksie? – Luiza nie wierzyła w to, co usłyszała. – Ale ja go prawie w ogóle nie znam…
– No właśnie, panienko Luizo. To jest właśnie zakochanie. a od zakochania do miłowania jeszcze daleka droga. Kiedyś to panienka zrozumie.
– I stąd te napady gorąca, palpitacje serca i… rozkojarzenie? – dopytywała dziewczyna.
– Tak – potwierdziła Jewgienija.
Luiza westchnęła. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Nie tego się spodziewała, chociaż ulżyło jej, że to nie żaden urok. Zakochanie kojarzyło jej się zawsze z czymś bardzo miłym, a to, czego doświadczała, nie do końca takie było. Czuła się też zawstydzona swoją niewiedzą i tym, że się zbłaźniła.
– Czy pani Jewgienija… – Spojrzała niepewnie na staruszkę. – Czy mogłaby pani nie mówić o tym nikomu?
Kobieta uśmiechnęła się.
– Wszyscy we wsi dobrze wiedzą, że można mnie ufać. Ja o cudzych dolegliwościach innym nie rozprawiam.
– Dziękuję. – Luizie spadł kamień z serca. – Ja… ja nigdy nie czułam czegoś podobnego ani nikt ze mną na te tematy nie rozmawiał – starała się usprawiedliwić.
– Panienka nie ma się czego wstydzić – odparła szeptucha i otworzywszy szufladę kredensu, zaczęła w niej czegoś szukać.
– Tak… – burknęła Luiza. – a pani Jewgienija to zrywała ze mnie boki jak nie wiem.
– E tam… – Kobieta machnęła niedbale ręką. – Bo ja myślała, że nie wiadomo co się zdarzyło, że panienka ze dworu do mnie zawitała, a ona po prostu… zakochana. – Znowu się zaśmiała.
– Pójdę już. – Luiza podniosła się z miejsca. – Dziękuję, pani, Jewgienijo.
– Zaczekaj – powstrzymała ją staruszka, po czym podała jej zawiniątko. – Mieszanka ziół na uspokojenie. Zaparzaj dwa razy dziennie.
– Dziękuję. – Luiza schowała zioła do kieszeni sukienki. – Do widzenia, pani Jewgienijo.
Gdy wracała przez łąkę do dworu, jej myśli ciągle krążyły wokół tego, co się z nią działo. a więc była zakochana w Feliksie. To dlatego jej serce biło szybciej w jego obecności, a wyobraźnia ciągle podsuwała jej wspomnienie niebieskich oczu mężczyzny. Luiza ciężko westchnęła. Nie wiedziała, co dalej będzie, ale nieśmiało zaczynała się cieszyć na dzisiejszy spacer z obiektem swoich westchnień.
***
Feliks zaproponował spacer od razu po obiedzie, na co Luiza przystała. Tuż przed posiłkiem zaparzyła sobie ziółek od szeptuchy, ale niewiele jej pomogły. Serce waliło w piersi jak oszalałe, a z policzek nie schodził zdradziecki rumieniec.
– Najpierw pójdziemy do centralnej części wioski – odezwała się z niemałym trudem dziewczyna i wskazała towarzyszowi prowadzącą pomiędzy polami dróżkę. – a na końcu pokażę panu swoje ulubione miejsce.
Feliks kroczył dumnie wyprostowany u jej boku. Luiza nie należała do wysokich kobiet i sięgała mu poniżej ramienia. Czuła się przez to jeszcze bardziej dziecinnie w stosunku do starszego o kilka lat Feliksa.
– Panienko… – Spojrzał na nią łagodnym wzrokiem. – Wczoraj nie śmiałem o to prosić, ale wolałbym, żeby zwracała się do mnie panienka po imieniu.
– Z przyjemnością – odpowiedziała. – Ja również wolę, gdy mówi się do mnie po imieniu, a nie przez te wszystkie grzecznościowe panny i panienki.
Oboje się zaśmiali, a Luiza poczuła, że połączyła ich właśnie jakaś niewidzialna więź.
– Boi się pan? To znaczy boisz się – poprawiła się – nowej pracy w nieznanym miejscu, z dala od rodziny?
Feliks swobodnie wzruszył ramionami i zerknął na dziewczynę z ukosa.
– Niespecjalnie. Lubię wyzwania. Cieszę się, że będę pracować w tak pięknej okolicy. i że będę mógł co dzień widywać ciebie, Luizo.
Słowa mężczyzny kompletnie ją zaskoczyły. Poczuła znajome uderzenie gorąca. Owładnięta emocjami na chwilę straciła równowagę, i aby nie upaść, chwyciła dłoń Feliksa.
– Przepraszam… – wyszeptała zakłopotana, gdy doszła już do siebie. – Ja…
– Nie masz za co – odpowiedział. – Ale nie będę ukrywał, że sprawiło mi to ogromną przyjemność. Chciałbym, abyś częściej była tak blisko mnie.
Zaskoczona Luiza wbiła spojrzenie w ziemię.
– Jesteś bardzo… śmiały – odpowiedziała. – Ale mam nadzieję, że to, co mówisz, jest szczere.
– Zapewniam, że tak. I…
– Niestety od września wyjeżdżam do szkoły do Brześcia, ale na każdą niedzielę będę wracała do domu.
– Będę więc z niecierpliwością wyczekiwał każdej niedzieli.
Luiza uśmiechnęła się szeroko, bo nagle zrobiło jej się na sercu tak jakoś lekko, że mogłaby wzbić się w niebo jak mały motylek. Po chwili jednak przywołała się do porządku i wskazała Feliksowi drewniany kościółek po prawej stronie.
– To nasz kościół pod wezwaniem Trójcy Świętej – wyjaśniła. – w niedzielę suma jest o jedenastej. a tam… – Wskazała ręką w lewo, gdzie w oddali widać było niebieską kopułę cerkwi. – Tam jest cerkiew Świętego Michała Archanioła.
– Jeszcze nigdy nie byłem w cerkwi – odparł zapatrzony w dal Feliks.
– Możemy się tam kiedyś wybrać – zaproponowała natychmiast.
– Z przyjemnością. – Uśmiechnął się.
Spacer upływał im w miłej atmosferze. Luiza pokazała młodemu nauczycielowi, gdzie jest jedyny we wsi malutki sklep i gdzie mieszkają Krasiewiczowie, u których raz w miesiącu w starej stodole odbywają się potańcówki. Później dotarli na rozwidlenie dróg, gdzie po prawej stronie stała katolicka, a po lewej prawosławna kapliczka.
– Ufundowali je moi rodzice – wyjaśniła. – Są życzliwi dla każdego.
– To widać. Gdyby tak nie było, nie przyjęliby pod swój dach obcego nauczyciela z Warszawy.
– Nie jesteś obcy – wyrwało się Luizie. – Odkąd przyjechałeś do Wisznowej, wszyscy będą traktować cię jak swojego.
– Mam nadzieję, że poradzę sobie z nauczaniem tutejszych dzieci.
– Jestem o tym przekonana – starała się wesprzeć Feliksa. – Kiedy szkoła znajdowała się w sąsiedniej miejscowości, nie wszystkie dzieci regularnie do niej chodziły. Teraz będzie dużo łatwiej.
Poprowadziła mężczyznę wąską leśną dróżką. Drzewa szumiały nad ich głowami, a cień dawał przyjemne wytchnienie. Luiza cieszyła się ostatnimi upalnymi dniami, bo chłodne poranki i wieczory zwiastowały rychłe nadejście jesieni. Szli powoli, Feliks opowiadał jej o swojej rodzinie w Warszawie. Gdy niedługo potem wyszli z lasu, ich oczom ukazała się błyszcząca w promieniach słońca tafla rzeki.
– Mój ukochany Bug… – Luiza nie mogła powstrzymać wzruszenia. Kochała tę rzekę, a jej bliskość zawsze dodawała jej sił. – Przyroda dzieli się energią z tymi, którzy ją szanują.
Feliks zmrużył oczy i spojrzał w dal.
– Do tej pory sądziłem, że Wisła jest najpiękniejsza, ale teraz… Teraz widzę, że piękno ma wiele oblicz.
– Chodź, podejdziemy bliżej. – Luiza pociągnęła Feliksa w stronę dzikiego brzegu. Wiatr, który tutaj był znacznie bardziej odczuwalny, przyjemnie muskał ich twarze, a szum rzeki wyciszał serca. Przysiedli na trawie i oboje wpatrywali się w zakole rzeki.
– Jest taka dzika i niewinna zarazem – wyszeptał Feliks. – i piękna jak ty. – Nagle spojrzał na Luizę i nieśmiało odgarnął z jej czoła kosmyk włosów, muskając przy tym opuszkiem palca jej twarz.
Dziewczyna zadrżała, a w głowie na chwilę jej zawirowało. Patrzyła w niebieskie oczy Feliksa i miała wrażenie, że w nich tonie. Do tej pory sądziła, że to wody Bugu mają najpiękniejszy odcień na świecie, ale dzisiaj zrozumiała, że było inaczej.