Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hania ma 25 lat, pracuje w korporacji i ma wrażenie, że jej poukładane życie jest puste. Niespodziewanie otrzymuje w spadku stary dom w Łącku, na Pomorzu. Uznaje to za szansę na wyrwanie się z życiowej stagnacji. Jedzie do Łącka, by dowiedzieć się, kim był Władysław Kiesielecki – tajemniczy darczyńca.
Na miejscu poznaje jego wnuka Aleksandra. Mężczyzna samotnie wychowuje synka. Pomiędzy nim i Hanią pojawia się niespodziewane uczucie. Wśród miejscowych krążą jednak plotki, że Aleksander mógł mieć coś wspólnego ze śmiercią swojej żony…
Opowieść o sile wielkiej miłości, rodzinnych tajemnicach i o tym, że serce zawsze znajdzie drogę do prawdy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Beata Kostrzewska
Korekta: Angelika Ogrocka
Skład: Izabela Kruźlak
Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec
Projekt okładki: Marta Houli
Zdjęcia na okładce: Shutterstock © nuruddean, © TravnikovStudio, © Zorko Georgiev Zorev; Weronika Smieszek (zdjęcie autorki)
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak
Wydanie I
© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2021
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8172-766-2
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel. 795 159 275
Oddział
ul. Legionowa 2
01-343 Warszawa
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon
Gabrysi, mojej kochanej siostrze, z którą spędziłam cudowne wakacje w Łącku…
Ludzie przemijają, prawda natomiast trwa na wieki.
Tomasz à Kempis
Miłość. Owoc, który dojrzewa w każdym czasie…
Matka Teresa z Kalkuty
Obraz nie był duży, raczej niepozorny i na ogół nie przykuwał uwagi gości odwiedzających całkiem okazały dom państwa Taucherów. Na śnieżnobiałych ścianach wisiały znacznie piękniejsze malowidła. To jednak było wyjątkowe, ale tę wyjątkowość potrafili dostrzec tylko nieliczni. Obraz trzeba było poczuć. Sercem.
Co przedstawiał? Wiejski krajobraz. Zielono-złocistą łąkę, pasące się na niej krowy, drewniany płotek oddzielający gospodarstwo od reszty świata. I dom. Całkiem duży, ale nieprzekraczający granicy skromności, czarno-biały, ze strzelistym dachem i niewielkimi kwadratowymi oknami. Specyfika obrazu polegała jednak na czymś zupełnie innym niż sama jego treść. Potrafił on wywołać emocje, sprawiał, że spoglądając na niego, można było niemal namacalnie poczuć sielską atmosferę wioski. Jej spokój i beztroskę, nadzieję. Patrząc na ten niewielki kawałek płótna, niemal czuło się powiew łagodnego letniego wiatru oraz unoszący się w powietrzu zapach nagrzanej od słońca łąki. Każdy, kto potrafił zrozumieć obraz, nie mógł od niego oderwać oczu.
Należał on do rodziny Taucherów. Zdobił salon ich wybudowanego w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku solidnego domu w szachulcową kratę. Takiego, jakie stawiali mieszkańcy Pomorza. Obraz był niemym świadkiem wielu rodzinnych historii, towarzyszył mieszkańcom w chwilach radości i smutku. Był nieodłącznym elementem ich życia.
Życie bywa jednak nieprzewidywalne, a ludzkie losy – zawiłe i nieodgadnione. Obraz trafił do rodziny Jaworskich. A w każdym pokoleniu była osoba, która potrafiła go poczuć i zrozumieć.
Przedmioty, nawet najbłahsze czy najbardziej prozaiczne, potrafią wpłynąć na ludzkie życie. Niekiedy same wybierają sobie właścicieli, innym razem potrafią powrócić do miejsca, które było im przeznaczone.
To nie jest historia o obrazie, ale o ludzkich losach, o życiu, czyli o każdym z nas. Życie pisze niesamowite scenariusze. Czasami trzeba tylko rozejrzeć się wokół siebie…
Hania, lipiec 2019
Zapadła noc. Miarowy stukot pociągu uśpił już niemal wszystkich przebywających ze mną w przedziale podróżnych. Jedynymi osobami, które jeszcze nie zmrużyły oka, byłam ja i przyglądająca mi się nieśmiało kilkuletnia dziewczynka. Jej mama już dawno odpłynęła w sen z głową na ramieniu męża. Natomiast Michasia – bo tak właśnie miała na imię dziewczynka – przytulała do piersi pluszowego bociana i nieco sennym, lecz uważnym wzrokiem krążyła między mną a pociągowym oknem. Niewiele można było przez nie zobaczyć, bo na dworze było już zupełnie ciemno, a delikatne światło pochodzące z wagonu odbijało się w szybie i niemal uniemożliwiało dojrzenie tego, co działo się na zewnątrz. Mimo tego jednak obydwie uparcie wpatrywałyśmy się w okno, każda zatopiona we własnych myślach.
Nie sądzę, żeby ta mała dziewczynka miała jakieś problemy, które utrudniały jej zaśnięcie. A już na pewno nie takie, jakie miałam ja.
Przysunęłam się i oparłam głowę o szybę. Z bliska udało mi się dostrzec majaczące w mroku kontury drzew i jednorodzinnych domków. Przejeżdżaliśmy właśnie nieopodal jakiejś wioski gdzieś pomiędzy Wrocławiem a Ustką, w której miałam przesiąść się na autobus. Miał mnie zawieźć do miejsca z obrazu. Miejsca, które poczułam głęboko w sercu, jeszcze zanim dowiedziałam się, jak się nazywa…
***
Pamiętam to jak przez mgłę. Byłam małą dziewczynką. Przyjechałam wtedy do babci w odwiedziny. Mieszkałam w Tychach – całkiem przyjemnym mieście na Śląsku, nigdy jednak nie lubiłam blokowisk i miejskiego klimatu. Tutaj urodziła się moja mama, a mój tata porzucił uroki Krakowa, by zamieszkać w jej stronach. Babcia Alicja została w Krakowie – swoim rodzinnym mieście – i zajmowała wciąż to samo dwupokojowe mieszkanie, które kilkadziesiąt lat wcześniej kupił jej ojciec.
Urodziłam się, kiedy moi rodzice byli już w bardzo dojrzałym wieku – tata powoli dobiegał pięćdziesiątki, mama była od niego dziesięć lat młodsza. Pewnie stało się tak dlatego, że poznali się późno, mój tata był już bowiem wcześniej żonaty. Kiedy byłam mała, każde wakacje i święta spędzałam u babci Alicji. Bardzo ją kochałam, była niezwykle pogodną i mądrą kobietą. Uwielbiałam słuchać opowiadanych przez nią historii. Często snuła je wieczorami przy kubku gorącego kakao albo podczas wspólnego szydełkowania, którego mnie uczyła. Bardzo lubiłam atmosferę panującą w jej domu, było w niej coś tajemniczego. Może to przez te wszystkie stare przedmioty, których pomimo upływu czasu babcia nigdy nie wyrzuciła? Przebywając w jej mieszkaniu, miało się często wrażenie, że przeniosło się w czasie; przeszłość mieszała się z teraźniejszością, pokazując, jak szybko płynie czas i przemijają pokolenia.
Szczególnie utkwił mi w głowie jeden przedmiot. Obraz. Na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniał wśród pozostałych, od zawsze jednak wywoływał we mnie niezwykłe emocje. Patrząc na niego, potrafiłam przenieść się w miejsce, które przedstawiał, poczuć zapach nagrzanej słońcem łąki, dotknąć szorstkich murów czarno-białego domku w kratkę.
Gdy byłam małą dziewczynką, obiecałam sobie, że kiedyś tam pojadę.
– Co to za miejsce, babciu? – zapytałam któregoś dnia, gdy siedziałyśmy w salonie i popijałyśmy kakao.
Popatrzyła na obraz, a jej oczy dziwnie się zaszkliły.
– To nad morzem – odparła. – W Łącku.
– Byłaś tam, babciu?
Skinęła lekko głową.
– To było dawno temu. Bardzo dawno temu. – Jej głos zadrżał.
Zawsze byłam bardzo spostrzegawcza i potrafiłam wyczuwać emocje innych ludzi. Tamtego wieczoru już o nic więcej nie pytałam.
Miałam dziewięć lat, kiedy spędziłam ostatnie wakacje u babci Alicji. Potrafiłam już wówczas czytać i w rogu płótna dojrzałam niewyraźny napis: N. Taucher. Tajemniczy obraz ciągle nie dawał mi spokoju, a nazwa Łącko zapadła głęboko w pamięci. Któregoś dnia odważyłam się zadać jeszcze jedno pytanie, ale nigdy nie otrzymałam na nie odpowiedzi.
– Skąd masz ten obraz, babciu?
I kim był N. Taucher?
***
Babcia Alicja zmarła tuż przed świętami Bożego Narodzenia w dwa tysiące czwartym roku. Miała siedemdziesiąt dziewięć lat.
Kilka dni przed jej odejściem przyjechaliśmy do niej z rodzicami, żeby pomóc w przygotowaniach do świąt. Zawsze spędzaliśmy je razem w Krakowie. Pewnego popołudnia moi rodzice pojechali na zakupy, a ja zostałam z babcią Alicją w domu. Na dworze było bardzo zimno i wolałam nie wychodzić na zewnątrz. Piekłyśmy pierniczki, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Pobiegłam otworzyć. To był listonosz, uprzejmy starszy pan, który oprócz przesyłek miał dla każdego jeszcze szczery, życzliwy uśmiech. Wręczył mi list zaadresowany do babci, a potem życzył wesołych świąt i poszedł dalej roznosić pocztę.
Zanim oddałam babci list, w oczy rzuciła mi się miejscowość nadawcy: Łącko. Imię i nazwisko było napisane zbyt niewyraźnie, żebym zdołała na szybko je odczytać.
– O! To pewnie kolejna kartka świąteczna – powiedziała beztrosko babcia i dopiero kiedy dokończyłyśmy piec ciasteczka, sięgnęła po kopertę. Otworzyła list i zamarła.
Widziałam, jak z każdą kolejną chwilą, gdy zagłębiała się w jego treści, działo się z nią coś coraz dziwnego. Na przemian bladła i czerwieniała, jej ręce drżały, aż w końcu po policzkach potoczyły się łzy.
– Babciu, co się stało? – zapytałam wówczas zaniepokojona.
Ona jednak nic nie odpowiedziała, tylko zamknęła się w swoim pokoju, a kiedy wyszła, poprosiła mnie, żebym poszła na pocztę i kupiła jej białą kopertę oraz znaczek do Niemiec.
Bez słowa wykonałam polecenie. Kiedy wróciłam do domu, po tajemniczym liście nie było już śladu. Nigdy więcej go nie widziałam. Następnego dnia, gdy listonosz przyniósł babci kartkę świąteczną od przyjaciółki, ona wręczyła mu kopertę ze znaczkiem, który wcześniej kupiłam.
Babcia Alicja chorowała na serce, miała wszczepione zastawki. Zmarła w nocy, we śnie. Wieczorem przytuliła mnie na dobranoc, a rano już się nie obudziła.
Być może było to naturalnym skutkiem jej choroby, osłabione serce w końcu nie wytrzymało, a może miał w tym swój udział tajemniczy list, który kilka dni wcześniej dostała? Tego nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem.
Po śmierci babci rodzice sprzedali należące do niej mieszkanie w Krakowie, a pochodzące z transakcji pieniądze częściowo zainwestowali w kupno większego w Tychach. Drugą część zostawili dla mnie. Nadal leżały na moim koncie bankowym i nie mogłam znaleźć odpowiedniego celu, żeby je wykorzystać. Wszystkie wydawały mi się zbyt błahe, żeby trwonić na nie spadek po ukochanej babci.
Została mi po niej jeszcze jedna, o wiele dla mnie cenniejsza pamiątka. Obraz przedstawiający sielski krajobraz Łącka. Od tamtej pory zdobił ścianę mojego pokoju, a teraz wiozłam go w torbie do miejsca, które przedstawiał.
***
Pociąg jednostajnie pędził do przodu, a mnie ze wspomnień wyrwał konduktor, który zamaszyście otworzył drzwi prowadzące do przedziału.
– Proszę państwa o wyciągnięcie biletów – oznajmił tubalnym głosem, a śpiący pasażerowie przebudzili się gwałtownie i spojrzeli na niego sennymi oczami.
Nie wiem, co to za pomysł, żeby budzić wszystkich w środku nocy do kontroli, która miała już miejsce kilka godzin wcześniej. Nie skomentowałam tego jednak i wygrzebałam z torebki bilet. Konduktor podziękował uprzejmie, a kiedy wyszedł z przedziału, oparłam głowę na złożonym w kostkę puchatym kocu służącym mi teraz za poduszkę. Czułam, że morzy mnie sen, i postanowiłam się mu poddać.
Kiedy zamknęłam oczy, moje myśli mimowolnie popłynęły do ostatnich wydarzeń, które sprawiły, że pierwszego sierpnia wsiadłam do tego pociągu…
***
Zaledwie kilka miesięcy temu wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Mieszkałam z rodzicami w ich przestronnym mieszkaniu i pracowałam w jednej ze śląskich korporacji. Moje życie było zupełnie zwyczajne, niczym szczególnym się nie wyróżniało. Tyle tylko, że nie byłam szczęśliwa. Korporacja ma to do siebie, że zapewnia zarobki pozwalające na godny byt, lecz w zamian zabiera człowiekowi coś znacznie cenniejszego – tożsamość, życie, czas… Wymagano ode mnie coraz większej efektywności, w rezultacie czego niemal codziennie zostawałam w biurze na nadgodziny. Kiedy kończyłam pracę, byłam już zbyt zmęczona, żeby gdzieś wyjść dla przyjemności, spotkać się ze znajomymi czy poczytać książki, które tak bardzo kochałam. Pośpiech, w jakim funkcjonowałam, zabierał mi całą radość.
Pewnego dnia, a dokładnie dwudziestego czerwca tego roku, po powrocie do domu zobaczyłam leżący na biurku zaadresowany do mnie list. Nadawcą była mieszcząca się w Słupsku na Pomorzu kancelaria notarialna. Było to dla mnie bardzo dziwne, ponieważ nie miałam w tamtym regionie żadnej rodziny ani znajomych. Zastanawiałam się nawet, czy nie odesłać listu z powrotem, ponieważ musiała zajść pomyłka, ale ostatecznie ciekawość zwyciężyła i rozerwałam kopertę. Nie mogłam uwierzyć w to, co wówczas przeczytałam. Informowano mnie, że otrzymałam spadek po niejakim Władysławie Kiesieleckim zamieszkałym we wsi Łącko! Z całą pewnością uznałabym tę wiadomość za pomyłkę lub czyjś żart, gdyby nie znajoma nazwa miejscowości. To nie mógł być przypadek.
Następnego dnia wsiadłam w najbliższy pociąg do Słupska i udałam się wprost do kancelarii notarialnej. Miałam nadzieję, że tam dowiem się czegoś więcej o tajemniczym spadku i nieznanym mi darczyńcy. Niestety, moje pytania pozostały bez odpowiedzi. Notariusz zarzekał się, że jest po prostu wykonawcą poleceń swojego klienta, z którym zresztą spotkał się tylko raz i którego nie miał okazji bliżej poznać. Po dopełnieniu formalności stałam się właścicielką starego domu położonego w nadmorskim Łącku, którego właściciel zmarł cztery tygodnie wcześniej.
Od tamtej pory sprawa spadku nie dawała mi spokoju. Czułam, że ma ona związek z przeszłością mojej babci. Z tą jej częścią, którą zostawiła tylko dla siebie i z nikim się nie podzieliła. Nie potrafiłam spać spokojnie ze świadomością, że tyle tajemnic pojawiło się ostatnio w moim życiu. Patrząc na obraz przedstawiający Łącko, wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, co z tą miejscowością i jej mieszkańcami miała wspólnego moja pochodząca z Krakowa babcia. A przede wszystkim kim był Władysław Kiesielecki i dlaczego zostawił mi w spadku dom?
Przyrzekłam sobie, że znajdę odpowiedzi na te wszystkie pytania, jednak trochę trwało, zanim odważyłam się zrobić tak wielki krok. Dużo o tym wszystkim myślałam, aż w końcu podjęłam decyzję, że zwolnię się z pracy w korporacji. Na szczęście nie zostałam bez żadnych środków do życia, bo miałam również dodatkowe zajęcie – przekładałam anglojęzyczną literaturę na język polski, co przynosiło mi skromne, ale wystarczające na utrzymanie dochody. Tuż po odejściu z korporacji postanowiłam wyjechać do Łącka, żeby zobaczyć odziedziczony dom i odkryć przeszłość, która tak ściśle splatała się z moim teraźniejszym życiem.