Dziewica Orleańska - Fryderyk Schiller - ebook

Dziewica Orleańska ebook

Fryderyk Schiller

4,0

Opis

Dziewica Orleańska to dramat wierszem autorstwa Fryderyka Schillera z 1801 roku. Opowiada losy Joanny D'Arc, począwszy od jej przystąpienia do armii francuskiej.

Joanna D'Arc, przez Kościół katolicki uznana za świętą, była bardzo młodą, pobożną kobietą, która złożyła śluby czystości i przystąpiła do wojska. Schiller nie odtwarza życiorysu Joanny w sposób dokładny, w akcję dramatu wplata wątek miłosny i rozterki z tym związane, zmienia także okoliczności śmierci głównej bohaterki. Dramat pozostaje pełnym patosu utworem, podkreślającym bohaterskość Joanny.

Fryderyk Schiller to niemiecki poeta, filozof, dramaturg drugiej połowy XVIII wieku. Był przedstawicielem tzw. okresu Sturm und Drang, czyli Burzy i naporu. Zasłynął przede wszystkim jako autor Zbójców, Dziewicy Orleańskiej i Ody do radości. Jego twórczośc była inspiracją m.in. dla Adama Mickiewicza.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Fryderyk Schiller
Dziewica Orleańska
tłum. Antoni Edward Odyniec
Epoka: Romantyzm Rodzaj: Dramat Gatunek: Tragedia

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 137

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
radll

Dobrze spędzony czas

fajna fabuła
00

Popularność




Fryderyk Schiller

Dziewica Orleańska

tłum. Antoni Edward Odyniec

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-3848-2

Dziewica Orleańska

Tragedia romantyczna w pięciu aktach z prologiem

OSOBY:
KAROL VII, król francuskiKRÓLOWA IZABELA, jego matkaAGNIESZKA SOREL, jego kochankaFILIP, zwany Dobrym, książę BurgundiiHRABIA DUNOIS, poboczny syn księcia OrleanuLA HIRE, DU CHATEL, oficerowie królewscyARCYBISKUP z ReimsCHATILLON, rycerz z BurgundiiRAOUL, rycerz z LotaryngiiTALBOT, wódz naczelny AnglikówLIONEL, FASTOLF, wodzowie angielscyMONTGOMERY, rycerz z WaliiRADCY MIEJSCY z OrleanuHEROLD ANGIELSKITEOBALD D’ARC, zamożny wieśniakANNA, ANIELA, JOANNA, jego córkiSTEFAN, KLAUDIAN, RAJMUND, młodzi pasterze z Dom-RemyBERTRAND, wieśniakRYCERZ CZARNYWĘGLARZ i JEGO ŻONAŻołnierzeLudSłużba królewskaKsiężaZakonnicyMarszałkowieCzłonkowie magistratuDworzanie i orszak koronacyjny
Rzecz dzieje się w latach 1429–1431.
Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

PROLOG

Wiejska okolica.
Na prawo widać obraz Najświętszej Panny w kaplicy, na lewo wysoki dąb.

SCENA I

Teobald D’Arc, jego trzy córki, trzej pasterze

TEOBALD

Tak jest, sąsiedzi, dziś jeszcze się zwiemy 
Synami wolnej, francuskiej ojczyzny; 
Dziś jeszcze swoim nazywać możemy 
Kraj ten, krwią ojców i znojem ich żyzny. 
Ale któż zgadnie, jakich jutro panów 
Znosić nam przyjdzie? Zewsząd od Loary, 
Tratując końmi plony naszych łanów, 
Anglik zwycięskie potrząsa sztandary. 
Niewierny Paryż czci go śród swych progów 
I Dagoberta, dotąd nieskażoną, 
Świętą, odwieczną, rycerską koroną 
Wieńczy niemowlę z pokolenia wrogów. 
A król nasz prawy — o, hańbo i wstydzie! — 
Wnuk królów naszych, Pański pomazaniec, 
Lud swój o wsparcie próżno błagać idzie, 
W państwach swych własnych błądzi, jak wygnaniec. 
A przeciw niemu, wpośród krwi i gruzów, 
Najbliższy z krewnych, najpierwszy z Francuzów, 
Ha! własna matka — potwór pełen zgrozy! — 
Nieprzyjacielskie prowadzi obozy. 
Wioski i miasta jedną wielką łuną 
Świecą ich drodze; a dym i popioły, 
Kłębiąc się na kształt czarnej chmury, suną, 
Ćmiąc kirem niebo i kraj nasz wesoły. 
— A więc, sąsiedzi, zgodnie z wolą nieba 
Dziś zabezpieczyć chcę i przedsięwziąłem 
Los córek moich, bo dziś to im trzeba 
Męża obrońcy; a dzielona społem 
Miłość pomaga znieść wspólną niedolę. 
do pierwszego z pasterzy
Zbliż się, Stefanie! Wiem, że kochasz Annę. 
Z pastwiskiem mojem graniczy twe pole; 
Wzrośliście razem: przywiązanie ranne1
Szczęśliwe wróży stadło. 
do drugiego Klaudianie! 
Cóż to? Drżysz cały i mojej Anieli 
Twarz, widzę, zbladła. Skąd to nieufanie? 
Zaliż myślicie, że ojciec rozdzieli, 
Co Bóg połączył dlatego, że łanu, 
Że skarbu nie masz równego jej wianu? 
Któż dziś ma skarby? — Dom, stodoła, trzody, 
Są pastwą ognia lub pierwszego wroga; 
Ale dłoń męża, śmiała na przygody, 
Ale pierś męża, co nie zna, co trwoga, 
To skarb, co żadnej nie boi się szkody, 
To puklerz lepszy niż zamki i grody! 

ANIELA

Ojcze!  

KLAUDIAN

Anielo! 

ANIELA

ściskając Joannę
Siostro moja droga!  

TEOBALD

Każdej z nich daję tyle, com zostawił 
Pola sam sobie, i trzodę w wyprawie, 
Dom i zagrodę. Bóg mnie błogosławił, 
Z Bogiem, jak ojciec, ja was błogosławię. 

ANNA

ściskając Joannę
Czyż i ty ojca nie zechcesz pocieszyć? 
Młodsza z sióstr starszych niechby przykład brała. 

TEOBALD

Idźcie! — Ślub jutro, potrzeba się śpieszyć. 
Gościem na godach będzie wioska cała. 
Obie pary biorą się za ręce i odchodzą.

SCENA II

Teobald, Rajmund, Joanna

TEOBALD

Joanno, czemu nie idziesz ich torem? 
Widok ich szczęścia cieszy starość moję; 
Ty, ty mię tylko trapisz swym uporem. 

RAJMUND

Dość, ojcze! Przestań martwić dziecię swoje. 

TEOBALD

Oto jest młodzian, ozdoba wsi całej, 
Pilny, poczciwy! Już to trzecie żniwo, 
Jak tając boleść, pokorny a stały, 
W sercu ku tobie żywi miłość tkliwą. 
A ty, ty zimna, zasklepiona w sobie, 
Ulżyć mu nawet nie umiesz cierpienia. 
Ani widziałem, by kto inny w tobie 
Obudził tkliwsze czucia lub wzruszenia. 
A jednak widzę, że piękność dziewicza 
Zewsząd ku tobie ciągnie serca ludzi; 
Anielska słodycz twojego oblicza, 
Blask twego oka podziwienie budzi. 
Bóg cię obsypał, jako drzewo kwiatem, 
Dary swojemi; lecz czyliż dożyję, 
Że miłość kiedyś, jako słońce latem, 
Szczęścia twojego owoc z nich wywije? 
Bo serce zimne, nieczułe za młodu 
Lub znaczy ciężką pomyłkę natury, 
Lub wbrew jej woli popełnia grzech, który 
Zwarzy je samo tchem własnego chłodu. 

RAJMUND

Krzywdzisz ją, ojcze! Miłość twej Joanny 
Nie jest to owoc powszedniego drzewa. 
Szybko, jak rozkwitł, przemija kwiat ranny, 
Co ma trwać wiecznie, powoli dojrzewa. 
Myśl jej dziś jeszcze, jak ptak na swobodzie, 
Buja po świecie, po wysokiem niebie. 
Bojąc się zniżyć ku wiejskiej zagrodzie, 
Gdzie mieszka troska, myśląca o chlebie. 
Widzę ją nieraz, gdy na wzniosłych górach 
Idzie za trzodą lub na skał urwisku, 
Na wpół ukryta w mgły porannej chmurach, 
Duma, podobna wietrznemu zjawisku. 
Jest coś w jej twarzy, w postaci, w jej ruchach. 
Co mimowolną cześć i trwogę budzi, 
I mimowolna myśl o wyższych duchach 
Łączy ją z niemi i wznosi nad ludzi. 

TEOBALD

I to jest właśnie, co mię trwoży o nią. 
Obca śród swoich; smutna, gdzie się śmieją; 
Posępne lasy, odludne ustronie, 
To jej zabawa. Nim kury zapieją, 
Zrywa się z łoża i w strasznej godzinie, 
Gdy każdy człowiek rad szuka człowieka, 
Cóż ją tak ciągnie w najdziksze pustynie, 
Że jak ptak nocny od ludzi ucieka? 
I wiem, że nieraz na rozstajnych drogach 
Rozmawia z echem, czy z wiatru powiewem; 
I nie pamięta o ojca przestrogach, 
Godziny trawi pod tem zgubnem drzewem, 
Gdzie przed wiekami swe krwawe ofiary 
Święcił druida, a dziś nikt z sąsiadów 
Za skarby świata nie siadłby w mrok szary. 
Bo któż nie słyszał od ojców i dziadów 
Strasznych powieści i podań? Kto nie wie, 
Jakie tu szatan widziadła i mary 
Wywodził nieraz lub jakie na drzewie 
Słyszano głosy? Mógłbym nie dać wiary, 
Lecz sam, pamiętam, gdym był jeszcze młody, 
Wracając tędy — ja, ja sam widziałem 
Widmo-niewiastę olbrzymiej urody, 
Cała okryta jakby płótnem białem, 
Stała pod drzewem i skinieniem dłoni 
Zwała mię k’sobie2; lecz ufałem w Bogu, 
Szybko, nie patrząc, przebiegłem koło niej 
I na pół martwy padłem na mym progu. 

RAJMUND

wskazując na obraz w kaplicy
Lecz skąd wiesz, ojcze, że ów obraz święty, 
Źródło niebieskiej łaski i otuchy, 
Nie ma dla córki twej większej ponęty 
Niż to złowrogie drzewo z swemi duchy? 

TEOBALD

Nie, nie, niestety! Długo tak mniemałem, 
Lecz sen mi odkrył prawdę tajemnicy. 
Trzykroć się zdało, że ją w Reims widziałem, 
Zasiadającą na królów stolicy. 
Siedm gwiazd jej skronie otaczało kołem, 
A z berła w ręku trzy lilije białe, 
Jak z pnia żywego wykwitały społem. 
Biskupi, wodze, wojsko zda się całe, 
Ja, sam król nawet, bili przed nią czołem, 
A okrzyk ludu ogłaszał jej chwałę. 
Skądże to? Czyliż spodziewać się mogę, 
By w mej lepiance taki blask się zjawił? 
Nie! Bóg to we śnie zesłał mi przestrogę, 
W widzeniu pychę myśli jej objawił. 
Wstyd jej niskiego stanu poniewierki 
I, że zbyt wiele wzięła z ręki Pana, 
Że się zna wyższą nad inne pasterki, 
Nie chce znać granic duma rozigrana. 
A grzech to przecież, co aniołów chóry 
Potrącił w przepaść i najpierwszych ludzi 
Wygnał z bram raju, i aż do tej pory 
Przezeń to szatan najłatwiej nas łudzi. 

RAJMUND

Mylisz się, ojcze! Bo w czemże jej pycha? 
Kto tu jej równy? A przecież znajdź drugą, 
Co by tak skromna, pokorna i cicha, 
Zdała się wszystkich najuboższych sługą! 
Kto z nas ją widział, by, w pracy leniwa, 
Od powinności zraziła się trudem? 
Czyż pod jej ręką twe trzody i żniwa 
Jakby widocznym nie mnożą się cudem? 
W każdym jej czynie znać wpływ łaski bożej, 
Co na nią zlewa szczęście niepojęte. 

TEOBALD

Tak, niepojęte! I toć to mię trwoży, 
Nie wszystko bowiem nadludzkie jest święte. 
Lecz dosyć o tem! Chciałżebym oskarżać, 
Ojciec swe dziecię? Lecz milczeć nie mogę. 
Nie! Jedno zawsze będę ci powtarzać: 
Pomnij na Boga, na ojca przestrogę! 
Nie chodź tu sama ni we dnie, ni w nocy, 
Nie błądź po polach przy księżyca blasku; 
Nie zbieraj nocnych ziół, nie śledź ich mocy, 
Ani kreśl znaków na wietrze, ni piasku! 
Bo wiedz, o córko, że ducha jaskini 
Każda występna myśl nasza ośmiela. 
Nie stroń od ludzi! Pomnij, że w pustyni 
Szatan śmiał nawet zwodzić Zbawiciela. 

SCENA III

Ciż i Bertrand (wchodzi, trzymając hełm w ręku)

RAJMUND

Patrz! Bertrand wraca! Cóż to? Z hełmem w dłoni? 

BERTRAND

Dziwno wam, widzę, że wracam tak zbrojny. 

TEOBALD

Skąd masz ten szyszak? W spokojnej ustroni 
Znakiem złej wróżby zda się godło wojny. 
Joanna, która dotąd milcząco i obojętnie stała na stronie, zbliża się i słucha z uwagą.

BERTRAND

Słuchajcie! Jest w tem jakby trochę cudu. 
Byłem w Vaucouleurs. W mieście, na ulicy, 
Na rynku, wszędzie tłum i ciżba ludu: 
Orlean bowiem napadli Anglicy, 
I, kto mógł, stamtąd ucieka w te strony. 
Patrząc więc na nich, idę zamyślony; 
Aż na zakręcie zjawia się przede mną 
Jakaś Cyganka; urody olbrzyma, 
Czarna, okryta jakąś płachtą ciemną, 
Idzie wprost do mnie, a hełm w ręku trzyma 
I, wzrok swój we mnie wlepiwszy, powiada: 
«Wiem, szukasz hełmu, masz! Tanio go przedam». 
«A mnież to na co? — rzekłem — co mi nada? 
Jam, Bogu dzięki, nie żołnierz, nic nie dam». 
A ona znowu: «Bracie, czas wojenny! 
Hełm dziś pewniejszą ochroną dla głowy 
Niż dach miedziany albo mur kamienny!» 
I krok w krok za mną, z podobnemi słowy, 
Idzie przez miasto i hełm swój podaje. 
Zniecierpliwiła mię w końcu: więc staję, 
Biorę go w ręce: myśląc, że jak zganię, 
Da mi już spokój; lecz patrzę, robota 
Cudna, i kruszec, i droga pozłota. 
Rycerz go mógłby użyć za ubranie. 
Gdy go więc ważę i próbuję dźwięku, 
Coś mi się nagle migło przed oczyma; 
Spojrzę: Cyganki przede mną już nie ma; 
Szukam, na próżno! Hełm został w mem ręku. 

JOANNA

szybko i gwałtownie sięgając po niego
Daj mi go! 

BERTRAND

Na co? Blask wojennej stali 
Dziko odbija na dziewiczem czole. 

JOANNA

wyrywając mu hełm
Daj mi go, mówię! Dla mnie go przysłali! 

TEOBALD

Co tej dziewczynie? 

RAJMUND

Zostaw jej swą wolę, 
Strój ten rycerski przystoi dziewicy, 
W której też piersiach tchnie serce rycerza. 
Któż nie pamięta w naszej okolicy, 
Jak dzieckiem prawie pokonała zwierza, 
Wilka-hienę, który tak bezkarnie 
Pustoszył nasze trzody i owczarnie? 
Z rąk młodzi naszej wypadała dzida 
Na widok jego; pierzchali, a ona, 
Jakby w nią z góry wstąpił duch Dawida; 
Dziewica, sama, lecz nieustraszona, 
Z pasterską tylko łaską w słabej ręce, 
Puszcza się w pogoń za mordercą trzody 
I młode jagnię, co już niósł w paszczęce, 
Beczącej matce powraca bez szkody! 
O, czyjekolwiek hełm ten zdobił skronie, 
Godniejszych nie mógł! 

TEOBALD

do Bertranda
Cóż opowiadali 
Ci z Orleanu? Gdzie król? W jakiej stronie 
Jest wojsko nasze? 

BERTRAND

Bóg się niech użali 
Ziemi francuskiej, bo dłoń Jego kary 
Cięży nad nami! Znowuśmy przegrali 
Dwie krwawe bitwy. Anglik wzdłuż Loary 
Stanął obozem... rabuje i pali, 
I obiegł zewsząd mury Orleanu. 

TEOBALD

Boże, strzeż króla!  

BERTRAND

Mówią, co widzieli, 
Że jak szarańcza, gdy padnie śród łanu, 
Jak pszczoły w ulu, rój nieprzyjacieli 
Nieprzeliczony, jak oko zasięga, 
Zaczernił wkoło równiny i wzgórza. 
Cała Burgunda zebrana potęga, 
Od gór szwajcarskich do zimnego morza: 
Ludzie różnego narodu i stanu, 
Różnych języków, zgromadzeni razem, 
Przysięgli, mówią, zgubę Orleanu 
I chcą go zniszczyć ogniem i żelazem. 

TEOBALD

O, straszne czasy! Gdy się brat krew brata, 
Ziomek krew ziomka przelewać ośmiela! 
Mściwy Burgundzie! 

BERTRAND

Gorszy wzór dla świata: 
Matka królewska, dumna Izabela, 
Jest też z Filipem. Konno, w pełnej zbroi, 
Przejeżdża szyki; błaga i zaklina 
Wszystkich o pomstę niby krzywdy swojej. 
Matka!... o pomstę przeciw swego syna3!... 

TEOBALD

Oby skończyła jak owa, do której 
Tak jest podobną z pychy i imienia, 
Sprośna Jezabel! 

BERTRAND

Straszny Salisbury 
Stoi na czele wojsk i oblężenia. 
Przy nim Lionel i tygrys, niesyty 
Krwi naszej, Talbot. Trzy wysokie wieże 
Wznieśli przed miastem: na jednej rozbity 
Namiot ich wodza, z którego on strzeże 
Poruszeń miasta; z dwóch drugich dzień cały 
Ogniste kule miota na kształt gromów. 
Połowę miasta gruzy zasypały, 
Mieszkańcy giną pod zwaliskiem domów. 
Sam katedralny ów kościół wspaniały 
Najświętszej Panny od gęstych wyłomów 
Grozi upadkiem; a prochowe miny, 
Ten wymysł piekieł, podkopane wszędzie. 
I nikt tam nie wie dnia ani godziny, 
Gdy na sąd straszny powołany będzie. 
Joanna przysłuchuje się z natężoną uwagą i wkłada hełm na głowę.

TEOBALD

Lecz gdzież są nasi waleczni obrońcy, 
La Hire i Santrailles, i niezwyciężony 
Dunois? Gdzie są, że tryumfujący 
Wróg tak się wdziera w nasz kraj opuszczony? 
Gdzie król? Czyż zawsze jako zimny świadek 
Patrzy na państwa, na miast swych upadek? 

BERTRAND

Król z dworem bawi w Chinon, lecz snać4 nie ma 
Dość wojska z sobą, by wyjść przeciw wroga. 
Lecz, choćby wyszedł, czyż garstka dotrzyma 
Pola tysiącom, gdy strach, jak od Boga, 
Jako zaraza powiał w serca ludzi 
I w najmężniejszych krew i zapał mrozi? 
Próżno głos wodzów nadzieję w nich budzi, 
Ojczyzna błaga i monarcha grozi. 
Jak trzoda owiec, gdy ją zwierz napadnie, 
Francuz, niepomny swej sławy od wieka, 
Kupi się5 tylko i pierzcha bezładnie, 
Lub, zgiąwszy szyję, na miecz wroga czeka! 
Jeden się tylko znalazł, jak słyszałem, 
Co zebrał kilka chorągwi konnicy, 
I, w pomoc króla z tym małym oddziałem 
Ciągnąc, po naszej błądzi okolicy. 

JOANNA

prędko
Jak imię jego? 

BERTRAND

Baudricour. — Lecz czyli 
Zdoła się przerznąć i pogoń omyli?... 
Wątpię, bo zewsząd ściskają go wrogi. 

JOANNA

Wiesz, gdzie on teraz? 

BERTRAND

O dzień ledwo drogi 
Od Vaucouleurs’u. 

TEOBALD

do Joanny
Skąd ci to pytanie 
W rzeczach, co wcale nie tyczą się ciebie? 

BERTRAND

Że wróg tak mocny, a król nasz nie w stanie 
Dać nam odsieczy ni wsparcia w potrzebie, 
W Vaucouleurs przeto dziś mają uchwalić, 
Że Burgundowi poddać się należy. 
Bo tak i miasto może się ocalić 
Od angielskiego jarzma i łupieży, 
I nam spod władzy pokrewnego księcia 
Łatwiej powrócić do prawego pana, 
Gdy, sytych wreszcie wspólnego zawzięcia, 
Złączy znów kiedyś zgoda pożądana. 

JOANNA

z zapałem
Żadnych układów! Żadnego przymierza! 
Bo przyszła chwila, że wstanie obrońca. 
Pod Orleanem wróg kresu domierza. 
Dzień chwały jego chyli się do końca! 
Dojrzał na zgubę, jako plenna niwa, 
I już żniwiarka z krwawym sierpem w ręce 
Zbliża się... Przyjdzie... i z wzgardą pozrywa 
Z gwiazd dumy jego rozwieszone wieńce! 
Nabierzcież serca, ludzie małej wiary, 
Bo nim ten księżyc dojdzie pełni swojej, 
Żaden angielski koń z nurtów Loary, 
Żaden krwią naszą wróg się nie napoi! 

BERTRAND

Minął czas cudów! 

JOANNA

Nie! Przyszedł czas cudu! 
Biała gołąbka wzleci orła lotem, 
Spadnie na sępów, chciwych krwi jej ludu, 
Skruszy Burgunda zdrajcę i z Talbotem, 
Bluźniercą nieba, i z owym ponurym 
Łupieżcą świątyń, dzikim Salisburym, 
I z tym Fastolfem, i z tymi wszystkiemi 
Najezdnikami naszej pięknej ziemi 
Łamać się będzie — i wszystkich wyżenie6, 
Jako lew trzody lub tygrys jelenie! 
Bo Pan z nią będzie, bo, jak wiatr palący, 
Duch Jego przed nią, bo On jej prawicy 
Da siłę śmierci i w słabej dziewicy 
Okaże światu, że On wszechmogący! 

TEOBALD

Co za duch, przebóg! opętał dziewicę? 

RAJMUND

Hełm to w niej budzi ten zapał wojenny. 
Ale patrz, ojcze! Patrz na jej źrenice, 
Co w nich za jasność! Co za blask promienny! 

JOANNA

Kraj by nasz upadł? Kraj zwycięstw i chwały, 
Raj krajów świata, wybrany od Boga? 
Dzieci by jego wiecznie dźwigać miały 
Hańbiące więzy zamorskiego wroga? 
Nie! Tu runęła moc poganów dzika, 
Krew męczenników oblała tę ziemię; 
Tu leżą prochy świętego Ludwika, 
Skąd odzyskano grób w Jeruzalemie!... 

BERTRAND

z podziwieniem
Któż by nie wierzył, że mówi natchniona? 
Bóg ci, sąsiedzie, dał cudowne dziecię! 

JOANNA

Naszychże królów odwieczna korona 
Pójdzie w pogardę lub zniknie na świecie? 
Gdzie są królowie, by jej byli godni, 
Prócz królów naszych? — Rolnika obrońcy, 
Opiekunowie wszystkiego, prócz zbrodni; 
Dawce i Stróże swobód; panujący 
Z Bogiem po ludzku; sędziowie łagodni,