Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bogaty hrabia Moor, na skutek intrygi zazdrosnego syna, Franciszka, wydziedzicza drugiego z synów.
Wydziedziczony Karol dołącza do bandy zbójców, którzy grasują w Lesie Czeskim, zostaje niebawem ich przywódcą. Franciszkowi jednak nie wystarcza pozbycie się brata — teraz usiłuje odbić mu narzeczoną. Karol postanawia wrócić na zamek.
Zbójcy to jeden z najwcześniejszych dramatów Friedricha Schillera, niemieckiego poety XVIII wieku. Wpisuje się w poetykę tzw. okresu Sturm und Drang (Burzy i naporu). Dzieło ma wymowę polityczną — sprzeciwia się tyranii niemieckich książąt, a także niemożliwości rozwoju, wynikającego ze sztywnych struktur społecznych. Po raz pierwszy zostało wydane w 1781 roku w Niemczech, w Polsce — w 1803 roku. Wielokrotnie wystawiane na deskach teatru.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Fryderyk Schiller
Zbójcy
tłum. Michał Budzyński
Epoka: Romantyzm Rodzaj: Dramat Gatunek: Tragedia
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 187
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. Michał Budzyński
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-3857-4
Czyś zdrów, mój ojcze? Wyglądasz tak blado.
Zdrów zupełnie, mój synu! Co mi miałeś mówić?
Poczta nadeszła... list od naszego korespondenta w Lipsku...
Wiadomość o moim synie2 Karolu?
Hmm! — tak niby... ale boję się... nie wiem, czyli ja... przy twojem3 zdrowiu... Powiedz mi, ojcze, czy w samej istocie zdrów jesteś zupełnie?
Jak ryba w wodzie. Czy o synu moim pisze? Skąd ci ta troskliwość przyszła? Już mię4 dwa razy pytałeś.
Jeżeli chory jesteś, mój ojcze — jeżeli najmniejsze masz choroby przeczucie! daj pokój lepiej! W sposobniejszym czasie opowiem ci wszystko. Półgłosem. Ta wiadomość nie jest dla osłabionego ciała.
Boże mój, Boże! Jaka to wiadomość?
Niech pójdę pierwej, łzę żalu wyleję nad utraconym bratem. Mnie by milczeć należało, gdyż on jest synem twoim; ale posłuszeństwo jest najpierwszą, smutną powinnością moją. Przebacz więc —
O Karolu, Karolu! gdybyś wiedział, jak postępki twoje na tortury biorą serce ojcowskie; jak by jedna radosna wiadomość o tobie dziesięć lat do życia mojego dodała, w młodzieńca mnie zmieniła — gdy tymczasem każda, którą odbieram, o krok dalej do grobu mnie przybliża.
Jeśli tak jest, mój ojcze, to wolę pożegnać ciebie; bo byśmy wszyscy dziś jeszcze nad twoją trumną włosy wyrywali.
Zostań! Już mi tylko jednego kroku potrzeba — niechaj więc dochodzi! Usiada. — Grzechy ojców w trzecim i czwartem5 pokoleniu odezwać się muszą — niech się więc dopełnia!
Znasz, ojcze, naszego korespondenta — patrzaj! Dałbym palec u prawej ręki, gdybym go kłamcą mógł nazwać — czarnym, jadowitym kłamcą! Zbierz siły i przebacz, że ci listu samemu czytać nie dozwolę, ani sam wszystkiego czytać nie znajdę odwagi.
O, wszystko, wszystko przeczytaj! Szczudeł6 mi, synu, oszczędzisz.
„Lipsk, 1. maja. Gdyby mię, kochany przyjacielu, nie obowiązywało słowo niezłomne donoszenia najdrobniejszych szczegółów, jakie o losie brata twojego powziąć zdołam, nigdy bym nie śmiał niewinnem piórem mojem7 stać się twoim tyranem. Z tysiąca listów twoich jasno się przekonywam8, jak wiadomości tego rodzaju ranią braterskie twe serce. Już widzę, jak nad niegodziwym, obmierzłym...” — Moor zakrywa twarz swoją. — Widzisz, ojcze, ja ci fraszki tylko odczytuję — „nad obmierzłym tysiące łez wylewasz”. — Ach one płynęły strumieniem po tem licu strapionem! — „Już widzę, jak twój stary, uczciwy ojciec z śmiertelną bladością!...” Jezus Maryja! tyś już blady, nim przeczytałem same bagatele?
Dalej, dalej!
„Z śmiertelną bladością na krzesło upada i złorzeczy dniowi, w którym się po raz pierwszy ojcem nazywał. Nie wszystko mi powiedziano, a z drobnych rzeczy, które wiem, tylko najdrobniejsze wypiszę. Brat twój, ile się zdaje, dopełnił miary bezwstydu — ja przynajmniej nie znam nic gorszego, chyba jego geniusz przeszedł nawet moje pojęcie. Wczoraj o północy, narobiwszy czterdzieści tysięcy dukatów długu...” — piękny pieniążek, mój ojcze! — „zgwałciwszy bogatą córkę bankiera i zraniwszy śmiertelnie jej kochanka, uczciwego młodzieńca, syna zacnej rodziny, z siedmiu współtowarzyszami, których do zbrodniczego życia powiódł, umknąć miał przed ręką sprawiedliwości”. — Ojcze, na Boga! mój ojcze, co ci jest takiego?
Dosyć już. Zostaw resztę, mój synu!
Mam wzgląd na ciebie. Czyta. „Wysłano gończe listy za nim; obrażeni wołają głośno o sprawiedliwość; na jego głowę nałożono cenę — a imię jego Moor...” Urywa. Nie! nieszczęsne usta moje nie chcą się posunąć do ojcobójstwa! Drze list. Nie wierz temu, ojcze, nie wierz ani słowa!
Moje imię! Imię moje nieskażone!
Haniebny, trzy razy haniebny Karolu! Czyż nie przeczuwałem naówczas, gdy on, jeszcze chłopczyk mały, za dziewczętami pędził, z ulicznikami, nędzną hałastrą, po górach a łąkach czwałował10, widoku kościoła jak winowajca więzienia unikał, a pieniądze wyłudzone u ciebie pierwszemu lepszemu żebrakowi do kapelusza ciskał? My tymczasem w domu pobożną modlitwą, świętemi księgami budowaliśmy umysł nasz. Czyżem nie przeczuwał, gdy on przygody Juliusza Cezara, Aleksandra Wielkiego i innych niesfornej duszy pogan wolał odczytywać aniżeli życie pokutującego Tobiasza? Tysiąc ci razy przepowiadałem, bo miłość moja dla niego była zawsze w granicach dziecięcej powinności, tysiąc ci razy przepowiadałem, że ten młodzieniec do hańby i nędzy nas wtrąci. O, bogdaj by on Moorów nazwiska nie nosił, bogdaj by serce moje tak gorąco dla niego nie biło!... Bezbożna ta miłość, której utłumić nie mogę, kiedyś mię11 zaskarży przed sędziowskiem krzesłem Boga.
O moje widoki, sny wy moje złote!
Znam ja to — i ja tak mawiałem. Duch ognisty, co się w tym młodym chłopcu rozpłomienia — (takeś nam często powtarzał12), co tak podnosi jego wrażliwość na każdą wielkość, na każdy wdzięk piękności, ta otwartość, co jego duszę do oka przywołuje, ta tkliwość uczucia, co z serca mu dobywa łzę litości na każde cierpienie; ta męska odwaga, co go wynosi na wierzchołki stuletnich dębów, przez rowy i palisady, przez rwące pędzi potoki; ta żądza chwały, ta stałość nieprzezwyciężona i te wszystkie świetne cnoty źdźbłem już strzelające w ukochanym od ojca synalku miały dać kiedyś przyjacielowi wiernego przyjaciela, obywatela doskonałego krajowi; miały wyrodzić bohatera, wielkiego a wielkiego męża. Patrzajże, ojcze! ognisty duch się rozwinął, rozszerzył i bujne zrodził owoce. Ta otwartość jakże się powabnie w bezczelność przetworzyła; ta tkliwość czułym głosem do rozpustnic grucha: jak się łacno rozkwila na wdzięki syrenie! Ten geniusz ognisty w sześciu latkach soki żywotne na czysto wytrawił tak, że w żyjącem ciele niknie — a ludzie go oglądają i szepcą bezczelnie: „c’est l’amour qui a fait cela13”. Uważ tę śmiałą, przedsiębiorczą głowę, jakie plany nakreśliła, jak je wykonywa — znikają przed nimi bohaterskie czyny Kartusza i Howarda. Cóż dopiero, gdy te szlachetne pierwiastki pełnej dojrzałości nabiorą? Co to za doskonałość z tego młodzieńczego wieku wystrzeli! Może, ojcze, dożyjesz wesela i ujrzysz go na czele szeregów, co przebywają w świętej ciszy lasów i zmordowanemu wędrowcowi zdejmują na drodze połowę ciężaru. Może, nim do grobu zstąpisz, odprawisz jeszcze pielgrzymkę do jego pomnika wystawionego pomiędzy niebem a ziemią. Może — o ojcze mój, innego nazwiska poszukasz dla siebie; bo inaczej chłopcy i przekupki uliczne palcem cię wytykać i głośno opowiadać będą, że twojego syna na lipskim targu w portrecie widzieli.
I ty, Franciszku! I ty także? O moje dzieci! Obaj w serce ojca godzą.
Widzisz! — i ja mam dowcip; ale mój dowcip jest żądłem niedźwiadka. I cóż ten Franciszek, ten pospolity, zimny, z drewna urobiony i obsypany innemi osobliwego brzmienia przezwiskami Franciszek — a to aby wyrazić różnicę pomiędzy mną a nim, któregoś brał na kolana, któremuś w pieszczotach twarz sobie szczypać pozwalał — ten Franciszek w ciasnych granicach dóbr twoich miał ducha wyzionąć, spleśnieć, pójść w zapomnienie — gdy tymczasem sława tej wszechwiedzącej głowy miała przelatywać od bieguna do bieguna. Och! z pokornie złożonemi14 rękami dziękuję wam, niebiosa: że ten zimny, suchy, drewniany Franciszek nie jest podobny do tamtego!
Przebacz mi, dziecię moje! Nie żal się na ojca w swoich widokach zawiedzionego15. Bóg przez Karola łzy mi przysyła, przez ciebie, Franciszka, otrze oczy moje!
Tak, mój ojcze! Z twoich ócz on te łzy osuszy. Twój Franciszek da życie swoje, żeby żywot twój przedłużyć. Życie twoje będzie mi wyrocznią, której ja rady zasięgnę, nim jaki czyn rozpocznę. Ono mi będzie źwierciadłem, w którem wszystko oglądać będę. Nie ma tak świętego obowiązku, którego nie złamię, jeśli na tem bezpieczeństwo życia twego spoczywać będzie. Wierzysz mi, ojcze?
Masz, synu, obowiązki wielkie do spełnienia. Tymczasem Bóg cię błogosław za to, czem dla mnie byłeś i czem będziesz jeszcze.
Powiedz mi, ojcze, gdybyś ty tego syna nie musiał swoim nazywać, mógłbyś szczęśliwym być jeszcze człowiekiem?
Cicho, o cicho! Gdy mi go piastunka pierwszy raz podała, wzniosłem go w górę i wyrzekłem: czyliż nie jestem szczęśliwy?
Tak rzekłeś, ale dziś czy jesteś? Najlichszemu zazdrościsz chłopkowi, co nie jest ojcem jego. Musisz się dręczyć, póki ten syn jest twoim synem. Smutek róść będzie w lata z Karolem, smutek twe życie zagrzebie!
Ach, on mię16 w starca zgiął ośmdziesięcioletniego17!
Gdybyś się wyparł takiego syna?...
Franciszku! Franciszku! coś ty powiedział!
Czyż nie miłość dla niego udręczeń twoich przyczyną? Bez tej miłości on dla ciebie nie istniał; bez tej przeklętej, karygodnej miłości syn ci umarł, nigdy się nie urodził! Nie krew i ciało, ale serce wiąże synów i ojców. — Gdybyś nie kochał tego wyrodka, nie byłby on twym synem — choćby z kawałka ciała twego miał być wykrojony. On był ci oka źrenicą; ale gdy źrenica boli, wyrwij ją, mówi Pismo Święte. Lepiej do nieba iść z okiem jednem niż do piekła z dwojgiem. Lepiej bezdzietnym na niebo zasłużyć, jak syn z ojcem w parze w piekielny iść płomień. Bóg tak powiedział!
Chcesz, bym syna przeklął?
Ale nie, ale nie! Kogo ty synem nazywasz? Tego, któremuś dał życie, a który wszelkich sił dokłada, ażeby ci życie ukrócić?
Och, prawda zaiste! sąd to Boga nade mną, on mu tak rozkazał!
Patrz tylko, co ci pieszczone to dziecię wyrabia. Ojcowską twą czułością raz ci zadaje śmiertelny; — zabija cię twojem przywiązaniem; — przekupuje serce twoje, żebyś prędzej ostatniego ducha wyzionął. Ty schodzisz ze świata: on jest panem twych włości, królem żądz swoich. Zerwana grobla — potok jego namiętności zahuczy swobodnym pędem. Postaw się na jego miejscu: ileż on razy chciałby ojca pod ziemię zagrzebać! — pochować brata, co na drodze jego rozpusty tak nieubłagany staje! Jestże18 to miłość za miłość? Jestże to wdzięczność dziecięcia za łagodność ojcowską? On rozpuście chwilowej dziesięć lat życia twojego poświęca. On chwałę przodków przez siedm19 wieków nieskażoną w jednej lubieżnej minucie na zgubę wystawia. Czy takiego synem swoim nazywasz? Odpowiedz: czy takiego nazywasz synem swoim?
Niedobre dziecię — a jednakże dziecię, dziecię moje własne.
Ukochane, drogie dziecię, któremu nauką byłoby ojca nie mieć. Gdybyś chciał rozumieć, gdyby ci z oczów te łuski opadły: pobłażenie twoje umocni go w rozpustach, odwłoka prawość ich uzna. Ty przekleństwo z jego głowy zdejmiesz; na ciebie, ojcze, spadnie przekleństwo potępienia.
Prawda, prawda święta! Moja, moja cała wina!
Ileż to tysięcy z pełnego kielicha piło rozpusty, a przez cierpienia na drogę weszło prawości! Czyż ból ciała, nadużycia skutek nieochybny, nie jest skazówką20 woli Najwyższego? Maż21 człowiek w okrutnej swej czułości tę skazówkę odwracać? Maż ojciec zastaw sobie powierzony na wieki zniszczyć? Rozważ dobrze, ojcze! Gdybyś go czas jakiś własnej nędzy zostawił: albo by musiał nawrócić się i poprawić, albo i w wielkiej szkole niedostatku zostać zbrodniarzem — a wtenczas biada ojcu, co zrządzenia wyższej mądrości pieszczotami chce niszczyć. Jakże, ojcze?
Napiszę mu, że ojcowską rękę odciągam od niego.
Mądrze i sprawiedliwie!
Żeby mi się nigdy na oczy nie pokazał.
To skutek prawie zbawienny.
Aż póki się nie zmieni.
Dobrze, dobrze. Ale gdyby przyszedł z maską pochlebcy, litość wypłakał, wyłudził przebaczenie, a nazajutrz odszedł i z twojej czułości urągał w rozpustnic objęciach? Nie, ojcze! sam on powróci, gdy w sumieniu swojem uzna się czystym.
Zaraz mu o tem napiszę.
Wstrzymaj się! Jeszcze słowo, mój ojcze! Twój gniew mógłby pióru za ostre słowa dyktować i serce jego rozedrzeć. — A potem myślałby, żeś mu przebaczył, własnoręczne pismo posyłając. Lepiej więc będzie, gdy napisanie listu mnie powierzysz.
Napisz, mój synu! Ach mnie by serce pękło!... napisz mu...
Rzecz więc załatwiona.
Napisz mu, że ja tysiąc łez krwawych, tysiąc nocy bezsennych.... tylko mojego syna nie przywódź do rozpaczy!
Czy nie chciałbyś do łóżka pójść, ojcze? Twoje serce za ciężko dotknięte.
Napisz mu, że pierś ojcowska... powtarzam, nie przywódź syna mego do rozpaczy. Odchodzi.
Ciesz się, starcze — już ty go do łona nigdy nie przyciśniesz. Zaparta22 mu droga do ciebie jak piekłu do nieba. Nim jeszcze wiedziałeś, już on wyrwany był z twego objęcia. Nędzny kloc byłby ze mnie, gdybym nie umiał nawet oderwać syna od ojcowskiego serca, choćby go tam miedziane łańcuchy trzymały. Otoczyłem cię klątwy czarodziejskiem kołem — nie przeskoczysz jego! Szczęścia ci, Franciszku! Usunięte precz dziecko ulubione, i bór przejrzystszy. Muszę te skrawki papieru uprzątnąć — jakżeby łatwo rękę moją poznano! Zbiera podarte kawałki listu. Strapienie niebawem zabije starego — a z jej serca wyrwę ja tego Karola, choćby jej pół życia miało przy nim zostać. U natury mam ja dług wielki, niezapłacony jeszcze — i na honor, muszę go wydobyć. Dlaczegom ja pierwszy z matczynego nie wyszedł żywota? Czemu jedynakiem nie jestem? Za co to brzemię szpetności na twarz moją zwaliła, właśnie zwaliła na moją, jakby przy połogu zbierała fusy ostatnie? Dlaczego ja miałem dostać ten nos Lapończyka, te usta Murzyna, te Hotentota oczy? Istotnie, zdaje się, że wszystkie obrzydliwości rodu ludzkiego na jeden stos wymiotła i mnie z nich zlepiła. Do stu szatanów! Kto przyrodzie dał prawo tamtego obdarzać, a mnie okradać? Mógłże kto jej nadskakiwać, nim się jeszcze urodził, albo ją obrazić, nim swój byt poczuł? Z jakiejże przyczyny ten podział niesłuszny? — Nie, nie! zarzuty moje niesprawiedliwe. Przecież natura dała nam ducha twórczego, wysadziła nagich żebraków na brzeg wielkiego oceanu świata — płyń, kto pływać umie, a niedołęga na spód! Ona w spuściźnie nic mi nie dała; jeśli chcę czem być, trzeba pracy mojej. Każdy ma równe prawo do najwyższego i najniższego szczebla. Prawo prawem, pęd pędem, siła siłą się niszczy. Prawo zawsze przy zwycięzcy, a granicą sił naszych zakreślają się ustawy.
Są wprawdzie pewne wspólne umowy, któremi się popędza bieg koła światowego. Poczciwe imię na przykład! — zaprawdę wartująca moneta, którą zręcznie frymarczyć można, jeśli kto nią dobrze obracać umie. Sumienie — oho! doskonałe łachmanowe straszydło do spędzania wróbli z wiszeń23 — ale i to jest dobrze opisany weksel, który bankrutowi nawet przydać się może.
Chwalebne urządzenia! mogą głupców w granicach szacunku utrzymać, motłochowi czepiec nasunąć na uszy, żeby sprytnisiom wygodniej było. Bez ogródki — dziwaczne urządzenia! Tyle je cenię, co te płoty z chrustu przez moich chłopców dowcipnie na polach stawiane, żeby przez nie zając nie skakał. Zając nie — ale łaskawy pan zepnie konia ostrogą i czwałuje24 po świętej pamięci żniwie.
Biedny zając! nędzna to rola zającem być na świecie; ale łaskawemu panu zajęcy potrzeba! Dalejże, raźno pędźmy po przestrzeni! Kto się nikogo nie lęka, nie mniej jest potężny jak ów, którego wszyscy się boją. Moda jest teraz sprzączki przy pasach nosić i według upodobania lżej albo ciaśniej się spinać. Podług tej mody każmy sobie sumienie na sprzączkach urządzić i w miarę zwalniać podług okoliczności. Czy moja to wina? Napastuj krawca! — O tak zwanem krwi przywiązaniu słyszałem długie i szerokie rozprawy. Zwyczajnemu człowiekowi głowa od nich puchła. To twój brat! — dosłownie tłumacząc: on się piekł w tym samym piecu, w którym ciebie pieczono — a więc tobie świętym być musi. Rozważmy tylko to przepaplane następstwo, tę błazeńską styczność powinowactwa ciała z powinowactwem ducha, tożsamości miejsca z tożsamością uczucia, jednakości pokarmu z jednakością skłonności. Idźmy dalej: to twój ojciec, dał ci życie, ty jego ciałem, jego krwią jesteś — a więc ci świętym być musi. — Otóż znowu skrzywiony wniosek! Rad bym ojca zapytać, dlaczego mię stworzył? Przecież nie z miłości ku mnie, który dopiero w Ja przejść miałem? Czy znał mię, nim stworzył, czy myślał stwarzając, czy mnie pożądał, czy wiedział, czem będę? Nie radziłbym — mógłbym go skazać za to, że mię stworzył. Za toż czuć wdzięczność, żem się mężczyzną narodził? — jest tyle co się skarżyć, gdybym się urodził kobietą. Mogęż ja uznać miłość, która się nie opiera na szacunku osoby mojej? a mógłże mieć szacunek z samego przypuszczenia, że się go stanę godnym? Gdzież tu jest świętość uczucia? Chyba w czynie, z którego ja powstałem — a czemże ten czyn, jeśli nie bydlęcą pracą na zaspokojenie bydlęcych namiętności? Może ta świętość leży w skutku czynności — żelaznej potrzebie, którą by chętnie odrzucono, gdyby ciało i krew nie szkodowały na tem? Maż25 mię to zobowiązywać, że on mnie kocha? Jest to grzech główny wszystkich sztukmistrzów. Zaślepiają się w dziele swej ręki, choćby najszpetniejszem było. — Otóż całe czarodziejstwo okryte przez was obłokiem świętości dlatego jedynie, żeby korzystać z lękliwości naszej. Czy i ja jak chłopcy małe mam chodzić na pasku?
Dalej, raźnie do dzieła! Wyrwę brudne zielska, co moje granice ścieśniają i panem nie dają mi zostać. Muszę być panem, żebym tam gwałtu użył, gdzie mi uprzejmości nie staje. Odchodzi.
Gdy o wielkich ludziach czytam w Plutarchu swoim, obrzydliwość mnie bierze na ten wiek ślimaczy.
Czytaj Jozefusa26.
Jasny ogień Prometeja strawił się zupełnie, za to szukają płomieni z mączki widałkowej, bengalskich ogni, przy których fajki tytoniu zapalić nie można. Drapią się jak myszy po maczudze Herkulesa. Francuski ksiądz naucza, że Aleksander był tchórzem; profesor suchotnik za każdem słowem przytyka do nosa flaszeczkę salmiaku i czyta rozprawę o sile — piecuchy w niemoc wpadają, gdy im się chłopca zrobić udało, a rozbierają krytycznie taktykę Hanibala! Smarkacze łowią na wędkę frazesa z bitwy pod Kannami i beczą nad zwycięstwami Scypiona, które objaśniać mają.
To prawdziwie aleksandryjskiej miary elegie.
Piękny to wieniec za wasz pot na polach bitew wylany: ów żywot w salach szkolnych i nieśmiertelność w rzemyku do klasy wiedziona. Suta nagroda za krew wylaną: że waszymi panegirykami norymberski kramarz pierniki obwija — albo jeśli szczęście posłuży, francuski tragik do kijów was przyśrubuje i drutem po ścianie przesuwa. Ha! ha! ha!
Czytaj bo Jozefusa — proszę ciebie!
Pfuj! Hańba temu pokurczonemu wiekowi kastratów, co tylko dzieła przedwiekowe przeżuwać umie, bohaterów starożytności komentarzami ze skóry odziera albo kaleczy w sztukach dramatycznych. W lędźwiach siły nie mają, a trzeba drożdży na rozmnażanie rodzaju ludzkiego.
Herbaty, braciszku, herbaty!
Niedorzecznemi modami barykadują przystęp zdrowej naturze, nie mają odwagi wypróżnienia szklanki dlatego, że nią zdrowie pić muszą — głaszczą lokaja, żeby za nimi do pana się wstawiał, a szturkają27 łajdaka, którego się nie boją. Ubóstwiają się o kawałek pieczeni, a potruć by się gotowi o pierzynę, za którą ktoś przy licytacji więcej zapłaci. Klną saduceusza28, że do kościoła pilnie nie uczęszcza, a nie wahają się przy ołtarzu procenta obliczać. Klęczą, żeby ogon szat swoich szeroko na ziemi rozłożyć; nie spuszczą oka z proboszcza, żeby się jego fryzowanej peruce przypatrzyć! Mdleją na widok zarzniętej gęsi, a klaszczą w ręce, gdy ich współzawodnik zrujnowany z giełdy odchodzi! Takem gorąco ręce im ściskał: „dzień jeszcze jeden”, prosiłem. Daremnie — „do dziury z psem!”... Prośby, łzy, zaklęcia!... Tupiąc nogą. Do stu szatanów!
I to za liche dwa tysiące dukatów!
Nie! nie mogę i myśleć o tem. Co? ja miałbym sznurówką ściskać ciało swoje, swoją wolę kłaść w praw leszczoty29? Prawo w ślimaczy chód przeistacza wszystko, co by może lot orła miało. Prawo jeszcze wielkiego nie wydało człowieka — wolność tylko olbrzymów wyradza! Och, gdyby duch Arminiusza żarzył się jeszcze w popiołach jego! — Niech mię postawią na czele takich jak ja: a z Niemiec zrobię rzeczpospolitą, wobec której Rzym i Sparta byłyby tylko mniszek klasztorami. Rzuca szpadę na stół i powstaje.
Brawo, bravissimo! sprowadzasz mię na rozdział właściwy. Powiem ci do ucha, mój Moor, to, co w moich myślach dawno się przewraca — ty człowiek właśnie do tego! Hejże, bracie, hej! Co by to było, gdybyśmy się Żydami porobili i ich królestwo znowu na stół wynieśli? Powiedz, nie jestże to mądre i serdeczne przedsięwzięcie? roześlemy manifest na cztery końce świata i zwołamy do Palestyny całe plemię, co świniny nie jada. Dowodzę, że król Herod był moim przodkiem i tak dalej. Otóż by zagrzmiała wielka wiktoria, gdyby na placu stanęli i mogli Jerozolimę swoją odbudować! Póki gorące żelazo, gonimy Turków z Azji, rąbiemy cedry na Libanie, stawiamy okręty i szachrujemy. Potem...
Koniec, kolego, wszystkim szaleństwom!
Pfe — przecież grać nie myślisz roli marnotrawnego syna? Chwat jak ty, co szpadą swoją więcej po pyskach naskrobał, niżli trzech kancelistów w całym bożym roku po księgach nabazgrze? Mamże ci o zdechłym psie opowiadać? Ha! trzeba ci jak widzę, własny twój obraz przed oczy postawić, ogień w żyłach rozdmuchać! Pamiętasz, jak ci szkolni panowie twemu brytanowi kazali nogę przestrzelić, a ty na odwet post wielki w całem nakazałeś mieście? Żartowano z rozkazu, ale tyś gruszek nie zaspał w popiele: zakupiłeś wszystkie mięso w Lipsku tak, że w ośmiu godzinach nie było na całą okolicę kosteczki do ogryzienia, a cena ryb poszła w górę. Magistrat i mieszczaństwo zawrzały zemstą. Dalejże tysiąc siedmset studentów, ty na czele — a rzeźnicy, krawcy, handlarze za nami, oberżyści, cyrulicy i wszystkie cechy grzmią burzą i groźbami. Z długimi nosami musieli rejterować. Całe konsylium doktorów zwołałeś, obiecując trzy dukaty temu, co psu zechce receptę zapisać — zdawało się, że ci panowie w ścierwie za wiele honoru mają i nie powiedzą; jużeśmy ułożyli na piękne przymusić. Gdzie tam! Ichmościowie bili się o trzy dukaty i targ w targ na trzy grosze zeszło. W jednej godzinie dwanaście recept zapisali, tak, że niebawem zwierzę zdechło.
Bezwstydni!
Obchód pogrzebowy z całą pompą przygotowano — co niemiara na śmierć psa zjawiało się elegii. Nocą wyrusza nas blisko tysiąc, w jednej ręce z latarnią, a ze szpadą w drugiej, i przez całe miasto ciągnie z dzwonkami, pieśniami, aż pies pochowany. Po tem wszystkiem huczała stypa do dnia białego. Odwdzięczyłeś się tym panom za szczery udział w żalu i nazajutrz za pół ceny sprzedawano zakupione mięso. Mort de ma vie30! Toż to przed tobą znaliśmy respekt, jakby załoga w twierdzy zdobytej.
I ty się nie wstydzisz tem popisywać? I tyle wstydu nie masz, żeby się za to szaleństwo rumienić?
Idź, idź! Już ty Moorem nie jesteś! Pamiętasz, jakeś jakie tysiąc razy z butelką w ręku starego skąpca naciągałeś i mawiałeś: niech sobie zrzędzi i gdera, a ty gardło zapłuczesz! Pamiętasz o tem, czy pamiętasz tylko? O ty bezbożny, biedny chwaligłowo! Wtedy przynajmniej po męsku, szlachetnie przemawiałeś — ale...