Dziewiętnaście minut - Jodi Picoult - ebook + książka

Dziewiętnaście minut ebook

Jodi Picoult

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Siedemnastoletni Peter Houghton przez lata był obiektem szykan rówieśników. Porzuciła go nawet najlepsza przyjaciółka, Josie Cormier, na rzecz grupy najpopularniejszych dzieciaków w szkole, które należały do najzagorzalszych prześladowców Petera. W końcu dochodzi do przesilenia - jeden szczególny akt okrucieństwa popycha Petera do czynu, który zmieni życie wielu mieszkańców jego rodzinnego miasteczka. Dziewiętnaście minut zemsty Petera wpłynie znacząco na życie - także zawodowe - sędzi Alex Cormier, której córka, Josie, znalazła się w samym centrum dramatycznych wydarzeń; natomiast Lacy i Lewis Houghton, rodzice nastolatka, niemal dosłownie znajdą się w kręgu piekła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 880

Oceny
4,5 (128 ocen)
79
42
3
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
5e9f19f352465e0c42582aea00f0acd7

Nie oderwiesz się od lektury

Jak dla mnie, genialne. Jest to książka ciężka ale warta przeczytania. Osobiście czułam się dziwnie podczas czytania, byłam rozbita. Z jednej strony Peter był skrzywdzonym chłopcem, którego wszyscy wyśmiewali a z drugiej był potworem i mordercą.
40
Muniette

Nie oderwiesz się od lektury

fajna
10
Alolina

Dobrze spędzony czas

Warto
00
Pollyandzia

Dobrze spędzony czas

daje do myślenia
00
86AnnKa

Dobrze spędzony czas

Lubię powieści tej autorki. Jednak ta powieść nieco się dłużyła. Historia ciekawe przedstawiona.
00

Popularność




JodiPicoult

Dziewiętnaście minut

Przekład Katarzyna Kasterka
Wydawnictwo Prószyński i S-ka

Dla Emily Bestler, najlepszej redaktorki i najlepszej promotorki, jaką można sobie wymarzyć. Dziękuję za Twoje bystre oko, za entuzjastyczne słowa zachęty, a przede wszystkim – za przyjaźń.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Jeżeli nie zejdziesz z drogi, którą kroczysz – dotrzesz tam, dokąd wiedzie.

PRZYSŁOWIE CHIŃSKIE

Mam nadzieję, że gdy zaczniesz to czytać, będę martwa. Nie można odczynić dokonanego, cofnąć słów, które raz zostały wypowiedziane. Będziesz o mnie myśleć i żałować, że nie zdołałaś mnie powstrzymać. Będziesz się zastanawiać, czy jakaś rozmowa lub gest z twojej strony mogły odwrócić bieg wydarzeń. Pewnie powinnam ci powiedzieć: Nie oskarżaj się, to nie twoja wina, ale przecież to byłoby kłamstwem. Obie wiemy, że nie sama wybrałam drogę, która mnie doprowadziła do tego miejsca.

Będziesz płakać na moim pogrzebie. Mówić, że tak się nie musiało stać. Zachowywać się, jak w podobnych okolicznościach przystało. Ale czy będziesz za mną tęsknić?

A co ważniejsze – czy ja będę tęsknić za tobą?

I czy któraś z nas chciałaby poznać odpowiedź na to pytanie?

6 marca 2007

W dziewiętnaście minut można skosić frontowy trawnik, ufarbować włosy, obejrzeć tercję meczu hokejowego. Dziewiętnaście minut wystarczy, żeby zaplombować ząb, upiec ciastka, poskładać pranie pięcioosobowej rodziny.

W dziewiętnaście minut Tytani z Tennessee wyprzedali bilety na swoje mecze fazy play-off. Dziewiętnaście minut trwa odcinek przeciętnego sitcomu – minus reklamy – i tylko tyle zajmuje przejazd od granicy stanu Vermont do miasteczka Sterling w stanie New Hampshire.

W ciągu dziewiętnastu minut można się doczekać dostawy zamówionej pizzy. Przeczytać dziecku bajkę lub wymienić olej w aucie. Przejść dwa kilometry. Obrębić dół spódnicy.

W dziewiętnaście minut można wstrzymać świat lub ewakuować się z niego na zawsze.

Dziewiętnaście minut – tyle wystarczy, żeby dopełnić zemsty.

Jak zwykle Alex Cormier była spóźniona. Na dojazd z domu w Sterling do budynku sądu okręgowego hrabstwa Grafton potrzebowała trzydziestu dwóch minut, i to pod warunkiem, że w szaleńczym pędzie przejeżdżała przez Orford.

Zbiegła na dół w samych pończochach, z eleganckimi butami w jednym i dokumentami zabranymi z pracy na weekend w drugim ręku. Gęste miedziane włosy skręciła w węzeł i upięła tuż nad karkiem, przeobrażając się w postać, jaką codziennie odgrywała poza domem.

Trzydzieści cztery dni temu Alex awansowała w prawniczej hierarchii. Uważała, że skoro przez kilka ostatnich lat doskonale się sprawdzała na stanowisku sędzi sądu dystryktowego, kolejną nominację przypłaci mniejszym stresem. A tymczasem się okazało, że chociaż właśnie stuknęła jej czterdziestka, jest nadal najmłodszym sędzią wyższej instancji w całym stanie New Hampshire. Poza tym musiała na nowo udowadniać swoją bezstronność: zanim się zjawiła w nowej sali rozpraw, wszyscy już wiedzieli, że rozpoczynała karierę w biurze obrońców z urzędu, stąd prokuratorzy podejrzewali ją o tendencję do faworyzowania adwokatów. Kiedy przed kilku laty Alex się ubiegała o stanowisko sędzi, chciała przede wszystkim stać na straży podstawowej zasady każdego cywilizowanego systemu prawnego: człowiek jest niewinny, dopóki mu się nie dowiedzie winy. Nigdy nie przypuszczała, że gdy już zasiądzie za sędziowskim stołem, jej samej się odmówi owego legalistycznego kredytu zaufania.

Aromat świeżo parzonej kawy zwabił Alex do kuchni, gdzie jej córka, Josie, siedziała zgarbiona nad parującym kubkiem i pilnie studiowała jakiś podręcznik. Wyglądała na przemęczoną: niebieskie oczy miała przekrwione, a ciemnokasztanowe włosy ściągnięte w skołtuniony ogon.

– Powiedz, że nie zarwałaś całej nocy – odezwała się Alex.

Josie nawet nie uniosła wzroku znad książki.

– Nie zarwałam całej nocy – powtórzyła mechanicznie.

Alex napełniła filiżankę kawą i wśliznęła się na krzesło naprzeciwko córki.

– Naprawdę?

– Nie chciałaś poznać prawdy – odparła Josie – tylko usłyszeć konkretny tekst.

– Nie powinnaś pić kawy. – Alex zmarszczyła brwi.

– A ty nie powinnaś palić papierosów.

Alex poczuła, jak płoną jej policzki.

– Ja nie…

– Mamo – westchnęła Josie – nawet jeżeli otwierasz okno w łazience na całą szerokość, ręczniki i tak śmierdzą dymem. – Uniosła wyzywająco wzrok, jakby się spodziewała, że matka przypuści teraz atak na jej kolejne występki – poważniejsze niż picie kawy.

Sama Alex, poza okazjonalnym papierosem, nie dopuszczała się żadnych grzechów. Nie miała na to czasu. I chciałaby autorytatywnie stwierdzić, że jej córka jest również bez skazy, jednak zdawała sobie sprawę, że wówczas wpadłaby w tę samą pułapkę pochopnych wniosków, w jaką wpadali inni na widok ślicznej, popularnej, szóstkowej licealistki, która z racji matki sędzi zapewne była bardziej świadoma od swoich rówieśników, do czego może doprowadzić brak rozwagi.

Oto dziewczyna, której pisana świetlana przyszłość. Młoda kobieta, na jaką Alex miała nadzieję ją wychować.

Swego czasu Josie była bardzo dumna, że jej matka jest sędzią. Entuzjastycznie oznajmiała to kasjerom w banku, pracownikom supermarketu, pakującym zakupy, personelowi pokładowemu w samolotach. Wypytywała Alex o rozprawy i wydawane werdykty. Wszystko się jednak zmieniło trzy lata temu, kiedy Josie rozpoczęła naukę w liceum: wówczas powoli, cegła po cegle, wyrósł pomiędzy nimi mur blokujący komunikację. Alex nie przypuszczała, że córka ukrywa przed nią coś więcej niż nastolatki w jej wieku, ale też obie się znajdowały w szczególnej sytuacji: każdy inny rodzic mógł osądzać przyjaciół dzieci jedynie w sensie metaforycznym, tymczasem Alex mogła to robić z punktu widzenia prawa.

– Co masz dziś na wokandzie? – spytała córkę.

– Test z całego działu. A ty?

– Odczytanie zarzutów prokuratury – odparła Alex. Zmrużyła oczy, próbując rozszyfrować tekst podręcznika leżącego do góry nogami. – Chemia?

– Katalizatory. – Josie pomasowała skronie. – Substancje przyśpieszające reakcję, które podczas jej przebiegu same nie ulegają żadnym przemianom. Na przykład, jeżeli weźmiesz tlenek węgla i wodór, dorzucisz cynk i tlenek chromu… o co chodzi?

– Właśnie mi się przypomniało, czemu z chemii zawsze miałam marną tróję. Jadłaś śniadanie?

– Wypiłam kawę.

– Kawa się nie liczy.

– Tobie wystarcza, kiedy się śpieszysz – wypomniała Josie.

Alex zważyła w myślach, czy w ostatecznym rozrachunku więcej będzie ją kosztować powiększenie spóźnienia o kolejne pięć minut, czy następna krecha na kosmicznym certyfikacie dobrego rodzicielstwa. I czy przypadkiem siedemnastolatka nie powinna już samodzielnie zadbać o własne śniadanie?

Alex wyjęła z lodówki jaja, mleko i bekon.

– Swego czasu przewodniczyłam rozprawie o natychmiastowe przymusowe zamknięcie w zakładzie psychiatrycznym kobiety, której się zdawało, że jest drugim Emerilem. Jej mąż złożył wniosek o hospitalizację tuż po tym, jak wrzuciła pół kilo boczku do blendera, a potem zaczęła jego samego gonić po kuchni z nożem w ręku, wrzeszcząc: „Ciach!”.

Josie podniosła wzrok znad podręcznika.

– Naprawdę?

– Wierz mi, czegoś takiego nie byłabym w stanie wymyślić. – Alex wbiła jajko na patelnię. – Kiedy spytałam, czemu akurat blender, obrzuciła mnie bacznym spojrzeniem, po czym oznajmiła, że musimy się różnić technikami gotowania.

Josie oparła się o blat szafki i obserwowała poczynania matki. Prace domowe nie należały do mocnych stron Alex. Nie miała pojęcia, jak przyrządzić pieczeń, za to się szczyciła, że zna na pamięć numer telefonu każdej pizzerii i chińskiej restauracji w Sterling, które prowadziły bezpłatne domowe dostawy.

– Och, spokojnie – rzuciła Alex oschle. – Myślę, że zdołam usmażyć jajka, nie obracając przy tym domu w dymiące zgliszcza.

Josie jednak wyjęła matce z ręki patelnię, po czym rozłożyła na niej plasterki bekonu – równo, obok siebie, na podobieństwo marynarzy leżących pokotem na kojach.

– Dlaczego się ubierasz w taki sposób? – zapytała.

Alex zerknęła na swoje buty, spódnicę, bluzkę – i zmarszczyła brwi.

– A co? Za bardzo w stylu Margaret Thatcher?

– Nie. To znaczy… czemu w ogóle zawracasz sobie głowę strojem? I tak nikt nie wie, co nosisz pod togą. Równie dobrze mogłabyś – bo ja wiem? – włożyć spodnie od piżamy. Albo ten sweter z dziurami na łokciach, który masz jeszcze od czasów college’u.

– Bez względu na to, czy ludzie to widzą, czy nie, oczekują, że będę się ubierać… z sędziowską rozwagą.

Josie spuściła powieki i spochmurniała, jakby matka udzieliła błędnej odpowiedzi. Alex zawiesiła wzrok na córce – ogryzione paznokcie, pieprzyk za uchem, zygzakowaty przedziałek – i nagle ujrzała małą dziewczynkę, rozpłaszczającą nos na szybie w domu opiekunki każdego dnia o zachodzie słońca: w porze, gdy Alex przychodziła ją odebrać.

– Co prawda, nigdy nie włożyłam spodni od piżamy do pracy, ale czasami się zamykam w gabinecie na klucz i ucinam sobie drzemkę na podłodze.

Josie rozciągnęła usta w powolnym, pełnym zdumienia uśmiechu, jakby wyznanie matki było motylem, który przez przypadek przysiadł na jej dłoni – wydarzeniem tak zdumiewającym, że nie można zdecydowanie na nie zareagować, bo natychmiast się je spłoszy. Ale ostatecznie nic nie trwa wiecznie: tego ranka trzeba było przejechać wiele mil, wysłuchać zarzutów przeciwko kilkudziesięciu oskarżonym i zinterpretować sporo równań chemicznych, więc zanim Josie zdążyła wyłożyć bekon na papierowy ręcznik, by go osączyć z nadmiaru tłuszczu – ta niezwykła chwila bezszelestnie uleciała.

– Wciąż nie rozumiem, czemu muszę jadać śniadania, skoro ty je sobie odpuszczasz – mruknęła Josie.

– Bo trzeba osiągnąć określony wiek, żeby nabyć prawo do rujnowania własnego zdrowia i życia. – Alex wskazała na jajka, które córka mieszała na patelni. – Obiecujesz, że to zjesz?

Josie spojrzała matce prosto w oczy.

– Obiecuję.

– W takim razie zmykam.

W drodze do drzwi Alex chwyciła stalowy termokubek, napełniony kawą. Zanim na dobre wycofała samochód z garażu, myślami była już przy pisemnym uzasadnieniu wyroku, jakie musiała wydać jeszcze tego popołudnia, przy aktach oskarżenia, wciśniętych na jej dzisiejszą wokandę, i przy wnioskach procesowych stron; wszystko to niczym mroczne cienie spływało na jej biurko od piątkowego wieczoru. Jednym słowem, Alex porwał w swój wir świat o lata świetlne odległy od jej domu, gdzie właśnie teraz Josie zsuwała usmażone jajka z patelni do śmietnika, nie wziąwszy przedtem do ust ani kęsa.

*

Niekiedy Josie odnosiła wrażenie, że jej życie jest jak pokój bez drzwi i okien. Pokój wyjątkowo luksusowy oczywiście – połowa dzieciaków z jej szkoły, Sterling High, dałaby sobie rękę uciąć, byle do takiego wkroczyć – z którego jednak nie było ucieczki. Josie znalazła się w potrzasku: albo mogła być osobą, jaką nie miała ochoty być, albo kimś, kogo nikt by nie chciał mieć w swojej orbicie.

Uniosła twarz ku strumieniom wody, tryskającym z prysznica – wody tak gorącej, że pozostawiała na skórze czerwone pręgi, zapierała dech, pokrywała szyby gęstą parą. Josie policzyła do dziesięciu i dopiero wtedy się wymknęła spod wodnego bicza, po czym mokra i naga stanęła przed lustrem. Twarz miała zaczerwienioną i lekko obrzmiałą; włosy klejące się do ramion przypominały grube sznury. Odwróciła się bokiem i zlustrowała swój płaski brzuch. Wiedziała, co widzi Matt, gdy na nią patrzy – co widzą Courtney, Maddie, Brady, Haley i Drew. Josie często marzyła, żeby zobaczyć to samo, co oni. Bo ilekroć ona spoglądała w lustro, nie widziała tej efektownej powłoki, którą widzieli inni, lecz to, co się pod nią kryje.

Była w pełni świadoma, jak powinna wyglądać i jak się zachowywać. Dlatego miała długie, proste włosy, nosiła ciuchy marki Abercombie & Fitch, słuchała kapel w rodzaju Dashboard Confessional czy Death Cab for Cutie. Sprawiało jej przyjemność, że inne dziewczyny patrzą na nią z ledwo skrywanym podziwem, gdy siedzi w kafeterii, poprawiając makijaż kosmetykami pożyczonymi od Courtney. Cieszyło ją, że nauczyciele zapamiętują jej imię już po pierwszych zajęciach. Pochlebiały Josie spojrzenia chłopaków, przesuwające się po jej ciele, gdy szła korytarzem wraz z Mattem obejmującym ją ramieniem.

A jednocześnie gdzieś w zakamarkach umysłu cały czas się kołatała myśl: co by było, gdyby im wszystkim wyjawiła swój sekret – gdyby przyznała, że w niektóre poranki tylko z największym trudem się zwleka z łóżka i wygina usta w sztucznym uśmiechu; że jest nierealnym bytem, tandetną podróbką, która się śmieje wyłącznie z „nieobciachowych” dowcipów, plotkuje na „topowe” tematy i ma takiego faceta, jakiego się od niej oczekuje; podróbką, która już nie pamięta, jak to jest być sobą… która w gruncie rzeczy nie chce pamiętać, ponieważ wówczas cierpiałaby jeszcze bardziej.

Nie było przy niej nikogo, z kim mogłaby o tym porozmawiać. Bo już samo zwątpienie w prawo do miejsca wśród uprzywilejowanej, podziwianej elity skończyłoby się wykluczeniem z tego grona. Naturalnie miała u boku Matta, ale Matt… cóż, jego też przywabiła jedynie maska i powlekający ją werniks. W bajkach, gdy czar pryska, książę nadal kocha dziewczynę, bez względu na wszystko – i dzięki temu ona się staje księżniczką. Ale w liceum sprawy mają się inaczej. Tym, co uczyniło księżniczkę z Josie, był fakt, że zainteresował się nią ktoś taki jak Matt. Chociaż, zgodnie z regułami pokręconej szkolnej logiki, równie prawdziwe było twierdzenie odwrotne – że Matt się zainteresował Josie, ponieważ była ona jedną z księżniczek Sterling High.

Rozmowa z matką też nie wchodziła w grę. „Po wyjściu z sali rozpraw nie przestaje się być sędzią” – zwykła mawiać Alex. I dlatego poza domem nigdy nie piła więcej niż jeden kieliszek wina, nigdy też publicznie nie roniła łez ani nie podnosiła głosu. Była dumna z osiągnięć córki – jej świetnych wyników w nauce, doskonałej prezencji, przynależności do śmietanki towarzyskiej szkoły. Rzecz w tym, że Josie nie zdobywała tego wszystkiego dlatego, że jej na tym w jakikolwiek sposób zależało, ale ponieważ zdejmował ją strach na myśl, co się stanie, gdy zejdzie poniżej poziomu perfekcji.

Owinęła się ręcznikiem i przeszła do swojego pokoju. Włożyła dżinsy i dwa T-shirty z długimi rękawami, efektownie opinające ciało, po czym zerknęła na zegar: jeżeli nie chce się spóźnić, musi się pośpieszyć.

Zanim jednak wyszła z pokoju, usiadła na łóżku i zaczęła obmacywać spód nocnej szafki w poszukiwaniu plastikowej torebki, przypiętej pinezką do drewnianej ramy. W środku znajdowały się tabletki nasenne, które lekarz przepisał Alex, a które Josie niepostrzeżenie podbierała po jednej sztuce, żeby przypadkiem nie wzbudzić podejrzeń matki. W ciągu sześciu miesięcy udało jej się zgromadzić zaledwie piętnaście pigułek, ale doszła do wniosku, że jeżeli popije je dwoma szklankami wódki, osiągnie zamierzony efekt. I nie chodzi o to, że opracowała już jakiś strategiczny plan – zdecydowała, że się zabije, powiedzmy, w następny wtorek lub gdy stopnieje śnieg. Te tabletki były jej wyjściem awaryjnym: gdyby prawda w końcu wyszła na jaw, nikt nie chciałby mieć z nią nic wspólnego, więc logiczne, że w takiej sytuacji ona również nie miałaby ochoty na dalsze przebywanie we własnym towarzystwie.

Ponownie przypięła torebkę pod szafką i zbiegła na dół. Kiedy weszła do kuchni, żeby spakować plecak, na otwartym podręczniku do chemii leżała czerwona róża o długiej, smukłej łodydze.

W rogu, oparty o lodówkę, stał Matt, który zapewne wszedł do domu przez otwarte drzwi garażu. Jak zwykle na jego widok Josie zawirowały przed oczami obrazy wszystkich pór roku. Włosy Matta mieniły się kasztanowo-rdzawymi kolorami jesieni, oczy miały odcień chłodnego błękitu zimowego nieba, a uśmiech był tak promienny, jak przesycony słońcem, upalny dzień lata. Matt miał na sobie baseballówkę włożoną tyłem na przód i bluzę szkolnej drużyny hokejowej, zarzuconą na termalną koszulkę, którą Josie podprowadziła mu kiedyś na cały miesiąc, schowała w szufladzie na bieliznę i wyciągała, ilekroć chciała poczuć zapach Matta.

– Wciąż jesteś na mnie wkurzona? – spytał.

Josie spojrzała na niego z wahaniem.

– To nie ja dostałam szału.

Matt się odepchnął od lodówki, po czym objął Josie w pasie.

– Przecież wiesz, że nie potrafię nad sobą zapanować.

W jego prawym policzku pojawił się rozkoszny dołek i Josie poczuła, jak cała się rozpływa.

– Nie chodziło o to, że nie chciałam się z tobą zobaczyć – powiedziała cicho. – Po prostu naprawdę musiałam się pouczyć.

Matt odsunął włosy z jej twarzy i zaczął ją całować. Prawdę mówiąc, właśnie dlatego Josie nie chciała, żeby przyszedł zeszłego wieczoru: kiedy był tuż obok, odnosiła wrażenie, że zatraca cielesność. Niekiedy, gdy czuła na sobie jego dłonie, wydawało jej się, że lada chwila się przemieni w obłok pary i rozwieje w powietrzu.

Jego usta miały smak syropu klonowego i skruchy.

– To wszystko twoja wina – oznajmił. – Gdybym cię tak strasznie nie kochał, aż tak bardzo by mi nie odbijało.

Josie natychmiast zapomniała o zgromadzonych tabletkach i o tym, że płakała pod prysznicem. Wszystko zostało wyparte przez jedną myśl: jakże cudownie być uwielbianą. Jestem szczęściarą, powtarzała sobie w duchu, i słowa te przepływały jej przed oczami srebrzystą wstęgą. Szczęściarą, szczęściarą, szczęściarą.

Patrick Ducharme, jedyny oficer śledczy w siłach policyjnych Sterling, usiadł na ławce w kącie szatni i przebierając się, słuchał, jak patrolowi z porannej zmiany dogryzają żółtodziobowi z oponą tłuszczu na brzuchu.

– Hej, Fisher – odezwał się Eddie Odenkirk – to które z was właściwie będzie rodzić: ty czy twoja żona?

Wszyscy wybuchnęli śmiechem i Patrick poczuł przypływ litości dla dzieciaka.

– Eddie, jest jeszcze cholernie wcześnie – zauważył. – Nie mógłbyś się wstrzymać przynajmniej do czasu, aż wypijemy poranną kawę?

– Mógłbym, kapitanie – przyznał Eddie ze śmiechem. – Ale wygląda na to, że Fisher zżarł już wszystkie pączki i… a co to, u diabła?

Idąc za wzrokiem Eddiego, Patrick spojrzał na własne stopy. Zazwyczaj nie korzystał z szatni dla mundurowych, ale tego ranka przybiegł w dresie na posterunek, żeby spalić nadmiar kalorii wchłoniętych podczas weekendu. Sobotę i niedzielę spędził w Maine wraz z istotą, która obecnie władała jego sercem – swoją pięcioipółletnią chrześniaczką, Tarą Frost. Jej matka, Nina, była najstarszą przyjaciółką Patricka i miłością jego życia, z której prawdopodobnie już nigdy się nie wyleczy, i to bez względu na fakt, że sama Nina doskonale sobie radziła bez jego towarzystwa. W te weekendowe dni z rozmysłem przegrał tysiące rund najnowszej gry planszowej dla przedszkolaków, niezliczone godziny nosił Tarę na barana, pozwolił sobie ufryzować włosy, a także – co się okazało kardynalnym błędem – pomalować paznokcie u nóg cukierkowo różowym lakierem, który zapomniał potraktować zmywaczem.

Ponownie zerknął na swoje stopy, po czym podwinął palce.

– Laski uważają, że to cholernie seksowne – burknął pod nosem, podczas gdy pozostałych siedmiu mężczyzn z trudem się powstrzymywało od wykpienia faceta, który formalnie był ich przełożonym. Patrick szybko włożył cienkie skarpety, skórzane mokasyny i wyszedł z krawatem w dłoni. W myślach rozpoczął odliczanie: raz, dwa, trzy… w tej samej chwili w szatni gruchnęła salwa śmiechu, i jej echo ścigało Patricka wzdłuż całego korytarza.

Patrick zamknął drzwi swojego biura, po czym zerknął w niewielkie lusterko. Czarne włosy miał wciąż wilgotne po prysznicu, a twarz zdrowo zarumienioną od biegu. Podciągnął w górę węzeł krawata, poprawił jego położenie i usiadł za biurkiem.

Podczas weekendu napłynęły siedemdziesiąt dwa maile, a zazwyczaj już pięćdziesiąt oznaczało, że przez cały tydzień nie będzie wracał do domu przed ósmą wieczorem. Patrick zaczął się przez nie przedzierać, raz po raz dopisując coś do piekielnej listy, zatytułowanej „Pilne” – listy, która nigdy nie ulegała skróceniu bez względu na to, jak ciężko harował.

Dzisiaj musiał zawieźć próbkę narkotyków do laboratorium stanowego – banalna rutyna, która jednak oznaczała czterogodzinną wyrwę w jego dniu. Do pomyślnego końca doszło natomiast postępowanie z oskarżenia o gwałt: sprawca został zidentyfikowany na podstawie zdjęć z albumu studentów college’u, i jego spisane zeznania już czekały na przesłanie do biura prokuratora stanowego. Za to wciąż wisiała nad Patrickiem sprawa telefonu komórkowego, zwiniętego z samochodu przez jakiegoś bezdomnego. Lada chwila miały też nadejść wyniki analiz DNA, identyfikujące sprawcę napadu na sklep jubilerski, czekało go poza tym przesłuchanie w sądzie wyższej instancji w związku z wnioskiem obrony o odrzucenie dowodów rzeczowych. A na jego biurku leżała już pierwsza skarga wniesiona tego dnia – kradzież kilku portfeli z kartami kredytowymi. Złodziej zdążył puścić te karty w obieg: pozostawił trop, którym teraz miał podążyć Patrick.

Jako detektyw w niewielkim mieście Patrick działał na wszystkich frontach. Jeżeli gliniarze w metropoliach nie rozwiązali sprawy w ciągu dwudziestu czterech godzin, uznawali ją za nudnego, wlokącego się tasiemca i odkładali do zamrażarki, Patrick natomiast musiał się zajmować wszystkim, co spływało na jego biurko – nie mógł, niczym wisienek z tortu, wybierać tych najbardziej interesujących przypadków, chociaż trudno się podniecać fałszerstwem czeku na niewielką kwotę czy też drobną kradzieżą sklepową, za którą sprawca zostanie ukarany dwustoma dolarami grzywny, natomiast podatnicy zapłacą pięć razy więcej, ponieważ postępowanie dowodowe zajmie Patrickowi tydzień. Ilekroć jednak dochodził do wniosku, że się rozmienia na drobne, stawała mu przed oczami jedna z ofiar przestępstw: zapłakana matka dzieciom, której ukradziono portfel; zdruzgotane starsze małżeństwo jubilerów, obrabowane z dorobku życia; wstrząśnięty profesor uniwersytetu, którego tożsamość przywłaszczył sobie jakiś oszust. Patrick miał świadomość, że jest jedyną nadzieją dla ludzi, którzy przychodzą do niego po pomoc. Jeżeli on się nie zaangażuje całym sercem, jeżeli nie da z siebie wszystkiego, ofiary już na zawsze pozostaną ofiarami, więc zapewne dlatego od czasu gdy podjął służbę w Sterling, udało mu się rozwiązać każdą sprawę.

A mimo to…

Kiedy leżał samotnie w łóżku i pracowicie nicował własne życie, nie przychodziły mu na myśl sukcesy, lecz potencjalne porażki. Ilekroć obchodził wokół umyślnie zdewastowaną stodołę, ilekroć odnajdował w lesie resztki skradzionego samochodu, rozszabrowanego na części, czy podawał chusteczkę rozszlochanej dziewczynie, zgwałconej na randce, ogarniało go przygnębiające uczucie, że jego kariera zawodowa układa się w pasmo wiecznych spóźnień. Był detektywem, ale nie otrzymał daru owej szczególnej intuicji, która mogłaby zapobiec przestępstwu. I stąd zawsze, bez wyjątku, miał do czynienia z nieszczęściem już dokonanym, z potrzaskanymi ludzkimi losami.

To był pierwszy ciepły dzień marca – dzień, w którym się zaczyna wierzyć, że śniegi wkrótce stopnieją, a czerwiec już się czai za rogiem. Na parkingu dla uczniów Josie siedziała na masce saaba należącego do Matta i myślała o tym, że rok szkolny dawno przekroczył półmetek, że do lata jest całkiem blisko i że zaledwie za trzy miesiące stanie się oficjalnie maturzystką.

Stojący obok niej Matt oparł się o przednią szybę i wystawił twarz do słońca.

– Olejmy szkołę – zaproponował. – Jest tak ładnie, że szkoda siedzieć w tych murach.

– Jeżeli się urwiesz z zajęć, dzisiejszy mecz przesiedzisz na ławce.

Tego popołudnia rozpoczynała się faza play-off rozgrywek o mistrzostwo stanu w hokeju na lodzie, a Matt był prawoskrzydłowym napastnikiem pierwszego składu. Sterling zdobyło puchar w ubiegłym roku i wszyscy oczekiwali, że drużyna powtórzy ten wyczyn.

– Przyjdziesz na mecz. – To nie było ze strony Matta pytanie, lecz autorytatywne stwierdzenie.

– A zdobędziesz bramkę?

Matt uśmiechnął się szelmowsko i pociągnął Josie na siebie.

– Ja zawsze idealnie trafiam w punkt – rzucił chełpliwie, wcale nie mając na myśli hokeja, i Josie oblał gorący pot.

Niespodziewanie poczuła na plecach ciężkie uderzenia gradu. Oboje z Mattem poderwali się raptownie i ujrzeli Brady’ego Pryce’a trzymającego za rękę Haley Weaver, królową piękności ostatniego zjazdu absolwentów[1]. Haley wyrzuciła w powietrze drugą garść miedziaków: wedle tradycji Sterling High obrzucanie drobnymi monetami miało zapewnić szczęście sportowcom w zawodach.

– Skop im dzisiaj tyłki, Royston! – wykrzyknął Brady.

Przez parking przechodził również nauczyciel matematyki, niosący podniszczoną, czarną skórzaną teczkę i termos z kawą.

– Hej, panie McCabe! – pozdrowił go Matt. – Jak wypadł mój piątkowy test?

– Na szczęście ma pan inne talenty, na których może pan w życiu polegać, panie Royston – odparł matematyk, sięgając do kieszeni. Mrugnął do Josie, po czym sypnął miedziakami, które spadły z nieba na jej ramiona niczym konfetti – niczym migotliwe gwiazdy uwolnione z galaktyk.

Jakże by inaczej, pomyślała Alex, wciskając z powrotem do torebki całą jej zawartość. Okazało się, że zostawiła w domu elektroniczną kartę, którą mogła otwierać tylne drzwi sądu, przeznaczone jedynie dla personelu. I chociaż milion razy naciskała dzwonek, najwyraźniej w pobliżu wejścia nie było nikogo, kto by mógł ją wpuścić.

– A niech to szlag! – mruknęła pod nosem, lawirując między kałużami, żeby przypadkiem nie zniszczyć szpilek ze skóry aligatora. Do jednego z bonusów wchodzenia tylnymi drzwiami należała pewność, że się nie będzie skazanym na podobną ekwilibrystykę. Cóż, przy sprzyjającym układzie planet może się Alex uda przemknąć do gabinetu na skróty, przez pomieszczenia administracyjne – i rozpocząć sesję punktualnie.

Chociaż przed głównym wejściem stała kolejka co najmniej dwudziestu osób, jeden z funkcjonariuszy z biura szeryfa zaprosił Alex skinieniem dłoni do środka. Ponieważ miała w ręku klucze, stalowy termos z kawą i Bóg wie co jeszcze w czeluściach torby, natychmiast zawył wykrywacz metalu. Przeszywający alarm zadziałał niczym sceniczny reflektor – oczy wszystkich zgromadzonych w holu skierowały się w jej stronę, każdy chciał bowiem zobaczyć, kto został przyłapany na przemycie niedozwolonych gadżetów. Pochylając głowę, Alex przyśpieszyła kroku i natychmiast się pośliznęła na błyszczących płytach posadzki. Gdy bezwładnie leciała w przód, podskoczył w jej stronę przysadzisty mężczyzna i uchronił ją przed upadkiem.

– Hej, laluniu – zagaił z lubieżnym uśmiechem – masz ekstrabuty.

Alex bez słowa wyrwała się z jego objęć i szybko ruszyła w stronę części administracyjnej budynku. Podobna przygoda nie mogłaby się przydarzyć żadnemu z pozostałych sędziów, urzędujących w tym przybytku. Sędzia Wagner był miłym facetem, ale jego twarz przywodziła na myśl dynię pozostawioną po Halloween na pastwę gnicia i rozkładu. Sędzia Gerhardt natomiast – druga z kobiet w sędziowskiej palestrze – nosiła bluzki starsze od Alex. Kiedy Alex się tutaj zjawiła, uznała, iż fakt, że jest młodą, dość atrakcyjną kobietą, będzie jej zdecydowanym atutem – walnie się przyczyni do przełamania stereotypu – ale w poranki takie jak dzisiejszy zaczynała wątpić w słuszność tej teorii.

We własnym gabinecie rzuciła torebkę byle gdzie, naciągnęła togę, po czym następne pięć minut przeznaczyła na picie kawy i studiowanie wokandy. Każdy oskarżony miał własną kartotekę, a w przypadku recydywistów dokumenty z poprzednich rozpraw były złączone z aktualnymi aktami gumową opaską. Niekiedy w kartotekach znajdowały się samoprzylepne karteczki z uwagami innych sędziów. Alex otworzyła jedną z teczek i zobaczyła obrazek kreskowego ludzika za kratami – przesłanie sędzi Gerhardt, że wydany przez nią łagodny werdykt był ostatnią szansą daną oskarżonemu i w wypadku kolejnego złamania prawa należy go posłać do więzienia.

Alex nacisnęła na guzik brzęczyka informującego zastępcę szeryfa, że jest gotowa rozpocząć pracę, po czym spokojnie czekała na wywoławczy anons: „Proszę wstać. Sesji przewodniczy sędzia Alexandra Cormier”. Wkraczając na salę rozpraw, Alex zawsze się czuła tak, jakby wychodziła na broadwayowską scenę w dniu premiery. Każda gwiazda niby wie, że na widowni będzie sporo ludzi wlepiających w nią oczy, a mimo to na moment zapiera jej dech w piersiach i wprost nie może uwierzyć, że oni wszyscy przyszli tutaj tylko po to, aby ją zobaczyć.

Alex energicznie podeszła do sędziowskiego podwyższenia i zasiadła za stołem. Tego dnia czekało na nią siedemdziesiąt oskarżeń wniesionych przez prokuraturę, więc sala była nabita po brzegi. Wywołano pierwszego delikwenta, który – powłócząc nogami i uparcie umykając na boki wzrokiem – przeszedł przez bramkę w barierce oddzielającej strony procesu od widowni.

– Panie O’Reilly – odezwała się Alex i oskarżony wreszcie spojrzał jej w oczy. Natychmiast rozpoznała w nim mężczyznę z holu. Teraz, gdy dotarło do niego, z kim usiłował flirtować, był bardzo zdeprymowany. – Czy to pan jest dżentelmenem, który rycersko ruszył mi na pomoc?

Mężczyzna nerwowo łykał ślinę.

– Tak jest, wysoki sądzie.

– Gdyby pan wiedział, że jestem sędzią, czy również by pan powiedział: „Hej, laluniu, masz ekstrabuty”?

Oskarżony spuścił głowę i wyraźnie było widać, jak polityczna poprawność walczy w nim o lepsze ze szczerością.

– Myślę, że tak, wysoki sądzie – wykrztusił po chwili. – Te buty są naprawdę super.

Cała widownia zamarła w oczekiwaniu na reakcję Alex, a tymczasem ona uśmiechnęła się najradośniej, jak umiała.

– Cóż, panie O’Reilly – odparła. – Zgadzam się z panem w całej rozciągłości.

Lacy Houghton pochyliła się nad łóżkiem i zbliżyła twarz do twarzy łkającej pacjentki.

– Wszystko jest na najlepszej drodze, świetnie ci idzie – oświadczyła stanowczo.

Po szesnastu godzinach akcji porodowej wszyscy byli już bardzo zmęczeni – Lacy, rodząca oraz przyszły ojciec, który w godzinie zero nagle się poczuł zupełnie zbędny, ponieważ to nie jego, ale położną rodząca żona chciała mieć przede wszystkim u boku.

– Stań za Janine – poleciła mężczyźnie Lacy – i obejmij mocno jej plecy. Janine, spójrz na mnie. Jeszcze jedno porządne parcie…

Kobieta zacisnęła zęby i zaczęła przeć, zupełnie zatracając własne jestestwo w wysiłku sprowadzenia na świat odrębnej istoty. Lacy wymacała główkę dziecka, gładko przeprowadziła ją przez fałd skóry i wprawnie przerzuciła pępowinę na drugą stronę drobnej szyjki, nie tracąc przy tym ani na moment kontaktu wzrokowego z pacjentką.

– Za dwadzieścia sekund twoje maleństwo będzie najnowszym bytem na tej planecie. Chciałabyś je wreszcie poznać?

Zamiast odpowiedzi – silne parcie, krzyk wyrażający siłę woli, a chwilę później plask śluzu, i w rękach Lacy znalazło się śliskie, czerwonawe ciałko, które szybko wcisnęła matce w ramiona, żeby – gdy dziecko wyda z siebie pierwszy krzyk – ktoś natychmiast mógł je ukoić.

Kobieta znowu zaczęła szlochać, ale w jakże inną melodię układa się płacz pozbawiony nuty cierpienia. Świeżo upieczeni rodzice pochylili się nad dzieckiem i Lacy odsunęła się o krok. Jako położna miała jeszcze dużo pracy przy noworodku, ale przede wszystkim chciała popatrzeć uważnie na tę małą istotę. Gdy rodzice odkrywali podbródek identyczny jak u ciotki Marge czy nos jota w jotę jak u dziadunia, ona widziała spojrzenie pełne mądrości i niebiańskiego spokoju; cztery kilogramy emanujące nieskończonością możliwości. Każdy noworodek przywodził jej na myśl miniaturowego, zatopionego w nirwanie Buddę. Ta aura jednak szybko zanikała. Kiedy Lacy widziała te same dzieci tydzień później na badaniach kontrolnych, zdążyły się już przemienić w najzwyklejszych, choć nadal maleńkich ludzi. Po świętości nie zostawało ani śladu i Lacy często się zastanawiała, dokąd ta świętość ulatuje.

Podczas gdy Lacy sprowadzała na świat nowego obywatela Sterling, po drugiej stronie miasta jej syn, Peter Houghton, otrząsał się ze snu. Bez pudła zadziałał jego osobisty budzik: ojciec, który bębnił w drzwi pokoju tuż przed wyjściem do pracy. Peter wiedział, że na dole będzie na niego czekała wystawiona na kuchenny stół miseczka i pudełko z płatkami śniadaniowymi, bo matka nigdy nie zapominała ich przygotować, nawet jeżeli wzywano ją do porodu w środku nocy. Obok też kładła karteczkę z życzeniami miłego dnia w szkole, co samo w sobie brzmiało absurdalnie.

Peter odrzucił kołdrę i, jeszcze w piżamie, usiadł za biurkiem, żeby się zalogować do Internetu.

Treść maila była dla niego rozmazaną plamą. Sięgnął więc po okulary, które zawsze trzymał przy komputerze, wsunął je na nos, rzucił etui na klawiaturę i wówczas zobaczył słowa, których miał nadzieję nigdy więcej w życiu nie oglądać.

Szybko nacisnął naraz trzy klawisze: CONTROL ALT DELETE, ale i tak wciąż widział przed oczami ten tekst – nawet gdy ekran wypełniła czerń, nawet gdy zacisnął powieki, i nawet wtedy, gdy spod powiek popłynęły łzy.

W miasteczku wielkości Sterling wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. W pewnym sensie było to kojące: jakby się miało nadzwyczajnie rozgałęzioną rodzinę, którą niekiedy się kocha, a niekiedy… cóż, serdecznie się jej nie cierpi. Ale zdarzało się również, że ta świadomość przytłaczała Josie – jak na przykład teraz, gdy stała w stołówkowej kolejce tuż za Natalie Zlenko, lesbą pierwszej wody, która dawno temu, w drugiej klasie podstawówki, zaprosiła do siebie Josie, a potem namówiła, żeby się wysikały na frontowym trawniku, tak jak to robią chłopcy. „Co też cię napadło!” – obruszyła się Alex, kiedy przyszła po córkę i zobaczyła ją z gołą pupą nad rabatą z żonkilami. Od tamtego czasu minęło dziesięć lat, a mimo to, ilekroć Josie widziała Natalie – obciętą teraz na krótkiego jeża, z nieodłączną cyfrową lustrzanką zawieszoną na szyi – zawsze się zastanawiała, czy Zlenko na jej widok też przypomina sobie o tamtym dniu.

Tuż za Josie stała Courtney Ignatio, bez dwóch zdań samica alfa Sterling High. Ze swoimi włosami w kolorze miodu, spływającymi na ramiona niczym jedwabny szal, i dżinsami sprowadzonymi od Freda Segala, stanowiła matrycę rozlicznych klonów. Na tacy Courtney znajdowała się butelka wody mineralnej i leżał jeden niewielki banan. Na tacy Josie stał tekturowy talerz z frytkami. To była druga przerwa i, zgodnie z przewidywaniami matki, Josie zdjął wilczy głód.

– Halo – Courtney podniosła głos, żeby jej słowa dotarły do Natalie i wszystkich innych stojących w kolejce – czy ta vaginatarianka mogłaby nas przepuścić?

Czerwona jak burak Natalie przywarła do szyby bufetu sałatkowego, pozwalając Courtney i Josie przecisnąć się do kasy.

Tam zapłaciły za lunch i ruszyły przez salę.

Za każdym razem, gdy Josie przechodziła przez kafeterię, czuła się jak przyrodnik obserwujący rozmaite gatunki zwierząt w ich naturalnym środowisku. Oto komputerowe świry, pochylone nad podręcznikami, zaśmiewające się z dowcipów, których nikt normalny nawet nie próbowałby zrozumieć. Za nimi maniakalni artyści, palący za boiskiem szkolnym skręcane z koniczyny papierosy, pokrywający marginesy notatników komiksami Manga. Obok kontuaru z przyprawami rozsiadły się matoły wciągające hektolitry czarnej kawy, czekające na autobus, który dowoził ich trzy miasta dalej do szkoły zawodowej na zajęcia popołudniowe; dalej ćpuny nawalone już od dziewiątej rano. No i dziwolągi w rodzaju Natalie czy Angeli Phlug, które kolegowały się ze sobą tylko dlatego, że nikt inny nie chciał mieć z nimi nic wspólnego.

A do tego wszystkiego, oczywiście, dochodził ekskluzywny wianuszek przyjaciół Josie. Ich grupa zajmowała aż dwa stoliki – nie dlatego, że była szczególnie liczna, ale ponieważ każde z nich potrzebowało przestrzeni do odpowiedniej ekspozycji własnej rozbuchanej osobowości. Emma, Maddie, Haley, John, Brady, Trey, Drew i Courtney. Kiedy Josie zaczęła się obracać w ich towarzystwie, nieustannie myliła imiona tych ludzi. Byli po prostu nierozróżnialni.

Wszyscy wyglądali mniej więcej tak samo: faceci nosili kasztanowe bluzy drużyny hokejowej, a nad czołem, spod paska włożonej tył na przód baseballówki, wystrzeliwały im płomienie blond kosmyków; dziewczyny natomiast, na skutek pilnych zabiegów, były idealnymi kalkami Courtney. Josie szybko się wtopiła w ich towarzystwo, ponieważ ona też tak wyglądała. Niesforne włosy starannie rozprostowywała, aż się stawały gładką jak szkło zasłoną i nosiła ośmiocentymetrowe szpilki, mimo że na ulicach wciąż zalegał śnieg. Ale dzięki temu, że zewnętrznie upodobniła się do tego grona, łatwiej jej było ignorować wewnętrzne rozterki, związane z kryzysem tożsamości.

– Hej – rzuciła Maddie, gdy Courtney usiadła na sąsiednim krześle.

– Hej.

– Słyszałaś już o Fionie Kierland?

W oczach Courtney od razu się pojawił żywy błysk: żaden, nawet najcudowniejszy, związek chemiczny nie był równie doskonałym katalizatorem towarzyskiej interakcji jak plotka.

– Mówisz o tej, która ma cycki różnej wielkości?

– Nie, tamta to Fiona z drugiej klasy, a ja mówię o Fionie z pierwszej.

– Tej, która z powodu alergii zawsze nosi przy sobie pudełko z chusteczkami? – wtrąciła Josie, wślizgując się na swoje miejsce.

– Niekoniecznie z powodu alergii – wtrąciła Haley. – Zgadnijcie, kto wylądował na odwyku za wciąganie koki.

– Nie zalewaj!

– A to nie koniec skandalu – dodała Emma. – Jej dealerem był przewodniczący szkolnego Kółka Biblijnego.

– Ale numer! – wykrzyknęła Courtney.

– No właśnie.

– Hej. – Matt usiadł na krześle obok Josie. – Czemu się tak grzebałaś?

Odwróciła się w jego stronę. Reszta chłopaków siedzących po tej stronie stołu ugniatała bibułki od słomek w kulki-plujki i rozprawiała o snowboardzie.

– Jak myślicie, do kiedy będzie otwarty half-pipe w Sunapee? – spytał John, posyłając plujkę w stronę chłopaka, który spał przy sąsiednim stoliku.

Ten chłopak chodził wraz z Josie na zajęcia fakultatywne z języka migowego. I podobnie jak ona był w przedmaturalnej klasie. Jego głowa i rozrzucone na boki ręce, przypominające chude, blade odnóża pająka, spoczywały bezwładnie na blacie, a z szeroko otwartych ust wydobywało się głośne chrapanie.

– Nie trafiłeś, cieniasie – oznajmił Drew. – Jak zamkną Sunapee, to się przeniesiemy do Killington. Tam śnieg leży do sierpnia czy coś koło tego. – Jego plujka wylądowała we włosach śpiącego chłopaka.

Derek. Ten chłopak miał na imię Derek.

Matt zerknął na frytki Josie.

– Chyba nie zamierzasz tego jeść?

– Umieram z głodu.

Chwycił w dwa palce jej skórę w pasie: gest będący oceną grubości nieistniejącej tkanki tłuszczowej i wyrazem dezaprobaty zarazem. Josie spojrzała na swoje frytki. Jeszcze kilka sekund temu były złociste i wydzielały niebiański aromat. Teraz widziała jedynie odrażający tłuszcz, znaczący ohydnymi plamami tekturę talerza.

Matt chwycił kilka z nich, a resztę oddał Johnowi i Drew, który w końcu trafił papierową kulką w rozdziawione usta śpiącego chłopaka. Charcząc i plując, Derek gwałtownie się zbudził.

– Super! – Drew przybił piątkę z Johnem.

Derek wypluł rozmiękłą bibułkę na serwetkę, z obrzydzeniem wytarł usta, a potem ukradkiem rozejrzał się po sali, żeby sprawdzić, kto jeszcze był świadkiem jego upokorzenia. Josie niespodziewanie przypomniała sobie pewien znak języka migowego – języka, który w całości wyrzuciła z pamięci tuż po zaliczeniu końcowego egzaminu. Zaciśnięta pięść prawej ręki, zataczająca małe kółka wokół serca, to „przepraszam”.

Matt się nachylił i pocałował ją w szyję.

– Idziemy stąd – zarządził. Pociągnął Josie w górę, a do reszty rzucił przez ramię: – To na razie.

Sala gimnastyczna była zlokalizowana na piętrze, ponad miejscem, które w założeniu miało być basenem, ale z braku środków finansowych zostało w końcu podzielone na trzy klasy, nieustannie rezonujące tupotem rozbieganych stóp i stukotem piłek odbijanych o parkiet. Michael Beach i jego najlepszy przyjaciel, Justin Friedman, obaj pierwszoklasiści, siedzieli tuż za linią boiska do koszykówki, podczas gdy ich nauczyciel WF po raz setny się rozwodził nad techniką dryblingu. Kompletna strata czasu, ponieważ obecne tu dzieciaki albo należały do tej grupy, co Noah James – niekwestionowany ekspert wszelkich gier zespołowych, albo Michael i Justin, którzy, co prawda, biegle się porozumiewali w językach elfów, za to home run definiowali jedynie jako cwał do domu natychmiast po zajęciach, żeby uniknąć powieszenia za gacie na hakach w szatni. Teraz siedzieli po turecku, wystawiając na boki chude, gruzłowate kolana, i ponuro kontemplowali pisk trampek trenera miotającego się od jednego końca boiska do drugiego.

– Zakład o dziesięć dolców, że zostanę wybrany do drużyny jako ostatni – mruknął Justin.

– Dałbym wiele, żeby to się już skończyło – jęknął Michael. – Może będziemy mieli szczęście i ogłoszą próbny alarm przeciwpożarowy.

– Albo nastąpi trzęsienie ziemi – rozmarzył się Justin z błogim uśmiechem.

– Albo tsunami.

– Plaga szarańczy!

– Atak terrorystyczny!

Trampki się zatrzymały tuż przed ich nosem. Trener Spears skrzyżował ramiona i spiorunował obu wzrokiem.

– Czy raczycie mi powiedzieć, co was tak śmieszy w koszykówce?

Michael zerknął na Justina, po czym przeniósł wzrok na nauczyciela.

– Zupełnie nic – odparł z kamienną twarzą.

*

Lacy Houghton wzięła prysznic, a potem zaparzyła sobie kubek zielonej herbaty i ogarnięta błogim spokojem zaczęła wędrować po domu. Kiedy dzieci jeszcze były małe, a ona przytłoczona nadmiarem obowiązków, Lewis często pytał, jak mógłby uprzyjemnić jej życie. Biorąc pod uwagę jego zawód, taka indagacja zakrawała na ironię. Lewis był bowiem profesorem w Sterling College, gdzie wykładał ekonomię szczęścia. Owszem, taka gałąź nauki naprawdę istniała, i owszem, mąż Lacy należał do najwyższej klasy ekspertów w tej dziedzinie. Prowadził rozliczne seminaria, pisał uczone artykuły i udzielał wywiadów dla CNN na temat przełożenia szczęścia i subiektywnego poczucia dobrostanu na wymierne wartości finansowe – a mimo to nie miał bladego pojęcia, w jaki sposób mógłby wnieść trochę radości do życia Lacy. Może miałaby ochotę na obiad w dobrej restauracji? Na profesjonalny pedikiur? Na drzemkę? Kiedy mu wyznała, do czego tęskni najbardziej, nie potrafił tego pojąć. A ona po prostu chciała pobyć zupełnie sama we własnym domu, uwolniona od męczącego przeświadczenia, że czekają na nią pilne obowiązki.

Otworzyła drzwi pokoju Petera, odstawiła kubek na komodę i zabrała się do ścielenia łóżka. „To nie ma najmniejszego sensu – oznajmił Peter, kiedy mu suszyła głowę, żeby wreszcie sam się zajął porządkowaniem pościeli. – Przecież za kilka godzin znowu będzie identycznie skłębiona”.

Lacy rzadko wchodziła do pokoju syna pod jego nieobecność. I może dlatego natychmiast ogarnęło ją wrażenie, że brakuje tu jakiegoś integralnego składnika przestrzeni. Z początku uznała, że to dziwne uczucie pustki jest wywołane nieobecnością Petera, ale po chwili uświadomiła sobie, że komputer – nieustannie wydający niskie szumy, rozbłyskujący zieloną poświatą monitora – teraz jest wyłączony.

Wygładziła prześcieradło i podwinęła jego brzegi pod materac, starannie ułożyła na wierzchu kołdrę, przetrzepała poduszki. Wychodząc, zatrzymała się w progu i z uśmiechem powiodła wzrokiem po pokoju: prezentował się bez zarzutu.

Zoe Patterson od dłuższej chwili roztrząsała w duchu, jak by to było, gdyby się całowała z chłopakiem noszącym aparat korekcyjny na zębach. Co prawda, nie podejrzewała, że coś podobnego jej się przytrafi w najbliższym czasie, ale chciała być przygotowana na podobną ewentualność, żeby w razie czego sytuacja kompletnie jej nie zaskoczyła. W zasadzie ciekawiło ją, jak by to było, gdyby się całowała z jakimkolwiek facetem – niekoniecznie stojącym przed takimi samymi wyzwaniami ortodontycznymi, jakie jej przypadły w udziale. No i, pomijając wszystko inne, cóż lepszego można robić na głupiej lekcji matematyki, niż puszczać wodze fantazji?

Pan McCabe, któremu się zdawało, że jest Chrisem Rockiem algebry, odstawiał swój codzienny numer komediowy, sypiąc na prawo i lewo matematycznymi kalamburami. Zoe wbiła wzrok we wskazówki zegara. Niecierpliwie odliczała minuty, a równo o 9:50 poderwała się z miejsca i wręczyła panu McCabe zwolnienie.

– A, ortodonta – przeczytał na głos nauczyciel. – Panno Patterson, proszę uważać, żeby nie zadrutował pani ust na amen.

Zoe zarzuciła ciężki plecak na ramię i wyszła z klasy. Miała się spotkać z mamą przed szkołą o dziesiątej, a ponieważ zaparkowanie samochodu o tej porze graniczyło z cudem, umówiły się, że mama zgarnie ją w przelocie. Podczas zajęć hol był pusty i każdy, nawet najlżejszy odgłos niósł się po nim głuchym echem – niczym w przepastnym brzuchu wieloryba. Zoe weszła do sekretariatu, gdzie się wpisała na stosowną listę, a potem z takim pośpiechem wypadła za drzwi szkoły, że niemal stratowała jakiegoś dzieciaka.

Na dworze zrobiło się na tyle ciepło, że można było rozpiąć kurtkę, pomyśleć o lecie, o obozie treningowym żeńskiej drużyny piłki nożnej i o tym, jak się zmieni życie Zoe, kiedy wreszcie przestanie nosić swój podniebienny ekspander. Jeżeli teraz całowałaby się z chłopakiem, który nie nosi aparatu, i zbyt zachłannie wpiła w niego ustami, czy poraniłaby mu dziąsła? Jakiś cichy głos podpowiadał Zoe, że gdyby pokaleczyła faceta do krwi, to najprawdopodobniej już więcej nie miałby ochoty się z nią spotkać. A co by było, jeżeli on także nosiłby aparat, jak ten blondyn, który się przeniósł z Chicago i siedzi przed nią na angielskim? (Co nie znaczy, że on jej się podobał, nic z tych rzeczy, chociaż kiedy się pewnego dnia odwrócił, żeby jej podać poprawioną pracę domową, przytrzymał kartki w palcach odrobinę za długo…). Czy by się zaklinowali jak uszkodzone tryby maszynerii? Czy, żeby je rozczepić, trzeba by ich przewieźć na oddział ratunkowy szpitala? Aż strach myśleć o takim upokorzeniu.

Zoe przejechała językiem po metalowych sztachetach, przytwierdzonych do zębów. Może tymczasowo przyjmą ją do klasztoru.

Westchnęła głęboko i wyjrzała na ulicę w nadziei, że w wijącym się sznurze przejeżdżających samochodów wypatrzy zielonego explorera matki. I właśnie w tym momencie powietrzem wstrząsnął wybuch.

Patrick, rozparty na fotelu nieoznakowanego samochodu policyjnego, stał na światłach przed zjazdem na autostradę. Obok, na siedzeniu pasażera, leżała papierowa torba na dowody, a w niej fiolka z kokainą. Dealer, którego zwinęli na terenie liceum, przyznał od razu, że to koks, a mimo to Patrick musiał tracić pół dnia na wyprawę do laboratorium stanowego, by ktoś ubrany w biały kitel mógł potwierdzić to, o czym on już doskonale wiedział. Pokręcił gałką policyjnego radia i usłyszał, jak dyspozytor wysyła jednostkę straży pożarnej do liceum, gdzie nastąpił jakiś wybuch. Najprawdopodobniej eksplozja bojlera. Szkoła była już na tyle stara, że infrastruktura powoli się sypała. Patrick próbował sobie uprzytomnić, gdzie w Sterling High jest usytuowana kotłownia. Miał nadzieję, że wszystkim dopisze szczęście i nikt nie zostanie poszkodowany w wypadku.

„Oddano strzały…”

Światła się zmieniły na zielone, ale Patrick nie ruszył z miejsca. Użycie broni palnej w Sterling było tak rzadkie, że całą uwagę skupił na policyjnym radiu, czekając na dalsze wyjaśnienia.

„Strzały w liceum… strzały w Sterling High…”

Głos dyspozytora nabrał przyśpieszenia, w jego ton się wkradło napięcie. Patrick gwałtownie zawrócił, włączył czerwono-niebieskie policyjne światła i skierował się w stronę szkoły. W radiu przez elektrostatyczne trzaski przebijały głosy innych policjantów, podających swoją aktualną pozycję w mieście. Dyżurny oficer próbował koordynować ich działania, wzywał także posiłki z Hanover i Lebanon. Słowa się plątały, zagłuszały i blokowały nawzajem, tak że w końcu nikt niczego nie był w stanie zrozumieć.

„Kod tysiąc – zarządził dyspozytor. – Kod tysiąc”.

W całej swojej karierze detektywa Patrick usłyszał wywołanie tego kodu jedynie dwukrotnie. Raz, jeszcze w Maine, kiedy ścigany za niepłacenie alimentów, zdesperowany ojciec wziął policjanta na zakładnika. Po raz drugi już w Sterling, podczas domniemanego napadu na bank, który się szczęśliwie okazał fałszywym alarmem. Kod 1000 oznaczał, że każdy ma natychmiast zwolnić radio do wyłącznej dyspozycji koordynatora akcji. Że nie jest to codzienna, policyjna rutyna, ale sprawa życia i śmierci.

Chaos. Uczniowie wybiegający na oślep ze szkoły, tratujący rannych kolegów. Chłopak w oknie na piętrze, trzymający dużą kartkę z własnoręcznie wypisanym apelem: POMOCY! Łkające, tulące się do siebie dziewczęta. Narastający chaos. Krew znacząca rozbielonym karminem topniejący śnieg. Rodzice napływający powolnym strumieniem, a już chwilę później oceaniczną falą, wykrzykujący imiona dzieci, których nie mogli odnaleźć. Totalny chaos. Podtykane wszystkim pod nos obiektywy telewizyjnych kamer, niedostateczna liczba karetek, niedostateczna liczba policjantów i kompletny brak planu działania w sytuacji, gdy dotąd dobrze znany świat zaczyna się rozpadać w proch.

Patrick wjechał kołami na chodnik i chwycił kamizelkę kuloodporną z tylnego siedzenia. Adrenalina pulsowała mu w żyłach, wyostrzając zmysły. Odnalazł komendanta O’Rourke, który utknął pośrodku tego pandemonium z megafonem w ręku.

– Nie mamy żadnego rozpoznania sytuacji – poinformował Patricka. – Chłopcy z oddziału specjalnego już tu jadą.

Patrick miał gdzieś oddział specjalny. Zanim SWAT dotrze na miejsce, może paść setka kolejnych strzałów, mogą zginąć jakieś dzieciaki. Stanowczym ruchem wyszarpnął pistolet z kabury.

– Wchodzę do środka – oznajmił.

– Wykluczone. To wbrew procedurom.

– W podobnym wypadku żadne pieprzone procedury nie mają zastosowania – odpalił Patrick. – Jak będzie po wszystkim, możesz mnie wylać.

Kiedy biegł po schodach w stronę wejścia, zorientował się, że jeszcze dwóch patrolowych zignorowało rozkaz komendanta i ruszyło za nim w strefę zagrożenia. Patrick każdego z nich posłał wzdłuż innego korytarza, a sam zaczął forsować szerokie dwuskrzydłowe drzwi, przepychając się przez masy uczniów, którzy za wszelką cenę usiłowali się wydostać na zewnątrz. Alarmy przeciwpożarowe wyły tak głośno, że trudno było wychwycić odgłosy wystrzałów. Patrick złapał za połę kurtki jednego z przebiegających obok chłopaków.

– Kto to jest? – krzykiem przedarł się przez ryk alarmu. – Kto strzela?

Dzieciak jął bezradnie potrząsać głową, wyrwał się Patrickowi, po czym jak obłąkany pocwałował korytarzem, pchnął drzwi i zniknął w szerokiej smudze słonecznego światła.

Pędzący uczniowie rozstępowali się przed Patrickiem, a potem znów łączyli w jeden nurt – jakby Patrick był kamieniem, który utkwił pośrodku rzeki. Kłęby dymu gryzły go w oczy. Usłyszał kolejne staccato wystrzałów i ostatnim wysiłkiem woli powstrzymał się od pobiegnięcia na oślep w stronę, z której dochodziły złowrogie odgłosy.

– Ilu jest napastników? – wykrzyknął do mijającej go dziewczyny.

– Nie wiem… nie wiem…

Jej biegnący obok kolega odwrócił się i spojrzał uważnie na Patricka, rozdarty pomiędzy chęcią podzielenia się wiedzą a potrzebą jak najszybszego opuszczenia budynku.

– Jeden z uczniów… strzela do każdego…

To wszystko, czego Patrickowi było trzeba. Ruszył pod prąd napierającej ludzkiej fali niczym łosoś płynący w górę strumienia. Podłoga była usiana arkuszami prac domowych dzieciaków, podeszwy butów ślizgały się na łuskach pocisków. Płyty sufitowe przypominały rzeszoto, a leżące tu i ówdzie nienaturalnie powykręcane ciała pokrywał szarawy, gipsowy pył. Patrick nie zwracał uwagi na te widoki; wbrew odruchom wpojonym na niezliczonych szkoleniach biegiem mijał drzwi, za którymi mógł się czaić napastnik, i sale, które powinien przeszukać. Gnał przed siebie z wyciągniętą bronią, a krew pulsowała mu gwałtownie w każdym skrawku skóry. Jakiś czas później wróciły do niego obrazy, których w owej chwili świadomie nie rejestrował: oderwane pokrywy ciasnych szybów wentylacyjnych, gdzie próbowali wpełznąć uczniowie; bezpańskie buty, z których dzieciaki dosłownie wyskoczyły z przerażenia; upiorna antycypacja sceny przestępstwa – zarysy ludzkich sylwetek przed pracownią biologiczną, gdzie podczas zajęć uczniowie odrysowywali na papierze pakowym kontury własnych ciał.

Patrick przebiegał przez korytarze tworzące w jego wyobraźni zamknięty, kolisty labirynt. „Gdzie?” – wykrzykiwał, ilekroć się natknął na uciekających uczniów, bo tylko oni mogli mu dostarczyć jakichkolwiek wskazówek nawigacyjnych. Mijał ściany zbryzgane krwią, dzieciaki leżące bezwładnie na podłodze, ale nie oglądał się za siebie. Popędził w górę głównymi schodami, a w chwili, gdy się znalazł na podeście, uchyliły się jedne z drzwi. Patrick odwrócił się automatycznie, odruchowo wycelował w tamtą stronę broń i ujrzał młodą nauczycielkę, opadającą na kolana z uniesionymi do góry rękami. Za bladym owalem jej twarzy wykwitało dwanaście innych, z których strach wymazał wszelkie indywidualne cechy. Patricka dobiegł odór uryny.

Opuścił pistolet i wskazał na schody.

– Ruszajcie – zarządził, po czym pobiegł dalej, nie sprawdzając, czy się zastosowali do jego polecenia.

Skręcił za załom ściany, pośliznął się na kałuży krwi i w tym samym momencie usłyszał kolejny wystrzał – tym razem tak głośny, że aż zadźwięczał mu w uszach. Rzucił się przez dwuskrzydłowe drzwi, prowadzące do sali gimnastycznej, gdzie ujrzał kolejne ciała, leżące na podłodze, oraz przewrócony wózek, z którego piłki do koszykówki wyturlały się pod sąsiednią ścianę – ale ani śladu strzelca. Ponieważ w piątkowe wieczory, w ramach nadgodzin, pilnował porządku podczas szkolnych rozgrywek koszykarskich, wiedział, że dotarł do najodleglejszego krańca Sterling High. A to oznaczało, że albo napastnik czai się w pobliżu, albo zdołał przemknąć niepostrzeżenie obok Patricka i teraz mógł zajść go od tyłu.

Z wyciągniętą przed siebie bronią Patrick szybko się odwrócił w stronę wejścia, by wykluczyć podobną ewentualność, i wówczas znowu usłyszał wystrzał. Podbiegł do kolejnych drzwi, które w pierwszej chwili umknęły jego uwadze. Prowadziły do szatni o podłodze i ścianach wyłożonych białymi kaflami. Patrick spojrzał pod nogi, zobaczył wachlarzowaty rozbryzg krwi i wysunął pistolet poza załom ściany.

W jednym rogu szatni leżały dwa nieruchome ciała. W drugim, bliższym Patricka, kucał drobny chłopiec przytulony do szafek. Miał na nosie okulary w cienkich drucianych oprawkach, teraz żałośnie przekrzywione. Konwulsyjnie drżał na całym ciele.

– Nic ci się nie stało? – wyszeptał Patrick, żeby zbyt donośnym głosem nie zdradzić strzelcowi własnej pozycji.

Chłopak nie zareagował, tylko wpatrywał się w niego nieprzytomnym wzrokiem.

– Gdzie on jest? – spytał bezgłośnie Patrick.

W odpowiedzi chłopak wyciągnął spod uda pistolet i przystawił sobie do skroni.

Patricka oblała fala gorąca.

– Ani, kurwa, drgnij! – wykrzyknął i wycelował. – Rzuć broń albo będę strzelał!

Poczuł, jak na czoło występuje mu zimny pot, jak już spływa wąskimi strużkami po plecach. Poprawił uchwyt na rękojeści, zdecydowany przeszyć gówniarza kulami, jeżeli będzie do tego zmuszony. Zaczął z wolna przesuwać palcem po spuście, a wówczas dzieciak otworzył dłoń i rozczapierzył palce na podobieństwo ramion rozgwiazdy. Pistolet upadł na podłogę i pojechał naprzód po gładkich kaflach.

Patrick natychmiast się rzucił w stronę chłopaka. Jeden z funkcjonariuszy – z którego obecności Patrick do tej pory zupełnie nie zdawał sobie sprawy – zabezpieczył broń rzuconą przez napastnika. Patrick przewrócił dzieciaka na brzuch, wbił kolano w jego kręgosłup i wprawnie skuł mu ręce.

– Gdzie inni? Czy ktoś z tobą współdziałał?

– Nie. Byłem sam – wydusił chłopak.

Patrickowi świat zawirował przed oczami, a puls galopował mu w rytmie wojennych werbli, mimo to dotarła do niego treść meldunku składanego przez mundurowego przez radio: „Sterling, zatrzymaliśmy sprawcę. Nic nie wskazuje na obecność innych napastników”.

Równie niespodziewanie, jak wszystko się zaczęło – dobiegło końca. O ile w ogóle w przypadku podobnego zdarzenia można mówić o końcu. Patrick nie wiedział, czy na terenie szkoły nie ma żadnych innych ładunków wybuchowych poza tymi, które już eksplodowały; ile tak naprawdę jest ofiar; jak wielu rannych może przyjąć Centrum Medyczne Dartmouth-Hitchcock i Szpital Fundacji Alice Peck; nie miał pojęcia, jak się zabrać do zabezpieczenia dowodów na tak rozległym obszarze. Napastnik został ujęty, jednak jakim kosztem? Patrick zaczął drżeć na całym ciele, bo dotarło do niego, że znowu się spóźnił, a cenę za to zapłaciło wielu uczniów, rodziców i obywateli Sterling.

Postąpił naprzód kilka kroków i opadł na kolana, ponieważ najzwyczajniej w świecie nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Udawał jednak, że uczynił to celowo – że chciał się uważniej przyjrzeć dwóm ciałom, leżącym w kącie. Podświadomie zarejestrował, że sprawca jest wyprowadzany z szatni, że za chwilę się znajdzie w czekającym radiowozie. Ale się nie odwrócił, całą swoją uwagę skupiając na pierwszej z ofiar.

Chłopak ubrany w bluzę hokejową miał ranę postrzałową w czole i leżał w kałuży krwi. Patrick sięgnął po baseballówkę z wyhaftowanym logo drużyny hokeja; wystrzał zdmuchnął czapkę z głowy zabitego i posłał pół metra dalej. Patrick obrócił ją kilka razy w dłoniach, kreśląc daszkiem niezgrabne kółka w powietrzu.

Druga ofiara, dziewczyna, leżała odwrócona twarzą do dołu, a spod jej skroni wypływała strużka krwi. Była boso i miała paznokcie u nóg pomalowane na taki sam cukierkowo różowy kolor, jakim Tara ozdobiła jego stopy. Na ów widok Patrick poczuł skurcz serca. Ta dziewczyna, podobnie jak jego chrześniaczka, jak jej brat i miliony innych dzieciaków, wstała dziś rano i pojechała do szkoły zupełnie nieświadoma, że czeka tam na nią śmiertelne zagrożenie. Wierzyła, że dorośli – że nauczyciele będą ją chronić. Dla podniesienia poziomu bezpieczeństwa po 11 września wszyscy pracownicy placówek edukacyjnych nosili identyfikatory, a drzwi szkół zamykano podczas trwania zajęć, bo przecież wrogiem mógł być tylko ktoś obcy, jakiś intruz z zewnątrz, a nie dzieciak, który siedział w sąsiedniej ławce.

Niespodziewanie dziewczyna się poruszyła.

– Pomocy…

Patrick klęknął u jej boku.

– Jestem przy tobie. – Dotknął jej nieznacznie, próbował oszacować rozmiar obrażeń. – Wszystko będzie dobrze. – Odwrócił ją na tyle, by zobaczyć, że krew płynęła z rany spowodowanej upadkiem, a nie postrzałem w głowę, jak pierwotnie założył. Nieustannie coś do niej mówił, jego słowa nie zawsze się układały w logiczny ciąg, ale przede wszystkim chciał, by miała świadomość, że nie jest już osamotniona. – Jak ci na imię, kochanie?

– Josie… – Dziewczyna zaczęła się szamotać, próbowała usiąść i Patrick się ustawił w strategicznej pozycji, tak by zasłonić sobą ciało zabitego chłopaka. Dziewczyna i bez tego była w szoku, nie chciał dodatkowo pogarszać jej stanu. Ona tymczasem przytknęła rękę do czoła, a gdy poczuła lepką krew, wpadła w panikę. – Co… co się stało?

Powinien poczekać, aż ją zbadają ratownicy medyczni. Powinien przez radio wezwać pomoc. Ale słowo „powinien” nie miało już teraz zastosowania. Patrick chwycił więc Josie na ręce, po czym wyniósł ją z szatni, gdzie niemal straciła życie, pośpiesznie zbiegł z nią po schodach i wyskoczył na zewnątrz przez frontowe drzwi, jakby w ten sposób mógł ocalić ich oboje.

[1] W amerykańskich szkołach średnich i na uniwersytetach organizuje się doroczne zjazdy absolwentów – uroczystości trwające kilka dni, z obowiązkowym meczem w sporcie zespołowym (zazwyczaj futbolu amerykańskim), paradą i uroczystym balem. Na ten okres spośród uczniów/ studentów ostatnich klas/lat wybiera się królową, a czasami także króla obchodów (przyp. tłum.).

Siedemnaście lat wcześniej

Naprzeciwko Lacy siedziało czternaście osób – wziąwszy pod uwagę fakt, że każda z siedmiu kobiet, które się zjawiły na jej zajęciach, była w ciąży. Niektóre z nich przyszły uzbrojone w zeszyty i ołówki i przez ostatnie półtorej godziny skrzętnie zapisywały wysokość zalecanych dawek kwasu foliowego, nazwy i przyczyny powstawania wad rozwojowych, składniki diet dla przyszłych matek. Podczas omawiania przebiegu prawidłowego porodu dwie z nich pozieleniały na twarzy i musiały gnać do łazienki, nękane porannymi mdłościami, które – co naturalne – rozciągały się na cały dzień; nazywanie ich „porannymi” było równoznaczne z określaniem wszystkich czterech pór roku mianem kanikuły.

Lacy była zmęczona. Dopiero niecały tydzień temu wróciła do pracy po własnym urlopie macierzyńskim i uważała za wielką niesprawiedliwość losu fakt, że jeżeli w ciągu nocy nie musi się zajmować własnym niemowlęciem, to traci sen na sprowadzanie na świat cudzych dzieci. Piersi ją bolały, przypominając natarczywie, że powinna lada moment ściągnąć pokarm, który zostawi jutro opiekunce dla Petera.

Jednak zbyt kochała swoją pracę, aby na dobre z niej zrezygnować. W liceum miała tak wysokie oceny, że bez trudu się dostała na studia medyczne. Zamierzała zostać ginekologiem aż do dnia, w którym sobie uświadomiła, że nie potrafi siedzieć u boku rodzącej i z profesjonalnym dystansem podchodzić do jej cierpienia. Doktorzy wznosili mury między sobą a pacjentami, pielęgniarki te mury burzyły. Postanowiła więc zostać dyplomowaną położną, co dawało jej możliwość koncentrowania się w dużej mierze na przeżyciach emocjonalnych przyszłych matek, a nie jedynie na fizjologicznych symptomach. Pewnie niektórzy lekarze ze szpitala uważali ją za stukniętą, ale ona szczerze wierzyła, że jeżeli pytało się pacjentkę: „Jak się pani czuje?”, nie należało się skupiać na bólach i dolegliwościach, ale objawach świadczących o prawidłowym przebiegu procesów fizjologicznych.

Zza plastikowego modelu stadiów płodu wyciągnęła najnowszy bestseller wśród poradników dla kobiet w ciąży.

– Ile z was widziało tę książkę?

Siedem rąk uniosło się w górę.

– Okay. Nie kupujcie jej. Nie czytajcie. Jeżeli już się znalazła w waszym domu, wyrzućcie ją na śmietnik. Ten poradnik wpoi w was przekonanie, że będziecie krwawić, cierpieć rozliczne bóle, padniecie trupem lub ofiarą tysiąca różnych przypadłości, które się nigdy nie zdarzają w przebiegu prawidłowej ciąży. A wierzcie mi, procent ciąż prawidłowych jest wielokrotnie wyższy, niż chcieliby wam wmówić autorzy tej książki. – Lacy zerknęła w głąb sali, gdzie jedna z kobiet gwałtownie się złapała za bok. Ostry skurcz?

Kobieta była ubrana w czarną garsonkę, a włosy miała gładko ściągnięte na wysokości karku. Ponownie przycisnęła dłoń do talii, ale tym razem wyjęła spod żakietu niewielki pager.

– Ja… przepraszam – powiedziała, podnosząc się z krzesła. – Ale muszę już iść.

– Czy to, czymkolwiek jest, nie mogłoby poczekać jeszcze kilka minut? – spytała Lacy. – Właśnie miałyśmy się wybrać na zwiedzanie oddziału porodowego.

Kobieta wręczyła jej formularze rozdane na początku zajęć z prośbą o wypełnienie.

– Mam sprawę zdecydowanie bardziej niecierpiącą zwłoki – oznajmiła i pośpiesznie wyszła.

– Cóż, to chyba dobry moment, żeby zrobić przerwę na siusiu – zdecydowała Lacy.

Podczas gdy sześć pozostałych kobiet gęsiego wymaszerowało z sali, ona zerknęła na arkusze trzymane w ręku. „Alexandra Cormier”, przeczytała, po czym pomyślała: Tę muszę mieć na oku.

Poprzednim razem Alex broniła Loomisa Bronchettiego w sprawie o włamanie do trzech domów, skąd wyniósł cały sprzęt elektroniczny, który potem próbował opchnąć na ulicach Enfield. I chociaż był dostatecznie sprytny, by obmyślić i wcielić w czyn śmiały plan kradzieży, nie wpadł już na to, że w miasteczku tak małym jak Enfield trefny towar natychmiast wzbudzi poważne podejrzenia.

Okazało się, że ubiegłej nocy Loomis postanowił rozszerzyć swoje kryminalne dossier i w tym celu wraz z kumplami zasadził się na dealera, który nie dostarczył im zadowalającej ilości marihuany. Kiedy już byli na niezłym haju, związali faceta w kij jak prosię i wrzucili do bagażnika samochodu, a Loomis na dokładkę trzasnął gościa kijem baseballowym, rozłupując mu czaszkę i przyprawiając go o konwulsje. Gdy delikwent zaczął się dusić własną krwią, Loomis łaskawie przewrócił go na bok, żeby umożliwić mu oddychanie.

– Nie mogę uwierzyć, że oskarżają mnie o napaść – oznajmił zza krat celi. – Przecież uratowałem temu facetowi życie.

– Cóż – odezwała się Alex. – Zapewne moglibyśmy użyć tego argumentu dla potrzeb obrony, gdyby nie fakt, że właśnie ty spowodowałeś uraz, który ściągnął na niego śmiertelne zagrożenie.

– Musi pani zawrzeć ugodę z prokuratorem na wyrok poniżej roku odsiadki. Nie chcę iść do pierdla stanowego w Concord…

– Ciesz się, że nie zostałeś oskarżony o próbę zabójstwa.

Loomis spiorunował ją wzrokiem.

– Zrobiłem gliniarzom przysługę, usuwając takiego śmiecia z ulic.

Dokładnie to samo można by powiedzieć o Bronchettim, gdyby wlepiono mu karę kilku lat pozbawienia wolności i wysłano go do więzienia stanowego. Ale jej zadanie nie polegało na osądzaniu Loomisa. Miała ciężko pracować na rzecz klienta, bez względu na to, co o nim myślała; chować się za maską beznamiętnego profesjonalizmu, nigdy nie ukazując własnej twarzy; nie dopuścić, by jej odczucia i emocje kolidowały z działaniami na rzecz uniewinnienia Loomisa Bronchettiego.

– Zobaczę, co się da zrobić – obiecała.

Lacy dobrze wiedziała, że każde niemowlę jest inne – każde to maleńka istota z własnymi upodobaniami i dziwactwami, pragnieniami i fobiami. Ale niekiedy miała nadzieję, że drugie podejście do macierzyństwa przyniesie w efekcie latorośl podobną do jej pierworodnego – Joeya, złotego chłopca, na którego widok ludzie się oglądali na ulicy lub wręcz przystawali przy wózku i rozpływali się w zachwytach. Peter był dzieckiem równie ślicznym, ale o wiele bardziej wymagającym. Często płakał, cierpiąc na kolkę, i wówczas jedynym sposobem uspokojenia malucha było zapakowanie go do fotelika samochodowego, który następnie należało postawić na wibrującej suszarce do bielizny. W jednym momencie Peter ssał pierś matki, a już w następnym gwałtownie się prężył i odwracał od niej główkę.

Dochodziła druga w nocy i Lacy próbowała ponownie uśpić synka. W odróżnieniu od Joeya, który zapadał w sen tak gwałtownie, jakby stawiał krok w przepaść, Peter zapierał się przed snem rękami i nogami. Lacy poklepywała go po plecach, masowała wąską przestrzeń między łopatkami, a on i tak wciąż zawodził, wstrząsany przy tym czkawką. Prawdę powiedziawszy, ona też była już bliska płaczu. Przez ostatnie dwie godziny oglądała puszczaną w kółko reklamę japońskich noży, liczyła paski na obiciu poręczy sofy, aż zaczęły jej się rozmywać przed oczami. Była tak wyczerpana, że bolał ją każdy skrawek ciała.

– O co chodzi, mój okruszku? – westchnęła. – Czym mogłabym cię uszczęśliwić?

Według Lewisa, szczęście to pojęcie względne. Większość ludzi wybuchała śmiechem, gdy Lacy wyjaśniała, że jej mąż zajmuje się zawodowo finansową wyceną psychicznego dobrostanu, ale przecież praca wszystkich ekonomistów w gruncie rzeczy polega na przypisywaniu wartości pieniężnej rozmaitym aspektom ludzkiego życia. Koledzy Lewisa ze Sterling College pisali uczone rozprawy na temat materialnego wymiaru poziomu wykształcenia, dostępności do powszechnej opieki zdrowotnej czy satysfakcji z wykonywanego zawodu. Dyscyplina jej męża była nie mniej ważna, tyle że dość nieortodoksyjna. Ale też dzięki niej Lewis był popularnym gościem w stacji Ogólnonarodowego Radia Publicznego, w programie Larry’ego Kinga czy na seminariach korporacyjnych, co dobitnie świadczyło, że dyskusja na temat finansów znacznie zyskuje na atrakcyjności, gdy na dolary przelicza się serdeczny śmiech bądź też chichot wywołany idiotycznym dowcipem o blondynkach. Na przykład w kategoriach poczucia szczęścia regularny seks miał taką samą wartość jak podwyżka rocznej pensji o pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jednakże podobny wzrost płacy nie wzbudziłby równie wielkiej radości beneficjenta, gdyby dostali ją wszyscy inni pracownicy. Na podobnej zasadzie to, co uszczęśliwiało nas kiedyś, nie musiało czynić szczęśliwymi obecnie. Pięć lat temu Lacy oddałaby wszystko za bukiet róż, przyniesiony przez męża; teraz popadłaby w ekstazę, gdyby jej zafundował dziesięciominutową drzemkę.