Szkoda, że cię tu nie ma - Jodi Picoult, Jodi Picoult - ebook + audiobook + książka

Szkoda, że cię tu nie ma ebook

Jodi Picoult

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szukasz opowieści, która pozwoli ci zrozumieć, jak głęboko zmieniły cię ostatnie trzy lata? Oto ona.Diana O’Toole od zawsze działa według ścisłego harmonogramu. Ślub z ukochanym partnerem jeszcze przed trzydziestką, dzieci w ciągu kolejnych pięciu lat i oszałamiająca kariera to najważniejsze cele, które zamierza w najbliższym czasie zrealizować. Choć jeszcze się nie zaręczyła, wie, że wszystko na pewno się uda - jej chłopak, przyszły chirurg, zamierza przecież oświadczyć się podczas wymarzonych wakacji na Galapagos. Diana O’Toole jest perfekcyjną organizatorką, więc na pewno całe jej życie pójdzie zgodnie z planem. Problem w tym, że nie przewidziała jednego - pandemii koronawirusa, która obróci wszystko, w co dotąd wierzyła, do góry nogami. Nagle świat zaczyna przyspieszać - ukochany Finn musi zostać w szpitalu, termin wyjazdu zbliża się nieubłaganie, a zwrot pieniędzy okazuje się niemożliwy. Chcąc nie chcąc, Diana zgadza się więc polecieć w podróż marzeń sama. Rzeczywistość na wyspie mija się jednak z jej oczekiwaniami. Najpierw zgubiony bagaż, potem zamknięty z powodu pandemii hotel, a na koniec zamknięte granice, uniemożliwiające powrót do domu… Diana musi zdać się na znienawidzony łut szczęścia - choć nie zna języka, udaje jej się zaprzyjaźnić z miejscową rodziną i znajduje lokum na czas lockdownu. Niesamowita przyroda wyspy i nowi znajomi sprawiają, że kobieta po raz pierwszy od dawna zagląda w głąb siebie. Przyjdzie czas, że będzie musiała wrócić do siebie. Pytanie tylko, czy taka sama jak dawniej…"Szkoda, że cię tu nie ma" to poruszająca i transcendentna powieść o poszukiwaniu przebłysków światła w ciemności i podążaniu za nimi, gdziekolwiek prowadzą. Jodi Picoult to rzadka, jedna na milion pisarka, której książki zarówno ściskają serce, jak i poszerzają umysł. Jej najnowsze dzieło jest mądre, zaskakujące i całkowicie niezwykłe.Emily Henry, autorka "Beach Read"Silnie sugestywna opowieść o odporności i triumfie ludzkiego ducha.Taylor Jenkins Reid, autorka "Siedmiu mężów Evelyn Hugo" i "Daisy Jones & The Six"

Jodi Picoult(ur. 1966) jest znana każdemu, kto choć raz zwrócił uwagę na półkę z zagraniczną literaturą piękną. Jej książki zostały przetłumaczone na ponad 30 języków i sprzedają się w dziesiątkach milionów egzemplarzy, za każdym razem zajmując pierwsze miejsca na wszystkich najważniejszych listach bestsellerów. Autorka znana jest z poruszania ważkich, często kontrowersyjnych tematów, które rzadko pojawiają się u innych pisarzy. Wśród jej 25 powieści znajdziemy więc choćby legendarne "Bez mojej zgody" - o dziewczynce wykorzystywanej przez rodziców jako dawca krwi dla chorej na białaczkę siostry. "Szkoda, że cię tu nie ma" to jej najnowsza historia, osadzona w świecie pandemii - niezwykle aktualna, pełna jest jednocześnie znanego nam wszystkim smutku i strachu, ale i nadziei na przyszłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 395

Oceny
4,1 (129 ocen)
62
32
28
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Milenaq

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna lektura. Zachęca do refleksji
30
graziapp

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle u picoult na najwyższym poziomie, świetna, mądra, dającą do myślenia książka
30
madzia935

Dobrze spędzony czas

Początek mnie nie zainteresował, potem było dużo lepiej. Polecam.
20
Coconut74

Nie oderwiesz się od lektury

Jodi Picoult jest genialna, a ta powieść mnie kompletnie zaskoczyła!
10
Meleffe

Nie oderwiesz się od lektury

Przenosimy się do początków pandemii i izolacji. Diana utknęła na Galapagos, wyspie, na którą miała wybrać się z przyszłym narzeczonym, ale jako że jest on medykiem, musiał zostać a ją wysłał samą. Na miejscu Diana poznaje Gabriela i jego córkę. i już nie wie, czy chce wracać. Połowa książki to istny zwrot akcji. Gorąco polecam lekturę!
00

Popularność




Tytuł oryginału

Wish You Were Here

Copyright 2021 by Jodi Picoult

All rights reserved.

Thie translation published by arrangement

with Ballantine Books,

an imprint of Random House,

a division of Penguin Random House LLC.

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

Zdjęcie na okładce

© Rosie Hardy / Trevillion Images

Redaktor inicjująca

Magdalena Gołdanowska

Redakcja

Joanna Serocka

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8295-499-9

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Dla Melanie Borinstein,

która wkrótce dołączy do rodziny.

Jeśli kwarantanna, to tylko z Tobą.

Gatunkiem, który przetrwa,

nie jest ani ten najsilniejszy,

ani najinteligentniejszy. Przetrwa ten,

który potrafi się zmieniać.

Karol Darwin

JEDEN

1

13 marca 2020

Kiedy miałam sześć lat, namalowałam kawałek nieba. Mój ojciec należał do garstki konserwatorów, którzy odnawiali sklepienie w głównym holu Grand Central – turkusowy firmament usiany migoczącymi konstelacjami. O tak późnej porze już dawno powinnam spać, lecz ojciec zabrał mnie do pracy, gdyż matki jak zwykle nie było w domu.

Pomógł mi wejść na rusztowanie, skąd patrzyłam, jak pracuje na oczyszczonym fragmencie turkusowej farby. Spoglądałam na gwiazdy przedstawiające smugę Drogi Mlecznej, złociste skrzydła Pegaza, wzniesioną maczugę Oriona, splątane Ryby. Ojciec mówił, że fresk powstał w 1913 roku. Przeciekający dach zniszczył gips i w 1944 roku odtworzono malowidło na deskach przymocowanych do sklepionego pułapu. Pierwotnie zamierzano zdjąć je do renowacji, ale zawierało azbest, więc konserwatorzy przystąpili do pracy uzbrojeni w waciki i roztwór czyszczący, usuwając dekady zanieczyszczeń.

Odsłonili historię. Spod warstwy brudu wyłoniły się podpisy, notatki i żarciki pozostawione przez artystów i zrozumiałe tylko dla nich samych, ukryte wśród konstelacji. Daty upamiętniające śluby i zakończenie drugiej wojny. Nazwiska żołnierzy. Opodal Bliźniąt uwieczniono datę narodzin bliźniaków.

Zodiak namalowano przez pomyłkę w lustrzanym odbiciu, lecz zamiast usunąć błąd, ojciec skrupulatnie go wzmocnił. Tamtego wieczoru pracował nad małym kwadratem kosmosu i złocił gwiazdy. Pokrył żółte punkciki klejem, po czym umieścił na nich złote płatki, lekkie niczym oddech. Następnie zwrócił się do mnie. „Diano”, powiedział, wyciągając rękę, i stanęłam przed nim, pod osłoną jego ciała. Podał mi pędzel, którym miałam przejechać po folii, żeby ją przytwierdzić. Pokazał, jak delikatnie potrzeć ją kciukiem, by uwiecznić galaktykę, którą stworzył.

W północno-zachodnim rogu dworca, gdzie błękitny sufit styka się z marmurową ścianą, konserwatorzy pozostawili ciemny skrawek, dwadzieścia centymetrów na dziesięć. Robią tak, na wypadek gdyby historycy musieli zbadać pierwotną kompozycję. Jedyną miarą postępu jest świadomość, od czego zaczęliśmy.

Ilekroć jestem na Grand Central, myślę o ojcu. O tym, jak ruszyliśmy tamtej nocy, ręka w rękę, a nasze dłonie lśniły, jakbyśmy ukradli gwiazdy.

Jest piątek trzynastego, i wszystko jasne. Żeby dojechać od Sotheby’s na Upper East Side do Ansonii, muszę wsiąść do Q na Times Square, a potem jedynką do centrum, więc jadę w złym kierunku, zanim ruszę w dobrym.

Nie znoszę się cofać.

Zwykle poszłabym przez Central Park, ale mam na nogach nowe buty, które obcierają mi pięty; nie włożyłabym ich, wiedząc, że zostanę wezwana przez Kitomi Ito. Dlatego jadę komunikacją miejską. Coś mi nie gra, choć w pierwszej chwili nie umiem tego określić.

Jest cicho. Zazwyczaj przedzieram się przez tłum turystów, którzy słuchają ulicznego śpiewaka albo kwartetu smyczkowego. Dziś jednak atrium świeci pustką.

Wczoraj wieczorem teatry na Broadwayu zawiesiły spektakle na miesiąc po tym, jak wykryto covid u jednego z portierów. Dmuchają na zimne. Tak przynajmniej stwierdził Finn: w Szpitalu Prezbiteriańskim, w którym jest rezydentem, nie odnotowano takiego przypływu pacjentów z koronawirusem jak w stanie Waszyngton, we Włoszech i Francji. W całym mieście jest tylko dziewiętnaście przypadków, oznajmił, kiedy oglądaliśmy wiadomości i zastanawiałam się głośno, czy już powinniśmy zacząć panikować. „Myj ręce i nie dotykaj twarzy”, uciął. „Wszystko będzie dobrze”.

W śródmiejskim metrze też pustki. Wysiadam na Siedemdziesiątej Drugiej i mrugając jak kret, wyłaniam się spod ziemi, po czym ruszam żwawym, nowojorskim krokiem. Ansonia wznosi się w całej okazałości jak rozsierdzony dżin, z ornamentowym podbródkiem zadartym wyzywająco ku niebu. Chwilę stoję na chodniku, podziwiając mansardowy dach i okazałą sylwetę rozpartą od Siedemdziesiątej Trzeciej do Siedemdziesiątej Czwartej Ulicy. Na parterze mieszczą się sklepy North Face i American Apparel, ale nie zawsze było tutaj tak pretensjonalnie. Kitomi wspomniała, że gdy wprowadzili się z Samem w latach siedemdziesiątych, w budynku roiło się od jasnowidzów i spirytystów, znajdował się tu również klub dla swingersów, z salą orgii, bufetem i barem dla gości. „Wpadaliśmy tam z Samem co najmniej raz w tygodniu”, dodała.

Nie było mnie na świecie, gdy powstał zespół Nightjars, utworzony przez Sama i Williama Punta, współautora tekstów, wraz z dwójką szkolnych kolegów ze Slough w Anglii. Ani gdy ich pierwszy album gościł trzydzieści tygodni na liście magazynu „Billboard”, i gdy brytyjski kwartet pojawił się w „The Ed Sullivan Show”, rozpętując histerię wśród młodych Amerykanek. Ani kiedy dziesięć lat później Sam ożenił się z Kitomi Ito i gdy zespół rozpadł się kilka miesięcy po ukazaniu się ich ostatniej płyty, na okładce której nadzy Kitomi i Sam siedzą w pozach z obrazu wiszącego nad ich łóżkiem. Nie było mnie również na świecie, gdy kolejne trzy lata później Sam zginął na schodach tego właśnie budynku, zamordowany przez psychicznie chorego, który rozpoznał go z kultowej okładki.

Ale znam tę historię, jak każdy.

Odźwierny uśmiecha się grzecznie, konsjerż na mój widok podnosi głowę.

– Przyszłam do Kitomi Ito – oznajmiam bez mrugnięcia okiem i podsuwam mu akredytację.

– Czeka na panią – odpowiada konsjerż. – Piętro…

– Osiemnaste. Wiem.

W Ansonii mieszkało wiele znanych osób – od Babe’a Rutha przez Theodore’a Dreisera i Toscaniniego po Natalie Portman – ale Kitomi i Sam Pride są prawdopodobnie najsłynniejsi. Gdyby to mój mąż zginął przed wejściem do naszego apartamentowca, raczej nie zabawiłabym tu kolejnych trzydziestu lat, ale to tylko ja. Zresztą Kitomi wreszcie się wyprowadza i właśnie dlatego najbardziej osławiona rockowa wdowa świata ma w komórce mój numer.

Czym jest moje życie?, myślę, oparta w windzie.

Kiedy w przeszłości pytano mnie, co chciałabym robić, gdy dorosnę, miałam gotową odpowiedź. Stała praca, ślub przed trzydziestką, w ciągu kolejnych pięciu lat wszystkie dzieci. Płynna znajomość francuskiego i podróż przez Stany po Route 66. Ojciec śmiał się z mojej listy. „Nieodrodna córka swojej matki”, stwierdził.

Nie uważałam tego za komplement.

Poza tym, gwoli ścisłości, wszystko idzie według planu. Jestem specjalistką w Sotheby’s – Sotheby’s! – a Eva, moja szefowa, jasno dała do zrozumienia, że po aukcji obrazu Kitomi najpewniej dostanę awans. Jeszcze się nie zaręczyłam, lecz gdy w weekend skończyły mi się czyste skarpetki i chciałam pożyczyć jedną parę od Finna, znalazłam pierścionek w głębi jego szuflady z bielizną. Jutro jedziemy na wakacje i Finn mi się oświadczy. Jestem tego tak pewna, że poszłam dziś na paznokcie zamiast na lunch.

I mam dwadzieścia dziewięć lat.

Winda otwiera się na korytarz Kitomi, ściany są pomalowane w czarno-białe kwadraty jak wielka szachownica. Pani domu wita mnie w dżinsach, glanach i różowym, jedwabnym szlafroku, ze strzechą siwych włosów oraz w swoich słynnych fioletowych okularach w kształcie serca. Zawsze przypominała mi strzyżyka, lekkiego i ruchliwego. Myślę o tym, jak posiwiała z dnia na dzień z rozpaczy po śmierci Sama. Myślę o zdjęciach, na których stoi na chodniku, bez tchu.

– Diano! – mówi, jakby witała starą przyjaciółkę.

Następuje niezręczna chwila, gdy odruchowo wyciągam rękę na powitanie i przypominam sobie, że to już niewskazane, więc tylko macham niezdarnie.

– Witaj, Kitomi – odpowiadam.

– Bardzo się cieszę, że mogłaś przyjść.

– Nie ma sprawy. Wielu klientów woli przekazać dokumenty do rąk własnych.

Widzę go na końcu korytarza, ponad jej ramieniem: obraz Toulouse-Lautreca to jedyny powód naszej znajomości. Na jej ustach pojawia się uśmiech, gdy podąża za moim spojrzeniem.

– Nic nie poradzę – rzucam. – Nie mogę się na niego napatrzeć.

Dostrzegam dziwny błysk na jej twarzy.

– W takim razie powinnaś się lepiej przyjrzeć – mówi i prowadzi mnie w głąb mieszkania.

W latach 1892–1895 Henri Toulouse-Lautrec wstrząsnął światkiem impresjonistów, wprowadzając się do burdelu i malując śpiące prostytutki. Włóżku, jedno z najsłynniejszych dzieł tego cyklu, wisi w Muzeum Orsay. Pozostałe sprzedano prywatnym kolekcjonerom za dziesięć i dwanaście milionów dolarów. Obraz w domu Kitomi ewidentnie należy do serii, a jednak wyraźnie odstaje od reszty.

Przedstawia kobietę i mężczyznę. Ona siedzi naga, oparta o wezgłowie, kołdra opadła jej do pasa. Za wezgłowiem wisi lustro, w którym odbija się druga postać, sam Tou­louse-Lautrec, również nagi, po przeciwnej stronie łóżka, z pościelą skłębioną na kolanach i tyłem do widza, wpatrzony w towarzyszkę, która odwzajemnia jego spojrzenie. Całość jest intymna i publiczna zarazem, jakby widzowie byli podglądaczami.

Kiedy Nightjarsi wydali swój ostatni album, „Twelfth of Never”, na okładce znalazła się Kitomi z odkrytym biustem, oparta o wezgłowie i wpatrzona w Sama, którego szerokie plecy zajmują jedną trzecią zdjęcia. Nad łóżkiem w miejscu lustra wisi obraz, który inscenizują.

Wszyscy znają tę okładkę. Wszyscy wiedzą, że Sam kupił ten obraz dla Kitomi w prezencie ślubnym.

Niewielu jednak wie, że sprzedaje go teraz za pośrednictwem Sotheby’s i to ja sfinalizowałam umowę.

– Nadal wybierasz się na wakacje? – pyta Kitomi, wyrywając mnie z zamyślenia.

Opowiadałam jej o wyjeździe? Niewykluczone. Ale nie mam bladego pojęcia, dlaczego to miałoby ją obchodzić.

Chrząkam (nie płacą mi za rozpływanie się nad sztuką, ale za jej sprzedawanie) i przylepiam uśmiech do twarzy.

– Tylko na dwa tygodnie, zaraz po moim powrocie przygotowania do aukcji ruszają pełną parą. – Mam dziwną pracę: muszę namawiać klientów, aby rozstali się z ukochanymi dziełami, co oznacza, że wygłaszam peany na cześć tych ostatnich, zapewniając właścicieli, że sprzedaż to słuszna decyzja. – Co do transportu, nie musisz się obawiać – zapewniam. – Osobiście wszystkiego dopilnuję, będę przy pakowaniu i rozpakowywaniu. – Przenoszę wzrok z powrotem na obraz. – Znajdziemy mu najlepszy dom – obiecuję. – No dobrze. Zajmiemy się dokumentami?

Kitomi wygląda przez okno i odwraca się do mnie.

– A właśnie, skoro o nich mowa…

– Jak to, nie chce sprzedać? – Eva patrzy na mnie znad okularów w rogowej oprawie. Eva St. Clerck, moja szefowa, mentorka, legenda. Zawiaduje sprzedażą w dziale Imp Now – impresjonizmu i sztuki nowoczesnej – jest dla mnie wzorem, i dotąd odpowiadała mi rola pilnej uczennicy pod jej skrzydłami.

Mruży oczy.

– Wiedziałam. Dotarł do niej ktoś z Christie’s1.

Kitomi współpracowała dawniej z Christie’s, naszym największym rywalem. Właściwie to wszyscy zakładali, że Toulouse-Lautreca też sprzeda za ich pośrednictwem… dopóki nie zrobiłam czegoś, do czego nie byłam upoważniona, i ją od tego pomysłu odwiodłam.

– To nie Christie’s…

– Phillips? – drąży Eva, unosząc brwi.

– Nie. Żaden z nich. Chce przeczekać – tłumaczę. – Jest zaniepokojona wirusem.

– Dlaczego? – dziwi się Eva. – Obraz go nie złapie.

– Ale kupujący mogą, podczas aukcji.

– Już ja jej to wyperswaduję – mówi Eva. – Na miłość boską, Clooneyowie są zainteresowani, Beyoncé z Jay-Z też.

– Denerwuje się też z powodu zachwiania na giełdzie. Uważa, że to nie koniec. Woli odczekać… na wszelki wypadek.

Eva pociera skronie.

– Przecież wiesz, że rozpuściliśmy wici – oświadcza. – „New Yorker” zamieścił artykuł na ten temat.

– Kitomi potrzebuje więcej czasu, to wszystko – kwituję.

Eva odwraca wzrok, jakby straciła zainteresowanie moją osobą.

– Możesz iść – rzuca.

Opuszczam jej gabinet i ruszam labiryntem korytarzy wyłożonym książkami, z których czerpię wiedzę o sztuce. Pracuję w Sotheby’s od sześciu i pół roku, siedmiu, licząc staż, kiedy uczęszczałam jeszcze do Williams College. Zaraz po licencjacie poszłam na studia magisterskie, zaczęłam tu jako stażystka, po czym zostałam młodszą asystentką do spraw katalogowania w dziale impresjonizmu, przygotowując wstępne opisy wystawianych obrazów. Sprawdzałam, nad czym artysta pracował w tym samym okresie i jaką cenę osiągają podobne dzieła, czasem sporządzałam notkę do katalogu. Mimo globalnej cyfryzacji świat sztuki nadal wydaje katalogi na papierze, wymuskane, piękne i bardzo, ale to bardzo ważne. Obecnie, jako specjalistka, robię za Evę inne rzeczy: oglądam dzieła in situ, szukając ewentualnych usterek, tak jak ogląda się wypożyczany samochód przed podpisaniem umowy, asystuję przy pakowaniu i podczas transportu, niekiedy uczestniczę w spotkaniach z potencjalnymi klientami.

Gdy idę korytarzem, zza jednych drzwi wyłania się czyjaś ręka i wciąga mnie do bocznego pomieszczenia.

– Jezu. – Omal nie wpadam na Rodneya, mojego najlepszego kumpla w Sotheby’s. Podobnie jak ja zaczynał jako stażysta, w przeciwieństwie do mnie nie skończył jednak w marketingu, tylko projektuje i pomaga aranżować wnętrza, w których wystawiane są dzieła.

– Czy to prawda? – pyta. – Obraz Nightjarsów przeszedł ci koło nosa?

– Po pierwsze, to nie obraz Nightjarsów, tylko Kitomi Ito. Po drugie, jakim cudem tak szybko się dowiedziałeś?

– Skarbie, plotka jest dźwignią tej branży – oświadcza Rodney. – I rozprzestrzenia się jak grypa. – Robi pauzę. – Albo koronawirus.

– Nie, Toulouse-Lautrec nie przeszedł mi koło nosa. Kitomi woli poczekać, aż sytuacja się uspokoi.

Rodney krzyżuje ręce na piersi.

– Zapomnij. Burmistrz ogłosił wczoraj stan wyjątkowy.

– Finn twierdzi, że w mieście odnotowano tylko dziewiętnaście przypadków – zaznaczam.

Rodney patrzy na mnie z mieszaniną litości i niedowierzania, jakbym oznajmiła, że nadal wierzę w Świętego Mikołaja.

– Odpalę ci jedną rolkę papieru – oznajmia.

Przenoszę wzrok na ścianę za jego plecami, na której widnieje sześć różnych odcieni złotej farby.

– Który ci się podoba? – pyta.

Wskazuję na jeden ze środkowych pasków.

– Serio? – upewnia się Rodney i mruży oczy.

– Na co to?

– Wystawę średniowiecznych rękopisów. Private sale.

– W takim razie ten. – Wskazuję na sąsiedni, na oko identyczny pasek. – Chodź ze mną do Sant Ambroeus – dorzucam błagalnie. To kawiarnia na górze Sotheby’s, może kanapka z szynką i mozzarellą wymaże wspomnienie wyrazu twarzy Evy.

– Nie mogę. Dziś jadę na popcornie.

W świetlicy mamy prażoną kukurydzę do dyspozycji i tylko tym się żywimy w ciężkie dni.

– Rodney – słyszę własny głos. – Mam przechlapane.

Kładzie mi dłonie na ramionach, po czym obraca mnie i prowadzi do przeciwnej ściany, gdzie nadal wisi lustrzana płytka po poprzedniej instalacji.

– Co widzisz?

Patrzę na swoje włosy, zbyt rude jak na mój gust, i szaro­niebieskie oczy. Szminka się starła, twarz nosi upiorny odcień zimowej bladości, a na kołnierzyku bluzki mam dziwną plamę.

– Kogoś, kto może pożegnać się z awansem.

– Ciekawe – odpowiada Rodney. – Bo ja widzę kogoś, kto jutro jedzie na wakacje i powinien mieć w dupie Kitomi Ito, Evę St. Clerck i Sotheby’s. Skup się na egzotycznym raju, drinkach z parasolką i zabawie w lekarza ze swoim chłopakiem…

– Prawdziwi lekarze nie robią takich…

– …i nurkowaniu z helodermami arizońskimi…

– Legwanami morskimi.

– Jak zwał, tak zwał. – Rodney obejmuje mnie i patrzy na nas w lustrze. – Diano, za dwa tygodnie, po twoim powrocie, wszyscy będą już żyć innym skandalem. – Uśmiecha się łobuzersko. – A teraz leć po krem z filtrem i spadaj.

Śmieję się, a Rodney bierze wałek i zamalowuje złote paski wybranym przeze mnie odcieniem. Kiedyś mi mówił, że na ścianach domów aukcyjnych widnieje czasem trzydziestocentymetrowa warstwa farby, ponieważ ciągle są przemalowywane.

Zamykam drzwi, zadając sobie w duchu pytanie, jaki odcień pierwotnie nosiły ściany i czy ktoś to w ogóle pamięta.

Do Hastings-on-Hudson, miejscowości na północnych obrzeżach Nowego Jorku, można dojechać linią północną z Grand Central. Tym sposobem po raz drugi tego dnia jadę do centrum.

Tym razem jednak odwiedzam główną halę dworca i staję pod skrawkiem nieba, który malowałam z ojcem, spoglądam na odwrócony zodiak i piegi gwiazd lśniących na sklepieniu. Wyciągam szyję i patrzę, aż kręci mi się w głowie i niemal słyszę w uszach głos ojca.

Minęły cztery lata, odkąd zmarł; przyjeżdżam tu, ilekroć mam odwiedzić matkę, jakby to wspomnienie było moją tarczą ochronną.

Właściwie nie wiem, po co do niej jadę. W ogóle o mnie nie pytała, a poza tym to nie należy do naszych zwyczajów. W zasadzie nie byłam u niej trzy miesiące.

Może dlatego jadę.

The Greens to dom opieki położony kilka minut spacerem od dworca w Hastings-on-Hudson, co stanowi jeden z powodów, dla których go wybrałam, gdy matka zjawiła się jak grom z jasnego nieba po latach ciszy w eterze. Oczywiście nie buchała matczynym ciepłem. Była problemem, który należało rozwiązać.

Ceglany budynek pasuje do otoczenia, które wygląda jak żywcem przeniesione z Nowej Anglii. Po obu stronach ulicy rosną drzewa, obok znajduje się biblioteka. Ułożona półkoliście kostka brukowa prowadzi do wejścia. Dopiero gdy otworzą ci domofonem, widok korytarzy oznaczonych kolorami i zdjęć na drzwiach podopiecznych nie pozostawia złudzeń, że to ośrodek dla ludzi z demencją.

Odmeldowuję się w recepcji i mijam kobietę człapiącą do jasno oświetlonej pracowni plastycznej pełnej farb, gliny i rękodzieła. O ile wiem, matka nigdy nie wzięła udziału w zajęciach.

Stosują tu przeróżne metody ułatwienia życia podopiecznym. Drzwi przeznaczone dla nich mają jaskrawożółte framugi, których nie sposób przeoczyć, pomieszczenia dla personelu bądź magazynowe pokryto malowidłami przedstawiającymi roślinność albo półki z książkami. Ponieważ wejścia do mieszkań wyglądają podobnie, na każdym umieszczono duże zdjęcie, które oznacza coś dla lokatora: przedstawia członka rodziny, ulubione miejsce lub ukochanego czworonoga. W przypadku mojej matki to jedna z jej najsłynniejszych fotografii: widać na niej uchodźcę, który przypłynął z Kuby na tratwie i trzyma w objęciach bezwładne ciało odwodnionego syna. Obraz jest ponury i groteskowy, emanuje bólem. Innymi słowy, właśnie z takich zdjęć słynęła Hannah O’Toole.

Drzwi do części mieszkalnej otwiera się kodem z obu stron. (Od wewnątrz zawsze otacza cię grono duszyczek, które usiłują podejrzeć kod i wyprysnąć na wolność). Pokoje nie są zamykane na klucz. Kiedy wchodzę do matki, wita mnie schludna, niezagracona przestrzeń. Gra telewizor – jak zawsze – i leci teleturniej. Matka siedzi na tapczanie z rękami na podołku, jak na kotylionie w oczekiwaniu na zaproszenie do tańca.

Jest młodsza od pozostałych. W czarnych włosach lśni pojedyncze siwe pasmo, ale tkwi tam od zawsze. Wygląda z grubsza tak samo jak dawniej, wyjąwszy jej bezruch. Poruszała się bez przerwy, w stanie ciągłej gotowości: gestykulowała, poprawiała obiektyw, chowała się przed nami w jakimś zakątku globu, aby uwiecznić rewolucję albo kataklizm.

Za nią znajduje się osłonięty ganek, który przesądził o wyborze The Greens. Uznałam, że dla osoby, która spędziła większość życia poza domem, zamknięta przestrzeń domu opieki będzie koszmarem. Ganek jest bezpieczny, gdyż nie ma drzwi, lecz roztacza się z niego widok: wprawdzie tylko na trawnik, za którym rozciąga się parking, ale zawsze.

Jej pobyt w tym ośrodku kosztuje majątek. Gdy zjawiła się u mnie z dwoma policjantami, którzy zgarnęli ją, gdy spacerowała w szlafroku po Central Parku, nawet nie wiedziałam, że wróciła do Nowego Jorku. Znaleźli mój adres w jej portfelu, wydarty ze starej koperty po kartce świątecznej. „Czy zna pani tę kobietę?”, zapytał jeden z policjantów.

Rozpoznałam ją, ma się rozumieć. Ale nie mogę powiedzieć, żebym ją znała.

Kiedy stało się jasne, że ma demencję, Finn zapytał, co zamierzam. „Nic”, odparłam. W przeszłości wcale się mną nie interesowała, dlaczego teraz miałabym brać ją sobie na kark? Pamiętam jego minę, gdy zrozumiał, że być może miłość to dla mnie coś za coś. Nie chciałabym więcej oglądać tej miny, ale znam swoje ograniczenia i nie dysponuję odpowiednimi funduszami, aby zająć się kimś z wczesnym alzheimerem. Dlatego zrobiłam to, co należało zrobić, pomówiłam z jej neurologiem i przejrzałam ulotki różnych ośrodków. The Greens był najlepszy, ale kosztowny. Koniec końców spakowałam rzeczy z jej mieszkania, a Sotheby’s wystawiło na aukcji zdjęcia ze ścian, co zapewniło rentę na opłacenie nowego lokum.

Nie umknęła mi ironia losu, że rodzic, za którym rozpaczliwie tęskniłam, odszedł, a ten, na którym mi nie zależało, stał się nierozerwalnie ze mną związany na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Teraz przyklejam uśmiech do twarzy i siadam obok matki na tapczanie. Mogę policzyć na palcach obu rąk, ile razy u niej byłam, odkąd tu zamieszkała, lecz dokładnie pamiętam wskazówki personelu: zachowuj się tak, jakby cię znała, a nawet jeśli nie pamięta, dostosuje się do sytuacji i zachowa przyjaźnie. Gdy za pierwszym razem na pytanie, kim jestem, odpowiedziałam „Twoją córką”, wstrząśnięta przewróciła krzesło i rozcięła sobie czoło.

– Kto wygrywa w Kole fortuny? – pytam i rozsiadam się jak stały bywalec.

Obrzuca mnie spojrzeniem, w którym dostrzegam zmieszanie, jak migająca lampka kontrolna, ale to zaraz mija.

– Pani w różowej koszuli – oznajmia. Ściąga brwi i próbuje mnie umiejscowić. – Czy jesteś…

– Kiedy przyszłam ostatnio, była ładna pogoda – przerywam, dając do zrozumienia, że to nie moja pierwsza wizyta. – Dzisiaj też jest ciepło? Może otworzymy drzwi?

Przytakuje, a ja podchodzę do wyjścia na ganek. Nie zasunęła zamka.

– Masz go zamykać – przypominam.

Nie ma obaw, że wyjdzie i zabłądzi, ale niepokoi mnie wizja drzwi otwartych od środka.

– Wybieramy się dokądś? – pyta, gdy do środka wpada powiew świeżego powietrza.

– Nie dziś – odpowiadam. – Ale ja jutro wyjeżdżam. Na Galapagos.

– Byłam tam. – Matka się ożywia, łapiąc zerwaną nić wspomnienia. – Mają tam żółwia. Samotny George. Ostatni przedstawiciel swojego podgatunku. Wyobraź sobie być ostatnim czymś na całym świecie.

Nie wiedzieć czemu, ściska mnie w gardle.

– On umarł – mówię.

Matka przechyla głowę.

– Kto?

– Samotny George.

– Jaki George? – Matka mruży oczy. – I coś ty za jedna?

To zdanie rani mnie do żywego.

Nie wiem, dlaczego tak boli, że teraz zapomina, jeśli właściwie wcale mnie nie znała.

Gdy Finn wraca ze szpitala, leżę pod kołdrą w ulubionej flanelowej koszuli i dresach, z laptopem na kolanach. Dzisiejszy dzień mnie przytłoczył. Finn siada obok, oparty o wezgłowie. Jego złociste włosy są wilgotne, co oznacza, że wykąpał się przed wyjściem ze Szpitala Prezbiteriańskiego, gdzie jest rezydentem na oddziale chirurgii. Wciąż ma na sobie fartuch, który podkreśla umięśnione ramiona z konstelacją piegów. Zerka na monitor, a potem na puste pudełko po lodach.

– Oho – mówi. – Pożegnanie zAfryką… i lody orzechowe. Z grubej rury.

Opieram głowę na jego ramieniu.

– Miałam okropny dzień.

– Nie, to ja miałem okropny dzień – odpowiada Finn.

– Straciłam obraz – informuję.

– Straciłem pacjentkę.

Jęczę.

– Wygrałeś. Zawsze wygrywasz. Nie reanimuje się z powodu sztuki.

– Nie, w zasadzie to zgubiłem pacjentkę. Starsza kobieta z DLB zwiała mi przed operacją woreczka żółciowego.

– Dywizja lotnictwa bombowego?

Finn uśmiecha się lekko.

– Otępienie z ciałami Lewy’ego.

Siłą rzeczy myślę o matce.

– Znalazłeś ją?

– Ochrona znalazła – mówi Finn. – Zawędrowała na porodówkę.

Ciekawe, co ją tam poniosło: błąd nawigacji czy może widmo wspomnienia, prawie niewidoczne dla oka.

– W takim razie ja wygrywam – kwituję i przedstawiam mu skróconą wersję spotkania z Kitomi Ito.

– Jeszcze nic straconego – oznajmia Finn. – I tak dostaniesz awans, gdy w końcu zdecyduje się na sprzedaż.

Najbardziej kocham w nim (no dobrze, to jedna z rzeczy, które w nim najbardziej kocham) jego zrozumienie dla moich sprecyzowanych planów na przyszłość. Ma własne. Co więcej, nasze plany się pokrywają: udane życie zawodowe, następnie dwójka dzieci, a potem odnowione gospodarstwo za miastem. Audi TT. Springer spaniel angielski plus adoptowany kundelek. Pół roku za granicą. Poduszka finansowa, żeby kupić opony zimowe i pokryć naprawę dachu. Miejsce w zarządzie schroniska dla bezdomnych, szpitala bądź fundacji na rzecz chorych na raka, które chcą ulepszyć świat. Osiągnięcie czegoś, co sprawi, że ktoś zapamięta moje nazwisko.

(Myślałam, że stanie się to za sprawą obrazu Kitomi Ito).

Jeśli małżeństwo to jarzmo łączące dwoje ludzi w tandem, wówczas moi rodzice byli wołami, które ciągnęły w przeciwne strony, a ja utknęłam dokładnie pośrodku. Nigdy nie rozumiałam, jak można się z kimś związać, mając tak różne oczekiwania wobec przyszłości. Ojciec marzył o rodzinie, dla niego sztuka była środkiem utrzymania córki. Matka marzyła o sztuce, uważała rodzinę za kulę u nogi. Wierzę w miłość, ale żadne uczucie nie pokona takiej przepaści.

W życiu sprawy dzieją się bez zapowiedzi, co nie znaczy, że nie można mieć planu w kieszeni. I tak, kiedy wielu naszych znajomych nadal zdobywa kosztowne tytuły naukowe, skacze z kwiatka na kwiatek lub szuka podniet, Finn i ja mamy plany. Łączy nas nie tylko zarys ogólny, ale i marzenia, gdyż oboje chcielibyśmy zrobić to samo przed śmiercią. Przebiec maraton. Umieć odróżnić dobre cabernet od kiepskiego. Obejrzeć wszystkie dwieście pięćdziesiąt najlepszych filmów z rankingu IMDb. Zostać ochotnikami na Iditarod, wyścigu psich zaprzęgów. Pokonać pieszo część szlaku Appalachów. Zobaczyć pola tulipanów w Holandii. Nauczyć się surfować. Obejrzeć zorzę polarną. Przejść na emeryturę przed pięćdziesiątką. Odwiedzić wszystkie miejsca z listy światowego dziedzictwa UNESCO.

Zaczynamy od Galapagos, piekielnie drogiej wyprawy jak dla dwojga nowojorskich milenialsów, cena samych biletów lotniczych jest horrendalna. Ale odkładaliśmy na nią cztery lata, a dzięki ofercie, którą znalazłam w sieci, zmieściła się w naszym budżecie, tyle że spędzimy czas w jednym miejscu zamiast droższego pływania z wyspy na wyspę.

I gdzieś pośród zastygłej lawy Finn klęknie na kolano, a ja zatonę w oceanie jego oczu i powiem „tak, niech rozpocznie się reszta naszego życia”.

Mimo planu, którego się trzymam, czuję, że ugrzęzłam w miejscu, czekając na kolejny przełom. Mam pracę, ale nie awans. Chłopaka, ale nie rodzinę. Jak wówczas gdy Finn gra w jedną ze swoich gier wideo i nie może przejść na następny poziom. Wizualizowałam, manifestowałam i afirmowałam. Finn ma rację. Nie dopuszczę, aby drobna przeszkoda w postaci zwątpienia Kitomi pokrzyżowała mi plany.

Nam plany.

Finn całuje mnie w czubek głowy.

– Przykro mi, że straciłaś obraz.

– Przykro mi, że zgubiłeś pacjentkę.

Bezwiednie splata palce z moimi.

– Ona kaszlała – bąka.

– Myślałam, że przyszła na usunięcie woreczka.

– Bo przyszła. Ale kaszlała. Wszyscy słyszeli. A ja… – patrzy na mnie zawstydzony – się wystraszyłem.

Ściskam jego rękę.

– Myślałeś, że ma covid?

– Tak. – Potrząsa głową. – I dlatego zamiast pójść prosto do niej, zajrzałem najpierw do dwojga innych pacjentów. A jej znudziło się czekanie… i poszła. – Krzywi się. – Ma kaszel palacza i woreczek żółciowy do usunięcia, a ja, zamiast myśleć o jej zdrowiu, troszczyłem się o własne.

– Nie bierz sobie tego za złe.

– Jak to? Składałem przysięgę. Jakby strażak mówił, że nie wejdzie do płonącego budynku, bo mu za gorąco.

– Myślałam, że w mieście jest tylko dziewiętnaście przypadków.

– Dzisiaj – podkreśla Finn. – Ale mój lekarz prowadzący straszy, że do poniedziałku izba przyjęć będzie pękać w szwach. Uczyłem się godzinę, jak wkładać kombinezon ochronny.

– Chwała Bogu, że wyjeżdżamy – kwituję. – Urlop przyda się nam obojgu.

Finn nie odpowiada.

– Nie mogę się doczekać, aż będziemy na plaży i zapomnimy o wszystkich problemach.

Cisza.

– Finn – mówię.

Odsuwa się, żeby spojrzeć mi w oczy.

– Diano – rzuca – ty masz jechać.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Obok Sotheby’s jeden z największych światowych domów auk­cyjnych.