Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowsza powieść autorki międzynarodowych bestsellerów!
Picoult po mistrzowsku zgłębia naturę rodziny: miłość oraz siłę – i cenę, jaką czasem trzeba za nie zapłacić.
Luke Warren jest badaczem wilków. Pisze o nich, studiuje ich zachowania, a kiedyś nawet z nimi zamieszkał. Pod wieloma względami są mu bliższe niż własna rodzina, z którą właściwie nie ma kontaktu, odkąd żona go rzuciła, a syn Edward wyjechał.
Niespodziewanie Luke zostaje ciężko ranny w wypadku samochodowym, a wraz z nim siostra Edwarda, Cara. Nagle wszystko się zmienia: Edward musi wrócić do domu, który opuścił przed laty, i razem z siostrą podjąć decyzję co do leczenia ojca. Nie ma łatwych odpowiedzi, za to pojawiają się pytania: jakie tajemnice skrywa przed sobą rodzeństwo? Co stoi za pragnieniem, by pozwolić ojcu umrzeć… lub utrzymać go przy życiu za wszelką cenę? Czego życzyłby sobie sam Luke? I przede wszystkim, na ile zapomnieli to, o czym zawsze pamięta wilk: że członkowie stada potrzebują siebie nawzajem, a przetrwanie czasem idzie w parze z ofiarą?
Pierwsze miejsce na listach bestsellerów „The New York Times” i „Los Angeles Times”!
Pobudza wyobraźnię, prowokuje, stawia trudne pytania… wśród popularnych autorek tylko Jodi Picoult potrafi pisać w tak bezkompromisowy, a jednocześnie ujmujący sposób. Każda nowa powieść jest lepsza od poprzedniej.
„People Magazine”
Powieści Picoult są genialne w skromny, bezpretensjonalny sposób.
Stephen King
Picoult powraca z dwoma prowokacyjnymi pytaniami: Czy człowiek może dołączyć do stada wilków? Oraz: kto ma prawo decydować o życiu i śmierci?
„Publishers Weekly”
Imponujące opisy natury wilków, zachowań stadnych i hierarchii, która o nich decyduje, sprawiają, że powieść Picoult jest niezwykle prawdziwa oraz bogata w sensie psychologicznym i poznawczym… To historia, która może złamać wam serce, ale od której nie będziecie się mogli odwrócić.
„Image Magazine”
Jodi Picoult jest autorką dziewiętnastu powieści, w tym bestsellerowych „Bez mojej zgody”, „Krucha jak lód”, „W naszym domu”. Jej książki przełożono na 34 języki, zajmują one pierwsze miejsca na listach bestsellerów na całym świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Tytuł oryginału
LONE WOLF
First published by Atria Books, a Division of Simon & Schuster Inc.
Copyright © 2012 by Jodi Picoult
All rights reserved
Projekt okładki
Ewa Wójcik
Zdjęcie na okładce
© PhotoAlto Agency/Getty Imagesflash Press Media
Redaktor prowadzący
Katarzyna Rudzka
Redakcja
Lucyna Łuczyńska
Korekta
Grażyna Nawrocka
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7839-382-5
Warszawa 2012
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa,
ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o. o.
Dla Josha, Alexa i Matthew PicoultCiocia Was kocha. Bardzo.
Wszystkie opowieści są o wilkach. Wszystkie, które warto powtarzać. Pozostałe to sentymentalne brednie (…). Pomyśl tylko. Jest ucieczka przed wilkami, walka z wilkami, pojmanie wilków, oswojenie wilków. Bycie rzuconym wilkom na pożarcie, rzucanie innych wilkom, żeby wilki zjadły ich, nie ciebie. Ucieczka z wilkami. Zamiana w wilka. I najlepsze, przemiana w wilka przewodnika. Nie ma innych przyzwoitych historii.
Margaret Atwood, Ślepy zabójca (2000)
przełożyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Teraz myślę, może nie powinienem wypuścić tygrysa.
Z resztą poszło łatwo: zadowolona, ociężała para słoni, wściekła kapucynka splunęła mi pod nogi, kiedy szczęknąłem ryglem, śnieżnobiałe araby, których oddech zawisł w przestrzeni między nami niczym pytania bez odpowiedzi. Ludzie nie doceniają zwierząt, a już najmniej cyrkowi treserzy, jednakże z chwilą, gdy ujrzały mnie w półmroku przed klatką, wiedziałem, że zrozumieją. Dlatego nawet najhałaśliwsze z nich – papugi zmuszane do latania kretyńskim obłokiem nad głowami pudli – bezszelestnie bijąc skrzydłami, wyległy na zewnątrz.
Miałem dziewięć lat i do Beresford w stanie New Hampshire przyjechał Niesamowity Namiot Cudów Władysława – co samo w sobie zakrawało na cud, bo nic nie przyjeżdżało do Beresford, z wyjątkiem narciarzy, gdy mylili drogę, i dziennikarzy w czasie przedwyborczych spotkań prezydenckich, którzy zatrzymywali się na kawę w sklepie wielobranżowym Hama lub odlewali na stacji benzynowej. Prawie wszyscy moi kumple usiłowali przecisnąć się przez szpary w prowizorycznym ogrodzeniu wzniesionym przez cyrkowców, aby na gapę obejrzeć przedstawienie. Ja też poznałem cyrk właśnie spod ławki, podglądając między stopami „legalnych” widzów z moim najlepszym kolegą Louisem.
Kopułę namiotu wymalowano od wewnątrz w gwiazdy. To typowe dla miastowych, którzy nie rozumieli, że wystarczyło rozłożyć namiot, aby ujrzeć nad sobą prawdziwy nieboskłon. Dorastałem pod gołym niebem. Nie sposób mieszkać tam, gdzie ja – na skraju puszczy Gór Białych – bez biwakowania i patrzenia na niebo nocą. Kiedy przyzwyczajał się wzrok, wyglądało jak odwrócona do góry dnem misa z brokatem, niczym widok ze środka śnieżnej kuli. I było mi żal cyrkowców, którzy musieli improwizować z szablonami.
Przyznaję, że nie mogłem oderwać wzroku od obszytego czerwonymi cekinami fraka mistrza ceremonii i niebotycznych nóg tancerki na linie. Kiedy zrobiła szpagat w powietrzu i wylądowała z nogami oplecionymi wokół liny, Louis wypuścił wstrzymywany oddech. Szczęśliwa lina, powiedział.
Następnie wpuszczono zwierzęta. Najpierw konie, łyskające gniewnym okiem. Potem małpę w niedorzecznym stroju herolda, która wskoczyła na siodło pierwszego rumaka i szczerząc zęby do publiczności, jeździła w kółko po arenie. Psy skakały przez obręcze, słonie tańczyły tak, jakby znajdowały się w innej strefie czasowej, tęczowy obłok ptaków.
Wreszcie zjawił się tygrys.
Oczywiście narobili dużo szumu. Jaki niebezpieczny, i żebyśmy nie robili tego na własną rękę, i takie tam. Kiedy podniesiono właz klatki, treser o gąbczastym, piegowatym licu stanął pośrodku areny. Tygrys ryknął i nawet z daleka poczułem jego rosołowy oddech.
Wskoczył na metalowy podnóżek i zamachnął się łapą. Na rozkaz stanął na tylnych nogach i obrócił się wokół własnej osi.
Wiedziałem co nieco o tygrysach… na przykład, gdyby je ogolić, skóra też byłaby pręgowana. I każdy ma z tyłu na uszach białe plamki, jakby miał cię na oku, nawet gdy się odwróci plecami.
Do tego ich miejsce jest w dziczy. Nie tu, w Beresford, przy wtórze krzyków i oklasków tłumu.
W tamtej chwili stały się dwie rzeczy. Po pierwsze, zrozumiałem, że już chyba nie lubię cyrku. Po drugie, tygrys spojrzał prosto na mnie, jakby od początku wiedział, gdzie jestem… odgadłem w lot, czego pragnie.
Po wieczornym przedstawieniu cyrkowcy poszli nad jezioro za szkołą podstawową, aby się napić, zagrać w pokera i popływać. Znaczyło to, że większość przyczep zaparkowanych z tyłu świeciła pustką. Zostawili strażnika – kawał chłopa z ogolonym łbem i kółkiem w nosie – ale chrapał w najlepsze z pustą butelką po wódce stojącą obok. Wśliznąłem się niezauważony.
Nawet z perspektywy czasu nie umiem wytłumaczyć, co mnie do tego podkusiło. Chodziło o coś między mną a tygrysem, o świadomość, że ja jestem wolny, a on nie.
O fakt, że jego nieprzewidywalne, dzikie życie sprowadzono do przedstawienia o trzeciej po południu i siódmej wieczorem.
Najtrudniej było otworzyć klatkę małpy. Z większością poradziłem sobie szpikulcem do lodu zwędzonym z barku dziadka. Szybko i bezszelestnie wypuściłem zwierzęta, odprowadzając je wzrokiem w ciemność. Chyba rozumiały konieczność zachowania dyskrecji, bo nawet papugi ulotniły się bez najmniejszego hałasu.
Tygrysa zostawiłem sobie na koniec. Przyszło mi do głowy, że pozostałe zwierzęta muszą mieć co najmniej kwadrans przewagi, zanim poślę za nimi drapieżnika. Dlatego kucnąłem przed klatką i rysowałem kamykiem po piasku, kontrolując czas na zegarku. A gdy tak siedziałem, opodal przeszła kobieta z brodą.
Od razu mnie zobaczyła.
– No, no – powiedziała, chociaż nie widziałem jej ust w gęstwinie zarostu. Ale nie zapytała mnie, co robię, i nie kazała mi się wynosić. – Uważaj – dodała. – On sika.
– Musiała zauważyć nieobecność pozostałych zwierząt – klatki zostawiłem otwarte na oścież – ale tylko spoglądała na mnie długą chwilę, po czym weszła po schodkach do swojej przyczepy. Wstrzymałem oddech w obawie, że wezwie policję, ale usłyszałem tylko radio. Skrzypce. I z przyczepy dobiegł jej głęboki baryton.
Powiem wam, że do dzisiaj pamiętam zgrzyt metalu, gdy otwierałem jego klatkę. To, że otarł się o mnie jak kotek, by zaraz jednym susem przesadzić płot. I smak strachu, kiedy zrozumiałem, że dostanę za swoje.
Ale… nie dostałem. Kobieta z brodą nie wspomniała o mnie ani słóweczkiem i zrzucono winę na czyścicieli klatek. Poza tym w miasteczku wybuchło rano zamieszanie związane z wyłapywaniem zbiegłych zwierząt. Słonie pluskały się w fontannie po tym, gdy przewróciły marmurowy pomnik Franklina Pierce’a. Małpę znaleziono w miejscowej jadłodajni, gdzie dorwała się do czekoladowego tortu. Psy grzebały w śmietniku za kinem, a konie się rozproszyły. Jednego złapano, gdy galopował główną ulicą miasta. Jeden zawędrował na pastwisko i pasł się z krowami. Jeden pokonał ponad piętnaście kilometrów i dotarł aż na stok narciarski, i tam wypatrzył go helikopter. Spośród trzech papug dwie przepadły jak kamień w wodę, a jedna przycupnęła na dzwonnicy kościoła.
Oczywiście tygrys zapadł się pod ziemię. Stanowiło to poważny problem, gdyż zbłąkana papuga i drapieżnik na wolności to dwie różne rzeczy. Gwardziści przeczesywali puszczę i na trzy dni zamknięto szkoły. Louis przyjeżdżał do mnie na rowerze z porcją najświeższych doniesień, że tygrys zabił tucznika pana Woltmana, naszego dyrektora, dwuletnie dziecko…
Nie podobała mi się myśl, że zabił cokolwiek. Wyobrażałem sobie, że w ciągu dnia śpi wysoko na drzewie, a nocą podąża według mapy gwiazd.
Sześć dni po tym, kiedy wypuściłem cyrkowe zwierzęta, świeżo upieczony gwardzista, Hopper McPhee, znalazł ostatniego uciekiniera. Płynął rzeką Ammo-noosuc, z pyskiem i łapami wciąż umazanymi krwią po upolowaniu jelenia. Według Hoppera McPhee, tygrys rzucił się na niego z pazurami i chciał go zabić, dlatego musiał strzelać.
Bardzo wątpię. Po takiej wyżerce musiał być ospały i z pewnością syty. Ale nie mam wątpliwości, że rzucił się na Hoppera McPhee, bo – jak wspomniałem – ludzie nie doceniają zwierząt. Widząc wymierzoną w siebie lufę, tygrys zrozumiał, co się święci.
Że pozbawią go widoku rozgwieżdżonego nieba.
Że znów zamkną go do klatki.
I co? Wybrał.
Wchodzisz między wilki, rób jak one.
Nikita Chruszczow, radziecki premier,
wypowiedź przytoczona w „Observerze”,
26 września 1971
Zanim nasza ciężarówka wpada na drzewo, przypominam sobie swoją pierwszą próbę ratowania czyjegoś życia.
Miałam trzynaście lat i właśnie wprowadziłam się z powrotem do ojca. Moje ubrania wprawdzie znów zawisły w dawnym pokoju, ale ja zamieszkałam z plecakiem w przyczepie na północnym krańcu redmondzkiego Parku Dinozaurów. Mieszkały tam wilki ojca wraz z gibonami, sokołami, spasionym lwem oraz mechanicznym tyranozaurem, ryczącym o pełnej godzinie. Ponieważ ojciec spędzał tam dziewięćdziesiąt dziewięć procent swojego czasu, oczywiste było, że pójdę jego śladem.
Uważałam, że to lepsze rozwiązanie od pobytu z mamą, Joem i cudownymi bliźniętami, ale nie poszło tak gładko, jak myślałam. Wyobrażałam sobie chyba wspólne smażenie naleśników z tatą w niedzielne poranki, granie w karty i spacery po lesie. Owszem, tata spacerował po lesie, lecz las znajdował się w zagrodzie, wybudowanej dla wilków, a tata zachowywał się jak jeden z nich. Tarzał się w błocie z Sibo i Sobagw, unikał Pekedy, bety stada. Jadł surowego cielaka z wilkami u boku, mając zakrwawione usta i dłonie.
Wierzył, że infiltracja watahy jest bardziej pouczająca niż obserwacja z daleka za przykładem biologów. Kiedy się wprowadziłam, pięć watah zdążyło go zaakceptować jako pełnoprawnego członka – mógł z nimi mieszkać, jeść i polować, mimo że był człowiekiem. Z tego powodu niektórzy uważali go za geniusza. Inni za wariata.
Kiedy zostawiłam mamę i jej nową rodzinę, tata niezupełnie czekał na mnie z otwartymi ramionami. Siedział z Mestawe, która pierwszy raz spodziewała się młodych, i usiłował pozyskać jej zaufanie, żeby wybrała go na opiekuna swojego potomstwa. Nawet tam spał, ze swoją wilczą rodziną, podczas gdy ja przesiadywałam do późna i oglądałam telewizję. W przyczepie czułam się samotna, lecz w pustym domu byłoby mi jeszcze gorzej.
Latem w okolicy roiło się od turystów, ale w marcu głupi tyranozaur ryczał do pustego parku. Jedynymi osobami, które tkwiły tutaj poza sezonem, był mój tata opiekujący się wilkami oraz Walter, dozorca i jego zastępca. Czułam się jak w widmowym mieście, więc po szkole zaczęłam włóczyć się przy zagrodach, a Bedagi, tester, kroczył po drugiej stronie płotu, oswajając się z moim zapachem. Patrzyłam, jak ojciec wykopuje jamę do porodu dla Mestawe, i opowiadałam mu o kapitanie drużyny futbolowej, którego przyłapano na ściąganiu, i oboistce ze szkolnej orkiestry, która zaczęła nosić tuniki i podobno jest w ciąży.
W rewanżu tata opowiadał mi, dlaczego martwi się o Mestawe: była młoda i nie polegał zbytnio na jej instynkcie. Nie miała wzoru do naśladowania, który nauczyłby ją bycia dobrą matką, to jej pierwsza ciąża. Czasem wilczyca porzucała młode, gdyż było to dla niej jedyne wyjście z sytuacji.
Kiedy urodziła, zdawało się, że wszystko idzie jak z płatka. Ojciec uczcił to butelką szampana i pozwolił mi wypić jeden kieliszek. Chciałam zobaczyć maluchy, ale odparł, że miną tygodnie, zanim się pokażą. Mestawe spędzi cały tydzień w jamie, karmiąc co dwie godziny.
Zaledwie dwa dni później obudził mnie w środku nocy.
– Cara – powiedział. – Potrzebuję twojej pomocy.
Naciągnęłam kurtkę i buty, i pobiegłam za nim do jamy, gdzie miała leżeć Mestawe. Sęk w tym, że nie leżała. Włóczyła się, byle jak najdalej od młodych.
– Próbowałem wszystkiego, żeby ją zwabić z powrotem, ale nie chce – wyjaśnił rzeczowo. – Mamy jedyną okazję, żeby uratować młode.
Zanurkował w jamie i wyszedł z dwoma małymi, pomarszczonymi szczurkami. Przynajmniej tak wyglądały: oczka miały zaciśnięte i wiły się w jego rękach. Podał wilczki mnie: wsunęłam je za pazuchę, a on wrócił po resztę. Jeden wyglądał gorzej od pozostałych trzech; nie ruszał się i zamiast mruczeć, tylko z rzadka posapywał.
Poszliśmy do szopy z narzędziami, stojącej za przyczepą. Kiedy spałam, powyrzucał wszystkie graty na śnieg i podłoga wewnątrz była teraz wyłożona sianem. Wewnątrz niedużego kartonu leżał puszysty koc w czerwoną kratkę.
– Włóż je do środka – polecił ojciec, a ja zrobiłam, co kazał. Gorąca butelka pod spodem ogrzała koc i trzy młode zaraz zaczęły się mościć. Czwarty był zimny jak lód, więc zamiast położyć go obok rodzeństwa, wsunęłam go pod kurtkę i przytuliłam do piersi.
Ojciec wrócił z butelkami pełnymi esbilacu, czegoś w rodzaju mleka modyfikowanego, ale dla zwierząt. Sięgnął po wilczka w moich objęciach, ale nie chciałam go puścić.
– Nakarmię resztę – oznajmił, i kiedy ja przekonywałam małego, żeby liznął choćby parę kropelek, pozostałe trzy wypiły wszystko aż do denka.
Karmiliśmy młode co dwie godziny. Następnego ranka nie poszłam do szkoły, a tata nie oponował. Nie ulegało wątpliwości, że robimy tutaj coś ważniejszego niż to, czego mogę się nauczyć w klasie.
Trzeciego dnia nadaliśmy im imiona. Ojciec wierzył w nadawanie niezwykłych imion niezwykłym stworzeniom, dlatego wszystkie pochodziły z języka Abenaków. „Nodah”, które znaczyło „Usłysz mnie”, przypadło największemu z gromadki, hałaśliwemu, czarnemu wulkanowi energii. Kina, inaczej „Spójrz tutaj”, wiecznie zaplątywał się w sznurowadła i wiązł pod pokrywą kartonu, a Kita, lub „Posłuchaj”, trzymał się na uboczu i nic nie umykało jego uwadze.
Ich siostrzyczce nadałam imię Miguen, czyli „Piórko”. Zdarzało się, że piła tak samo jak bracia, i wierzyłam, że najgorsze minęło, ale potem wiotczała mi w objęciach i znów musiałam ją masować i wkładać pod bluzę.
Byłam tak wykończona, że ledwo widziałam na oczy. Czasem zasypiałam na stojąco, zapadałam w krótką drzemkę, by zaraz znów się ocknąć. Nie rozstawałam się z Miguen ani na chwilę. Obudziwszy się o czwartej w nocy, napotkałam wzrok ojca: patrzył na mnie z miną, jakiej jeszcze nigdy u niego nie widziałam.
– Kiedy się urodziłaś – powiedział – też nie chciałem cię puścić.
Dwie godziny później Miguen zaczęła dygotać. Błagałam tatę, żebyśmy pojechali do weterynarza, do szpitala, gdziekolwiek. Płakałam tak strasznie, że zapakował pozostałe wilczki do kartonu i zaniósł je do swojej wysłużonej ciężarówki. Karton stał między nami na przednim siedzeniu, a Miguen trzęsła się pod moją kurtką. Ja też się trzęsłam, choć nie jestem pewna, czy z zimna, czy może ze strachu przed tym, na co się zanosiło.
Umarła, zanim dojechaliśmy do weterynarza. Od razu wiedziałam, zrobiła się lżejsza w moich ramionach. Jak skorupka.
Zaczęłam krzyczeć. Nie mogłam znieść myśli o Miguen, martwej tak blisko mnie.
Ojciec zabrał ją i owinął w swoją flanelową koszulę, a następnie umieścił na tylnym siedzeniu, poza zasięgiem mojego wzroku.
– W lesie nie przeżyłaby nawet jednego dnia – tłumaczył uspokajająco. – Tylko dzięki tobie wytrwała tak długo.
Marne pocieszenie. Wybuchłam głośnym płaczem.
Nagle karton z małymi znalazł się na tablicy rozdzielczej, a ja w ramionach taty. Pachniał miętą i śniegiem. Po raz pierwszy w życiu zrozumiałam, dlaczego nie może zerwać z nałogiem, jakim była dla niego więź z wilkami. W porównaniu z czymś takim czy to ważne, że zapomina! odebrać pranie i przyjść na konsultacje z wychowawcą?
Na wolności, mówił, wilczyca przechodzi trudną szkołę życia. Lecz w niewoli, gdzie młode rodzą się tylko co trzy lub cztery lata, panują inną zasady. Nie można stać z założonymi rękami i patrzeć, jak umierają.
– Natura dopomina się o swoje – podsumował. – Ale to nam wcale nie ułatwia sprawy, prawda?
Przed przyczepą mojego ojca w Redmond stoi drzewo, czerwony klon. Posadziliśmy go latem po śmierci Miguen, w miejscu, gdzie ją pochowaliśmy. Cztery lata później to samo drzewo zdaje się pędzić prosto na nas. I uderzamy w nie czołowo.
Kobieta klęczy obok mnie.
– Ocknęła się – stwierdza. W oczach mam deszcz, czuję dym i nie widzę ojca.
– Tato? – Słyszę to tylko w mojej głowie.
Moje serce bije po niewłaściwej stronie. Patrzę na pulsujący bark.
– Wygląda na złamanie łopatki i pewnie połamane żebra. Cara? Masz na imię Cara?
Skąd ona to wie?
– Miałaś wypadek – mówi kobieta. – Zabieramy cię do szpitala.
– Mój… ojciec… – wykrztuszam. Każde słowo wierci jak nóż wbity w ramię.
Odwracam głowę, żeby go znaleźć, i widzę strażaków, polewających z węża ognistą kulę, która była jego ciężarówką. Woda na mojej twarzy to nie deszcz, tylko mgiełka ze strumienia pod ciśnieniem.
Nagle sobie przypominam: pajęczyna roztrzaskanej szyby, ślizg samochodu, zapach benzyny. I że nie odpowiedział, gdy go zawołałam. Dygoczę.
– Jesteś bardzo dzielna – mówi kobieta. – Wywlec ojca z samochodu w takim stanie…
Oglądałam kiedyś w TV wywiad z nastolatką – podniosła lodówkę przygniatającą jej małego kuzyna. Adrenalina i te sprawy.
Odchodzi strażak, który zasłaniał mi widok, i widzę drugą grupkę ratowników wokół ojca, leżącego nieruchomo na ulicy.
– Gdyby nie ty – dodaje kobieta – twój tata mógłby nie żyć.
Potem przyjdzie mi do głowy, czy to nie z powodu tych słów zrobiłam to, co zrobiłam. Ale teraz po prostu zaczynam płakać, bo wiem, że nie ma nic bardziej dalekiego od prawdy.
Bez przerwy zadają mi pytanie: Jak mogłeś tego dokonać? Jakim cudem porzuciłeś cywilizację i rodzinę w celu zamieszkania w kanadyjskiej puszczy z watahą dzikich wilków? Jak mogłeś wyrzec się prysznica, kawy, kontaktu z drugim człowiekiem, rozmowy, dwóch lat życia swoich dzieci?
No cóż, nie tęsknisz za prysznicem, jeśli mydło zabija zapach, po którym cię rozpoznają.
Nie tęsknisz za kawą, jeśli cały czas masz napięte wszystkie zmysły bez jej udziału.
Nie tęsknisz za kontaktem z drugim człowiekiem, kiedy grzejesz się w cieple wilczych braci. Nie tęsknisz za rozmową, gdy uczysz się ich języka.
Nie porzucasz rodziny. Zyskujesz kolejną.
Dlatego prawdziwe pytanie nie brzmi, dlaczego zostawiłem ten świat, aby zamieszkać w lesie.
Sęk w tym, co skłoniło mnie do powrotu.
Zawsze obawiałam się telefonu ze szpitala. Tak jak podejrzewałam, dzwoni w środku nocy.
– Tak? – Siadam, zapominając na chwilę, że mam nowe życie, drugiego męża.
– Kto to? – pyta Joe, przewracając się na drugi bok.
Ale nie dzwonią w sprawie Luke’a.
– Jestem matką Cary – potwierdzam. – Co się stało?
– Miała wypadek samochodowy – informuje pielęgniarka. – Doznała poważnego pęknięcia barku. Jej życiu nic nie zagraża, ale musi przejść operację…
Wyskakuję z łóżka, po omacku szukam spodni.
– Zaraz będę – rzucam do słuchawki.
Joe siada na łóżku i zapala światło.
– Chodzi o Carę – mówię. – Miała wypadek samochodowy.
Nie pyta, dlaczego nie powiadomili Luke’a, który jest jej opiekunem prawnym. Może powiadomili. Ale może go nie ma, jak zawsze. Wciągam sweter i wkładam buty, usiłując skupić się na sprawach praktycznych i nie ulec emocjom.
– Elizabeth nie lubi naleśników na śniadanie, a Jackson musi zanieść zgodę na wycieczkę klasową. – Podnoszę głowę. – Ty rano nie musisz być w sądzie?
– O mnie się nie martw – odpowiada łagodnie Joe.
– Zajmę się bliźniętami, sędzią i całą resztą. Ty zajmij się Carą.
Czasem nie wierzę własnemu szczęściu, że jestem żoną tego człowieka. Czasem myślę, że zasłużyłam na to po tylu latach małżeństwa z Lukiem. Czasem jednak – na przykład teraz – czuję, że jeszcze przyjdzie mi za to zapłacić.
Gdy wpadam do szpitala, w izbie przyjęć jest niewiele osób.
– Cara Warren – wykrztuszam. – Przywieziono ją karetką, to moja córka.
Pospiesznie wyrzucam sylaby.
Pielęgniarka prowadzi mnie przez drzwi w głąb korytarza przeszklonych sal, zacienionych zasłonami. Niektóre drzwi są otwarte. Widzę starą kobietę w szpitalnej koszuli, siedzącą na łóżku. Mężczyznę w dżinsach rozciętych do kolana, z uniesioną spuchniętą kostką. Usuwamy się z drogi, kiedy obok przewożą na wózku ciężarną, skupioną na miarowym oddechu.
To Luke nauczył Carę prowadzić samochód. Na przekór wrodzonej lekkomyślności, w kwestii bezpieczeństwa córki był nieugięty. Zamiast obowiązkowych czterdziestu godzin jazdy przed egzaminem na prawo jazdy zmusił ją do pięćdziesięciu. Cara jest przezornym, ostrożnym kierowcą. Ale co robiła tak późno na drodze w dzień powszedni? Ona spowodowała wypadek? Ucierpiał ktoś oprócz niej?
Wreszcie pielęgniarka odsuwa jedną zasłonę. Cara leży na łóżku, jakby skurczona i ledwo żywa ze strachu. Na jej ciemnych włosach, twarzy i swetrze jest krew. Rękę ma przybandażowaną ciasno do tułowia.
– Mamusiu – szlocha. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mnie tak nazwała.
Wydaje okrzyk, kiedy otaczam ją ramionami.
– Wszystko będzie dobrze – mówię.
Podnosi na mnie wzrok, leci jej z nosa.
– Gdzie tata?
Te słowa nie powinny mnie boleć, ale bolą.
– Na pewno go powiadomili.
Nagle wchodzi lekarka.
– Czy to pani jest mamą Cary? Potrzebujemy zgody na przeprowadzenie operacji. – Dodaje coś jeszcze – wyłapuję słowa „łopatka” i „pierścień rotatorów” – po czym wręcza mi kartę do podpisania.
– Gdzie tata? – krzyczy Cara.
Lekarka odwraca się do niej.
– Jest pod dobrą opieką – odpowiada i dociera do mnie, że Cara nie jechała sama.
– Luke też tam był? Nic mu nie jest?
– Jest pani jego żoną?
– Byłą – precyzuję.
– W takim razie nie mogę ujawnić żadnych informacji. Takie przepisy. Ale owszem – przyznaje. – Jest w naszym szpitalu. – Patrzy na mnie, ściszając głos, żeby Cara nie słyszała. – Musimy powiadomić jego najbliższą rodzinę. Ma żonę? Rodziców? Czy mogłaby pani do kogoś zadzwonić?
Luke nie ożenił się drugi raz. Wychowali go dziadkowie, którzy umarli przed laty. Gdyby to od niego zależało, kazałby mi zadzwonić do Waltera, żeby nakarmił wilki.
Ale może nie zależy. Może właśnie tego nie może – nie chce – powiedzieć mi lekarka.
Zanim mam czas odpowiedzieć, wchodzą dwie sanitariuszki i odsuwają łóżko Cary od ściany. Czuję, jakby grunt umykał mi spod nóg, w głowie szumią mi pytania, które powinnam zadać, i fakty, które należałoby potwierdzić, nim odwiozą ją na salę operacyjną, lecz działanie pod presją nigdy nie należało do moich mocnych stron. Uśmiecham się z przymusem i ściskam wolną rękę Cary.
– Nigdzie się stąd nie ruszę! – zapewniam trochę zbyt dziarskim tonem. Po chwili zostaję sama w sterylnej sali, cisza dźwięczy w uszach.
Sięgam do torebki po komórkę. Ciekawe, która może być godzina w Bangkoku.
Wataha jest jak mafia. Każdy ma tutaj swoje miejsce, każdy musi robić swoje.
Wszyscy słyszeli o alfie, przywódcy stada. To ojciec chrzestny, mózg, obrońca i ten, który mówi pozostałym, dokąd mają iść, gdzie polować i na co. Alfa podejmuje decyzje, jest capo di tutti capi1, który z odległości trzech metrów wychwyci zmianę tętna ofiary. Ale daleko mu do twardego służbisty, jakiego pokazują w filmach. Jest zbyt cenny jako decydent, żeby się narażać.
I dlatego przed każdym alfą stoi beta, czyli goryl. Beta to nieustraszony zabijaka, agresja w czystej postaci. Podejdziesz za blisko do szefa, to popamiętasz. Nie jest niezastąpiony; jego śmierć nie zrobi na nikim wrażenia, bo zawsze znajdzie się inny twardziel na jego miejsce.
Jest również tester, ostrożny i podejrzliwy, który nikomu nie ufa. Wszędzie go pełno; wypatruje zmiany, każdego odstępstwa od normy, aby w razie potrzeby powiadomić alfę. Jego czujność jest nieodzowna dla bezpieczeństwa watahy. Jest też swoistym kontrolerem jakości: jeśli ktoś w stadzie miga się od obowiązków, tester prowokuje sytuację, gdy tamten ma pokazać, ile jest wart – na przykład musi zmierzyć się z betą. Jeżeli beta nie zdoła go powalić, przestaje zasługiwać na swoje miano.
Odludkowi nadawano różne nazwy, począwszy od Kopciuszka, na omedze skończywszy. Choć wcześniej przypisywano mu rolę kozła ofiarnego z miejscem na najniższym szczeblu w hierarchii, dzisiaj wiemy, że odgrywa kluczową rolę. Niczym mały, łebski prawnik na usługach mafii, który wnosi szczyptę humoru i potrafi studzić emocje, omega jak nikt rozładowuje wewnętrzne konflikty stada. Gdy dwa wilki biorą się za łby, omega wchodzi między nich i zaczyna błaznować dopóty, dopóki tamci trochę nie ochłoną. Wreszcie każdy wraca bez uszczerbku do swoich zajęć. Omedze daleko do Kopciuszka, który zawsze dostaje baty: odgrywa istotną rolę rozjemcy. Bez niego wataha nie mogłaby funkcjonować, bo wszyscy bez przerwy skakaliby sobie do oczu.
Mówcie o mafii, co chcecie, lecz taki układ się sprawdza, ponieważ każdy ma konkretną rolę do odegrania. Robi, co do niego należy, dla wyższego dobra organizacji. I bez wahania nadstawiłby karku za pozostałych.
Drugi powód, dla którego wataha przypomina mafię?
Dla obu nie ma nic ważniejszego od rodziny.
Zdziwilibyście się, jak łatwo odstawać w dziewięciomilionowym mieście. Ale, bądź co bądź, jestem parangiem. Widać to po moim nieformalnym nauczycielskim stroju – koszuli z krawatem – i po jasnych włosach, lśniących w bezmiarze czerni jak latarnia morska.
Garstka moich uczniów ma dzisiaj konwersacje. Pracują w parach i mają odegrać scenkę między klientem i sprzedawcą.
– Są ochotnicy? – pytam.
Odpowiadają mi świerszcze.
Tajowie są patologicznie nieśmiali, co w połączeniu z obawą przed utratą twarzy w razie złej odpowiedzi sprawia, że lekcja dłuży się w nieskończoność. Przeważnie proszę uczniów o pracę w małych grupach, po czym chodzę od jednej do drugiej i sprawdzam ćwiczenia. Lecz w dni takie jak ten, gdy oceniam aktywność, chcąc nie chcąc, muszą produkować się przed resztą klasy.
– Jao – zwracam się do jednego z mężczyzn. – Masz sklep zoologiczny i chcesz namówić Jaidee na zakup czworonoga. – Zwracam się do innego ucznia. – Jaidee, ty nie chcesz kupić zwierzęcia. Słuchamy.
Wstają, ściskając zeszyty.
– Polecam kupno psa – zaczyna Jao.
– Jednego już mam – odpowiada Jaidee.
– Świetnie! – zachęcam. – Jao, podaj mu powód, dla którego powinien kupić od ciebie psa.
– To żywy pies – dodaje Jao.
Jaidee wzrusza ramionami.
– Nie każdy potrzebuje żywe zwierzę.
Cóż, bywają gorsze dni.
Zbieram od uczniów zadanie domowe, zanim wylegną z sali, nagle ożywieni i rozgadani w języku, którego po sześciu latach nadal się uczę. Apsara, babcia czworga wnucząt, wręcza mi wypracowanie z tezą i uzasadnieniem. Patrzę na tytuł: „Jedz wegetarian i bądź zdrów jak ryba”.
– Spadam, Ajarn Edward – mówi wesoło. Przed rozpoczęciem nauki w szkole językowej próbowała uczyć się angielskiego z seriali. Nie mam serca jej powiedzieć, że to brzydkie wyrażenie.
Od sześciu lat uczę angielskiego w szkole językowej mieszczącej się w największym centrum handlowym, jakie w życiu widziałem, położone około dwudziestu minut taksówką od Bangkoku. Zdobyłem tę pracę przypadkowo – objechałem z plecakiem Tajlandię, imając się po drodze różnych zajęć, by zarobić parę na utrzymanie, po czym w wieku osiemnastu lat wylądowałem za kontuarem w Patpongu. Był to jeden z osławionych tajskich klubów z katoeyami – transwestytami, którzy nabrali nawet mnie – a ja próbowałem zaoszczędzić wystarczająco gotówki, by wyjechać z miasta. Jeden z pozostałych barmanów był Irlandczykiem i dorabiał jako nauczyciel w Instytucie Języka Amerykańskiego. Poszukują wykwalifikowanych lektorów, powiedział. Gdy odpowiedziałem, że nie mam kwalifikacji, tylko się zaśmiał.
– Mówisz po angielsku, nie? – odparł.
Obecnie zarabiam czterdzieści pięć tysięcy bahtów. Mam swoje mieszkanie, kilka romansów z tubylcami na koncie i chodzę z innymi emigrantami na drinka do Nany Plazy. Sporo się nauczyłem. Nie należy dotykać niczyjej głowy, gdyż to najwyższa część ciała – w dosłownym i duchowym sensie. W metrze nie wypada zakładać nogi na nogę, bo demonstrujemy w ten sposób podeszwy pasażerom siedzącym naprzeciw – są one dosłownie i duchowo nieczyste, więc byłby to bardzo obraźliwy gest. Nie podajemy ręki, tylko wai – składamy dłonie jak do modlitwy, dotykając nosa czubkami palców. Im wyżej uniesione ręce i głębszy ukłon, tym więcej szacunku okazujemy. „Wai” może służyć jako powitanie, przeprosiny, wyraz wdzięczności.
Trudno nie podziwiać kultury, która jednym gestem wyraża podziękowanie i skruchę.
Ilekroć zaczynam mieć dosyć otoczenia lub nabieram poczucia, że nic się nie zmienia, przywołuję się do porządku. Jestem tutaj jedynie gościem, a tajska kultura i przekonania funkcjonują dłużej ode mnie. To, co dla jednego jest różnicą poglądów, dla drugiego może stanowić karygodny przejaw braku szacunku.
Żałuję, że nie wiedziałem wówczas tego, co wiem teraz.
Niełatwo dotrzeć do Koh Chang. Leży trzysta piętnaście kilometrów autobusem z Bangkoku, a gdy dojedziesz do Trat położonego we wschodnich prowincjach, musisz złapać songtaew do jednej z trzech przystani. Ao Thammachat jest najlepsza – tylko dwadzieścia minut promem na wyspę. Lam Ngob jest najgorsza – kutry zamienione na promy czasem wloką się ponad godzinę.
Może to idiotyzm pokonywać taką odległość w czasie dwudniowego urlopu, ale warto. Czasem Bangkok dusi i potrzebuję wytchnienia w mniej zatłoczonym miejscu. Składam to na karb dzieciństwa w zakątku Nowej Anglii wciąż oddalonym o dwie godziny od najbliższego centrum handlowego. Po nocy w tanim hotelu od rana próbuję znaleźć drogę do Khlong Nueng, najwyższego wodospadu na wyspie. Już mam dać za wygraną – jestem mokry jak szczur i chce mi się pić – kiedy naraz drogę zagradza mi największy głaz, jaki kiedykolwiek widziałem. Zgrzytając zębami, zahaczam stopą o występ i zaczynam się na niego wspinać. Buty ślizgają mi się na skale, kaleczę kolano i nękają mnie obawy, jak zejdę, ale nie odpuszczam.
Z wysiłkiem docieram na szczyt i zsuwam się po drugiej stronie. Ląduję na dwóch nogach i moim oczom ukazuje się najcudowniejsza kaskada wody, która migocząc, wypełnia jar. Rozbieram się do bokserek i zanurzam w krystalicznej toni. Wpływam pod wodospad, po czym wychodzę na brzeg i kładę się na plecach w oczekiwaniu, aż wysuszy mnie słońce.
Od czasu przyjazdu do Tajlandii doświadczyłem mnóstwa chwil, gdy napotykałem coś tak niewiarygodnego, że pragnąłem podzielić się wrażeniami z drugą osobą. Sęk w tym, że człowiek traci ten przywilej wraz z samotnością. Dlatego robię to, co zawsze, od sześciu lat: wyciągam komórkę i pstrykam zdjęcie wodospadu. Oczywiście nigdy nie ma mnie na zdjęciach. I nie wiem, komu je pokażę, skoro większość moich związków miała krótszy termin ważności niż mleko w kartoniku. Lecz prowadzę ten cyfrowy album – począwszy od pierwszej świątyni, którą zobaczyłem w Tajlandii, misternej i wypełnionej darami, poprzez drewniane penisy w Chao Mae Tuptam, skończywszy na zrośniętych płodach, dryfujących w formalinie w Muzeum Sądownictwa opodal Wat Arun.
Trzymam w ręku telefon i przeglądam zdjęcia, gdy naraz zaczyna wibrować. Zerkam na wyświetlacz – pewnie kolega chce mnie zaprosić na piwo, a może to mój szef z prośbą o zastępstwo lub ktoś, kogo poznałem w ubiegły weekend w Blue Ice Bar. Niesamowite, że zasięg na wygwizdowie w Tajlandii jest lepszy niż w Górach Białych w New Hampshire.
Połączenie zagraniczne.
– Halo? – Podnoszę telefon do ucha.
– Edward – słyszę głos matki. – Musisz przyjechać do domu.
Powrót do Stanów, wypożyczenie samochodu (na co w chwili wyjazdu byłem za młody) i podróż do Beresford w stanie New Hampshire zajmuje mi całą dobę. O dziwo, nie jestem senny, nerwy mi nie pozwalają. Po pierwsze, od sześciu lat nie siedziałem za kółkiem i prowadzenie wymaga pełnego skupienia. Po drugie, odtwarzam w myślach to, co usłyszałem od matki oraz neurochirurga, który operował mojego ojca.
Wjechał samochodem w drzewo.
Znaleziono jego i Carę na zewnątrz.
Cara ma pogruchotany bark.
Ojciec nie reaguje na bodźce, ma powiększoną prawą źrenicę. Nie oddycha samodzielnie. Ratownicy nazwali to rozległym pourazowym uszkodzeniem mózgu.
Matka zadzwoniła do mnie po wylądowaniu. Cara jest po zabiegu; podano jej środki przeciwbólowe i śpi. Policjanci przyszli ją przesłuchać, ale matka kazała im wyjść. Noc spędziła w szpitalu, jej głos rwał się na strzępy.
Powiem wprost: czasem rozmyślałem o tym, jak wyglądałby mój powrót. Wyobrażałem sobie przyjęcie powitalne w naszym domu: mama upiekłaby mój ulubiony placek (imbirowo-marchwiowy), a Cara zrobiłaby figurkę z lizaków z napisem „Brat nr 1”. Ale oczywiście mama się wyprowadziła, a Cara jest za duża na lizaki i podobne wygłupy.
Pewnie zauważyliście, że w tej wizji zabrakło miejsca dla taty.
Po tylu latach w metropolii Beresford robi na mnie wrażenie widmowego miasta. Jasne, ludzi nie brakuje, ale od nadmiaru pustej przestrzeni kręci mi się w głowie. Najwyższy budynek ma trzy kondygnacje. Z każdego miejsca widać góry.
Parkuję przed szpitalem i wbiegam do środka – mam na sobie dżinsy i bluzę, niezbyt odpowiedni strój jak na tutejszą zimę, ale pozbyłem się ciepłej odzieży. Ochotniczka w izbie przyjęć wygląda jak pianka cukrowa – jest pulchna, miękka i upudrowana. Pytam o salę Cary Warren z dwóch powodów. Po pierwsze, zastanę tam matkę. Po drugie, potrzebuję chwili czasu, zanim znów stanę twarzą w twarz z ojcem.
Cara leży na czwartym piętrze, w sali 430. Czekam, aż zamkną się drzwi windy (kiedy ostatni raz jechałem sam windą?), i biorę kilka głębokich wdechów. Na korytarzu z pochyloną głową mijam pielęgniarki i otwieram drzwi z nazwiskiem Cary na karcie.
Na szpitalnym łóżku śpi kobieta.
Ma długie, ciemne włosy i siniaka na skroni. Unieruchomione ramię przylega ściśle do tułowia. Spod koca wystaje stopa z pomalowanymi na fioletowo paznokciami.
Już nie jest moją małą siostrzyczką. Co tu dużo mówić, ona wcale nie jest mała.
Tak się zagapiłem, że w pierwszej chwili nawet nie zauważam matki. Wstaje, z ręką przyciśniętą do ust.
– Edward? – szepcze.
Wyjeżdżając, już byłem wyższy od niej. A gdy jeszcze nabrałem ciała, jestem bardziej rosły, silniejszy. Jak on.
Wyciąga do mnie ręce. „Sercowe origami”. Tak mówiła, gdy byliśmy mali i wpadaliśmy w jej otwarte ramiona. Wspomnienie kłuje i uwiera jak drzazga, ale odwzajemniam uścisk. Ciekawe, że mimo różnicy wzrostu to ona zdaje się mnie podtrzymywać, a nie odwrotnie.
Czuję się jak Guliwer w świecie Liliputów, za duży na własne wspomnienia. Matka ociera oczy.
– Nie wierzę, że tutaj jesteś.
Mam na końcu języka, iż nie byłoby mnie, gdyby nie wypadek ojca i siostry, ale nic nie mówię.
– Jak ona się czuje? – pytam, wskazując na Carę.
– Jest otumaniona lekami. Jeszcze boli ją po operacji.
– Wygląda… inaczej.
– Ty też.
Chyba wszyscy możemy to o sobie powiedzieć. Na twarzy matki widnieją zmarszczki, na które nigdy nie zwróciłem uwagi, a może ich nie było. Co do ojca… Cóż, nie sposób sobie wyobrazić, że w ogóle się zmienił.
– Pójdę do taty – mówię.
Matka podnosi torebkę ze zdjęciami dwojga małych pół-Azjatów. Domyślam się, że to bliźnięta. Dziwne uczucie, mieć rodzeństwo, którego się nie zna.
– Dobrze – odpowiada.
Samotność to ostatnia rzecz, na którą mam teraz ochotę. Podobnie jak bycie dorosłym. Ale coś każe mi ją powstrzymać.
– Nie musisz ze mną iść. Nie jestem dzieckiem.
– Widzę. – Nie spuszcza ze mnie wzroku. Jej słowa są zbyt miękkie, jak owinięte we flanelę.
Wiem, co sobie myśli: że tyle ją ominęło. Moje studia. Dyplom. Zwierzenia na temat mojej pierwszej pracy, miłości. Pomoc w urządzaniu pierwszego mieszkania.
– Cara może się obudzić i cię potrzebować – łagodzę cios.
Waha się, ale tylko przez chwilę.
– Wrócisz? – pyta.
Kiwam głową, choć przysięgałem, że to nigdy nie nastąpi.
W którymś momencie życia chciałem zostać lekarzem. Podobała mi się sterylność tego zawodu, jego uporządkowana natura. To, że czasem wystarczy znać symptomy, aby zlokalizować problem i go rozwiązać.
Niestety, do tego trzeba mieć w małym palcu biologię, a gdy po raz pierwszy wręczono mi skalpel i kazano wypatroszyć płód świni, straciłem przytomność.
Sęk w tym, że daleko mi do naukowca. W liceum zatracałem się w książkach, co okazało się przydatne, gdyż dzięki temu pogłębiałem wiedzę po opuszczeniu domu. Założę się, że przeczytałem więcej klasyków niż większość absolwentów wyższych uczelni. Ale wiem też rzeczy, których nie uczą w książkach, na przykład żeby unikać barów na piętrze na Patpong Road, bo są prowadzone przez zbirów, lub chodzić na masaż tylko tam, gdzie przez witrynę można zajrzeć do środka, a unikniemy niespodzianek w postaci niezapowiedzianych „bonusów”. Chociaż nie mam dyplomu, odebrałem niejedną lekcję od życia.
Ale w towarzystwie doktora Saint-Clare czuję się jak idiota. Ciemna masa. Jakbym nie umiał połączyć informacji, których mi udziela.
– Pański ojciec doznał rozległego pourazowego uszkodzenia mózgu – informuje. – Kiedy go przywieziono, miał rozszerzoną prawą źrenicę i nie reagował na bodźce. Miał ranę na czole i nie ruszał lewą stroną ciała. Ledwie oddychał, więc podłączono go do respiratora. Kiedy mnie wezwano, stwierdziłem obrzęk okołooczodołowy.
– Słucham?
– Opuchliznę – tłumaczy chirurg. – Wokół oczu. Powtórzyliśmy skalę Glasgow, którą zastosowano na miejscu zdarzenia, i uzyskał pięć punktów. Na podstawie tomografii stwierdzono krwiak w płacie skroniowym, krwotok podpajęczynówkowy oraz wylew dokomorowy mózgu. – Podnosi na mnie wzrok. – Innymi słowy, krew. Wokół mózgu i w komorach, co wskazuje na poważny uraz. Podaliśmy mannitol, aby obniżyć ciśnienie śródczaszkowe, i natychmiast przeprowadziliśmy operację w celu usunięcia krwiaka w płacie skroniowym oraz części obwodowej płata.
Patrzę na niego z osłupieniem.
– Wycięliście mu kawałek mózgu?
– Zredukowaliśmy nacisk, który mógł go zabić – precyzuje lekarz. – Lobektomia skroniowa wpłynie na część jego wspomnień, ale nie wszystkie. Nie wpłynie na ośrodek mowy i nie spowoduje zaburzeń motoryki i osobowości.
Zabrali mojemu ojcu część wspomnień. Tych związanych z jego ukochanymi wilkami? A może z nami? Za którymi tęskniłby bardziej?
– Czy operacja się udała?
– Źrenica znów reaguje na światło, a zator został usunięty. Lecz obrzęk i krwiak spowodowały wgłobienie, czyli przemieszczenie części mózgowia z jednego przedziału anatomicznego do innego, co z kolei doprowadziło do uciśnięcia pnia mózgu i wylewów wtórnych.
– Nie rozumiem…
– Ciśnienie śródczaszkowe spadło – tłumaczy lekarz – ale wciąż nie odzyskał przytomności, nie reaguje na bodźce i nie oddycha samodzielnie. Powtórzyliśmy tomografię, widać, że wylewy w rdzeniu przedłużonym i moście są nieco większe niż podczas pierwszego badania. Dlatego wciąż jest nieprzytomny.
Czuję, jakbym pływał w melasie, jakby słowa płynęły z moich ust w obcym języku.
– Ale wyzdrowieje, prawda? – pytam, bo w gruncie rzeczy nie liczy się nic więcej.
Chirurg składa ręce.
– Czekamy na rozwój sytuacji…
Ale. Jest jedno „ale”, dobrze je słyszę.
– Zmiany, które widzimy, dotykają części pnia mózgu odpowiedzialnej za oddychanie i świadomość. Możliwe, że pański ojciec na zawsze pozostanie podłączony do respiratora – uzupełnia beznamiętnie doktor Saint-Clare. – Możliwe, że nigdy się nie obudzi.
Kiedy miałem szesnaście lat i właśnie dostałem prawo jazdy, pojechałem na imprezę i zostałem dłużej, niż miałem, łamiąc nakaz rodziców. Zaparkowałem w pewnym oddaleniu od domu, po czym chyłkiem przemknąłem przez trawnik i otworzyłem drzwi w nadziei, że mi się upiecze. Ale gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zobaczyłem ojca śpiącego na fotelu w salonie i zrozumiałem, że już po mnie. Zawsze powtarzał, że kiedy mieszkał z wilkami, nigdy nie zasypiał na dobre. Musiał zachować czujność, spać z otwartym okiem na wypadek ewentualnego ataku.
I rzeczywiście, w chwili gdy przestąpiłem próg, zastąpił mi drogę. Nie wyrzekł ani słowa, tylko czekał, aż coś powiem.
– Wiem – rzuciłem. – Mam szlaban.
Ojciec stanął z założonymi rękami.
– Dawno temu rodzice nie spuszczali dzieci z oczu ani na chwilę – oznajmił. – Jeśli szczenię przeszkadza ojcu o drugiej nad ranem, ten nie warczy, by zostawiło go w spokoju i dało mu spać. Siada czujnie, jakby chciał powiedzieć: „Czego chcesz? Dokąd się wybierasz?”.
Byłem jeszcze trochę pijany i uznałem, że prawi mi kazania, dając w ten sposób upust złości. Teraz zastanawiam się, czy nie był przypadkiem zły na siebie – za to, że uległ swojej ludzkiej naturze, przymykając na chwilę oboje oczu.
– Mogę go zobaczyć? – zapytałem lekarza.
Prowadzi mnie na OIOM. Pielęgniarka stoi pochylona nad łóżkiem, sprawdza aparaturę.
– Syn pana Warrena, prawda? – mówi. – Jakby ktoś skórę zdarł.
Ale jej słowa ledwo do mnie docierają. Wpatruję się w pacjenta na szpitalnym łóżku.
Zaszła jakaś straszna pomyłka, błysnęła pierwsza myśl. To nie może być mój ojciec.
Bo ten nieruchomy, podłączony do kroplówki człowiek z częściowo ogoloną głową, czaszką owiniętą białym bandażem i rurką w ustach…
Ten osobnik ze szwami na skroni jak potwór Frankensteina i sińcami dokoła oczu…
W niczym nie przypomina człowieka, który zrujnował mi życie.
Czerwony Kapturek powinien dostać w skórę.
Ta smarkula i jej babcia rozpuściły tyle kłamliwych pogłosek o wilkach, że doprowadziły do ich niemal całkowitej zagłady. Wiele mitów pochodzi ze średniowiecznego Paryża, gdzie dochodziło do porwań dzieci przez wilki. Dzisiaj uważa się, że były to w istocie hybrydy wilków z psami. Wilk czystej krwi bardziej boi się ciebie niż ty jego. Nie zaatakuje, dopóki nie poczuje się zagrożony.
Niektórzy uważają, że wilki zabijają wszystko na swojej drodze.
W istocie zabijają tylko, żeby jeść. Nawet kiedy atakują stado, nie zabijają wszystkich zwierząt. Alfa metodycznie wyznacza ofiarę.
Niektórzy uważają, że wilki zmniejszą populację jeleni.
W istocie na każde dziesięć polowań zabijają tylko jedno zwierzę.
Niektórzy uważają, że wilki zakradają się na farmy i mordują bydło.
W istocie są to rzadkie przypadki, biolodzy nawet nie uwzględniają ich w statystykach.
Niektórzy uważają, że wilki są niebezpieczne dla ludzi.
W istocie we wszystkich około dwudziestu odnotowanych przypadkach do konfrontacji wilka z człowiekiem doszło za sprawą tego drugiego. I nie udokumentowano ani jednego przypadku, aby zdrowy, dziki wilk zabił człowieka.
Domyślacie się, że za trzema świnkami też nie przepadam.
Siedzę przy stoliku w naszym parku, ubrana w puchową kurtkę i owinięta kocem. Nikogo nie ma, bo jest luty i park oficjalnie zamknięto, ale główna atrakcja – ruchome dinozaury, których nie sposób przeoczyć – działa jak w sezonie. Wszystko jest ze sobą sprzężone – nie można odłączyć tyranozaura bez pozbawienia prądu całego ośrodka, w tym klatek i wybiegów. Od czasu do czasu, chcąc uciec od rzeczywistości, idę do opustoszałej części parku i patrzę, jak triceratops o pełnej godzinie potrząsa plastikową głową, zrzucając czapę śniegu. Welociraptor wszczyna udawaną bójkę z tyranozaurem, obaj po uda w zaspie. Dziwnie. Jakbym patrzyła na koniec świata. Czasem ich metaliczne ryki płoszą gibony, które też zaczynają się wydzierać.
Z powodu gibonów właśnie nie słyszę wołania ojca, dopóki nie staje tuż na wprost mnie.
– Cara? Cara! – Ma na sobie zimowy kombinezon, który wiesza na gałęzi przed przyczepą i nigdy nie pierze, ponieważ wilki rozpoznają go po zapachu. Widzę, że niedawno z nimi jadł, bo na końcach długich włosów, które okalają mu twarz, została krew. Zwykle odgrywa rolę omegi, więc ucztuje między alfą i betą. To niezapomniany widok, gdyż wilczy posiłek przypomina walkę gladiatorów. Wszyscy skupiają się wokół padliny i jedzą w wyznaczonym momencie to, co im się należy. Jest przy tym mnóstwo warczenia i kłapania zębami, gdy każdy – nie wyłączając mojego taty – broni swojej części łupu. Ojciec zwykł jadać surowe mięso, jak wilki, lecz z powodu problemów z żołądkiem zaczął gotować swoją porcję nerek i wątroby, a następnie chować je w woreczku za pazuchą i podrzucać do rozciętego brzucha cielaka. Dzięki czemu jadł, nie wzbudzając podejrzeń współbiesiadników.
Na mój widok oddycha z ulgą.
– Cara – powtarza. – Już myślałem, że cię straciłem.
Usiłuję wstać i powiedzieć mu, że byłam tutaj cały czas, ale nie mogę. Nogi zaplątały mi się w koc, mam unieruchomione ramiona. Naraz widzę, że to nie koc, tylko bandaż. I to nie ojciec mnie wołał, ale mama.
– Obudziłaś się – mówi. Patrzy na mnie, siląc się na uśmiech.
Czuję, jakby przygniatał mnie słoń. Chcę o coś spytać, ale słowa nie przechodzą mi przez gardło. Nagle pojawia się druga twarz, twarz kobiety, miękka jak z waty.
– Jeśli będzie bolało – mówi – naciśnij tutaj. – Kładzie moją dłoń na guziku. Naciskam.
Chcę spytać o ojca, ale zasypiam.
***
Znowu mi się śni, bo:
Ojciec jest w pokoju, ale to nie mój ojciec, tego kogoś znam tylko ze zdjęć – dokładnie trzech, które matka trzyma w szufladzie z bielizną, pod aksamitną podszewką szkatułki z perłami po babci. Na wszystkich trzech obejmuje ją ramieniem. Jest młodszy i szczuplejszy, ma krótsze włosy.
Obecna wersja ojca patrzy na mnie z miną, jakby mój widok też budził zdumienie.
– Nie odchodź – proszę, z trudem dobywając głos.
Uśmiecha się.
To drugi powód, dla którego wiem, że śnię. Na tamtych zdjęciach tata jest zawsze uśmiechnięty. Oboje z mamą wyglądają na szczęśliwych, co też widywałam tylko na fotografiach.
Nie śpię, ale udaję, że tak. Dwaj policjanci stoją przy łóżku i rozmawiają z mamą.
– Musimy porozmawiać z pani córką, to bardzo ważne – nalega wyższy. – Chcemy ustalić przebieg zdarzeń.
Ciekawe, co ojciec im powiedział. Czuję suchość w gardle.
– Moja córka nie jest w stanie odpowiadać na żadne pytania – mówi sztywno matka. Wzrok wszystkich trojga pali mnie w twarz.
– Rozumiemy, że liczy się przede wszystkim jej zdrowie, proszę pani.
– W takim razie nie wiem, po co przyszliście – ucina matka.
Oglądam Prawo i porządek. Wiem, że wystarczy mikroskopijny odprysk farby, by uziemić kłamliwego bandytę. Czy to rutynowa wizyta, jak w wypadku każdej kraksy? A może coś wiedzą?
Pocę się i serce zaczyna mi mocniej bić. Nagle uświadamiam sobie, że mają mnie jak na widelcu, bo jestem podłączona do maszyny. Wiedząc, że się pogrążam, widzę oczami wyobraźni, jak wszyscy gapią się na monitor.
– Naprawdę myślicie, że jej ojciec celowo doprowadził do wypadku? – pyta mama.
Następuje chwila ciszy.
– Nie – odpowiada jeden z policjantów.
Serce tak mi tłucze, że za chwilę przybiegnie pielęgniarka i zatrąbi na alarm.
– Więc co was sprowadza? – drąży matka.
Słyszę szelest i podglądam przez uchyloną powiekę, że policjant wręcza mamie wizytówkę.
– Zechce pani powiadomić nas, kiedy córka odzyska przytomność.
Ich kroki niosą się echem.
Liczę do pięćdziesięciu. Powoli, z przerwami. Następnie otwieram oczy.
– Mamo? – Głos mi się łamie.
Natychmiast siada obok mnie na łóżku.
– Jak się czujesz?
Wciąż boli mnie bark, ale jest znacznie lepiej. Wolną ręką dotykam czoła i czuję pod palcami obrzęk, szwy.
– Boli – mówię.
Mama sięga po moją dłoń. Mam coś przytwierdzone do palca, przez skórę prześwituje czerwona lampka. Jak E.T.
– Złamałaś łopatkę – oznajmia. – W czwartek wieczorem miałaś operację.
– Jaki dzisiaj dzień? – pytam.
– Sobota – mówi.
Straciłam cały piątek.
Próbuję usiąść, co okazuje się niemożliwe z ramieniem przytwierdzonym do boku jak mumia.
– Gdzie tata?
Lekki grymas przecina jej twarz.
– Widziałam go z ratownikami, a potem… potem… – Nie kończę, bo ta cała konspiracja, mina matki i moje halucynacje nagle układają się w jedną całość. – On nie żyje – szepczę. – Nie chcesz mi powiedzieć.
Mocniej ściska moją dłoń.
– Ależ żyje.
– W takim razie chcę go zobaczyć – żądam.
– Caro, jesteś za słaba.
– Do jasnej cholery, pozwól mi go zobaczyć! – krzyczę.
Przynajmniej udaje mi się zwrócić czyjąś uwagę. Do sali wbiega kobieta ze szpitalnym identyfikatorem, ale bez fartucha.
– Uspokój się, Caro.
Jest niska i drobnej budowy, ma czarne sprężynki, które podskakują wraz z każdą sylabą.
– Kim pani jest?
– Mam na imię Trina. Jestem z opieki społecznej, przydzielono mnie do ciebie. Rozumiem, że nasuwa ci się wiele pytań…
– Owszem, na przykład to, że leżę owinięta jak zasrany faraon, z gębą jak potwór Frankensteina, a mój ojciec jest pewnie w kostnicy, więc jak mam się uspokoić?
Matka z Triną wymieniają spojrzenia i od razu wiem, że rozmawiały na mój temat, kiedy leżałam odurzona prochami. Jeśli nie zaprowadzą mnie do taty, pójdę sama. Doczołgam się, jeśli trzeba.
– Twój ojciec doznał bardzo poważnego uszkodzenia mózgu – mówi Trina tonem, jakby informowała mnie, że zapowiada się ostra zima albo że musi wyważyć koła. Mówi to tak, jakby uszkodzenie mózgu nie było niczym gorszym od wrośniętego paznokcia.
– To znaczy?
– Przeszedł operację zmniejszenia obrzęku mózgu. Nie oddycha samodzielnie. Jest nieprzytomny.
– Podobnie jak ja przed pięcioma minutami – kwituję, myśląc jednak, że to wszystko moja wina.
– Zaprowadzę cię do ojca, Caro – ciągnie Trina – ale przygotuj się na wstrząs.
Bo co? Bo leży w łóżku? Bo jest połatany jak ja i opleciony rurkami? Mój ojciec jest w ciągłym ruchu, rzadko siedzi w domu. Wstrząsem jest zobaczyć go śpiącego w fotelu.
Woła pielęgniarkę i sadzają mnie na wózku, co nie należy do przyjemności. Zaciskam zęby. Na korytarzu roznosi się zapach lizolu i czegoś, co zawsze przyprawia mnie o ciarki.
Ostatnio byłam tutaj rok temu. Tata i ja mieliśmy warsztaty z Zazim, wilkiem, z którym czasem jeździmy po szkołach, żeby opowiedzieć o życiu watahy. Tata zawsze odbywa z dziećmi minikurs zachowania w obecności dzikiego zwierza – czyli nie wyciągaj ręki, unikaj gwałtownych ruchów, niech zapozna się z twoim zapachem. I tamtego dnia uczniowie zachowywali się bez zarzutu, podobnie jak Zazi. Ale jakiś półgłówek w innej części budynku dla kawału włączył syrenę alarmową i hałas wystraszył wilka. Zazi rzucił się do ucieczki i traf chciał, że najbliżej miał do okna. Tata oplótł go ramionami i koniec końców wypadł przez to okno zamiast wilka. Zazi wyszedł z tego bez szwanku, za to ojciec rozciął sobie rękę aż do kości.
Oczywiście najpierw musiał odtransportować wilka do zagrody. Prowizoryczny opatrunek cały nasiąknął krwią, a roztrzęsiony dyrektor szkoły – przyjechał z nami do parku – uparł się odwieźć tatę na izbę przyjęć, gdzie założono mu piętnaście szwów. Jednakże zaraz po powrocie do domu tata poszedł do zagrody Nodaha, Kiny i Kity, które wychował od małego i wśród nich był obecnie omegą.
Stałam przy ogrodzeniu, patrząc, jak Nodah skacze na tatę. Od razu rozerwał bandaż zębami, a Kina zaczął lizać ranę. Byłam pewna, że rozerwie szwy, na co zresztą pewnie liczył tata. Opowiadał mi, jak to w dziczy kaleczył się czasem w czasie polowania, bo nie miał na sobie ochronnego futra jak jego wilczy bracia i siostry. Zwierzęta wylizywały mu wówczas ranę, aż się otwierała. Ojciec nabrał przekonania, że ich ślina ma lecznicze właściwości, bo mimo że spał na gołej ziemi i nie miał dostępu do antybiotyków, przez blisko dwa lata, które spędził w głuszy, ani razu nie nabawił się infekcji, a rany goiły się w mgnieniu oka. Kina lizał, a tata wzdrygnął się parę razy, ale rana przestała krwawić i wyszedł z zagrody. Ruszyliśmy na wzgórze w stronę przyczepy. „Nie cierpię szpitali”, rzucił tonem wyjaśnienia.
Gdy Trina wiezie mnie korytarzem – mama drepcze za nami – mijamy ludzi w gipsie, wspartych na kulach lub balkonikach. Leżę na ortopedii, ale ojciec jest gdzie indziej. Musimy wsiąść do windy i zjechać na trzecie piętro.
Wchodzimy przez podwójne drzwi, przy których widzę napis OIOM.
Po korytarzu kręcą się tylko lekarze.
Trina przystaje i kuca naprzeciw mnie.
– Czujesz się na siłach?
Kiwam głową.
Wchodzi tyłem do sali, ciągnąc za sobą wózek, po czym odwraca mnie przodem do łóżka.
Tata wygląda jak posąg. Przypomina marmurowego wojownika w greckiej sekcji muzeum – krzepkiego, napiętego i kompletnie pozbawionego wyrazu. Wyciągam rękę i dotykam palcem jego dłoni. Ani drgnie. Jedyną oznaką życia jest szum maszyn, do których go podłączono.
Ja mu to zrobiłam.
Przygryzam wargę, wiem, że się rozpłaczę, i nie chcę robić tego na oczach mamy i Triny.
– Czy on wyzdrowieje? – pytam szeptem.
Mama kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Lekarze nie wiedzą – odpowiada łamiącym się głosem.
Łzy płyną mi po twarzy.
– Tatusiu? To ja. Cara. Obudź się. Musisz się obudzić.
Przez głowę przelatują mi telewizyjne opowieści o sparaliżowanych, którzy niespodziewanie wstają z łóżka i zaczynają chodzić, niewidomi odzyskują wzrok; ojcowie z uszkodzeniem mózgu nagle przytomnieją i z uśmiechem wybaczają ci wszystko.
Słyszę szum wody i otwierają się drzwi do łazienki. Wychodzi młodsza wersja mojego taty, którą wczoraj widziałam w snach, mężczyzna wyciera ręce w spodnie od dresu. Patrzy na matkę, a potem na mnie.
– Cara – mówi. – O rety. Obudziłaś się.
A więc to nie był sen. Poznaję głos, płynący z obcego, dorosłego ciała.
– Co on tutaj robi? – szepczę.
– Zadzwoniłam do niego – wyznaje matka. – Caro.
Kręcę głową.
– Myliłam się. Nie dam rady.
Trina natychmiast zawraca wózek i znów patrzę na drzwi.
– Nic nie szkodzi – mówi neutralnym tonem. – To niełatwe, widzieć ukochaną osobę w takim stanie. Wrócisz, gdy poczujesz się lepiej.
Udaję, że się z nią zgadzam. Lecz nie tylko widok nieprzytomnego ojca sprawił, że świat zatrząsł się w posadach.
Sprawił to również widok brata, którego pochowałam przed laty.
Nie mogę powiedzieć, że Edward i ja byliśmy blisko. Siedem lat to w dzieciństwie spora różnica wieku: licealista ma niewiele wspólnego z siostrą, która jeszcze bawi się lalkami. Ale ja uwielbiałam starszego brata. Otwierałam książki, które czasem zostawiał na kuchennym stole, i udawałam, że rozumiem, o co w nich chodzi. Zakradałam się do jego pokoju, kładłam się na łóżku i słuchałam jego iPoda. Gdyby mnie przyłapał, dostałabym baty.
Podstawówka znajdowała się niedaleko liceum, więc Edward musiał mnie rano odprowadzać. Stanowiło to część zawartej z rodzicami umowy, w myśl której mieli dołożyć mu połowę do wymarzonych czterech kółek. W zamian matka nalegała, by odstawiał mnie pod wejście do szkoły.
I tak właśnie robił.
Miałam jedenaście lat, mogłam więc już sama przechodzić na światłach. Ale brat nie pozwalał. Dzień w dzień parkował samochód i czekał ze mną. Z chwilą zmiany świateł razem schodziliśmy z krawężnika, po czym brał mnie za rękę lub chwytał za ramię i nie puszczał, póki nie znaleźliśmy się po drugiej stronie. Owa czynność tak weszła mu w krew, że pewnie wcale się nad nią nie zastanawiał.
Mogłam wyszarpnąć rękę albo zażądać, żeby mnie puścił, ale nigdy tego nie zrobiłam.
Pierwszego dnia po jego odejściu, gdy musiałam sama iść do szkoły i przejść przez ulicę, zdawało mi się, że mam do pokonania odcinek dwukrotnie dłuższy niż zwykle.
Logicznie rzecz biorąc, rozumiem, że nasza rodzina nie rozpadła się po wyjeździe Edwarda z jego winy. Ale w wieku jedenastu lat człowiek ma w nosie logikę. I po prostu tęskni za starszym bratem.
– Musiałam do niego zadzwonić – tłumaczy matka. – Nadal jest synem twojego ojca. Szpital potrzebował kogoś do podejmowania decyzji co do dalszego leczenia.
Nie dość, że ojciec jest w śpiączce, to jedyną zorientowaną w sytuacji osobą jest jak na ironię mój brat uciekinier. Dostaję białej gorączki na myśl, że czuwa przy tacie zamiast mnie.
– A dlaczego ty nie mogłaś?
– Bo nie jestem już jego żoną.
– Więc czemu nikt nie spytał mnie?
Matka siada na skraju szpitalnego łóżka.
– Po pierwsze, nie byłaś w stanie podejmować żadnych decyzji. Poza tym, jesteś nieletnia. Szpital potrzebował osoby powyżej osiemnastego roku życia.
– On odszedł – rzucam, stwierdzając fakt oczywisty. – Nie zasługuje, żeby tutaj być.
– Caro. – Matka pociera dłonią twarz. – Nie możesz za wszystko obwiniać Edwarda.
Nie dodaje, że winę za rozpad małżeństwa i wyjazd Edwarda ponosi mój ojciec. Uważa na słowa, gdyż właśnie z ich powodu wyprowadziłam się od niej przed czterema laty.
Wyprowadziłam się, bo nie pasowałam do jej nowej rodziny, ale zostałam z tatą, bo zapewnił mi opiekę, jakiej z jej strony nigdy nie doświadczyłam. Trudno to wytłumaczyć. Dla mnie nie liczyło się, czy zmieniają mi pościel raz w tygodniu czy raz na parę miesięcy, gdy się komuś przypomni. W zamian tata nauczył mnie rozpoznawać drzewa, i to zupełnie przypadkiem. Od niego dowiedziałam się, że letnia burza jest świetną okazją do pracy na zewnątrz, bez zawracania sobie głowy komarami czy żarem lejącym się z nieba.
Kiedyś, gdy byliśmy w zagrodzie, napatoczył się borsuk. Zwykle pozwalamy wilkom zabijać drobną zwierzynę, która zapędza się do środka, ale wówczas jeden z dorosłych wilków dopadł borsuka i zamiast go zabić, przegryzł mu kręgosłup, przez co zwierzę powłóczyło tylnymi łapami. Następnie sam odszedł na bok, pozwalając, aby dwa młode dobiły ofiarę. Życie z moim tatą wyglądało podobnie. Przy nim nie liczyło się odejście Edwarda. Z tatą było warto być tylko drugim członkiem watahy, z którym dzielił się swoją wiedzą i na którym polegał tak jak on na nim.
Uświadamiam sobie, że jeśli ojciec się nie obudzi, będę musiała wrócić do mamy.
Nagle otwierają się drzwi mojej sali i wchodzą dwaj policjanci, którzy byli tutaj wczoraj.
– Cara – mówi wyższy. – Miło, że się obudziłaś. Nazywam się Dumont, a to jest Whigby. Chcielibyśmy zamienić z tobą dwa słowa…
Matka zagradza sobą łóżko.
– Cara niedawno miała operację. Musi odpocząć.
– Z całym szacunkiem, proszę pani, ale nie wyjdziemy stąd, dopóki nie porozmawiamy z pani córką. – Dumont siada na krześle przy łóżku. – Czy zechcesz odpowiedzieć na kilka pytań na temat wypadku, Caro?
Zerkam na matkę i przenoszę wzrok na policjanta.
– Chyba tak…