Już czas - Jodi Picoult - ebook + książka

Już czas ebook

Jodi Picoult

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Od ponad dziesięciu lat Jenny Metcalf nie może przestać myśleć o swojej matce, Alice, która zaginęła w tajemniczych okolicznościach. Jenny nie chce uwierzyć, że została porzucona, więc uparcie tropi matkę w Internecie i przegląda jej stare pamiętniki. Alice była badaczką słoni i pisała głównie o nich, ale Jenny ma nadzieję, że zapiski kryją wskazówki co do miejsca pobytu matki. 

Niestrudzona w poszukiwaniach, zyskuje dwoje nieoczekiwanych sprzymierzeńców. Pierwszym jest Serenity Jones, jasnowidzka, która wsławiła się odnajdywaniem zaginionych osób – a następnie zwątpiła w swój dar. Drugi to Virgil Stanhope, zgryźliwy prywatny detektyw, który niegdyś prowadził sprawę zaginięcia Alice oraz dziwnej, być może powiązanej z nim śmierci jednego z jej współpracowników. I gdy wspólnymi siłami dążą do odkrycia prawdy, uświadamiają sobie, że zadając trudne pytania, staną w obliczu jeszcze trudniejszych odpowiedzi. 

Czy więź łącząca matkę i córkę może być silniejsza niż śmierć? Czy świat, który poznajemy za pomocą zmysłów, to jedyna rzeczywistość, jakiej możemy doświadczyć? 

Jodi Picoult jest autorką ponad dwudziestu powieści, w tym bestsellerowych „Bez mojej zgody”, „Krucha jak lód”, „To, co zostało”. Jej książki, przełożone na 34 języki, na całym świecie zajmują pierwsze miejsca na listach bestsellerów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 496

Oceny
4,3 (40 ocen)
16
20
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
impregnata
(edytowany)

Całkiem niezła

Smutna i przygnębiająca powieść. W dodatku głównie o słoniach (odczuwanie empatii i żałoby przez słonice) - nie moja bajka. Zakończenie, choć zaskakujące, nie zrekompensowało mi znużenia. No i okładka - wizerunek dziewczynki - od czapy!
10
pluslegimija

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka,bardzo wzruszająca. Zakończenie mega zaskakujące
00

Popularność




POLECAMY

JODI PICOULT

BEZ MOJEJ ZGODY

ZAGUBIONA PRZESZŁOŚĆ

ŚWIADECTWO PRAWDY

DZIESIĄTY KRĄG

JESIEŃ CUDÓW

CZAROWNICE Z SALEM FALLS

W IMIĘ MIŁOŚCI

JAK Z OBRAZKA

DZIEWIĘTNAŚCIE MINUT

DESZCZOWA NOC

KARUZELA UCZUĆ

PRZEMIANA

KRUCHA JAK LÓD

DRUGIE SPOJRZENIE

W NASZYM DOMU

LINIA ŻYCIA

TAM GDZIE TY

GŁOS SERCA

PÓŁ ŻYCIA

Z INNEJ BAJKI

TO, CO ZOSTAŁO

Tytuł oryginału

LEAVING TIME

Copyright © 2014 by Jodi Picoult

First published in the United States by Ballantine Books, an imprint of Random House, a division of Random House LLC, a Penguin Random House Company, New York.

All rights reserved.

Opracowanie graficzne okładki

Ewa Wójcik

Zdjęcie na okładce

© Fot. Tanya Gramatikova / Trevillion Images

Redaktor prowadzący

Katarzyna Rudzka

Redakcja

Ewa Charitonow

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978–83–7961–918–4

Warszawa 2014

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Dla Joan Collison

prawdziwej przyjaciółki, która pokona ztobą setki mil

wdeszczu, skwarze izamieci

PROLOG

Jenna

Kiedyś wierzono, że istnieje cmentarzysko słoni, dokąd stare ichore zwierzęta podążają, aby umrzeć. Odłączają się odstada, zmierzając przez piaszczysty krajobraz niczym tytany, októrych czyta się wsiódmej klasie nalekcjach omitologii. Według legendy, cmentarzysko takie znajdowało się wArabii Saudyjskiej. Było źródłem siły nadprzyrodzonej iskrywało księgę zaklęć mających przywrócić pokój naświecie.

Badacze tego miejsca tygodniami podążali zaumierającymi słoniami, po czym stwierdzali, że zwierzęta chodzą wkółko. Część poszukiwaczy przepadła bez wieści, niektórzy nie pamiętali, co widzieli. Żaden ztych, którzy twierdzili, że odnaleźli cmentarzysko, nie potrafił wskazać jego położenia.

Dlaczego? Bo cmentarzysko słoni to mit.

Owszem, odnajdywano grupy słoni, które umarły wokolicy, wiele wkrótkim odstępie czasu. Alice, moja matka, stwierdziłaby, że istnieje logiczne wytłumaczenie – stado mogło paść zgłodu lub pragnienia bądź zostało wyrżnięte przez amatorów kości słoniowej. Poza tym bardzo możliwe, że silne afrykańskie wiatry zdmuchnęły rozrzucone kości nastertę. „Jenno”, powiedziałaby Alice. „Wszystko, co widzisz, da się uzasadnić”.

Istnieje wiele informacji osłoniach, które nie są bajką, tylko faktem popartym badaniami. To również usłyszałabym odmatki. Siedziałybyśmy obok siebie pod wielkim dębem, gdzie lubiła chłodzić się Maura, ipatrzyłybyśmy, jak zbiera trąbą żołędzie ije podrzuca. Matka oceniałaby każdy rzut jak sędzia olimpijski. „8,5… 7,9. Orany! Dziesiątka!”.

Może słuchałabym. Amoże po prostu przymknęłabym oczy. Może próbowałabym zapamiętać zapach spreju nakomary naskórze matki lub to, jak zroztargnieniem zaplatała mi włosy, związując je źdźbłem zielonej trawy.

Amoże modliłabym się jedynie, żeby naprawdę istniało takie cmentarzysko, ale nie tylko dla słoni. Bo wtedy bym ją odnalazła.

Alice

Kiedy miałam dziewięć lat – zanim dorosłam izostałam naukowcem – myślałam, że wiem wszystko, aprzynajmniej chciałam wiedzieć wszystko; najedno wychodziło. Miałam bzika napunkcie zwierząt. Wiedziałam, że stado wilków to wataha iże delfiny są mięsożerne. Wiedziałam, że żyrafy mają cztery żołądki, amięśnie nóg szarańczy są dziesięć tysięcy razy silniejsze niż ich wagowy odpowiednik ludzkich. Wiedziałam, że futro niedźwiedzi polarnych skrywa czarną skórę, ameduza nie ma mózgu. Wiedziałam to wszystko zmiesięcznej subskrypcji kart Time-Life, prezentu urodzinowego odniby-ojczyma, który wyprowadził się przed rokiem izamieszkał wSan Francisco zeswym najlepszym kumplem Frankiem, zwanym przez matkę „inną kobietą”, kiedy myślała, że nie słyszę.

Co miesiąc dostawałam pocztą nowe karty, aż któregoś dnia, wpaździerniku 1977 roku, otrzymałam najlepszą – osłoniach. Trudno powiedzieć, dlaczego były moimi ulubionymi zwierzętami. Może zpowodu pokoju zpuszystym zielonym dywanem itapetą wrysunkowych mieszkańców dżungli? Może dlatego, że pierwszym filmem mojego dzieciństwa był Dumbo? Amoże dlatego, że jedwabną podszewkę odziedziczonego po babci futra mamy uszyto zindyjskiego sari wsłonie właśnie?

Ztamtej karty zaczerpnęłam podstawowe informacje. Dowiedziałam się, że słonie to największe zwierzęta lądowe naświecie, omasie ponad sześciu ton. Że codziennie pochłaniają dostu osiemdziesięciu kilogramów pożywienia. Ich ciąża trwa najdłużej spośród wszystkich ssaków lądowych – dwadzieścia dwa miesiące. Żyją wstadach pod wodzą samicy, często najstarszej członkini stada. To ona decyduje, dokąd uda się społeczność, kiedy ma odpocząć, gdzie się posilić igdzie napić. Młode znajdują się pod opieką spokrewnionych samic iwędrują znimi, ale wwieku trzynastu lat samce odchodzą. Bywa, że wolą egzystować wpojedynkę, niekiedy łączą się wstada zinnymi samcami.

Ale otym wiedzieli wszyscy. Tymczasem ja wpadłam wobsesję idrążyłam temat, czerpiąc wiedzę zeszkolnej biblioteki, odnauczycieli izksiążek. Stąd wiedziałam, że również słoniom grożą poparzenia słoneczne, dlatego obsypują się ziemią itarzają wbłocie. Ich najbliżej spokrewnionym kuzynem jest góralek przylądkowy, mały włochacz podobny doświnki morskiej. Wiedziałam, że tak jak niemowlę ssie kciuk, żeby się uspokoić, tak słoniątko czasem ssie trąbę. Iże w1916 roku wErwin wstanie Tennessee skazano naśmierć ipowieszono słonicę Mary.

Zperspektywy czasu dochodzę downiosku, że matka miała dość ciągłego słuchania osłoniach. Może właśnie dlatego któregoś sobotniego ranka obudziła mnie przed świtem zesłowami, że oto wyruszamy naposzukiwanie przygód. Wnaszej okolicy – tam gdzie mieszkałyśmy, wConnecticut – nie było ogrodów zoologicznych, ale wForest Park Zoo wSpringfield wstanie Massachusetts mieszkał prawdziwy słoń. Pojechałyśmy go zobaczyć.

Zprzejęcia omal nie wyszłam zeskóry. Godzinami zamęczałam matkę kawałami osłoniach.

„Co jest piękne, szare inosi szklane pantofelki? Kopciuszkosłoń”.

„Czemu słonie są pomarszczone? Bo nie mieszczą się nadesce doprasowania”.

„Jak zejść zesłonia? Ostrożnie”.

„Dlaczego słonie mają trąby? Bo głupio wyglądałyby zsaksofonem”.

Kiedy dotarłyśmy namiejsce, biegłam bez tchu przed siebie, dopóki nie stanęłam przed słonicą Morganettą.

Która wyglądała zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam.

Wniczym nie przypominała majestatycznego zwierzęcia zmojej karty kolekcjonerskiej. Przykuto ją łańcuchem dobetonowego bloku pośrodku wybiegu, aby nie mogła się przemieszczać wżadną stronę. Jej tylne nogi były poranione odkajdan dokrwi. Nie miała jednego oka, adrugim nie chciała namnie spojrzeć. Byłam zaledwie kimś, kto przyszedł pogapić się najej niedolę.

Matka też oniemiała najej widok. Zagadnęła dozorcę, który powiedział, że Morganetta uczestniczyła kiedyś wmiejscowych paradach ibawiła się wprzeciąganie liny zdziećmi zpobliskiej szkoły, ale nastarość stała się nieprzewidywalna iskora doprzemocy. Machała trąbą naodwiedzających, jeśli podchodzili zbyt blisko klatki. Złamała nadgarstek opiekunowi.

Wybuchłam płaczem.

Matka zapakowała mnie zpowrotem dosamochodu iwyruszyłyśmy wczterogodzinną drogę powrotną, mimo że spędziłyśmy wzoo zaledwie dziesięć minut.

–Nie możemy jej pomóc? – spytałam.

Tak wwieku dziewięciu lat stałam się orędowniczką słoni. Po odwiedzinach wbibliotece usiadłam przy kuchennym stole inapisałam doburmistrza Springfield wstanie Massachusetts zprośbą owięcej wolności iprzestrzeni dla Morganetty.

Nie tylko mi odpisał, ale również wysłał swoją odpowiedź do„The Boston Globe”, który zamieścił ją nałamach. Po czym zadzwonił donas dziennikarz, żeby napisać artykuł odziewięciolatce, która przekonała burmistrza doprzeniesienia Morganetty naznacznie większy wybieg dla bawołów. Wszkole dostałam specjalną nagrodę dla Wzorowego Obywatela, zaproszono mnie dozoo nawielkie otwarcie. Przecięłam zburmistrzem czerwoną wstęgę. Oślepiły mnie lampy błyskowe; Morganetta stała ztyłu. Tym razem przyjrzała mi się ocalałym okiem, aja zrozumiałam, po prostu wyczułam przez skórę, że wciąż jest nieszczęśliwa. To, co ją spotkało: łańcuchy ikajdany, bicie iklatka, może nawet wspomnienie wywiezienia zAfryki, wszystko to towarzyszyło jej inawybiegu dla bawołów, zajmując dodatkową przestrzeń.

Burmistrz Dimauro nie zaniechał wysiłków mających nacelu poprawienie bytu słonicy. W1979 roku, po śmierci niedźwiedzia polarnego, ogród zoologiczny zamknięto, aMorganettę przeniesiono dozoo wLos Angeles. Miała tam znacznie większy dom, zzabawkami, basenem idwoma starszymi współlokatorami.

Gdybym wówczas wiedziała to, co wiem teraz, powiedziałabym burmistrzowi, że samo umieszczenie słonia wraz zinnymi nie oznacza, że zwierzęta się dogadają. Słoń jest indywidualistą, tak samo jak człowiek, inigdy nie wiadomo, czy zaprzyjaźni się zdrugim tylko dlatego, że jest słoniem. Podobnie jak zgóry nie da się założyć, że zaprzyjaźnią się dwie przypadkowe osoby. Morganetta popadała wcoraz większą depresję, chudła imarniała. Mniej więcej rok po przeprowadzce doLos Angeles znaleziono ją martwą nadnie basenu.

Morał tej opowieści jest taki, że choćbyś się starał, itak nie zawrócisz kijem rzeki.

Inawet gdybyśmy stawali nagłowie, niektóre bajki po prostu nie mają szczęśliwego zakończenia.

CZĘŚĆ I

Jak wytłumaczyć moją bohaterską kurtuazję? Czuję,

jakby nadmuchał mnie mały psotnik.

Kiedyś byłem wielkości sokoła, wielkości lwa,

kiedyś nie byłem słoniem, którym dziś jestem.

Skóra wisi namnie, apan beszta zanieuwagę.

Całą noc ćwiczyłem wswoim namiocie, więc byłem

trochę senny. Ludzie kojarzą mnie zesmutkiem

iczęsto zracjonalnością. Randall Jarrell porównał mnie

doWallace’aStevensa, amerykańskiego poety. Dostrzegam to

wzwalistych trójwierszach, ale według mnie

bardziej przypominam Eliota, Europejczyka, człowieka

zklasą. Każdy tak ceremonialny cierpi

nazałamania. Nie lubię widowiskowych eksperymentów

zrównowagą, sztuczek nalinie istołkach.

My, słonie, jesteśmy chodzącą pokorą, jak wówczas gdy

podejmujemy smętną migrację kuumieraniu.

Ale czy wiecie, że słonie uczono

pisania nogami greckiego alfabetu?

Znękane cierpieniem leżymy nagrzbietach,

podrzucając trawę kuniebu –dla zabicia czasu, nie wramach rozrywki.

To nie pokorę widzicie podczas naszych długich ostatnich

wędrówek,

Jenna

Jeśli chodzi opamięć, to jestem ekspertem. Może imam dopiero trzynaście lat, lecz studiowałam ją równie wnikliwie, jak moje rówieśniczki pochłaniają czasopisma omodzie. Istnieje pamięć oświecie, jak to, że piec jest gorący, azimą nie chodzi się nabosaka, bo można odmrozić nogi. Istnieje pamięć zmysłów – że patrząc nasłońce, mrużysz oczy, arobaki to nie najlepszy pomysł naposiłek. Istnieją daty, które trzeba zapamiętać zlekcji historii iprzypomnieć sobie naegzaminie zuwagi naich (podobno) duże znaczenie wogólnym porządku wszechświata. Iosobiste szczegóły, niczym coraz wyżej rysowane linie nawykresie własnego życiorysu, mające znaczenie wyłącznie dla ciebie inikogo innego.

Wzeszłym roku nauczycielka przyrody kazała mi przygotować niezależną prezentację natemat pamięci. Większość nauczycieli pozwala mi robić prezentacje, bo wiedzą, że nudzę się nalekcjach, apoza tym trochę się boją, że wiem więcej odnich, inie chcą się dotego przyznać.

Moje pierwsze wspomnienie ma wybielone brzegi, jak prześwietlone zdjęcie. Matka trzyma napatyku watę cukrową. Kładzie palec naustach: „Nasza tajemnica”, po czym urywa maluteńki kawałek. Kiedy podnosi go domoich warg, cukier się rozpuszcza. Łapczywie oblizuję jej palec. Iswidi, mówi. „Słodkie”. To nie butelka, nie znam tego smaku, ale jest pyszny. Potem matka nachyla się icałuje mnie wczoło. Uswidi, mówi. „Cukiereczku”.

Nie mogę mieć więcej niż dziewięć miesięcy.

To niesamowite, gdyż większość dzieci sięga pamięcią dopiątego, góra drugiego roku życia. Co wcale nie znaczy, że niemowlęta są sklerotykami – mają wspomnienia nadługo przed mową, ale – odziwo – tracą donich dostęp, zchwilą gdy zaczynają mówić. Możliwe, że zapamiętałam incydent zwatą cukrową, ponieważ matka mówiła wjęzyku xhosa, którego nauczyła się wtrakcie pracy nad doktoratem wRPA. Albo to wspomnienie jest swoistym towarem wymiennym, udostępnionym mi przez mózg wmiejsce tego, co usilnie pragnę sobie przypomnieć – szczegółów nocy, kiedy zaginęła.

Matka była naukowcem iprzez pewien czas zajmowała się badaniem pamięci, przy okazji badań nad stresem pourazowym isłoniami. Znacie to stare powiedzenie, że słonie nigdy nie zapominają? Jest faktem. Jak chcecie dowodów, mogę wam pokazać materiały zebrane przez matkę. Wykułam je praktycznie, hm, nablachę. Matka wykazała, że pamięć powiązana jest zsilnymi emocjami, aprzykre chwile są jak bazgroły permanentnym markerem naścianie mózgu. Jednak istnieje drobna różnica między zdarzeniem przykrym atraumatycznym. Przykre sytuacje zapadają wpamięć, traumatyczne idą wzapomnienie bądź też zniekształcają się nie dopoznania lub zmieniają wwielką, białą nicość, którą mam wgłowie, ilekroć powracam myślami dotamtej nocy.

Oto co wiem.

1. Miałam trzy lata.

2. Matkę znaleziono nieprzytomną naterenie rezerwatu, półtora kilometra odzwłok. Tak napisano wpolicyjnym raporcie. Przewieziono ją doszpitala.

3. Wraporcie nie ma omnie mowy. Babcia zabrała mnie dosiebie, ponieważ ojciec miał nagłowie martwą opiekunkę słoni inieprzytomną żonę.

4. Przed świtem matka odzyskała świadomość iniepostrzeżenie opuściła szpital.

5. Więcej jej nie zobaczyłam.

Czasami myślę oswoim życiu jak odwóch wagonach sczepionych wchwili zniknięcia matki, lecz gdy próbuję dojrzeć, jak się łączą, nagłe szarpnięcie natorach zpowrotem odwraca mi głowę. Wiem, że byłam jasnowłosą dziewczynką, która biegała jak szalona, podczas gdy matka bez końca pisała osłoniach. Dziś jestem zbyt poważną ibystrą jak naswój wiek nastolatką, lecz mimo imponujących postępów wnauce wcodziennych sprawach gubię się zkretesem. Jeśli nawet ósma klasa to mikrokosmos młodzieżowej hierarchii społecznej (dla matki byłaby nim zpewnością), to znajomość pięćdziesięciu stad słoni wbotswańskim Tuli Block nie może równać się zeznajomością danych osobowych wszystkich członków zespołu One Direction.

Nie chodzi oto, że odstaję odreszty, bo jako jedyna nie mam matki. Jest wiele dzieciaków zrozbitych rodzin, dzieciaków, które unikają tematu rodziców bądź których rodzice mieszkają znowymi partnerami idziećmi. Tak czy siak, nie mam koleżanek. Wczasie przerwy śniadaniowej siadam naszarym końcu stołu ijem to, co zapakowała mi babcia, podczas gdy szkolne gwiazdy – które, słowo daję, każą się nazywać „Plejadami” – snują opowieści otym, że dorosną, podejmą pracę dla OPI1 ibędą wymyślać nazwy lakierów dopaznokci. Pewnie raz czy dwa próbowałam włączyć się dorozmowy… Ale wtedy patrzą namnie jak nazgniłe jajo itrajkoczą dalej, jakby nie słyszały. Nie powiem, że ten bojkot bardzo mnie obchodzi. Chyba mam ważniejsze sprawy nagłowie.

Wspomnienia po zniknięciu matki są równie wybiórcze. Mogę opowiedzieć wam omoim nowym pokoju ubabci ipierwszym „dorosłym” łóżku. Nanocnym stoliku nie wiedzieć czemu stał koszyk zróżowymi saszetkami zesłodzikiem, chociaż wpobliżu nie było ekspresu. Co wieczór, jeszcze zanim nauczyłam się liczyć, sprawdzałam, czy jeszcze tam były. Irobię to nadal.

Mogę opowiedzieć wam oodwiedzinach uojca, napoczątku. Korytarze Hartwick House pachniały amoniakiem isiuśkami. Gdy babcia namawiała mnie dorozmowy, wspinałam się nałóżko, struchlała odbliskości niby znanej mi, azarazem obcej osoby. Ojciec nie odzywał się inie poruszał. Mogę opisać, jak łzy płynęły mu zoczu, co było niemal tak naturalne, jak zroszona puszka coli wletni dzień.

Pamiętam koszmary, awzasadzie nie koszmary, ale to, że budziło mnie zesnu trąbienie Maury. Babcia przybiegała zzapewnieniem, że matka słonica mieszka setki kilometrów stąd, wnowym rezerwacie wTennessee, ale mnie dręczyło poczucie, że Maura próbuje mi coś powiedzieć, iże zrozumiałabym, gdybym tylko znała jej język tak dobrze jak mama.

Po matce pozostały mi tylko jej badania. Przeglądam zapiski, gdyż wiem, że któregoś dnia słowa się przetasują ipoprowadzą mnie doniej. Naprzekór swej nieobecności nauczyła mnie, że każda teoria rozpoczyna się odhipotezy, czyli – mówiąc prostym językiem – przeczucia. Aja mam przeczucie, że nie zostawiłaby mnie nigdy. Nie zwłasnej woli.

Udowodnię to, choćbym miała paść trupem.

C.d. w pełnej wersji

1 Amerykańska firma produkująca akcesoria do pielęgnacji paznokci (przyp. tłum.).

CZĘŚĆ II

Dostępne w pełnej wersji

POSŁOWIE

Dostępne w pełnej wersji

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w pełnej wersji

PYTANIA DODYSKUSJI

Dostępne w pełnej wersji