Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wciągająca i trzymająca w napięciu powieść o dramacie dwóch rodzin.
Przez osiemnaście lat rodziny Harte`ów i Goldów mieszkały po sąsiedzku, dzieląc ze sobą wszystkie radości i smutki życia. Ich dzieci były nierozłączne od kołyski Chris i Emily wychowywali się razem, a więź między nimi stawała się coraz silniejsza. Może nawet zbyt silna... Kiedy nocną ciszę w obu domach rozdarł dzwonek telefonu, nikt nie mógł pojąć straszliwej prawdy. Emily zmarła od kuli rewolwerowej, a ranny w głowę Chris trafił do szpitala. O tym, czy to było samobójstwo czy morderstwo, ma zdecydować sąd, ale nic nie przywróci dawnej przyjaźni między rodzicami obojga nastolatków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 562
Czy w ogóle kochał,
kto nie kochał od pierwszego wejrzenia?
Christopher Marlowe „Hero and Leander”
Uściskajmy się i od tej chwili
ślubujmy po wiek wieków wspólną nędzę.
Thomas Otway „The Orphan”
Nie zostało już nic do powiedzenia.
Osłonił jej ciało swoim, a kiedy otoczyła go ramionami, zobaczyła go we wszystkich wcieleniach naraz: jako pięcioletniego chłopczyka o wciąż jeszcze jasnych włosach; jako wypuszczającego pędy jedenastolatka; jako trzynastoletniego wyrostka z dłońmi mężczyzny. Migdałowe oko księżyca sunęło po nocnym niebie, kiedy wyszeptała wprost w zapach znajomej skóry:
– Kocham cię...
Pocałował ją tak delikatnie, że zastanawiała się, czy sobie tego nie wyobraziła. Odsunęła się nieco, by spojrzeć mu w oczy.
A potem padł strzał.
Chociaż nigdy nie dokonywano formalnej rezerwacji, w piątkowe wieczory na Harte’ów i Goldów zawsze czekał stolik w kącie sali chińskiej restauracji Szczęśliwa Rodzina. Przychodzili tu od niepamiętnych czasów. Przed laty zabierali z sobą dzieci; w przytulnym kąciku robił się taki tłok od wysokich krzesełek i toreb z pieluchami, że kelnerzy ledwie dawali sobie radę z podawaniem parujących talerzy. Teraz zostało już tylko ich czworo – wpadali jedno po drugim o szóstej, jakby przyciągała ich ku sobie jakaś magnetyczna siła.
Pierwszy zjawił się James Harte. Operacja, którą przeprowadzał tego popołudnia, zakończyła się zaskakująco wcześnie. Powyjmował pałeczki z papierowych opakowań i umieścił między palcami niczym instrumenty chirurgiczne.
– Cześć! – Melanie Gold zmaterializowała się nagle po drugiej stronie stolika. – Chyba przyszłam za wcześnie.
– Nie, to tamci się spóźniają.
– Naprawdę? – Strząsnęła z siebie płaszcz i zwinięty w kłębek położyła obok siebie. – A już miałam nadzieję, że będę wcześniej. Chyba nigdy mi się to nie zdarzyło.
– Hm – zastanowił się James. – Też mi się tak wydaje.
Wiązało ich z sobą tylko jedno: osoba Augusty Harte – ale Gus jeszcze nie przyszła, oni zaś czuli się dziwnie skrępowani tym, co wiedzieli o swoich bardzo osobistych sprawach, bo przecież nie zwierzali się sobie bezpośrednio, to Gus Harte przekazywała je mężowi w łóżku albo swojej przyjaciółce Melanie przy kawie. James pochrząkiwał i pstrykał zręcznie pałeczkami.
– Jak myślisz? Może powinienem rzucić to wszystko i zostać doboszem?
Melanie zaczerwieniła się, jak zawsze, kiedy znalazła się w niezręcznej sytuacji. Po latach pracy w informatorium bibliotecznym, przy pulpicie otaczającym ją w pasie niczym sztywna halka, bez trudu odpowiadała na konkretne pytania, w rodzaju: „Jaka jest obecna populacja Addis Abeby?” albo: „Czy może pani powiedzieć, jakich chemikaliów używa się do utrwalania fotografii?”. Nie czerwieniła się wtedy, gdyż wiedziała, że odpowiedź nie urazi pytającego, ale z tym doboszem? O co mu właściwie chodziło?
– Znienawidziłbyś to – odparła, starając się, by jej słowa zabrzmiały lekko. – Musiałbyś zapuścić włosy i sprawić sobie kolczyk na sutku czy coś w tym rodzaju.
– Wolno wiedzieć, dlaczego rozmawiacie o kolczykach na sutkach? – spytał Michael Gold, pochylając się nad żoną i dotykając jej pleców, co po tylu latach małżeństwa mogło uchodzić za uścisk.
– Nie rób sobie nadziei – zgasiła go Melanie. – To James się do tego przymierza, nie ja.
Michael się roześmiał.
– Moim zdaniem, za coś takiego można automatycznie stracić certyfikat Izby Lekarskiej.
– Dlaczego? – zaprotestował James. – Pamiętacie tego laureata Nobla, którego poznaliśmy na rejsie na Alaskę zeszłego lata? Miał kółko w brwi.
– No właśnie – rzekł Michael. – Nie musisz mieć certyfikatu żadnej izby, żeby ułożyć wiersz z samych brzydkich słów. – Strzepnął serwetkę i rozłożył ją na kolanach. – Gdzie Gus?
James zerknął na zegarek. Nie mógł bez niego żyć, Gus natomiast w ogóle nie nosiła zegarka, co Jamesa z kolei doprowadzało do szału.
– Pewnie odwozi Kate do koleżanki na imprezę z nocowaniem.
– Zamówiliście już? – spytał Michael.
– Gus zamawia – wykręcił się James. Gus zazwyczaj przychodziła pierwsza i pilnowała, by wszystko toczyło się gładko.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do sali – jakby ściągnięta myślą przez męża – wpadła Augusta Harte.
– Kurczę, ależ się spóźniłam! – wykrzyknęła, rozpinając płaszcz. – Nie macie pojęcia, co za dzień! – Pozostała trójka wychyliła się do przodu, gotowa wysłuchać kolejnej mrożącej krew w żyłach opowieści, ale Gus kiwnęła tylko ręką na kelnera. – To, co zawsze – oznajmiła, uśmiechając się promiennie.
To, co zawsze? Melanie, Michael i James spojrzeli po sobie. Tak po prostu?
Gus była profesjonalną „czekaczką” – osobą, która poświęca swój czas, aby inni nie musieli tego robić. Zapracowani mieszkańcy Nowej Anglii szturmowali jej firmę „Cudzy Czas”, kiedy nie chciało im się stać w kolejce do rejestracji samochodu czy wyczekiwać godzinami na montera z serwisu kablówki. Teraz zabrała się do poskramiania swoich rudych kędziorów.
– Najpierw – opowiadała z gumką do włosów w zębach – spędziłam ranek w Wydziale Komunikacji, co jest koszmarem nawet w najlepszych warunkach. – Dzielnie usiłowała związać włosy w ogon, co przypominało ujarzmianie prądu elektrycznego. – No więc stoję, jestem druga w kolejce, tuż przed okienkiem, i nagle urzędnik – przysięgam na Boga! – dostaje ataku serca. Po prostu umiera na podłodze w rejestracji!
– Straszne! – wzdrygnęła się Melanie.
– Aha... Zwłaszcza że unieważnili kolejkę i musiałam zaczynać od początku.
– Czyli kolejne godziny w nerwach – zauważył Michael.
– Nie tym razem. Bo na drugą miałam umówione spotkanie w Exeter.
– W tej szkole?
– Tak, z niejakim panem J. Foxhillem. Okazało się, że to trzecioklasista z nadmiarem gotówki, który szuka zastępcy do odsiedzenia kozy.
James wybuchnął śmiechem.
– Genialne!
– Nie muszę chyba wspominać, że dyrektor nie wyraził na to zgody i dodatkowo zmarnował mi czas, wygłaszając wykład na temat odpowiedzialności dorosłych. I nie pomogło mi tłumaczenie, że wiedziałam o sprawie nie więcej niż on sam. A potem, kiedy jechałam odebrać Kate z treningu piłkarskiego, złapałam gumę. Zanim zmieniłam koło i dotarłam na boisko, ona zdążyła już pojechać do Susan.
– Gus – wtrąciła się Melanie – co z tym urzędnikiem?
– Zmieniłaś koło? – zawołał James, jakby Melanie w ogóle się nie odezwała. – Jestem pod wrażeniem!
– Ja też byłam. Ale na wypadek, gdybym je źle założyła, wolę wieczorem wziąć twój samochód.
– Znów się wybierasz do pracy?
Gus pokiwała głową, uśmiechając się do kelnera, który przyniósł jedzenie.
– Do kolejki po bilety na koncert Metalliki.
– Ale co z tym urzędnikiem? – dopytywała się Melanie, tym razem nieco podnosząc głos.
Wszyscy wlepili w nią oczy.
– Kurczę, Mel! – wykrzyknęła Gus. – Nie musisz się wydzierać. – Melanie poczerwieniała, a Gus natychmiast złagodziła ton. – Właściwie nie wiem, co było dalej. Zabrała go karetka. – Nałożyła sobie lo mein na talerz. – Nawiasem mówiąc, widziałam dziś obraz Em w urzędzie stanowym.
– A co tam robiłaś? – zainteresował się James.
Wzruszyła ramionami.
– Szukałam obrazu Em. Wydał mi się taki... no, profesjonalny, z tą złoconą ramą i wielką błękitną wstęgą zawieszoną pod spodem. A wy wszyscy śmialiście się ze mnie, kiedy chowałam jej obrazki malowane kredkami z Chrisem w naszym domu.
Michael się uśmiechnął.
– Śmialiśmy się, bo mówiłaś, że to będzie kiedyś twoje zabezpieczenie na starość.
– Zobaczycie. Stanowa czempionka w wieku siedemnastu lat, wernisaż w galerii w wieku dwudziestu jeden... Przed trzydziestką jej prace zawisną w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. – Gus sięgnęła po rękę Jamesa i przekręciła w swoją stronę tarczę zegarka. – Mam jeszcze pięć minut.
Jamesowi ręka opadła na kolana.
– Otwierają kasę o siódmej wieczorem?
– O siódmej rano – skorygowała go Gus, ziewając. – Śpiwór mam w samochodzie. Chyba przyda mi się zmiana zawodu. Poszukam czegoś mniej stresującego, jak na przykład kontroler lotów czy premier Izraela. – Przysunęła sobie półmisek z kurczakiem mu shi i zaczęła zwijać naleśniki dla wszystkich. – Jak tam zaćma pani Greenblatt? – spytała z roztargnieniem.
– Zoperowana – odparł James. – Ma szansę na widzenie dwadzieścia-dwadzieścia.
Melanie westchnęła.
– Ja też chcę sobie zoperować oczy. Nie wyobrażam sobie, jak to jest: obudzić się i widzieć.
– Wcale nie chcesz – zaprotestował Michael.
– Dlaczego? Pozbyłabym się kontaktów... Zresztą mam na widoku dobrego chirurga.
– James nie mógłby cię operować – powiedziała Gus. – Jest, zdaje się, jakaś zasada etyczna...
– Ale nie rozciąga się na wirtualną rodzinę.
– Podoba mi się to określenie: wirtualna rodzina. Powinien być jakiś statut, jak w zwykłym prawie małżeńskim. Jeśli ludzie dostatecznie długo prawie się nie rozstają, to są spokrewnieni. – Gus przełknęła ostatni kawałek naleśnika i wstała. – No dobra. To był wyśmienity i relaksujący obiadek.
– Nie możesz jeszcze iść. – Melania odwróciła się, by poprosić wózkowego o ciasteczka z wróżbą. Kiedy je przyniósł, włożyła kilka do kieszeni Gus. – Weź, w kasie nie dają jedzenia na wynos.
Michael wziął jedno i przełamał.
– „Daru miłości nie wolno ważyć lekce” – przeczytał na głos.
– „Masz tyle lat, na ile się czujesz”. – James przesunął wzrok po swojej przepowiedni. – Niewiele mi to teraz mówi.
Wszyscy spojrzeli wyczekująco na Melanie, ale rozwinęła cienki zwitek i po przeczytaniu schowała go do kieszeni. Wierzyła, że jeśli wypowie się przepowiednię na głos, to nigdy się nie spełni.
Gus wzięła z talerza jedno z pozostałych ciasteczek i rozłamawszy je, parsknęła śmiechem.
– Wyobraźcie sobie, mam pudło!
– Nie ma wróżby? – zdziwił się Michael. – Powinni ci za to postawić kolację.
– Sprawdź na podłodze, Gus, na pewno ci wypadła – poradziła Melanie. – Jak może być ciasteczko z wróżbą bez wróżby?
Ale papierka z przepowiednią nie było ani na podłodze, ani pod talerzem, ani w fałdach płaszcza. Gus potrząsnęła smutno głową i uniosła filiżankę z herbatą.
– Za moją przyszłość!
Dopiła herbatę i wyszła z pośpiechem.
Bainbridge w stanie New Hampshire było typową sypialnianą osadą, zamieszkaną głównie przez profesorów Dartmouth College i lekarzy z miejscowego szpitala. Z powodu bliskości uniwersytetu miejscowość uważano za dość atrakcyjną do inwestowania w nieruchomości, nikt też raczej nie nazwałby jej wsią. Między starymi farmami mlecznymi wiły się wąskie uliczki, prowadzące do dwuhektarowych działek, z których pod koniec lat siedemdziesiątych powstało miasteczko. Przy jednej z takich uliczek – Wood Hollow Road – mieszkali Goldowie i Harte’owie.
Ich parcele tworzyły razem kwadrat – dwa trójkąty ze wspólną przeciwprostokątną. Działka Harte’ów, zwężona przy podjeździe, dalej się rozszerzała; Goldów – odwrotnie – dlatego obydwa domy dzieliło zaledwie pół hektara leśnego gąszczu, który jednak nie do końca zasłaniał widok na drugi budynek.
Michael i Melanie, każde w swoim samochodzie, podążali za szarym volvo Jamesa, które skręciło w Wood Hollow Road. Kilometr dalej, przy granitowym słupku z numerem trzydzieści cztery, James zjechał w lewo, Michael zaś zrobił to samo przy następnym zjeździe. Wyłączył silnik i wysiadł na mały kwadrat światła z okna pasażera, pozwalając Grady i Beau na powitalne skoki. Oba irlandzkie setery tańczyły wokół niego, kiedy czekał, aż Melanie wysiądzie ze swojego wozu.
– Nie wygląda, żeby Em już wróciła – zauważył.
Melanie zatrzasnęła drzwi jednym, płynnym ruchem.
– Jest ósma. Pewnie dopiero co wyszła.
Przez boczne drzwi weszli do kuchni. Melanie położyła na stole stosik książek.
– Kto ma dziś dyżur przy telefonie? – spytała.
– Nie wiem, w każdym razie nie ja. Chyba Richards ze Szpitala Zwierząt w Weston. – Michael zawołał setery, te jednak tylko na niego spojrzały; ani im się śniło przerywać pogoni za liśćmi fruwającymi na wietrze.
– Parodia! – mruknęła Melanie. – Żeby wet nie panował nad własnymi psami!
Michael odsunął się od drzwi, ustępując miejsca żonie. Melanie gwizdnęła i zwierzaki przetoczyły się obok nich, wnosząc do domu rześki powiew nocy.
– To są psy Emily – rzekł z godnością – a to duża różnica.
Kiedy o trzeciej w nocy zadzwonił telefon, James Harte w jednej chwili oprzytomniał. Próbował wyobrazić sobie, co takiego mogło się stać pani Greenblatt, jego ostatniej pacjentce w stanie potencjalnego zagrożenia. Sięgnął po omacku na drugą stronę łóżka, gdzie powinna leżeć jego żona, i podniósł słuchawkę.
– Tak?
– Czy pan Harte?
– Doktor Harte – sprostował James.
– Doktorze Harte, tu funkcjonariusz Stanley z komendy policji w Bainbridge. Pański syn jest ranny i został przewieziony do szpitala Bainbridge Memorial.
James czuł, jak z jego gardła przeciskają się splątane w kłębek słowa:
– Czy on... czy to... wypadek samochodowy?
Nastała chwila ciszy.
– Nie, proszę pana.
Jamesowi ścisnęło się serce.
– Dziękuję – powiedział, odkładając słuchawkę, chociaż nie miał pojęcia, dlaczego dziękuje komuś za tak straszną wiadomość.
Ledwie słuchawka znalazła się na miejscu, zaczęły mu się cisnąć na usta tysiące pytań. Gdzie raniono Christophera? Ciężko czy powierzchownie? Czy jest z nim Emily? Co się właściwie stało? Ubrał się szybko w rzeczy, które zdążył już wyrzucić do brudów, i w parę sekund był na dole. Do szpitala miał około siedemnastu minut jazdy. Pędząc już przez Wood Hollow Road, wystukał na samochodowym telefonie numer Gus.
*
– Co powiedzieli? – pytała po raz dziesiąty Melanie. – Co dokładnie powiedzieli?
Michael zapiął dżinsy i wsunął stopy w tenisówki. Za późno zorientował się, że nie włożył skarpetek. Pieprzyć skarpetki.
– Michael!
Podniósł wzrok.
– Że Em jest ranna i zabrano ją do szpitala.
Ręce mu się trzęsły, ale ku swemu zdziwieniu, zrobił, co trzeba: pchnął Melanie w stronę drzwi, znalazł kluczyki od auta, wykombinował najszybszą drogę do Bainbridge Memorial.
Wcześniej hipotetycznie zastanawiał się, co by było, gdyby w środku nocy odebrał tego rodzaju telefon. Telefon, który odbiera człowiekowi mowę i w który nie chce się wierzyć. W głębi duszy podejrzewał, że stałby się kłębkiem nerwów, a tu proszę: wycofał ostrożnie wóz z podjazdu, trzymał się dzielnie, a jedyną oznaką paniki był tylko nieznaczny tik policzka.
– To szpital Jamesa – powtarzała jak mantrę Melanie. – On będzie wiedział, z kim trzeba się skontaktować i co robić.
– Kochanie... – Michael sięgnął na oślep po jej rękę. – Na razie nic konkretnego nie wiemy.
Ale mijając dom Harte’ów, nie omieszkał zauważyć absolutnej błogiej ciszy za ciemnymi oknami i nie mógł powstrzymać leciutkiego ukłucia zazdrości o tę normalność. Dlaczego my, pomyślał – i z tego wszystkiego nie zauważył świateł hamulcowych samochodu, który zdążył już skręcić na drogę do miasta.
Gus leżała na chodniku między trójką nastolatków z postawionymi na żel zielonymi włosami a parą, która była tak bliska pełnego stosunku, jak tylko to możliwe w publicznym miejscu. Niechby tylko Chris spróbował zrobić coś takiego z włosami, to... To co? Taki temat w ogóle nie istniał, bo odkąd Gus sięgała pamięcią, jej syn nosił włosy tylko odrobinę dłuższe od wojskowego jeża. A jeśli chodzi o tego Romea i Julię po prawej stronie, to też nie ma czym zaprzątać sobie głowy. Emily i Chris chodzili z sobą, odkąd w ogóle te sprawy zaczęły ich interesować, do czego zresztą wszyscy ich dopingowali.
Za cztery i pół godziny syn jej klienta będzie miał bilet na najlepsze miejsce na koncercie Metalliki, a Gus pojedzie spać do domu. Zanim tam dotrze, James zdąży wrócić z polowania, Kate zacznie się szykować na mecz piłkarski, a Chris może właśnie będzie się zwlekał z łóżka. Wtedy Gus zrobi to, co w każdą sobotę, jeśli nie ma innych planów ani nie czeka jej najazd rodziny: pójdzie do Melanie albo Melanie przyjdzie do niej i będą gadać o pracy, dzieciach i o mężach. Miała kilka przyjaciółek, ale Melanie była jedyną, dla której Gus nie musiała sprzątać domu, robić makijażu i której mogła powiedzieć dosłownie wszystko bez obaw o ewentualne reperkusje czy też o to, że wyjdzie na idiotkę.
– Paniusiu – zagaił jeden z zielonowłosych. – Masz może dyma?
Wypowiedział to na jednym wydechu, połykając końcówki, i z początku Gus zdumiała się jego tupetem. Nie, zamierzała odrzec, nie mam żadnego dyma i ty też nie powinieneś mieć. Nagle jednak zorientowała się, że chłopak wymachuje papierosem – przynajmniej miała nadzieję, że to tylko papieros – przed samym jej nosem.
– Niestety nie – odpowiedziała.
Nie do uwierzenia, że mogą istnieć takie nastolatki, przecież jej Chris wydaje się zupełnie z innej bajki! Może te dzieciaki z włosami na stegozaura, w skórzanych kamizelkach, tylko w wolnym czasie tak wyglądają, a potem, przy rodzicach znów stają się schludnymi młodzieńcami o nienagannych manierach? To śmieszne, ale nawet myśl o takim alter ego Chrisa nie wchodziła w rachubę. Nie można wydać kogoś na świat i nie wyczuć, że dzieje się z nim coś dramatycznego.
Poczuła na biodrze jakieś buczenie i poruszyła się, sądząc, że to zakochana parka przysunęła się za blisko. Ale buczenie nie ustało i Gus, szukając ręką źródła dźwięku, uświadomiła sobie, że to pager, który od założenia firmy zawsze nosiła w torebce. Pewnie dzwoni James; co będzie, jeśli wezwano go do szpitala, a któreś z dzieci będzie czegoś potrzebowało?
Oczywiście tak jak w przypadku najbardziej prewencyjnych środków, samo posiadanie pagera zdawało się odstraszać zagrożenia. W ciągu pięciu lat odezwał się tylko dwukrotnie: raz, kiedy Kate chciała się dowiedzieć, gdzie jest płyn do czyszczenia dywanów, a drugi – kiedy wyczerpały się baterie. Gus wygrzebała aparacik z dna torebki i przycisnęła guzik, żeby zidentyfikować numer dzwoniącego. Telefon w jej samochodzie! Ale kto może dzwonić z samochodu o tej porze?
Z restauracji auto przyprowadził James. Gus wypełzła ze śpiwora i przeszła na drugą stronę ulicy do pokrytej bazgrołami budki telefonicznej. Kiedy James podniósł słuchawkę, usłyszała szum opon na nawierzchni drogi.
– Gus, musisz tu przyjechać.
Chwilę później biegła chodnikiem, nie pamiętając o pozostawionym śpiworze.
Nie przestawali świecić mu w oczy. Oślepiające srebrne krążki reflektorów wisiały tuż nad nim, zmuszając go do ciągłego mrugania. Wyczuwał przy sobie co najmniej trzy osoby – dotykały go, wykrzykiwały polecenia, przecinały ubranie. Nie mógł poruszać ani rękami, ani nogami; kiedy próbował, czuł, że krępują go pasy, a głowę unieruchamia kołnierz.
– Ciśnienie spada – oznajmił kobiecy głos. – Górne tylko siedemdziesiąt, dolne niewyczuwalne.
– Źrenice rozszerzone, nie reagują na światło. Christopher! Christopher, słyszysz mnie?
– Tachykardia! Przygotuj dwa wielkokalibrowe cewniki, rozstaw czternaście albo szesnaście. Daj mu normalną sól fizjologiczną z pięcioprocentową glukozą na początek. I pobierz krew... Morfologia z rozmazem, płytki, krzepliwość, chemia, mocz, profil toksyn i poślij grupę i wyniki do banku krwi.
Potem było ukłucie w zagłębieniu łokcia i ostry dźwięk rozdzieranego przylepca.
– Co my tu mamy? – zapytał nowy głos, na który odpowiedziała ta sama kobieta:
– Kupę kłopotów.
Chris poczuł w okolicy czoła piekący ból, od którego wygiął się cały mimo pasów, po czym znów opadł na miękkie, ciepłe dłonie pielęgniarki.
– Już dobrze, Chris – powiedziała uspokajająco. Skąd znała jego imię?
– Widać kość czaszki. Zadzwoń na radiologię, niech sprawdzą kręgosłup szyjny.
Bieganina, hałas, krzyki. Chris przesunął wzrok na szparę w zasłonie i zobaczył ojca. To szpital; ojciec pracuje w szpitalu. Ale nie ma na sobie białego kitla tylko zwykłe ubranie i nawet nie zapiął porządnie koszuli. Stoi razem z rodzicami Emily i próbuje się przedrzeć przez grupę pielęgniarek, które nie chcą go przepuścić.
Chris szarpnął się tak mocno, że udało mu się wyrwać wenflon z ramienia. Spojrzał prosto na Michaela Golda i przeraźliwie krzyknął, nie było jednak żadnego dźwięku, żadnego hałasu, tylko fale strachu – jedna za drugą.
– W dupie mam procedurę – powiedział James Harte.
Rozległ się szczęk narzędzi i odgłos kroków, co odwróciło uwagę pielęgniarek na tyle, że pozwoliło Jamesowi wtargnąć za poplamioną zasłonę, gdzie jego syn próbował wyszarpnąć się z pasów i kołnierza ortopedycznego. Wszędzie było pełno krwi – na twarzy Chrisa, szyi, koszuli.
– Doktor Harte z gościnnego personelu – przedstawił się lekarzowi z ostrego dyżuru, który do nich podszedł. Zdecydowanym ruchem chwycił Chrisa za rękę. – Co tu się dzieje?
– Pogotowie przywiozło go razem z dziewczyną – odparł cicho lekarz. – Z tego, co widać, ma ranę głowy. Właśnie mieliśmy go wysłać na radiologię na rentgen czaszki i kręgów szyjnych. Jeśli wynik będzie negatywny, zrobimy tomografię.
Chris ścisnął ojca za rękę tak mocno, że ten poczuł, jak obrączka wrzyna mu się w palec. Na pewno nic mu nie jest, skoro ma tyle siły...
– Emily – szepnął chrapliwie Chris. – Dokąd zabrali Emily?
– James? – rozległ się nieśmiały głos i zza zasłonki wyjrzeli Melanie i Michael, niewątpliwie przerażeni ilością krwi. Bóg raczy wiedzieć, jak udało się im sforsować te smoki na bramce. – Z Chrisem wszystko w porządku?
– Tak, w porządku – odpowiedział bardziej sobie niż im. – Wszystko będzie dobrze.
Stażystka odwiesiła słuchawkę.
– Radiologia czeka.
Lekarz z pogotowia skinął głową Jamesowi.
– Może pan z nim pójść. Tylko niech leży spokojnie.
James szedł obok wózka, nie wypuszczając ręki syna. Kiedy wózek przyśpieszył, musiał niemal biec. Zapamiętał, że mijając Goldów, zapytał: „Co z Emily? ”, ale nie zdążyli odpowiedzieć, bo zniknęli mu z oczu.
Lekarz, który zajmował się Chrisem, zrobił nagle w tył zwrot.
– Czy państwo Gold?
Natychmiast wysunęli się naprzód.
– Pozwolą państwo ze mną?
Poprowadził ich do małej wnęki za ekspresami do kawy, gdzie stały niebieskie tapicerowane kanapki i brzydkie laminowane stoliki. Melanie natychmiast się rozluźniła; była specjalistką od odczytywania sygnałów – zarówno tych werbalnych, jak niewerbalnych. Skoro od razu nie zaprowadzono ich do ambulatorium, to znaczy, że niebezpieczeństwo minęło. Może Emily jest już na oddziale albo razem z Chrisem na radiologii. Może za chwilę się z nią zobaczą.
– Proszę, niech państwo usiądą.
Melanie twardo zamierzała stać, lecz nagle kolana się pod nią ugięły. Michael stał dalej, niezdolny do żadnego ruchu.
– Jest mi ogromnie przykro... – zaczął lekarz tymi jedynymi słowami, których Melanie nie mogła zrozumieć inaczej, jak jednoznacznie. Skurczyła się jeszcze bardziej, po prostu zapadła się w siebie tak, że głowa ledwie jej wystawała nad rozdygotanymi ramionami, uniemożliwiając usłyszenie dalszych słów. – Córka państwa została uznana za zmarłą już w chwili przywiezienia do szpitala. Nie cierpiała; to był strzał w głowę i śmierć nastąpiła natychmiast... Ktoś z państwa musi zidentyfikować zwłoki.
Michael starał się pamiętać o mruganiu oczami. Dotąd robił to bezwiednie, ale teraz wszystko – oddychanie, stanie, istnienie – zależało wyłącznie od jego woli.
– Nie rozumiem – rzekł głosem zbyt wysokim, by mógł wyjść z jego gardła. – Przecież była razem z Chrisem Harte’em?
– Owszem, przywieziono ich razem.
– Nie rozumiem – powtórzył Michael, chociaż naprawdę chciał powiedzieć co innego: jak Emily może nie żyć, skoro Chris żyje?
– Kto to zrobił? – wykrztusiła Melanie przez zęby, które próbowały zacisnąć się na tym pytaniu jak zęby psa broniącego kości. – Kto do niej strzelił?
Lekarz pokręcił ze smutkiem głową.
– Nie wiem, pani Gold. Na pewno policja, która była na miejscu, wkrótce się z państwem skontaktuje.
Policja?
– Jest pan gotów? Możemy już iść?
Michael wlepił zdumiony wzrok w lekarza. Czemu, u licha, ten facet uważa, że powinni stąd wyjść? I nagle sobie przypomniał: Aha, Emily. Ciało.
Powlókł się za lekarzem z powrotem na pogotowie. Czy mu się zdawało, czy pielęgniarki teraz inaczej na niego patrzyły? Mijali boksy z rannymi, jęczącymi, ale żywymi ludźmi, aż doszli do zasłonki, zza której nie dobiegał żaden dźwięk, żaden szmer, za którą w ogóle nic się nie działo. Lekarz poczekał, aż Michael pochyli głowę, po czym odsunął przykrycie.
Emily leżała na wznak na stole. Michael postąpił krok naprzód i położył dłoń na jej włosach. Czoło miała gładkie, wciąż jeszcze ciepłe. Ten lekarz się myli, i tyle. Ona wcale nie umarła, nie mogła umrzeć, ona... Michael poruszył dłonią i głowa Emily przechyliła się w jego stronę, ukazując za lewym uchem dziurę wielkości srebrnej dolarówki, poszarpaną na brzegach, ze śladami skrzepłej krwi. Ale świeża krew już nie wypływała.
– Panie Gold?
Michael skinął głową i wybiegł z pomieszczenia. Minął nosze z cztery razy starszym od Emily mężczyzną zaciskającym rekę na sercu, potem stażystkę z kubkiem kawy... Na widok zdyszanej Gus Harte, która próbowała go zatrzymać, jeszcze przyśpieszył kroku. Dopiero za zakrętem korytarza opadł na kolana i zwymiotował.
Gus biegła przez całą drogę do Bainbridge Memorial, przyciskając do piersi nadzieję – bagaż, który z każdym krokiem ciążył jej i dokuczał coraz bardziej. Ale w poczekalni pogotowia nie zastała Jamesa, a wszystkie jej życzenia niegroźnych obrażeń w rodzaju złamanej ręki czy lekkiego wstrząsu mózgu pierzchły, kiedy w rejestracji wpadła na Michaela.
– Proszę sprawdzić jeszcze raz – zażądała od pielęgniarki. – Christopher Harte. To syn doktora Jamesa Harte’a.
Pielęgniarka potwierdziła.
– Był tu jakiś czas temu. Po prostu nie wiem, dokąd go zabrali. – Spojrzała ze współczuciem na Gus. – Mogę zapytać, czy ktoś czegoś nie wie.
– Tak. – Gus siliła się na władczy ton, ale przygasła, gdy tylko pielęgniarka odeszła.
Wodziła oczami po korytarzu i poczekalni – od pustych foteli na kółkach, podpierających ściany jakby w oczekiwaniu na taniec, do przymocowanego pod sufitem telewizora. Nagle mignął jej w oddali skrawek czerwonego materiału i natychmiast ruszyła w tamtą stronę; ten czerwony płaszcz wypatrzyły z Melanie w sklepie Filene za osiemdziesiąt procent ceny.
– Mel?
Melanie podniosła głowę, ukazując twarz tak samo znękaną jak chwilę temu Gus zauważyła u Michaela.
– Emily też jest ranna?
Melanie patrzyła na nią przez dłuższą chwilę.
– Nie – odpowiedziała ostrożnie. – Nie jest ranna.
– Och, no to dzięki Bo...
– Em nie żyje.
– Czemu to tak długo trwa? – denerwowała się Gus, chodząc tam i z powrotem pod malutkim okienkiem w oddzielnym pokoju, który przydzielono Chrisowi. – Gdyby naprawdę wszystko było w porządku, to chyba już by go przywieźli?
James siedział na jedynym krześle z twarzą ukrytą w dłoniach. Widział na własne oczy wyniki tomografii; nigdy dotąd nie oglądał ich w takim strachu, że zobaczy obrażenia wewnątrzczaszkowe czy krwotok nadtwardówkowy. Ale mózg Chrisa był nienaruszony, a rany powierzchowne. Zabrano go z powrotem do ambulatorium na założenie szwów, potem miał być monitorowany przez całą noc, a rano czekały go dalsze badania.
– Czy coś ci powiedział? O tym, co się stało?
James zaprzeczył ruchem głowy.
– Był przerażony, Gus. Bolało go, nie chciałem naciskać. – Wstał i oparł się o framugę drzwi. – Pytał, gdzie zabrano Emily.
Gus obróciła się wolno.
– Ale chyba mu nie powiedziałeś?
– Nie. – James przełknął z wysiłkiem ślinę. – Wtedy nawet nie pomyślałem o... o tym, że byli razem, kiedy to się zdarzyło.
Gus przeszła przez pokój i objęła męża ramionami. Nawet teraz zesztywniał; jego wychowanie nie dopuszczało uścisków w miejscu publicznym, a fakt otarcia się o śmierć nic w tych zasadach nie zmienił.
– Nie chcę o tym myśleć – szepnęła, przytulając policzek do jego pleców. – Widziałam Melanie i wciąż wyobrażam sobie, jak łatwo mogłam się znaleźć na jej miejscu.
James odsunął ją i podszedł do buchającego ciepłem grzejnika.
– Co im strzeliło do głowy, żeby jechać przez taką dzielnicę?
– Jaką dzielnicę? – Gus rzuciła się na nowy strzęp informacji. – Skąd ta karetka ich przywiozła?
– Nie wiem. Tak wykombinowałem.
Nagle w Gus obudziło się poczucie misji.
– Zejdę na dół. Powinni mieć takie informacje.
Ruszyła energicznym krokiem do drzwi, ale gdy chciała je szarpnąć, otworzyły się z zewnątrz. Sanitariusz wtoczył wózek z Chrisem z głową całą w białych bandażach.
Gus jakby wrosła w podłogę, niezdolna skojarzyć tego biedaka ze swym silnym synem, który jeszcze rano górował nad nią jak wieża. Pielęgniarka zaczęła coś wyjaśniać, ale widząc, że Gus jej nie słucha, wyszła razem z sanitariuszem.
Gus słyszała, jak jej oddechowi wtóruje cichutkie kap... kap... kroplówki. Chris miał oczy zmętniałe od środków przeciwbólowych i rozbiegane ze strachu. Usiadła na brzegu łóżka i wzięła go w ramiona.
– Cii... – szepnęła, kiedy zaczął płakać w jej sweter. Po kilku bezgłośnych łzach rozszlochał się tak, że nie mógł przestać. – Już dobrze...
Po paru minutach łkanie ustało i powieki Chrisa opadły. Gus próbowała trzymać syna w ramionach, nawet gdy jego potężne ciało ogarnął bezwład. Zerknęła na Jamesa, który wciąż siedział sztywno na krześle przy łóżku niczym obojętny strażnik. Chciał płakać, ale nie mógł. Odkąd skończył siedem lat, nie płakał ani razu.
Gus także starała się przy nim nie płakać. Wprawdzie nigdy by jej nie upominał, ale czułaby się głupio choćby dlatego, że mąż nie okazywał swego bólu. Zagryzła więc wargę i otworzyła drzwi, chcąc przerwać tę izolację. Na korytarzu przyłożyła dłonie do zimnej ściany z bloczków betonowych i próbowała myśleć o wczorajszym dniu, kiedy to robiła zakupy w sklepie spożywczym, sprzątała dolną łazienkę, krzyczała na Chrisa, że zostawił na cały dzień otwarte mleko na blacie kuchennym i trzeba było je wylać. Wczoraj wszystko jeszcze miało sens.
– Przepraszam...
Gus odwróciła głowę i zobaczyła wysoką, ciemnowłosą kobietę.
– Jestem detektyw sierżant Marrone z komendy policji w Bainbridge. Czy pani Harte?
Gus potwierdziła i uścisnęła jej rękę.
– To pani ich znalazła?
– Nie, ale wezwano mnie na miejsce wypadku. Muszę zadać pani kilka pytań.
– Ach... – Gus była zaskoczona. – Myślałam, że to pani odpowie na moje.
Detektyw Marrone uśmiechnęła się, co natychmiast, ku zdumieniu Gus, zmieniło ją w prawdziwą piękność.
– Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
– Nie umiem sobie wyobrazić, w czym mogłabym pomóc. Co chciałaby pani wiedzieć?
Pani detektyw wyjęła notes i długopis.
– Czy syn poinformował panią, że wychodzi wieczorem?
– Tak.
– A powiedział, dokąd się wybiera?
– Nie. Ale ma siedemnaście lat i zawsze zachowywał się odpowiedzialnie. – Zerknęła na drzwi do izolatki. – Aż do wczorajszego wieczoru.
– Uhm. Czy znała pani Emily Gold?
Gus natychmiast poczuła łzy pod powiekami. Zakłopotana, otarła oczy wierzchem dłoni.
– Tak... Em jest... była dla mnie jak córka.
– A dla pani syna?
– Była jego dziewczyną. – Gus zmieszała się jeszcze bardziej. Czy Emily zaplątała się w coś nielegalnego albo niebezpiecznego? Czy dlatego Chris jechał przez „złą” dzielnicę?
Nie zdawała sobie sprawy, że wypowiedziała te pytania na głos, dopóki detektyw Marrone nie zmarszczyła brwi.
– Zła dzielnica?
– No... – Gus poczerwieniała. – Wiem, że ktoś strzelał...
Policjantka zamknęła z trzaskiem notatnik i ruszyła do drzwi.
– Chciałabym teraz porozmawiać z Chrisem.
– Nie może pani! – Gus zagrodziła jej drogę. – On teraz śpi. Potrzebuje spokoju, a poza tym... Chris jeszcze nie wie o Emily. Nie powiedzieliśmy mu, nie mogliśmy tak... On ją kochał.
Detektyw Marrone wbiła w Gus przenikliwy wzrok.
– Możliwe. Ale to nie wyklucza, że mógł ją zastrzelić.
Ze sposobu, w jaki Melanie zważyła w dłoni malutki bochenek chleba bananowego, jej mąż nie mógł się zorientować, czy zamierzała go zjeść czy wyrzucić. Zamknęła frontowe drzwi, nadal lśniące od świeżej farby, i zaniosła chlebek na dwa pudła, które pełniły w kuchni rolę prowizorycznego stołu. Z respektem dotknęła wstążeczki z błyszczącego metalu i odczepiła bilecik z odręcznym rysunkiem konia. „Powitalne i-ha-ha z sąsiedniego boksu” – przeczytała.
– Twoja weterynaryjna sława dotarła tu przed nami – zauważyła, wręczając karteczkę mężowi.
Michael ogarnął wzrokiem krótką notatkę, uśmiechnął się i rozerwał celofan.
– Dobre! – zawyrokował. – Spróbuj kromeczkę!
Melanie zbladła. Sama myśl o chlebku bananowym, w ogóle o jakimkolwiek jedzeniu przed południem, przyprawiała ją ostatnio o mdłości. To dziwne, bo w każdym podręczniku na temat ciąży – a przeczytała ich mnóstwo – napisano, że teraz, pod koniec czwartego miesiąca powinna czuć się lepiej.
– Zadzwonię do nich i podziękuję – rzekła, biorąc do ręki bilecik. – Ooch! A niech to! Podpisane: „Gus i James”. I w dodatku przysyłają wypieki... Myślisz, że są... no wiesz...
– Gejami?
– Powiedziałabym: kochającymi inaczej.
– Ale nie powiedziałaś. – Michael podniósł z uśmiechem karton i ruszył w stronę schodów.
– No cóż, bez względu na orientację, na pewno są bardzo mili – obwieściła dyplomatycznie Melanie. Ale wybierając numer, nadal się zastanawiała, do jakiego to miasta się przeprowadzili.
Nie chciała przyjeżdżać do Bainbridge; była idealnie szczęśliwa w Bostonie, a nawet stamtąd miała szmat drogi do rodzinnego Ohio. Ta mieścina mogła równie dobrze leżeć na końcu świata... Melanie zawsze miała problemy z zawieraniem przyjaźni, a co do Michaela, to czy nie znalazłby większych zwierząt do leczenia gdzieś dalej na południe?
Na trzeci sygnał odpowiedział damski głos:
– Dworzec Grand Central, słucham?
Melanie trzasnęła słuchawką i jeszcze raz bardzo uważnie wybrała numer; ten sam głos, w którym wyczuła teraz uśmiech, rzucił lakonicznie:
– Harte’owie.
– Mówi sąsiadka, Melanie Gold. Chciałam podziękować Harte’om za chleb.
– O, super, że do was dotarł. Już po przeprowadzce?
Zapadła cisza, podczas której Melanie zastanawiała się, kim jest ta osoba i jaki protokół obowiązuje w tej części kraju; czy wypada odsłaniać czyjeś życie w rozmowie z nianią albo gosposią?
– Czy James albo Gus jest w domu? Bo... chciałabym się przedstawić i...
– To ja jestem Gus.
– Ależ pani jest kobietą! – wyrwało się Melanie.
Gus Harte wybuchnęła śmiechem.
– Więc ty myślałaś... o rany! Nic z tych rzeczy! Przykro mi, że muszę cię rozczarować, bo kiedy ostatni raz sprawdzałam, byłam kobietą. Gus jak Augusta, ale odkąd umarła moja babka, nikt nie próbuje mnie tak nazywać. Hej, słuchaj, może trzeba wam pomóc? Jamesa nie ma, a ja właśnie wysprzątałam salon do ostatniego centymetra, więc nie mam nic do roboty... – I zanim Melanie zdążyła zaprotestować, Gus podjęła za nią decyzję. – Zostaw otwarte drzwi, będę za parę minut.
Melanie stała, wpatrując się w słuchawkę, kiedy do kuchni wszedł Michael z wielkim pudłem z porcelaną.
– Rozmawiałaś z tym Gusem Harte? Jaki on jest?
Ledwie otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, kiedy frontowe drzwi otworzyły się z impetem i natychmiast zatrzasnęły w przeciągu. W progu stała kobieta z burzą niesfornych włosów, o zniewalającym uśmiechu anioła i w skrajnie zaawansowanej ciąży.
– To jest ona – odrzekła Melanie. – Istny huragan.
Melanie dostała nową pracę w Bibliotece Publicznej w Bainbridge.
Od pierwszego dnia, gdy tylko przyszła na rozmowę kwalifikacyjną, zakochała się w malutkim ceglanym budyneczku. Oczarowały ją witrażowe szyby za biurkiem, równiutkie stosy żółtych karteczek z makulatury, czekające na kartotece z katalogiem, wytarte kamienne schodki, gładkie i wyżłobione po dekadach funkcjonowania, jakby każdy z nich się uśmiechał. Była to śliczna biblioteka, ale potrzebowała kogoś takiego, jak ona. Książki leżały w stosach, bez ładu i składu, stłoczone, bez możliwości przejrzenia w oddzielnym pomieszczeniu. Grzbiety niektórych powieści popękały pośrodku, katalog zaśmiecały szczegóły. Dla Melanie bibliotekarze byli porównywalni z Bogiem – któż inny zawracałby sobie głowę, a co więcej – znał odpowiedzi na tak wiele różnych pytań? Wiedza to potęga, ale dobry bibliotekarz musi się dzielić swoim darem. To on uczy innych, jak szukać i patrzeć, gdzie sprawdzać.
W Michaelu zakochała się, bo zabił jej klina. Dawno temu, jako student Tufts Veterinary School, podszedł do jej biurka w bibliotece uczelnianej i zadał dwa pytania: 1. Gdzie mógłby znaleźć opracowania na temat uszkodzeń wątroby u diabetycznych kotów? 2. Czy poszłaby z nim na kolację? Na pierwsze mogła odpowiedzieć z zamkniętymi oczami, drugie odebrało jej mowę. Michael miał porządnie ostrzyżone, przedwcześnie posiwiałe włosy, przywodzące na myśl bogactwo, a jego delikatne dłonie, które mogłyby karmić pipetką dopiero co wyklute pisklę, dały jej zupełnie nową świadomość własnego ciała.
Nawet po ślubie i podczas pierwszych lat skromnej praktyki weterynaryjnej Michaela Melanie nadal pracowała na uczelni. Robiła dalsze postępy w znajomości systemu bibliotecznego, wyobrażając sobie, że gdyby mąż pewnego ranka uznał, że nie będzie już kochał jąkały o wyglądzie strzyżyka, nadal może pozostać pod wrażeniem jej umysłu. Ale Michael studiował weterynarię, aby leczyć krowy i owce oraz rozmnażać konie, toteż po kilku latach kastrowania rasowych szczeniaków i szczepienia ich przeciw wściekliźnie oznajmił żonie, że potrzebuje zmiany. Problem polegał na tym, że w dużych miastach nie było zbyt wielu farm hodowlanych.
Ze swoimi kwalifikacjami Melanie bez trudu otrzymała posadę w Bibliotece Publicznej w Bainbridge. Wcześniej przywykła do pilnych czytelników płci obojga, do naukowców zgiętych w znak zapytania nad tekstami, do wyrzucania ich niemal siłą z czytelni o oznaczonej godzinie. Tymczasem w Bainbridge największym powodzeniem cieszyły się godziny czytania bajek dla maluchów, ponieważ matkom w tym czasie podawano darmową kawę. Zdarzały się dni, kiedy siedziała cały dzień przy biurku w pustej sali i widywała tylko listonosza.
Tęskniła do czytelnika, prawdziwego czytelnika, takiego jak ona sama. I znalazła go – a raczej ją – w najmniej spodziewanej osobie Gus Harte.
Gus niezawodnie zjawiała się w bibliotece we wtorki i piątki. Kołysząc się na boki, mijała wąskie, łukowate wejście i pozbywała się ciężaru książek wypożyczonych zaledwie dwa dni wcześniej. Melanie otwierała je ostrożnie, dobierała wyciągnięte wcześniej karty i składała na wózku, skąd trafiały z powrotem na półki.
Gus Harte czytała Dostojewskiego, Kunderę, Pope’a, George Eliot i Thackeraya, a także opracowania na temat historii świata. Czasem wszystko razem w ciągu kilku dni. Melanie to bawiło, a zarazem przerażało. Jako bibliotekarka, przywykła już, że jest specjalistką w swojej dziedzinie, ale doszła do tego ciężką pracą. Gus Harte ta chłonność wiedzy przychodziła zbyt łatwo, jak wszystko zresztą.
– Muszę ci powiedzieć – wyznała jej Melanie pewnego wtorku – że chyba jesteś jedyną osobą w tym mieście, która ceni klasyków.
– Tak rzeczywiście jest – odparła rzeczowo Gus.
– A lubisz „Śmierć Arthura”?
Gus pokręciła przecząco głową.
– Nie znalazłam tam tego, czego szukałam.
Czego mogła szukać? Odpuszczenia win? Rozrywki? Pretekstu do wypłakania się?
Zupełnie jakby Melanie wypowiedziała to na głos, Gus podniosła nieśmiało głowę.
– Imienia.
Melanie od razu kamień spadł z serca. Czyżby osoby w rodzaju Gus, która pożerała skomplikowane powieści historyczne, jakby to były zwykłe czytadła, wbijały ją w kompleks niższości? Odkrycie, że sąsiadka tylko kartkuje te książki w poszukiwaniu jakiegoś mocnego, klasycznego imienia dla dziecka, powinno ją chyba... zmartwić? Ale tak się nie stało.
– A wy jak nazwiecie swoje? – spytała Gus.
Melanie wpadła w popłoch. Nikt nie wiedział o jej ciąży, jak dotąd prawie niewidocznej, a ona sama była na tyle przesądna, że zależało jej na jak najdłuższym utrzymaniu tajemnicy.
– N-nie wiem – wykrztusiła.
– Ha – rzuciła wesoło Gus – jedziemy na tym samym wózku!
Melanie, która w szkole średniej za bardzo tkwiła z nosem w książkach, żeby prowadzić bujne życie towarzyskie, nagle znalazła fantastyczną przyjaciółkę. Tak jakoś wyszło, że Gus ze swą wylewnością, zamiast przysłaniać powściągliwą Melanie, stanowiła raczej jej dopełnienie. Przypominało to połączenie oliwy z octem, które oddzielnie nie wystarczą do przyprawienia sałaty, dopiero razem tworzą idealną całość. Patrząc na nie, łatwo było uwierzyć, że jedną stworzono dla drugiej.
Każdy dzień Gus zaczynała od telefonu do Melanie.
– Jak jest na dworze? – pytała, chociaż widziała ze swego okna tę samą pogodę. – Jak mam się ubrać?
Melanie ani się obejrzała, jak zaczęła przesiadywać obok Gus na wielkiej skórzanej kanapie i oglądać ślubny album przyjaciółki, wyśmiewając uczesane „w hełm” kuzynki. Kiedy pokłóciła się z Michaelem, dzwoniła do sąsiadki, aby usłyszeć, że miała absolutną rację.
Gus bez skrępowania wpadała do Goldów, nie pukając do drzwi; Melanie zamawiała dla niej w systemie wymiany międzybibliotecznej książki o imionach i wrzucała je do skrzynki pocztowej Harte’ów. Zaczęła też nosić stroje ciążowe Gus. Ta z kolei kupowała ulubiony przez Melanie gatunek bezkofeinowej kawy i trzymała go pod ręką. Poza tym obie coraz częściej kończyły rozpoczęte przez tę drugą zdania.
– A więc – rzekł Michael, biorąc od Jamesa gin z tonikiem, który gospodarz osobiście zmieszał – jesteś chirurgiem.
James usadowił się naprzeciwko niego w fotelu leniwcu. Z kuchni dobiegały wysokie głosy ich żon, przypominające rozświergotane gile.
– No jestem. Kończy mi się stypendium na chirurgii oftalmologicznej w Bainbridge Memorial. – Upił łyk ze szklanki. – Gus mówi, że przejąłeś praktykę Howatha?
Michael przytaknął.
– Był moim profesorem w Tufts. Kiedy napisał do mnie, że przechodzi na emeryturę, zacząłem się zastanawiać, czy nie znajdzie się tu miejsce dla jeszcze jednego weterynarza. – Roześmiał się. – Nie mogłem uświadczyć krowy rasy Holstein w promieniu trzydziestu kilometrów od Bostonu, a tylko dzisiaj widziałem aż sześć.
Uśmiechnęli się do siebie, wyraźnie skrępowani, po czym każdy wbił wzrok w swoją szklankę.
Michael zerknął w stronę kuchni.
– Te to się dobrały jak w korcu maku! Czasem mam wrażenie, że Gus u nas mieszka.
James parsknął śmiechem.
– Ona potrzebuje akurat kogoś takiego jak Melanie. U niej może liczyć na więcej zrozumienia w kwestii takiej jak rozstępy i spuchnięte nogi niż u mnie.
Michael nie odpowiedział. Może James podchodził do ciąży żony ambiwalentnie, ale on, Michael, chciał znać każdy szczegół na ten temat. Brał z biblioteki Melanie książki ukazujące, jak blastula przekształca się w malutkiego człowieczka. To on zapisał się do szkoły rodzenia. I chociaż Melanie wstydziła się swojego zdeformowanego ciała, on uważał je za piękne. Owoc granatu – dojrzały i godny pożądania, mówił sobie, ledwie powstrzymując się od położenia dłoni na jej brzuchu, ilekroć przechodziła. Ale żona rozbierała się teraz po ciemku i od razu podciągała przykrycie pod brodę, niechętna jego uściskom. Michael od czasu do czasu obserwował kręcącą się po domu Gus – znacznie bardziej niezdarną w „starszej” o pięć miesięcy ciąży, ale jednocześnie pewną siebie i jakby rozświetloną od wewnętrznej energii. Tak właśnie powinna zachowywać się Melanie, myślał.
Kiedy spojrzał teraz w stronę kuchni, mignął mu przez chwilę wystający brzuch Gus.
– A mnie się nawet podoba ta cała sprawa z ciążą.
James prychnął.
– Zaufaj mi, chłopie. Zaliczyłem zajęcia na położnictwie. To strasznie popaprany interes.
– Wiem.
– Tak, tak. Ale z cielętami musi być jakoś inaczej – upierał się James. – Krowa nie wrzeszczy ci nad uchem, że zabije męża za to, co jej zrobił. I krowie łożysko nie wylatuje jak kula z lufy na drugi koniec sali.
– O! – nagle zjawiła się przy nich Gus. – Znowu te zawodowe gadki! – Położyła dłoń na ramieniu męża. – Mój domowy pan doktor umiera ze strachu na myśl o porodzie, więc może ty zechcesz przyjąć na świat moje dziecko? – zwróciła się żartem do Michaela.
– Bardzo chętnie, tylko mnie to najlepiej wychodzi w oborze.
Gus wzięła od Melanie tacę z serami i postawiła na stoliku.
– Och, ja jestem elastyczna, możemy ponegocjować!
Michael obserwował, jak Gus sadowi się na poręczy fotela męża. James nawet nie próbował jej dotknąć, za to przechylił się za plecami żony, sięgając do tacy.
– Czy to pasztet? – zapytał.
Gus potwierdziła.
– Domowy! James poluje na kaczki.
– Doprawdy? – Michael wziął krakersa i zaczął go smarować.
– Nie tylko na kaczki – wyjaśniła Gus. – Także na jelenie i niedźwiedzie. I na słodkie małe króliczki.
– Jak widzisz – zauważył James, podnosząc wzrok na Michaela – Gus nie jest wielką fanką tego sportu. Ty, jako weterynarz, pewnie także. Ale jest w tym swoiste piękno... czujesz się postawiony przed resztą świata i starasz się myśleć tak jak zwierzyna. I ta absolutna cisza...
– Rozumiem – mruknął Michael, chociaż bynajmniej nie rozumiał.
*
– James jest idiotą – oznajmiła Gus przez telefon w pewne śnieżne popołudnie. – Powiedział mi, że jeśli nie przestanę chodzić po Wood Hollow Road, to urodzę pod słupem telefonicznym.
– Przypuszczam, że będziesz miała jednak więcej czasu.
– Spróbuj go przekonać.
– Zmień taktykę. Wmów mu, że w im lepszej formie będziesz przed porodem, tym szybciej odzyskasz dawną sylwetkę.
– A kto powiedział, że tego pragnę? Może wybiorę sobie jakieś inne ciało, na przykład Farrah Fawcett albo Christie Brinkley? – Gus westchnęła. – Sama nie wiesz, jaką jesteś szczęściarą.
– Bo jestem dopiero w piątym miesiącu?
– Bo jesteś żoną Michaela.
Melanie przez chwilę milczała. Lubiła Jamesa Harte’a, jego chłodny nowoangielski wygląd, niewymuszony urok i ślad bostońskiego akcentu. James miał wiele jej cech, ale z odchyleniem pozytywnym: ona była powściągliwa, on zrównoważony, ona nieśmiała, on zamknięty w sobie, ona skłonna do popadania w przesadę, on skrupulatny.
A poza tym miał rację. Trzy dni później na ulicy, kilkaset metrów od domu, Gus odeszły wody i gdyby kierowca wozu spółki telefonicznej nie zatrzymał się, żeby zapytać, czy wszystko w porządku, naprawdę mogłaby urodzić Christophera przy krawężniku.
We śnie wyglądało to tak: Melanie widziała plecy Michaela, który siedział w kucki w końskim boksie. Jego srebrne włosy połyskiwały w porannym słońcu, dłonie przesuwały się po ciężkim brzuchu rodzącej klaczy. Melanie stała wyżej – może na stryszku z sianem? – a wody ciekły jej po nogach, jakby się zmoczyła. Wołała męża, chociaż z jej ust nie wydobywał się ani jeden dźwięk.
Dlatego wiedziała, że przy porodzie będzie zdana na siebie.
– Będę dzwonił o każdej pełnej godzinie – zapewniał ją Michael. Ale Melanie wiedziała, jak to u niego wygląda. Niech no tylko zajmie się koniem z kolką gazową czy owcą z zapaleniem wymienia, a czas przestanie dla niego istnieć. Przy większości dróg, po których poruszał się jako wiejski weterynarz, nie było mowy o takich luksusach jak sieć budek telefonicznych.
Termin porodu nadszedł i minął w końcu kwietnia. Pewnej nocy Melanie usłyszała w nocy, jak Michael odbiera telefon przy łóżku. Szepnął coś, czego jej umysł nie zarejestrował, i zniknął w ciemności.
Sen o oborze powrócił, a kiedy Melanie się obudziła, materac był mokry.
Ból sprawił, że aż zgięła się wpół. Michael musiał zostawić gdzieś karteczkę z numerem telefonu. Przeszła przez sypialnię i łazienkę, przystając chwilami, aby przetrzymać skurcz, ale niczego nie znalazła. Podniosła słuchawkę i zadzwoniła do Gus.
– Już – sapnęła i przyjaciółka od razu zrozumiała.
James operował w szpitalu, więc Gus zabrała Chrisa do samochodu.
– Znajdziemy Michaela – zapewniała.
Umieściła dłoń Melanie na gałce zmiany biegów i kazała jej ściskać, kiedy zacznie się skurcz. Zaparkowała wóz przy pawilonie pogotowia.
– Zostań tu – poleciła, łapiąc Chrisa i pędząc z nim do drzwi.
– Pomocy! – wrzasnęła do pielęgniarki w izbie przyjęć. – Kobieta rodzi!
Pielęgniarka zamrugała oczami, patrząc to na nią, to na niemowlę.
– Chyba się pani spóźniła.
– Nie ja, to moja przyjaciółka. Jest w samochodzie.
W ciągu paru minut Melanie znalazła się na porodówce, w czystej koszuli, i skręcała się z bólu. Położna zwróciła się do Gus:
– Pewnie pani nie wie, gdzie jest ojciec?
– W drodze – odparła Gus, chociaż to nie była prawda. – Zastąpię go tutaj.
Położna spojrzała na Melanie, która złapała Gus za rękę, a potem na śpiącego w plastikowym pojemniku Chrisa.
– Zabiorę go, na porodówce nie można mieć dzieci.
– W tym sęk – mruknęła Gus, a Melanie stłumiła chichot.
– Nie mówiłaś, że to tak boli – odezwała się z pretensją po chwili.
– Oczywiście, że mówiłam.
– Ale nie, że aż tak bardzo.
Lekarz Melanie był tym samym, który wcześniej przyjmował Chrisa.
– Niech zgadnę – żartował, sięgając pod koszulę, żeby zbadać Melanie. – Tak dobrze bawiłaś się za pierwszym razem, że nie mogłaś trzymać się z daleka.
Gus pomogła przyjaciółce usiąść.
– No dobra, Melanie – powiedział lekarz. – Teraz będziesz parła.
I tak – z najlepszą przyjaciółką, ściskającą jej ramiona i krzyczącą do wtóru – Melanie urodziła dziewczynkę.
– Jeju... – szepnęła z wilgotnymi oczami. – No spójrz tylko.
– Wiem – odparła Gus przez ściśnięte gardło. – Widzę... – I wyszła poszukać własnego dziecka.
Ledwie położna skończyła okładać lodem krocze Melanie i podciągnęła jej koc aż do pasa, Gus wróciła na porodówkę z Chrisem w ramionach.
– Zobacz, na kogo wpadłam – zawołała, przytrzymując drzwi dla Michaela.
– A nie mówiłam? – syknęła Melanie, ale jednocześnie obróciła dziecko buzią do ojca.
Michael dotknął jasnych brewek córeczki. Opuszka jego palca była większa od jej noska.
– Jest doskonała. Jest... – Pokręcił głową i podniósł wzrok. – Sam nie wiem, co powiedzieć.
– Jesteś mi coś winien – zasugerowała Gus.
– Owszem. – Michael uśmiechnął się z głębi serca. – I oddam ci wszystko, z wyjątkiem mojej pierworodnej.
Drzwi otworzyły się znowu i w progu ukazał się James Harte w fartuchu, z butlą szampana w ręku.
– Hej! – zawołał, ściskając z całej siły dłoń Michaela. – Wieść gminna niesie, że spędziliście uroczy poranek. – Uśmiechnął się do żony. – Podobno zostałaś położną? – Wyciągnął korek z moeta, przepraszając Melanie, że parę kropel upadło na jej koc, i rozlał szampana do plastikowych kubeczków. – Za rodzicielstwo! Za... Czy ona ma już imię?
Michael zerknął na żonę.
– Emily.
– Za Emily! I za Chrisa, chociaż to trochę późno.
Melanie spojrzała na półprzezroczyste powieki córeczki, na rozluźniony łuk jej usteczek i niechętnie włożyła ją do plastikowego pojemnika przy łóżku. Emily zajmowała zaledwie jedną trzecią miejsca.
– Mogę? – spytała Gus, wskazując na pojemnik, a potem na pochrapującego w jej ramionach Chrisa.
– Jasne, nie krępuj się! – Melanie patrzyła, jak Gus układa synka obok jej córeczki.
– No spójrz tylko – rzekł Michael. – Ma niecałą godzinę, a już śpi z facetem!
Wszyscy wpatrywali się w pojemnik. Malutka drgnęła odruchowo. Długie paluszki rozchyliły się jak płatki kwiatu i zacisnęły z powrotem w piąstkę na zdobyczy. I chociaż absolutnie nie była tego świadoma, Emily Gold znów zapadła w sen, ściskając rączkę Christophera Harte’a.
Mało co szokowało Anne-Marie Marrone.
Mogłaby się spodziewać, że dziesięć lat służby w policji miejskiej Waszyngtonu DC przyniesie jej więcej zaskoczeń niż kolejna dekada w sennym miasteczku Bainbridge w stanie New Hampshire, ale była w błędzie. W DC przynajmniej nigdy nie znała przestępców osobiście, a tu... Tak się składa, że przemoc domowa bardziej wytrąca z równowagi, kiedy wychodzi na jaw, że stosuje ją legendarny, uwielbiany dyrektor tutejszej podstawówki. Kierowany przez mafię krąg narkotykowy mniej uwiera niż czule pielęgnowane poletko w doniczkach powstawianych między bazylię i majeranek w domu starej pani Inglenook. Odnalezienie śmiertelnie rannej nastolatki, zakrwawionego chłopaka i dymiącej broni może nie należało do rutynowych przypadków w Bainbridge, ale to nie znaczy, że Anne-Marie tego nie przewidziała.
– Chciałabym teraz pomówić z Chrisem – powtórzyła.
– Pani się myli – odparła Gus Harte, splatając ręce na piersi.
– Może pani syn sam mnie o tym poinformuje. – Nie powiedziała matce prawdy; chociaż nie miała jeszcze podstaw do aresztowania Christophera Harte’a jako podejrzanego o morderstwo, ale ten przypadek tak właśnie będzie traktowany, dopóki się nie udowodni, że jest inaczej.
– Znam moje prawa... – zaczęła Gus, ale Anne-Marie uniosła ostrzegawczo dłoń.
– Ja także, pani Harte. I jeśli pani pozwoli, z przyjemnością odczytam je pani i pani synowi. Ale on teraz nie jest objęty podejrzeniem, po prostu liczymy na jego pomoc w śledztwie. A ponieważ jest jedynym żyjącym świadkiem, nie rozumiem pani sprzeciwu wobec naszej rozmowy. Chyba że powiedział pani coś, co pani zdaniem, powinien ukryć?
Gus Harte spłonęła rumieńcem; cofnęła się od drzwi i przepuściła policjantkę do szpitalnego pokoju.
Chociaż kobieta nie nosiła munduru ani niczego bardziej przerażającego niż notes, wniosła z sobą wyraźną aurę własnej nieomylności, co sprawiło, że James wstał i przysunął się bliżej do syna.
– James – odezwała się cicho Gus, w nadziei, że Chris prześpi cały ten incydent. – Detektyw sierżant Marrone chce porozmawiać z Chrisem.
– Jako lekarz stwierdzam, że jego stan nie pozwala...
– Z całym szacunkiem, doktorze Harte – przerwała mu detektyw Marrone – ale nie jest pan lekarzem prowadzącym, a doktor Coleman wyraził zgodę. – Usiadła na brzegu łóżka i położyła notatnik na kolanach.
Gus obserwowała tę kobietę, siedzącą tam, gdzie powinna siedzieć ona, matka, i czuła, jak w klatce piersiowej rośnie jej jakaś kula. Przypomniało jej to, co czuła dawno temu, kiedy półtoraroczny rówieśnik popchnął malutkiego Chrisa na placu zabaw albo kiedy w piątej klasie nauczycielka powiedziała na wywiadówce, że chłopcu brakuje trochę do ideału. Tygrysica, tak nazwał ją James, kiedy wkroczyła na ścieżkę wojenną, żeby chronić swoje dziecko. Ale przed czym broni go teraz?
– Chris – powiedziała miękko detektyw Marrone. – Chris... Mogę z tobą pogadać?
Powieki Chrisa drgnęły i uniosły się nieco. Gus zawsze mówiła wtedy o „sypialnianych oczach”, tak bezdennie jasnych na tle śniadej skóry i ciemnych włosów.
– Jestem detektyw Marrone z policji w Bainbridge.
– Pani detektyw – wtrącił się James. – Chris przeszedł wielką traumę. Nie rozumiem, dlaczego nie można z tym zaczekać.
Dłonie Chrisa zacisnęły się na brzegu koca.
– Wie pani, co się stało z Emily?
Dopiero po chwili Anne-Marie udało się rozstrzygnąć, czy chłopak prosi o informację czy chce się wyspowiadać.
– Emily zabrano do szpitala, podobnie jak ciebie. – Pstryknęła długopisem. – Co robiliście na tej karuzeli dziś w nocy?
– Pojechaliśmy do... no, powygłupiać się trochę. – Skubał nerwowo brzeg koca. – Zabraliśmy butelkę canadian club...
Gus opadła szczęka. Chris, który razem z nią pracował jako wolontariusz dla MADD[1], prowadził wóz po drinku?!
– Czy tylko to?
– Nie – szepnął Chris. – Wziąłem jeszcze rewolwer mojego ojca.
– Co?! – wyrwało się Gus. Zrobiła krok naprzód w tej samej chwili, kiedy James zaczął protestować.
– Chris – odezwała się detektyw Marrone, której nawet powieka nie drgnęła. – Chcę tylko wiedzieć, co się wydarzyło tej nocy. Chcę poznać twoją wersję.
– Bo Em nie może opowiedzieć pani swojej? – Chris skulił się w sobie. – Nie żyje?
Zanim Gus zdołała podejść do łóżka i otoczyć syna ramionami, detektyw Marrone ją w tym wyręczyła.
– Tak – przyznała i Chris wybuchnął głośnym łkaniem. Jego plecy – jedyny fragment ciała widoczny w uścisku policjantki – spazmatycznie drgały. – Czy szarpaliście się z sobą? – spytała cicho, wypuszczając go z objęć.
Gus natychmiast rozpoznała chwilę, w której syn zorientował się, co sugeruje ta kobieta. „Wynocha stąd”, miała na końcu języka, gotowa do dzikiej walki, ale okazało się, że w ogóle nie może mówić. Podobnie jak James, czekała na protest syna.
Przez ułamek sekundy miała wątpliwości, czy się doczeka.
Chris pokręcił zdecydowanie głową, jak gdyby teraz, kiedy już detektyw Marrone zasiała w jego myślach to ziarenko, musiał je stamtąd fizycznie usunąć.
– O Boże, nie! Kocham ją! Kocham Em. – Podciągnął kolana i ukrył w nich twarz. – Chcieliśmy razem to zrobić – wymamrotał.
– Zrobić... co?
Chociaż nie Gus zadała to pytanie, Chris zerknął ze strachem na matkę.
– Zabić się – odparł miękko. – Em miała być pierwsza – wyjaśnił, cały czas zwracając się do Gus. – Ona... ona się zastrzeliła. A ja już nie zdążyłem, bo przyjechała policja.
Nie myśl o tym, rozkazała sobie w duchu Gus, tylko działaj. Podbiegła do łóżka i przytuliła Chrisa, oniemiała ze zdumienia: Emily i Chris? Samobójstwo? To po prostu wykluczone, ale jeśli... wtedy pozostaje tylko jedna, o wiele straszniejsza opcja. Ta, którą wysunęła detektyw Marrone. To, że Emily miałaby popełnić samobójstwo, nie mieściło się w głowie, ale jeszcze większym absurdem wydawała się myśl, że zabił ją Chris.
Zza szerokich barów Chrisa Gus spojrzała policjantce w oczy.
– Proszę wyjść. W tej chwili.
Anne-Marie skinęła głową.
– Skontaktuję się z panią. Przepraszam.
Kiedy wyszła, Gus nadal kołysała Chrisa w ramionach, zastanawiając się, czy ostatnie słowo odnosiło się do tego, co wydarzyło się przed chwilą, czy raczej do tego, co stanie się po jej powrocie.
Michael ułożył w łóżku Melanie, odrętwiałą po walium zaaplikowanym przez wrażliwego lekarza z pogotowia. Sam usiadł po drugiej stronie i czekał, aż żona zapadnie w sen i oddech się jej wyrówna. Nie chciał odchodzić, dopóki się nie upewni, że i ona nie zostanie mu zabrana, kiedy najmniej będzie się tego spodziewał.
Potem przeszedł przez hol do pokoju Emily. Drzwi były dyskretnie zamknięte; kiedy je otworzył, opadła go fala wspomnień, jakby sama istota jego córki została wcześniej zakorkowana w jakiejś butelce. Przytłoczony tym darem, Michael oparł się o framugę i wdychał słodkawo-ostry zapach perfum Body Shop, wosku i etylenu z wysychającego płótna najnowszego obrazu olejnego. Sięgnął po wilgotną jeszcze ścierkę przewieszoną przez podnóżek.
Wracała. Musiała wrócić, zbyt wiele miała jeszcze do skończenia.
W szpitalu rozmawiał z panią detektyw przydzieloną do tego przypadku. Michael zakładał, że sprawca to zamaskowany napastnik, bandyta strzelający z przejeżdżającego samochodu. Wyobrażał sobie, jak zaciska ręce na gardle obcego człowieka, który odebrał życie jego córce.
Nie przyjmował do wiadomości, że tą osobą była sama Emily.
Ale detektyw Marrone rozmawiała z Chrisem. Powiedziała, że chociaż każdy tego rodzaju przypadek, gdzie z dwóch osób jedna pozostaje przy życiu, traktuje się jako morderstwo, Chris Harte mówił o pakcie samobójczym.
Michael próbował przypomnieć sobie szczegóły, rozmowy, zdarzenia. Ostatnią dyskusję, którą odbył z Emily przy śniadaniu. „Tato, nie widziałeś mojego plecaka? Nie mogę go nigdzie znaleźć”.
Może to jakiś rodzaj kodu?
Podszedł do lustra nad toaletką i w odbiciu zobaczył twarz zbyt podobną do twarzy córki. Oparł się dłońmi o blat, przewracając pojemniczek z balsamem do ust. W środku zauważył odcisk palca. To jej? Ten różowy paluszek, który Michael całował, kiedy była malutka i spadła z roweru albo przycięła sobie rękę szufladą?
Wyszedł pośpiesznie z pokoju, po cichu opuścił dom i pojechał na północ.
Simpsonowie, których obsypana nagrodami rasowa klacz o mało nie padła, wydając w zeszłym tygodniu na świat dwie córeczki, ze zdumieniem zobaczyli go o świcie w stajni, kiedy wyszli karmić konie. Nie wzywali go i naprawdę przez ostatnich kilka dni wszystko było w porządku. Ale Michael machnął tylko ręką i zapewnił ich, że kontrolna wizyta przy poważniejszych przypadkach zawsze jest wliczona w cenę. Stał w boksie, odwrócony tyłem do Joego Simpsona, dopóki ten nie odszedł, wzruszywszy ramionami. Potem pogłaskał szczupłe boki klaczy, dotknął zjeżonych, puchatych grzyw jej latorośli i próbował sobie przypomnieć, że kiedyś miał moc uzdrawiania.
Chris obudził się z uczuciem, że utknęła mu w gardle cytryna. Oczy miał tak suche, że powieki mogłyby mu się zamknąć nawet na tłuczonym szkle. Do tego potwornie bolała go głowa, ale wiedział, że to skutek upadku i szwów.
Matka leżała zwinięta w nogach łóżka, na jedynym krześle spał ojciec. Poza tym nie było nikogo – ani pielęgniarek, ani lekarzy, ani tej detektyw.
Próbował wyobrazić sobie, gdzie teraz znajduje się Emily. W jakimś domu pogrzebowym? W kostnicy? Właściwie gdzie tu jest kostnica, bo nie wymieniono jej w spisie przystanków windy? Poruszył się niespokojnie, krzywiąc się na zamęt w swojej głowie, i próbował sobie przypomnieć ostatnie słowa Emily.
O tak, bolała go głowa, ale ani w części tak mocno, jak serce.
– Chris? – Głos matki snuł się wokół niego jak dym. Usiadła w nogach łóżka, na jej policzku odcisnęła się faktura koca. – Skarbie, czy wszystko w porządku? – Dłoń matki na policzku chłodziła go jak rzeka. – Boli cię głowa?
W tej samej chwili obudził się ojciec. Ustawili się z obu stron łóżka niczym para podpórek do książek. Na twarzach mieli wypisane współczucie i ból. Chris obrócił się na bok i naciągnął poduszkę na twarz.
– W domu poczujesz się lepiej – zapewniła go matka.
– Zamierzałem wypożyczyć na ten weekend łuparkę do drewna – dodał ojciec. – Jeśli lekarze uznają, że nie ma przeszkód, będziesz mógł mi pomagać.
Łuparkę? Jakąś pierdoloną maszynę?
– Skarbie. – Dłonie matki na jego ramionach. – Płacz sobie, płacz, to zupełnie normalne – szeptała, powtarzając jeden z setek frazesów wygłoszonych przez psychiatrę z pogotowia ubiegłej nocy.
Chris nie zdradzał ochoty, by zdjąć poduszkę, więc matka pociągnęła ją ostrożnie za brzeg. Poduszka spadła na podłogę, odsłaniając jego twarz – purpurową ze złości, z suchymi oczami.
– Idźcie sobie – wycedził przez zęby.
Dopiero kiedy usłyszał brzęczyk windy w holu, podniósł drżące ręce do twarzy. Dotykając kolejno brwi, nasady i koniuszka nosa, próbował odkryć, kim się stał.
James zmiął w kulkę papierową serwetkę i wsadził ją do kubka po kawie.
– No dobra – odezwał się, zerkając na zegarek. – Muszę iść.
Gus spojrzała na niego przez parę z zapomnianej herbaty.
– Co takiego? Dokąd?
– Mam o dziewiątej ka-er[2], a jest już ósma trzydzieści.
Wargi Gus rozsunęły się z wysiłkiem.
– Będziesz dziś operował? – wybełkotała, krztusząc się z niedowierzania.
James przytaknął.
– Nie mogę teraz odwołać. – Zaczął ustawiać stos z kubków i papierowych talerzyków na tacy z kafejki. – Gdybym pomyślał o tym w nocy, to co innego. Ale nie pomyślałem.
Gus się wydało, że to przytyk pod jej adresem.
– Na miłość boską! – syknęła. – Twój syn jest zagrożony samobójstwem, jego dziewczyna nie żyje, policja wciąż ma twój rewolwer, a ty udajesz, że nic się nie stało? Nie możesz wrócić jak gdyby nigdy nic do normalnego życia!
James wstał.
– Skoro ja nie mogę, to czego mamy oczekiwać od Chrisa?
Melanie siedziała w biurze domu pogrzebowego Saltzmana, czekając, aż jeden z synów właściciela przeprowadzi ich przez praktyczną stronę bólu. Obok niej Michael skubał nerwowo krawat – jeden z trzech, jakie miał; uparł się, by go założyć na to spotkanie. Sama Melanie odmówiła zmiany rzeczy, które miała na sobie ubiegłej nocy.
– Panie Gold... Pani Gold... – Mężczyzna śpiesznie wszedł do pokoju i uścisnął im ręce, przytrzymując je odrobinę dłużej, niż to konieczne. – Tak mi przykro z powodu waszej straty!
Michael wymamrotał podziękowanie, Melanie tylko zamrugała oczami. Jak mogłaby powierzyć kwestię pogrzebu temu człowiekowi, tak nieprecyzyjnemu w słowach? Mówić o „stracie” to jakiś absurd! Traci się but albo komplet kluczy. Nie można tak nazywać cierpienia po śmierci dziecka. To przecież katastrofa, spustoszenie, piekło.
Jacob Saltzman wsunął się za swoje obszerne biurko.
– Zapewniam, że uczynimy wszystko, aby choć trochę ułatwić państwu przejście przez ten etap.
Etap! Myślałby kto: motyl z kokona, a nie...
– Czy mogą mi państwo powiedzieć, gdzie teraz jest Emily? – spytał Saltzman.
– Nie – odparł Michael i zaraz chrząknął. Melanie poczuła zakłopotanie za męża. Pewnie się zdenerwował, że wprowadził tego człowieka w błąd. Ale czemu miałby się tłumaczyć Jacobowi Saltzmanowi? – Była w Bainbridge Memorial, ale... okoliczności śmierci wymagały przeprowadzenia sekcji...
– Wobec tego przewieźli ją do Concord – dokończył gładko Saltzman, robiąc notatki. – Zakładam, że pragną państwo, aby pogrzeb odbył się jak najszybciej, to znaczy... w poniedziałek.
No jasne: odliczył sobie w myśli jeden dzień na sekcję, jeden na przewiezienie ciała z powrotem do Bainbridge... Melanie nie potrafiła powstrzymać cichego jęku, jaki wyrwał jej się z gardła.
– Mamy do omówienia kilka spraw – ciągnął Saltzman. – Po pierwsze, oczywiście, trumna... – Wstał i wskazał im drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. – Może zechcą państwo wejść na chwilę, żeby zastanowić się nad wyborem?
– Najlepsza – oświadczył stanowczo Michael. – Najwyższa klasa.
Melanie spojrzała na Saltzmana i kiwnęła bez trudu głową. W normalnych warunkach wykpiłyby to razem z Gus: pogrzebowy biznes, naturalna maszynka do wyciągania pieniędzy... Czy jakiś zbolały krewny targowałby się o cenę trumny albo żądał najtańszego modelu?
– A mają już państwo jakieś miejsce na cmentarzu? – spytał przedsiębiorca.
Michael pokręcił przecząco głową.
– Mógłby się pan tym zająć?
– My zajmujemy się wszystkim – zapewnił go Saltzman.
Melanie siedziała z kamienną twarzą przez całą dyskusję na temat nekrologów, chłodni, kartek z podziękowaniami, nagrobków. Wizyta w tym miejscu kojarzyła się z dopuszczeniem do jakiegoś tajemnego przybytku, o który człowiek po cichu się dopytuje, ale wcale nie pragnie odpowiedzi. Melanie nie miała pojęcia, że ze śmiercią wiąże się aż tyle szczegółów: czy trumna ma być otwarta czy zamknięta, czy księga kondolencyjna ma być oprawna w skórę czy mieć zwykłą miękką okładkę, ile róż pokryć sprejem, który powoduje kruszenie kwiatów po zwiędnięciu.
Obserwowała, jak rachunek rośnie do zwalającej z nóg sumy: dwa tysiące dolarów za trumnę, dwa tysiące za betonową obudowę, która tylko odwlecze to, co nieuniknione, trzysta dla rabina, pięćset za wpis na listę zmarłych w „The Times”, tysiąc pięćset za przygotowanie miejsca pochówku, tysiąc pięćset za kaplicę przy kostnicy. Skąd wezmą tyle pieniędzy? I nagle wpadła na pomysł: z funduszu na college Emily. Jacob Saltzman wręczył rachunek Michaelowi, który nawet nie mrugnął.
– Doskonale – rzekł. – Chcę tego, co najlepsze.
Melanie obróciła się wolno do przedsiębiorcy.
– Róże... Mahoniowa trumna... Betonowa obudowa grobu... „New York Times”... – Zaczęła się trząść. – Wszystko w najlepszym gatunku... Ale od tego Emily nie będzie mniej martwa – dodała bezbarwnym głosem.
Michael zbladł.
– Powinniśmy już iść. – Wręczył przedsiębiorcy torbę ze sklepu spożywczego. – Tu jest ubranie.
Melanie o mało nie spadła z krzesła.
– Jakie ubranie?
– To, w którym zostanie pochowana – wyjaśnił łagodnie Saltzman.
Melanie chwyciła papierową torbę. Wyciągnęła letnią sukienkę w kolorach tęczy, o wiele za cienką jak na listopad, sandały, z których Em wyrosła już dwa lata temu, majtki, pachnące jeszcze środkiem do płukania, spinkę do włosów z popsutą klamerką. Michael nie spakował stanika ani halki. Czy oni pamiętają tę samą córkę?
– Dlaczego akurat te rzeczy? Skąd je wziąłeś?
Były to stare, niemodne ciuchy, których Emily na pewno nie zniosłaby na sobie przez całą wieczność. Mogli wykorzystać tę jedną szansę, aby pokazać, że znali Emily, słuchali, co do nich mówi. A jeśli wszystko zrozumieli na opak?
Wybiegła z gabinetu, starając się ze wszystkich sił nie widzieć prawdziwego problemu. Nie chodziło o to, że Michael dokonał złego wyboru, ale że w ogóle wybierał.
*
W domu, na podjeździe czekała na nich Anne-Marie Marrone.
Michael spotkał się z nią na krótko ubiegłej nocy, ale wtedy nie za bardzo miał ochotę jej słuchać. Przekazała mu nieoczekiwaną wiadomość o tym, że Emily i Chris próbowali się zabić. Michael nie umiał sobie wyobrazić, co jeszcze może mieć im do powiedzenia, skoro Em już odeszła.
– Doktorze Gold! – zawołała, wysiadając z taurusa i podchodząc żwirowaną ścieżką do ich samochodu. Jeśli zauważyła, że Melanie wciąż siedzi na miejscu pasażera i patrzy tępo w przestrzeń, to powstrzymała się od komentarza. – Nie zdawałam sobie sprawy, że jest pan lekarzem – wyznała przyjaźnie, wskazując na jego zaparkowaną po lewej stronie niewielką ciężarówkę z nazwą przychodni.
– Zwierząt – odrzekł cierpko. – To nie to samo. – Westchnął. Chociaż dzień mu się zaczął parszywie, nie Anne-Marie za to odpowiadała. Ona tylko wykonywała swoją pracę. – Proszę posłuchać, pani detektyw. Mieliśmy ciężki ranek i naprawdę brak mi czasu na rozmowę.
– Rozumiem – zgodziła się szybko. – Zajmę panu najwyżej minutkę.
Michael skinął głową i zaprosił ją gestem do domu.
– Otwarte.
Widział, jak policjantka otwiera usta, żeby wytoczyć artylerię przeciw temu wykroczeniu, ale zaraz zmienia zdanie. Podszedł do samochodu, otworzył drzwi po stronie pasażera i wyciągnął Melanie za rękę.
– Chodź do domu – powiedział łagodnym, niemal pieszczotliwym tonem, jakim uspokajał zwykle narowiste konie. Potem poprowadził ją kamiennymi schodkami do kuchni, gdzie usiadła na krześle, nawet nie zdejmując płaszcza.
Detektyw Marrone oparła się plecami o blat i od razu przeszła do rzeczy:
– Rozmawialiśmy wczoraj o wyznaniu syna Harte’ów na temat rozszerzonego samobójstwa. Państwa córka mogła rzeczywiście się zabić. Ale musicie wiedzieć, że dopóki się tego nie udowodni, jej śmierć będzie traktowana jako morderstwo.
– Morderstwo! – sapnął Michael. To jedno ohydne, a kuszące słowo uruchomiło w jego głowie strumień oczyszczenia, szansę, by winą za śmierć Emily obciążyć kogoś innego, nie siebie. – Powiada pani, że to Chris ją zabił?
Pokręciła przecząco głową.
– Nic takiego nie mówię, wyjaśniam tylko to, co narzuca nam prawo. Standardowa procedura wymaga, aby uważnie przyjrzeć się temu, kto znalazł się najbliżej dymiącej broni. Kto nadal żyje sobie w najlepsze.
– Jeśli wróci pani za kilka dni, jak już... emocje trochę opadną, z przyjemnością pokażę pani stary album ze zdjęciami albo szkolne zeszyty Emily, albo listy, które Chris pisał do niej z obozów. On nie zamordował mojej córki. Skoro tak mówi, to mu wierzę. Mogę ręczyć za Chrisa, dobrze go znam.
– Tak samo dobrze jak własną córkę, doktorze Gold? Tę córkę, u której nie widział pan skłonności samobójczych? – Detektyw Marrone splotła przed sobą ramiona. – Bo jeśli wersja Christophera Harte’a jest prawdziwa, to znaczy, że pańska córka chciała się zabić... że faktycznie się zabiła, chociaż nie zdradzała przedtem widomych oznak depresji. – Potarła sobie nasadę nosa. – Proszę posłuchać. Mam nadzieję, ze względu na was... a także ze względu na Emily i Chrisa, że było to nieudane rozszerzone samobójstwo. W stanie New Hampshire nie uważamy samobójstwa za przestępstwo. Ale jeśli nie ma dowodu na samobójstwo, prokurator stanowy ustali, czy są wiarygodne powody do oskarżenia chłopca o morderstwo.
Michael nie musiał wypowiadać tego na głos; zrozumiał, że wiarygodny powód może pochodzić z tego, co Emily powiedziała im po śmierci, to znaczy z wyników sekcji.
– Czy dostaniemy kopię raportu lekarza sądowego?
Anne-Marie skinęła głową.
– Jeśli pan sobie życzy, mogę pokazać.
– Tak, poproszę. – To może być ostatnie świadectwo, list, którego nie zostawiła. – Ale jestem pewien, że do tego nie dojdzie.
Ponownie skinęła głową i ruszyła do drzwi, ale odwróciła się jeszcze od progu.
– A rozmawiał pan już z Chrisem?
Zaprzeczył.
– Ja... wydawało mi się, że jeszcze na to nie pora.
– Oczywiście. Tak się tylko zastanawiałam.
Jeszcze raz złożyła kondolencje i wyszła.
Michael zszedł do sutereny i odblokował drzwi, wypuszczając kłębiące się tam psy. Wygonił je na podjazd i zatrzymał się na chwilę w progu. Nie zauważył, że Melanie, otuliwszy się szczelniej płaszczem od nagłego przeciągu, powtarza bezgłośnie słowo „morderstwo”, jakby uparcie wgryzała się w nie zębami, nie mogąc wybaczyć.
James czekał, aż lekarz prowadzący wypisze Chrisa z oddziału i skieruje go do zamkniętego ośrodka psychiatrycznego dla młodocianych. Gus kamień spadł z serca, kiedy dowiedziała się o zaleceniu lekarza; nie ufała sobie na tyle, by dostrzec u syna objawy depresji, którą najwyraźniej już przeoczyła. Wyspecjalizowany szpital, doświadczony personel... tam Chris będzie bezpieczny.
James, kiedy to usłyszał, dostał szału. Czy to pozostanie na zawsze w karcie zdrowia syna? Czy jako siedemnastolatek będzie mógł w każdej chwili wypisać się na własne żądanie? Czy szkoła, przyszli pracodawcy, wszyscy będą musieli się dowiedzieć, że spędził trzy dni na oddziale psychiatrycznym?
Gus wyjrzała przez wykuszowe okno pokoju dziennego na zadbaną ścieżkę między domami ich i Goldów, o tej porze roku złotą od sosnowych igieł i mokrą od szronu. Na piętrze, w sypialni Melanie paliło się światło. Poszła na palcach sprawdzić, co robi Kate, do której dziś po południu dotarła wiadomość o śmierci Emily. Tak jak się spodziewała, dziewczynka zasnęła, płacząc w poduszkę.
Gus narzuciła na ramiona płaszcz i pobiegła do sąsiadów. Weszła bez pukania przez kuchenne drzwi; wszędzie panowała głucha cisza, zakłócana tylko głośnym tykaniem zegara z kukułką.
– Melanie? To ja!
Ruszyła schodami na górę. Wtykała kolejno głowę do sypialni, do pracowni komputerowej. Drzwi do pokoju Emily były zamknięte; Gus świadomie je ominęła, natomiast zapukała do zamkniętych drzwi łazienki i ostrożnie je otworzyła.
Melanie siedziała na pokrywie sedesu. Na widok sąsiadki podniosła wzrok, ale nie okazała zdziwienia.
Gus nie wiedziała, co powiedzieć. Nagle zrobiło się jej głupio, że przychodzi z pociechą, skoro sama tak ściśle jest związana z przyczyną jej bólu.
– Cześć – odezwała się cicho. – Jak się trzymasz?
Melanie wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. W poniedziałek pogrzeb. Byliśmy w zakładzie...
– To musiało być straszne.
– Nie zwróciłam uwagi. Nie mogę teraz wytrzymać z Michaelem.
Gus pokiwała głową.
– Taa... James pokłócił się z lekarzem, który chciał przenieść Chrisa na oddział psychiatryczny, bo uznał to za skazę na dobrym imieniu rodziny.
Melanie spojrzała jej w oczy.
– Niczego nie zauważyłaś? – spytała, a Gus nie próbowała udawać, że nie rozumie.
– Nie zauważyłam – odrzekła łamiącym się głosem. – Przecież bym ci powiedziała. I wiem, że ty postąpiłabyś tak samo. – Przysiadła na skraju wanny. – Co mogło być aż takie okropne? – Wiedziała, że myśli o tym samym, co Melanie: Chris i Emily dorastali w miłości, w dostatku, mając siebie nawzajem. Czego jeszcze mogli potrzebować?
Melanie chwyciła brzeg papieru toaletowego i przeplotła go sobie między palcami.
– Michael przyniósł te koszmarne ciuchy, żeby pochowali w nich Em. Zabrałam je, nie mogłam do tego dopuścić.
Gus wstała. Nareszcie miała coś konkretnego do zrobienia.
– W takim razie musimy jej wyszukać coś innego. – Wzięła Melanie za rękę, poderwała ją na nogi i pociągnęła do pokoju Emily. Przekręciła gałkę, jak gdyby nigdy nic, jakby nie umierała ze strachu przed czającymi się tam wspomnieniami.
Ale nadal, jakimś cudem, był to po prostu pokój Emily. Świątynia nastolatki, pełna ciuchów Gap, perfumowanych olejków i fotek syna Gus. Melanie przystanęła niepewnie pośrodku, gotowa czmychnąć, podczas gdy Gus grzebała w szafie.
– Może ta turkusowa bluzka ze szkolnego zdjęcia? – spytała. – Tak pięknie podkreśla jej oczy...
– Jest bez rękawów – odparła bezmyślnie Melanie. – Zamarznie w niej na śmierć. – Na widok znieruchomiałych nagle między wieszakami rąk Gus zakryła sobie usta. – Niee... – jęknęła, czując napływające łzy.
– Och, Mel! – Gus chwyciła przyjaciółkę w ramiona. – Ja też ją kochałam. Jak my wszyscy.
Melanie wyrwała się i odwróciła tyłem.
– Wiesz? – rzekła z namysłem Gus. – Może zapytam Chrisa. On najlepiej będzie wiedział, w czym się dobrze czuła.
Melanie nie odpowiedziała. Co ta policjantka naopowiadała Goldom? I co ważniejsze, czy uwierzyli?
– Przecież wiesz, że Chris ją kochał – szepnęła. – Wiesz, że zrobiłby dla niej wszystko!
Kiedy Melanie obróciła się do niej, miała zupełnie obcą twarz.
– O Chrisie to ja wiem tyle, że on nadal żyje.
[1]