Jesień cudów - Jodi Picoult - ebook + książka

Jesień cudów ebook

Jodi Picoult

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mariah przyłapuje męża z inną kobietą i wpada w depresję, a jej córka Faith - świadek zdarzenia - zaczyna zwierzać się wyimaginowanej przyjaciółce. Początkowo Mariah lekceważy te rozmowy, jednak kiedy Faith dokonuje kolejnych cudownych uzdrowień, a na jej dłoniach pojawiają się stygmaty, zadaje sobie pytanie, czy córce istotnie nie objawia się Bóg. Wieść rozchodzi się błyskawicznie - Mariah i Faith wbrew własnej woli stają się bohaterkami medialnego cyrku. Rozwój sytuacji nieuchronnie prowadzi do destabilizacji rodziny dręczonej przez media, lekarzy oraz posiadaczy jedynych słusznych prawd.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 672

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Duska85

Nie oderwiesz się od lektury

Super! 😍
10
Aguleczek5

Całkiem niezła

Dość przeciętna powieść jak na tę autorkę. Główny motyw bardzo ciekawy, ale wykonanie już mniej.
00
m_krzesniak

Nie oderwiesz się od lektury

Bóg przychodzi gdy się go najmniej spodziewać
00

Popularność




Tytuł oryginału

KEEPING FAITH

Copyright © 1999 by Jodi Picoult

Published by arrangement with HarperCollins publishers

All rights reserved

Ilustracja na okładce

Helena Ritchie/Millennium images, UK

Redaktor prowadzący

Katarzyna Rudzka

Redakcja

Wiesława Karaczewska

Korekta

Mariola Będkowska

Anna Sidor

Łamanie

Jolanta Kotas

ISBN

978-83-7648-752-6

Warszawa 2010

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

www.proszynski.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Laurze Gross

Dziesięć lat temu wierzyłaś we mnie tak mocno, że zdołałaś przekonać wydawców, iż jestem warta ryzyka.

To jest za kolejne czterdzieści lub pięćdziesiąt lat wspólnej pracy i przyjaźni. Czy teraz rozumiesz, dlaczego nie mogłam zadedykować tej książki ojcu Pio?

PODZIĘKOWANIA

Podczas zbierania materiałów do tej książki po raz pierwszy zostałam wyproszona z czyjegoś gabinetu. Szybko stało się dla mnie jasne, że poruszanie w rozmowie tematu Boga to dość skuteczny sposób na budzenie w ludziach wojowniczych nastrojów. W połączeniu z tematem mojej książki prowadziło to do otwartej wojny. Dlatego za otwartość w rozważaniu moich pomysłów w odniesieniu do własnych silnych przekonań religijnych pragnę podziękować osobom, wśród których są: rabin Lina Zerbarini, Herman F. Holbrook, ojciec Ronald Saunders, ojciec Andrew F. Kline. Wielkie dzięki moim dyżurnym lekarzom, doktorowi Jamesowi Umlasowi i doktorowi Spencerowi Greene’owi. Wdzięczna jestem Nancy Veresan i Kim Keating, która nie tylko udzieliła mi prawniczych porad, ale ma też cenny wkład w książkę. Mam nadzieję, że gotowa jest na następną powieść. Z serca dziękuję psychiatrom, którzy pomogli mi stworzyć bohaterów i nadali rozprawie sądowej realistyczny wymiar. Są to: doktor Tia Horner, doktor Burl Daviss, doktor Doug Fagen. Wdzięczna jestem Sarah Gross za błyskawiczne odpowiedzi na zadawane e-mailami pytania. Dziękuję Jane Picoult i Laurze Gross za wnikliwe uwagi po pierwszej lekturze maszynopisu, Beccy Goodhart za drobiazgową redakcję i pomoc w narodzinach mojego arcydzieła, po którym urodziła swoje; Camille McDuffie, która gotowa skakać przez obręcze, by skłonić ludzi do czytania tej książki. Na koniec pragnę wyrazić wdzięczność Kyle, Jake’owi i Samancie van Leer. Oraz ich tatusiowi Timowi – za wszystkie te kąpiele i bajki na dobranoc beze mnie, dzięki czemu miałam czas na pisanie.

PROLOG

10 sierpnia 1999

W normalnych okolicznościach Faith i mnie nie byłoby w domu, gdy dzwoni moja matka i zaprasza nas, żebyśmy obejrzały jej nową trumnę.

– Mariah – mówi z wyraźnym zdziwieniem, kiedy odbieram telefon. – Co ty robisz w domu?

– Sklep spożywczy był zamknięty – wyjaśniam z westchnieniem. – Zraszacze zalały dział warzywny. A właścicielowi pralni chemicznej umarł krewny.

Nie lubię niespodzianek. Żyję według list. Często wyobrażam sobie swoje życie jako segregator wrześniowych liści, starannie przedziurkowanych i oznakowanych. Przypisuję to dyplomowi z architektury oraz żarliwemu postanowieniu, by na starość nie zmienić się w moją matkę. W tym celu każdy dzień ma swój rozkład. W poniedziałki buduję ściany miniaturowych domków dla lalek. We wtorki robię mebelki. Środy przeznaczam na załatwianie spraw, czwartki na sprzątanie domu, a piątki na nagłe sytuacje, które pojawiły się w ciągu tygodnia. Jest środa, zwykle więc odbieram z pralni koszule Colina, idę do banku i robię zakupy spożywcze. Zostaje mi dość czasu, żeby wrócić do domu, wyładować zakupy i zawieźć Faith na zajęcia z baletu o pierwszej. Dzisiaj jednak z powodu okoliczności pozostających poza moją kontrolą mam aż za dużo wolnego czasu.

– No cóż – mówi mama na swój charakterystyczny sposób. – Wygląda na to, że skazana jesteś na wizytę u mnie.

Nagle w podskokach pojawia się Faith.

– Czy to babcia? Dostała to?

– Co? – Jest dziesiąta, a mnie już boli głowa.

– Powiedz jej, że tak – mówi moja matka na drugim końcu linii.

Rozglądam się po domu. Dywan wymaga odkurzenia, ale co w takim razie będę robić w czwartek? Gęsty sierpniowy deszcz uderza w okno. Faith kładzie miękką ciepłą dłoń na moim kolanie.

– Zgoda – mówię do słuchawki. – Zaraz u ciebie będziemy.

Moja matka mieszka cztery kilometry dalej w starym kamiennym domu, który wszyscy w Nowym Kanaanie nazywają Piernikowym Przylądkiem. Faith widuje babcię niemal codziennie, zostaje u niej po szkole, kiedy pracuję. Mogłybyśmy pójść pieszo, gdyby nie pogoda. Ponieważ leje, wsiadamy do samochodu, ale przypominam sobie, że nie wzięłam torebki z kuchni.

– Poczekaj – mówię do córki i wysiadam. Kulę się przed deszczem, jakbym była z cukru i zaraz mogła się rozpłynąć.

Kiedy wbiegam do domu, dzwoni telefon. Łapię słuchawkę.

– Halo?

– O, jesteś w domu – mówi Colin. Na dźwięk głosu mojego męża serce zaczyna mi bić mocniej. Colin jest szefem sprzedaży w małej firmie produkującej świetlne znaki ewakuacyjne i pojechał na dwa dni do Waszyngtonu szkolić nowego przedstawiciela handlowego. Dzwoni do mnie, bo tacy jesteśmy: związani ściśle jak sznurowadła w butach, nie potrafimy znieść rozłąki.

– Jesteś na lotnisku?

– Tak. Utknąłem na Dulles. – Owijam sznur telefoniczny wokół ręki, czytając między okrągłymi spółgłoskami jego słów to wszystko, o czym wstydzi się mówić w miejscu publicznym: „kocham cię. Tęsknię za tobą. Jesteś moja”. W tle bezcielesny głos zapowiada kolejny rejs. – Faith dzisiaj nie na basenie?

– Ma balet o pierwszej. – Czekam minutę i dodaję miękko: – Kiedy wrócisz?

– Jak tylko będzie to możliwe.

Zamykam oczy i myślę, że nic nie da się porównać z uściskiem po rozłące, z wtuleniem twarzy w zagłębienie na ramieniu mojego męża, wciągnięciem w nozdrza jego zapachu.

Bez pożegnania odkłada słuchawkę, a ja się uśmiecham. To cały Colin: śpieszy się, by do mnie wrócić.

Kiedy jesteśmy w drodze do domu mojej matki, przestaje padać. Gdy mijamy boisko do piłki nożnej na obrzeżach miasta, samochody zaczynają zjeżdżać na wąskie pobocze. Idealny łuk tęczy wznosi się nad bujną murawą boiska. Jadę dalej.

– Można by pomyśleć, że nigdy wcześniej nie widzieli tęczy – mówię, dodając gazu.

Faith otwiera okno i wyciąga rękę. Macha mi dłonią przed twarzą.

– Mamusiu! – krzyczy. – Dotknęłam jej!

Z przyzwyczajenia spoglądam na jej dłoń. Rozpostarte palce znaczą smugi czerwieni, błękitu i zieleni. Na moment zapiera mi dech, zaraz jednak przypominam sobie, że siedziała na podłodze w salonie z pękiem Magicznych Markerów w rękach.

Salon mojej matki zdominowany jest przez mało pociągający narożnik obity skajem koloru ludzkiej skóry. Próbowałam namówić ją na sofę obitą prawdziwą skórą i jeden czy dwa fotele, ale tylko się śmiała.

– Skóra jest dla gojów z nazwiskami z „Mayflower” – powiedziała.

Słysząc to, poddałam się. Po pierwsze, sama mam skórzaną sofę. Po drugie, wyszłam za goja z nazwiskiem z „Mayflower”. Przynajmniej mama nie przykryła swojej kanapy narożnikowej plastikiem, jak robiła to babcia Fanny, kiedy byłam mała.

kiedy dzisiaj wchodzę do salonu, wcale nie patrzę na narożnik.

– Ojej, babciu – szepcze Faith z podziwem. – Czy ktoś jest w środku?

Pada na kolana, stukając w prostokątną skrzynię z mahoniu na wysoki połysk.

Gdyby sprawy ułożyły się według planu, przypuszczalnie wybierałabym kantalupy, podnosząc je do nosa, by poczuć ich słodycz i miękkość, albo płaciłabym panu Li trzynaście dolarów czterdzieści centów za siedem koszul marki Brooks Brothers, tak mocno wykrochmalonych, że na tylnym siedzeniu mojego samochodu wyglądają jak torsy leżących mężczyzn.

– Mamo – mówię – dlaczego masz trumnę w salonie?

– To nie jest trumna, Mariah. Widzisz szklane wieko? To stolik w kształcie trumny.

– Stolik w kształcie trumny.

Matka stawia kubek z kawą na czystym szkle.

– Widzisz?

– Trzymasz trumnę w salonie. – Nie jestem w stanie się z tego otrząsnąć.

Matka siada na kanapie i opiera stopy w sandałach na szklanym wieku.

– No wiesz, kochanie, to była okazja.

Ujmuję głowę w dłonie.

– Niedawno byłaś u doktora Feldmana. Wiesz, co powiedział: jeśli będziesz sumiennie brała leki na ciśnienie, masz szansę wszystkich nas przeżyć.

Matka wzrusza ramionami.

– Będziesz miała jedną sprawę z głowy, kiedy mój czas nadejdzie.

– Och, na litość boską. Chodzi o to nowe osiedle dla seniorów, o którym wspominał Colin? Przysięgam, mamo, on tylko myślał…

– Uspokój się, kochanie. Nie zamierzam kopnąć w kalendarz w najbliższym czasie, potrzebowałam stolika. Spodobał mi się kolor drewna. I w „Twenty/Twenty” widziałam reportaż o stolarzu z Kentucky, który je robi.

Faith wyciąga się na plecach obok trumny.

– Możesz w niej spać, babciu – proponuje. – Jak Dracula.

– Musisz przyznać, że jest warta grzechu – mówi matka.

I to pod niejednym względem. Mahoń jest cudowny, przypomina gładkie, błyszczące morze. Łączenia i okucia są solidne i wyraźne, zawiasy lśnią niczym pochodnie.

– To była prawdziwa okazja – dodaje matka.

– Błagam, tylko mi nie mów, że kupiłaś używaną.

Matka prycha i spogląda na Faith.

– Twoja mama musi się odprężyć.

Od wielu lat matka powtarza to zdanie w takiej lub innej formie. Nie potrafię jednak zapomnieć, że kiedy ostatnio się odprężyłam, o mało się nie rozpadłam.

Matka siada na podłodze obok Faith i obie ciągną za uchwyty z brązu. Ich blond głowy – mamy farbowana, mojej córki niemal biała – stykają się i nie wiem, gdzie jedna się zaczyna, a druga kończy. W czasie zabawy zdołały przyciągnąć trumnę ku sobie. Wpatruję się w płytki rowek pozostawiony w dywanie, potem staram się w miarę możliwości wygładzić go czubkiem buta.

Mało kto ma takie szczęście jak Colin i ja. Pobraliśmy się młodo, ale wciąż jesteśmy ze sobą – i to pomimo kilku sporych wybojów na drodze.

Między nami jednak jest też chemia. Wiem, że kiedy Colin patrzy na mnie, nie widzi pięciu kilogramów, które zostały mi po ciąży, ani siwych pasemek we włosach. W jego oczach mam skórę kremową i jędrną, włosy spadające na plecy, ciało jak u studentki. Pamięta mnie z najlepszego okresu, bo jak czasami powtarza, jestem najlepszą rzeczą, jaką pamięta.

Kiedy od czasu do czasu idziemy na kolację z jego kolegami – tymi, którzy żony traktują jak trofea – uświadamiam sobie, jakie mam szczęście, że jestem z mężczyzną w rodzaju Colina. Kładzie dłoń na mojej pupie, która nie jest opalona ani tak szczupła jak u tamtych młodszych ode mnie dziewcząt, i z dumą mnie przedstawia:

– To moja żona.

Uśmiecham się. Nikim więcej nigdy nie pragnę być.

– Mamusiu.

Znowu zaczyna padać, droga rozmywa mi się przed oczami, a nie należę do zbyt pewnych siebie kierowców.

– Cii. Muszę się skupić.

– Mamusiu, to bardzo, bardzo ważne – upiera się Faith.

– Najważniejsze jest teraz to, żebyśmy całe i zdrowe dojechały na zajęcia z baletu.

Przez jedną błogosławioną chwilę panuje cisza. Później Faith zaczyna kopać w tył mojego siedzenia.

– Ale ja nie mam trykotu – lamentuje.

Zjeżdżam na pobocze i odwracam się do córki.

– Nie masz?

– Nie. Nie wiedziałam, że pojedziemy na balet prosto od babci.

Czuję, jak kark mi czerwienieje. Do sali baletowej wciąż mamy około trzech kilometrów.

– Na litość boską, Faith, dlaczego wcześniej nie powiedziałaś?

Jej oczy napełniają się łzami.

– Wcześniej nie wiedziałam, że jedziemy już na balet. Walę w kierownicę. Nie wiem, czy jestem zła na Faith, na pogodę, na moją matkę czy na te przeklęte zraszacze w sklepie spożywczym; wszystko to kompletnie zrujnowało mi dzień.

– W każdy wtorek chodzimy na balet po lunchu. Zawracam, ignorując wyrzuty sumienia, które mi mówią, że zbyt ostro potraktowałam Faith, przecież ona ma dopiero siedem lat.

– Nie chcę wracać do domu! Chcę iść na balet! – wrzeszczy moja córka przez łzy.

– Nie wracamy do domu – mówię przez zaciśnięte zęby. – Jedziemy tylko po trykot.

Wyobrażam sobie wzrok pozostałych matek, kiedy w połowie zajęć wpadnę z Faith na salę. Matek, które zdołały przywieźć dzieci na czas mimo gwałtownej ulewy, matek, które nie muszą wypruwać sobie żył, żeby sprawiać wrażenie, że wszystko przychodzi im łatwo.

Mieszkamy w stuletnim wiejskim domu; nasza siedmioakrowa posiadłość z jednej strony graniczy z lasem, z drugiej zamknięta jest kamiennym murem. Porastają ją głównie drzewa. Jesteśmy na tyle blisko drogi, że nocami światła przejeżdżających samochodów przesuwają się po łóżkach niczym promienie latarni morskiej. Sam dom pełen jest przeciwieństw, które wciąż pociągają: walący się ganek i nowoczesne okna, wanna na czterech łapach z hydromasażem, Colin i ja. Podjazd prowadzi w dół, by wznieść się znowu koło domu. Kiedy skręcamy za bramę, Faith z radością woła:

– Tatuś jest w domu! Chcę się z nim zobaczyć.

Ja też, ale przecież ja zawsze tego chcę. Na pewno przyleciał wcześniejszym samolotem, żeby przed powrotem do biura zjeść lunch w domu. Myślę o innych matkach, które już parkują swoje samochody przed szkółką baletową, i o Colinie; nagle dwudziestominutowe spóźnienie wydaje się tego warte.

– Przywitamy się z tatusiem, weźmiesz trykot i będziemy musiały jechać.

Faith wpada do domu jak maratończyk rzucający się na taśmę.

– Tatusiu! – woła, ale w kuchni i w pokoju rodzinnym nikogo nie ma, tylko aktówka Colina na środku stołu świadczy, że faktycznie wrócił. Słyszę wodę płynącą starymi rurami.

– Tatuś bierze prysznic – mówię. Faith momentalnie rzuca się ku schodom.

– Poczekaj! – krzyczę za nią; wiem, że Colin nie chciałby, żeby Faith zaskoczyła go paradującego nago po sypialni. Biegnę za nią, udaje mi się wyprzedzić ją przy zamkniętych drzwiach sypialni. – Wejdę pierwsza.

Colin stoi koło łóżka, owijając biodra ręcznikiem. Na mój widok nieruchomieje.

– Cześć! – Uśmiecham się. – Co za miła niespodzianka.

Przytulam się do niego, wsuwając mu głowę pod brodę, on luźno kładzie dłonie na mojej talii. Kiwam głową do Faith.

– Wejdź. Tatuś jest ubrany.

– Tatusiu! – krzyczy Faith, rzucając się wprost na jego lędźwie, co często jest dla nas powodem do śmiechu, a teraz każe mu się schylić, choć nie wypuszcza mnie z objęć.

– Cześć, ciasteczko – odpowiada, ale wzrok ma utkwiony ponad głową Faith, jakby spodziewał się za kulisami zobaczyć jeszcze jedno dziecko. Kłęby pary sączą się przez zamknięte drzwi łazienki.

– Moglibyśmy włączyć jej wideo – szepczę, przytulając się mocniej do Colina. – To znaczy pod warunkiem, że szukasz kogoś, kto umyje ci plecy.

Zamiast odpowiedzieć, Colin niezgrabnie wyplątuje się z uścisku Faith.

– Słoneczko, może powinnaś…

– Co powinnam?

Wszyscy odwracamy się na dźwięk głosu dochodzącego z łazienki. Drzwi otwierają się, w progu staje mokra kobieta niedbale okryta ręcznikiem, kobieta, która przypuszczała, że słowa Colina przeznaczone są dla niej.

– O mój Boże – mówi, zalewając się rumieńcem; cofa się i z trzaskiem zamyka drzwi.

Mój umysł rejestruje, że Faith wypada z sypialni, że Colin biegnie za nią. Kolana się pode mną uginają i nagle siedzę na łóżku nakrytym kołdrą ze ślubną obrączką; Colin kupił ją dla mnie w Lancaster w Pensylwanii, bo menonitka, którą ją uszyła, powiedziała mu, że symbolem idealnego małżeństwa jest nieskończony okrąg.

Kryję twarz w dłoniach i myślę: „O Boże, znowu to samo”.

Księga pierwszaSTARY TESTAMENT

Rozdział pierwszy

Miliony stworzeń duchowych po ziemi Krążą, lecz dla nas są niedostrzegalne Tak kiedy śpimy, jak po przebudzeniu.

John Milton, „Raj utracony”1

O pewnych rzeczach nigdy nie mówię.

Na przykład o tym, jak mając trzynaście lat, musiałam uśpić mojego psa. Albo jak w liceum wystroiłam się na bal i siedziałam przy oknie, czekając na chłopca, który po mnie nie przyszedł. Albo co czułam, kiedy poznałam Colina.

No cóż, o tym czasami trochę mówię, ale nie przyznaję, że od samego początku wiedziałam, że nie jesteśmy dla siebie przeznaczeni. Colin był gwiazdą futbolu w naszym college’u, mnie wynajął jego trener, żebym pomogła mu zdać francuski. Pocałował mnie – prostą, nieśmiałą, zajętą nauką dziewczynę – bo założył się z kolegami z drużyny. Mimo straszliwego zakłopotania czułam się jak ozłocona.

Jest dla mnie całkowicie jasne, dlaczego zakochałam się w Colinie. Nigdy jednak nie rozumiałam, dlaczego on zakochał się we mnie.

Powiedział mi, że przy mnie staje się kimś innym, osobą, którą lubi bardziej od luzackiego sportowca, swojego chłopaka z bractwa. Powiedział mi, że przy mnie czuje się podziwiany za to, jaki jest, a nie za to, co zrobił. Argumentowałam, że niezbyt do niego pasuję, nie jestem wysoka, piękna ani dostatecznie wyrafinowana. Kiedy protestował, przekonałam samą siebie, że powinnam mu uwierzyć.

Nigdy nie mówię o tym, co wydarzyło się pięć lat później, kiedy się okazało, że jednak miałam rację.

Nie mówię o tym, jak unikał mojego wzroku, kiedy załatwiał dla mnie ośrodek zamknięty.

Otwarcie oczu jest wysiłkiem herkulesowym. Jakby spuchnięte i obolałe nie chciały ryzykować widoku, który mógłby postawić świat na głowie. Czuję jednak dłoń na moim ramieniu i z tego, co wiem, może ona należeć do Colina, dlatego uchylam powieki na tyle, by dopuścić jasny, ostry jak drzazga widok.

– Mariah – mówi kojąco moja matka, odgarniając mi włosy z czoła. – Czujesz się lepiej?

– Nie. – Nic nie czuję. Środek, który doktor Johansen przepisał przez telefon, sprawia, że otula mnie gruba na kilka centymetrów pianka, bariera poruszająca się ze mną i oddzielająca mnie od najgorszego.

– Ha, czas wstawać – mówi matka rzeczowo. Pochyla się i próbuje mnie podnieść.

– Nie chcę brać prysznica. – Zwijam się w kłębek.

– Ja też nie – stęka matka. Poprzednio przyszła do pokoju, żeby zawlec mnie do łazienki i wstawić pod zimny strumień wody. – Usiądziesz, cholera, nawet jeśli miałabym przez to paść trupem.

Jej słowa przypominają mi trumienny stolik i zajęcia z baletu, na które trzy dni temu nie dojechałyśmy z Faith. Odsuwam się od niej i zakrywam twarz. Po policzkach łzy płyną mi niczym wosk.

– Co się ze mną dzieje?

– Absolutnie nic, choć ten kretyn chce, żebyś myślała inaczej. – Matka kładzie dłonie na moich płonących policzkach. – To nie twoja wina, Mariah. Nie mogłaś temu zapobiec. Co – lin nie jest godzien stąpać po ziemi. – Na dowód tego matka spluwa na dywan. – A teraz usiądź, żebym mogła zawołać tu Faith.

Słucham uważnie.

– Ona nie może mnie zobaczyć w takim stanie.

– Więc zrób coś ze sobą.

– To nie takie łatwe…

– Wręcz przeciwnie – upiera się matka. – Tym razem nie chodzi wyłącznie o ciebie, Mariah. Chcesz się załamać? Świetnie, ale najpierw zobacz się z Faith. Wiesz, że mam rację, w przeciwnym razie trzy dni temu nie zadzwoniłabyś, żebym tu przyszła i zajęła się nią. – Patrzy na mnie i głos jej łagodnieje. – Faith ma ojca idiotę i ma ciebie. Ty zrobisz z tym, co będziesz chciała.

Przez sekundę pozwalam, by nadzieja wśliznęła się przez pęknięcia w mojej zbroi.

– Pytała o mnie?

Matka waha się.

– Nie… ale to nie ma nic do rzeczy.

Kiedy idzie po Faith, poprawiam poduszkę i wycieram twarz rogiem kołdry. Do pokoju wchodzi moja córka, popychana lekko przez babcię. Zatrzymuje się dwa kroki przed łóżkiem.

– Cześć – mówię wesoło jak aktorka.

Przez chwilę cieszę się jej widokiem: krzywym przedziałkiem, dziurą po przednim zębie, poodpryskiwaną różową emalią na paznokciach. Faith krzyżuje ręce na piersiach, prostuje nogi i z uporem zaciska ślicznie wykrojone usta w płaską linię.

– Chcesz usiąść? – Klepię materac koło siebie.

Nie odpowiada, ledwo oddycha. Przeszywa mnie ostry ból, bo uświadamiam sobie, że wiem, co robi moja córka, sama też to robiłam: przekonujesz siebie, że jeśli zachowasz kompletny bezruch, nie będziesz wykonywać gwałtownych gestów, skłonisz innych do tego samego.

– Faith… – Wyciągam rękę, ale ona się odwraca i wychodzi z pokoju.

Cząstka mnie pragnie pójść za nią, tylko że cała reszta nie potrafi zdobyć się na odwagę.

– Nadal milczy. Dlaczego?

– Ty jesteś jej matką. Dowiedz się.

Nie potrafię. Jeśli coś poznałam, to własne ograniczenia. Odwracam się na bok i zamykam oczy z nadzieją, że matka zrozumie aluzję i zostawi mnie samą.

– Zobaczysz – mówi cicho, kładąc dłoń na czubku mojej głowy. – Faith pomoże ci przez to przejść.

Udaję, że śpię. Nie reaguję, kiedy słyszę jej westchnienie. Ani kiedy przez przymrużone powieki patrzę, jak usuwa z nocnego stolika nóż, pilnik do paznokci i nożyczki do haftu.

Kiedy kilka lat temu przyłapałam Colina w łóżku z inną kobietą, odczekałam trzy noce i próbowałam popełnić samobójstwo. Colin znalazł mnie i zawiózł do szpitala. Lekarze powiedzieli mu, że mnie uratowali, ale to nieprawda. W jakiś sposób tamtej nocy się pogubiłam, zamieniłam w osobę, o której nie lubię słuchać, której nie rozpoznaję. Nie byłam w stanie jeść, mówić, nie potrafiłam zebrać dość energii, by odrzucić pościel i wstać z łóżka. Mój umysł zastygł na jednym pytaniu: Jeśli Colin już mnie nie chce, dlaczego ja mam chcieć?

Płakał, kiedy mi mówił, że załatwił dla mnie miejsce w Greenhaven. Przepraszał. Ale nie trzymał mnie za rękę, nie pytał, czego ja chcę, nie patrzył mi w oczy. Powiedział, że muszę iść do szpitala, bo tam nie będę sama.

Mylił się jednak, ponieważ już nie byłam sama. Od kilku tygodni byłam w ciąży z Faith. Wiedziałam o tym, wiedziałam o jej istnieniu, zanim przyszły wyniki badań i lekarze zmienili sposób leczenia na taki, który odpowiadał potrzebom ciężarnej ze skłonnościami samobójczymi. Nikomu nie mówiłam o ciąży, czekałam, aż sami się dowiedzą, i dopiero po latach sama przed sobą przyznałam, że w gruncie rzeczy liczyłam na poronienie. Wmówiłam sobie, że to Faith, maleńka kulka tkanek w moim brzuchu, była powodem, dla którego Colin zwrócił się do innej kobiety.

Mimo to kiedy matka mówi, że Faith powstrzyma mnie od pogrążenia się w głębokiej depresji, z której nie będę mogła się wygrzebać, przypuszczalnie jest bliska prawdy. W końcu Faith już raz tego dokonała. Podczas tamtych miesięcy w Greenhaven ciąża jakimś sposobem z utrudnienia zmieniła się w atut. Ludzie, którzy na początku nie chcieli mnie słuchać, teraz mówili o moim rosnącym brzuchu i jaśniejących policzkach. Colin dowiedział się o dziecku i wrócił do mnie. Nazwałam córkę Faith, imieniem dla prawdziwych gojów, jak orzekła moja matka, ponieważ tak strasznie potrzebowałam czegoś, w co mogłabym wierzyć.

Siedzę z dłonią na słuchawce. Mówię sobie, że w każdej chwili zadzwoni Colin i powie, że to był z jego strony atak demencji. Będzie błagał, by nie obciążać go za to drobne szaleństwo. Jeśli ja tego nie rozumiem, to kto zrozumie?

Ale telefon milczy, a po drugiej nad ranem słyszę na dworze jakiś hałas. To Colin, myślę. Wrócił.

Biegnę do łazienki i staram się uczesać zmierzwione włosy, choć ręce mam sztywne i obolałe z bezruchu. Zużywam szklankę płynu do płukania ust. A potem z walącym sercem biegnę do holu.

Jest ciemno, panuje kompletna cisza. Na palcach schodzę po schodach i wytężam wzrok. Delikatnie otwieram drzwi – głośno trzeszczą – i wychodzę na stary ganek.

To nie mój mąż wrócił do domu, tylko para szopów grzebie w pojemniku na śmieci.

– Wynocha! – syczę, machając rękami. Colin łapał je w zasadzkę typu „miej serce”, prostokątną klatkę z drzwiczkami na dźwigni, która nie robi krzywdy zwierzętom. Kiedy słyszał piski złapanego szopa, wynosił klatkę do lasu za domem. Wracał z pustą i czystą klatką, bez śladu, że szop był w środku.

– Abrakadabra – mówił. – W jednej chwili jest, w następnej go nie ma.

Wracam do domu, ale nie idę na górę. Moją uwagę przyciąga księżyc odbijający się od wypolerowanego blatu jadalnego stołu. Na środku owalu stoi miniaturowa replika naszego domu. Ja ją zrobiłam, tym zarabiam na życie. Buduję domy z marzeń – nie z betonu, gipsu i krokwi, ale z patyczków nie większych niż wykałaczki, kawałków satyny mieszczących się w mojej dłoni, zaprawy z kleju. Chociaż ludzie czasami proszą o repliki swoich domów, budowałam też posiadłości sprzed wojny secesyjnej, arabskie meczety, marmurowe pałace.

Mój pierwszy dom zbudowałam siedem lat temu w Greenhaven z patyczków po lodach i papieru technicznego, podczas gdy inni pacjenci robili oczy Boga i origami. Już w tych pierwszych moich próbach było miejsce na każdy sprzęt, pokój dla każdego członka rodziny. Od tamtego czasu zrealizowałam prawie pięćdziesiąt zamówień. Stałam się sławna, kiedy Hillary Rodham Clinton na szesnaste urodziny Chelsea zamówiła kopię Białego Domu, włącznie z Pokojem Owalnym, porcelaną w serwantkach i ręcznie uszytą flagą Stanów Zjednoczonych w gabinecie prezydenta. Nie robię lalek do domów, mimo iż klienci o to proszą. Fortepian, nawet malutki, wciąż jest fortepianem, natomiast lalka z pięknie pomalowaną twarzą i elastycznymi kończynami pozostaje drewnianym manekinem.

Odsuwam krzesło i siadam, delikatnie przesuwając palcami po spadzistym dachu miniaturowej farmy, po słupach podtrzymujących ganek, po maleńkich jedwabnych begoniach w doniczkach z terakoty. W środku jest taki sam stół z wiśniowego drewna jak ten, na którym stoi domek, a na nim znajduje się miniaturka miniatury.

Pstryknięciem palca zamykam wejściowe drzwi. Kciukiem zasuwam okna wielkości znaczka pocztowego, zamykam okiennice na maleńkie rygle, chowam begonie pod lilipucią huśtawką na ganku. Zamykam dom na cztery spusty, jakby musiał przetrzymać burzę.

Colin dzwoni cztery dni po swoim odejściu.

– To nie tak miało być.

Przypuszczalnie rozumie przez to, że Faith i ja nie miałyśmy mu przeszkodzić. Przypuszczalnie zmusiłyśmy go do działania. Ale oczywiście nie mówię tego na głos.

– Między nami nie będzie się układać, Mariah. Wiesz o tym.

Przerywam połączenie, chociaż Colin wciąż mówi, i naciągam kołdrę na głowę.

W piąty dzień po odejściu Colina Faith wciąż milczy. Porusza się po domu cicho jak kot, bawi się, ogląda wideo i przez cały czas obserwuje mnie podejrzliwie.

Mojej matce jako jedynej udaje się przedrzeć przez ten mur milczenia i ustalić, że Faith chce płatki na śniadanie, że nie potrafi zdjąć wioski z Playmobila z górnej półki albo że chce napić się wody przed pójściem spać. Zastanawiam się, czy nie mają jakiegoś sekretnego języka. Ja nie rozumiem Faith. Ona nie chce się ze mną porozumieć i przypomina mi w tym Colina.

– Musisz coś zrobić – powtarza moja matka. – To twoja córka.

Z biologicznego punktu widzenia tak. Ale Faith i ja niewiele mamy ze sobą wspólnego. Prawdę mówiąc, równie dobrze mogła przeskoczyć pokolenie i być córką swojej babki, tak bardzo są podobne. Mają to samo upodobanie do fantazjowania i tę samą elastyczną odporność, dlatego tak dziwnie jest oglądać pogrążoną w smutku Faith.

– Co mam zrobić?

Mama kręci głową.

– Pobaw się z nią. Idźcie na spacer. W najgorszym razie możesz jej powiedzieć, że ją kochasz.

Odwracam się do matki, żałując, że to nie jest takie proste. Kocham Faith od dnia jej narodzin, ale inaczej niż moglibyście pomyśleć. Była dla mnie wielką ulgą. Najpierw chciałam poronić, później przez wiele miesięcy brałam prozac i byłam przekonana, że urodzi się z trojgiem oczu albo zajęczą wargą. Tymczasem po łatwym porodzie pojawiło się dziecko, którego nie potrafiłam uszczęśliwić, jakby karą za myślenie o niej najgorszych rzeczy było oddzielenie, nim miałyśmy szansę nawiązać łączność. Faith miała skłonność do kolki; nie pozwalała mi zasnąć przez całą noc i ssała z taką zapamiętałością, że czułam skurcze w żołądku przy każdym karmieniu. Niewyspana i niespokojna, kładłam ją na łóżku, wpatrywałam się w jej mądrą, okrągłą buzię i myślałam: „I co ja mam z tobą począć?”.

Myślałam, że macierzyństwo pojawi się w sposób naturalny, tak samo jak mleko: trochę boleśnie, trochę przerażająco, ale stanie się częścią mojej osoby na dobre i złe. Czekałam cierpliwie. Co z tego, że nie wiem, jak wsuwać termometr do pupy mojego dziecka? Co z tego, że kiedy próbuję je otulić, kocyk zawsze w którymś miejscu się wysuwa? Powtarzałam sobie, że lada dzień obudzę się i będę wiedziała, co robić.

Niedługo po trzecich urodzinach Faith straciłam nadzieję. Z jakiegoś powodu bycie matką nigdy nie będzie dla mnie łatwe. Obserwowałam kobiety, które liczną gromadkę dzieci bez wysiłku sadzają w samochodzie, podczas gdy ja musiałam trzy razy sprawdzać pasy bezpieczeństwa Faith, żeby się upewnić, że naprawdę są zamknięte. Słuchałam, co matki mówią do swoich dzieci, i starałam się zapamiętać ich słowa.

Na myśl, że muszę dotrzeć na dno upartego milczenia Faith, żołądek mi się ściska. A jeśli mi się nie uda? Jaką matką będę wtedy?

– Nie jestem gotowa – mówię wymijająco.

– Na litość boską, Mariah, weź się w garść. Ubierz się, uczesz, zachowuj jak normalna kobieta i zanim się obejrzysz, nie będziesz musiała dłużej udawać. – Matka kręci głową. – Colin przez dziesięć lat ci wmawiał, że nie masz własnego zdania, a ty byłaś na tyle głupia, że mu uwierzyłaś. Co on wie o załamaniach nerwowych?

Mama stawia przede mną filiżankę kawy; wiem, że za swój triumf uważa, iż siedzę przy stole w kuchni, zamiast kulić się w łóżku. Kiedy Colin oddał mnie do szpitala, mieszkała w Scottsdale w Arizonie, dokąd przeprowadziła się po śmierci mojego ojca. Przyleciała, gdy próbowałam popełnić samobójstwo, po czym zyskawszy pewność, że niebezpieczeństwo minęło, wróciła do domu. Oczywiście nie spodziewała się, że Colin zamknie mnie w zakładzie. Kiedy się o tym dowiedziała, sprzedała swoje mieszkanie, wróciła tutaj i przez cztery miesiące starała się o uchylenie nakazu, tak bym mogła wyjść na własną prośbę. Nigdy nie sądziła, że Colin miał rację, wysyłając mnie do Greenhaven, i nigdy mu nie wybaczyła. Ja nie mam zdania. Czasami zgadzam się z mamą, że Colin nie powinien był decydować, jak się czuję, choć nie reagowałam na próby nawiązania kontaktu. A czasami przypominam sobie, że Greenhaven było jedynym miejscem, gdzie czułam się swobodnie, ponieważ tam od nikogo nie oczekiwano doskonałości.

– Colin – mówi moja matka krótko – to szmuk2. Dzięki Bogu Faith jest podobna do ciebie. – Klepie mnie po ramieniu.

– Pamiętasz, jak w piątej klasie dostałaś B minus z klasówki z matematyki? Płakałaś, jakbyś się bała, że dostaniesz od nas po uszach, ale się pomyliłaś. Zrobiłaś, co w twojej mocy, i to się liczyło. Próbowałaś. Teraz nie mogę powiedzieć tego o tobie. – Spogląda przez otwarte drzwi do salonu, gdzie Faith siedzi na podłodze i rysuje kredkami. – Jeszcze nie wiesz, że wychowywanie dziecka to praca, która nie ma końca?

Faith bierze pomarańczową kredkę i gwałtownie coś gryzmoli. Pamiętam, jak w zeszłym roku, kiedy uczyła się liter, nabazgrała długi sznur spółgłosek i zapytała mnie, co napisała.

– Frzwwlkg – odparłam, a ona ku mojemu zdumieniu wybuchnęła śmiechem.

– Idź już. – Matka popycha mnie ku drzwiom salonu.

Od razu potykam się o pudełko z kredkami.

– Przepraszam. – Zbieram garść kredek i układam w pudelku po ciasteczkach oreo, które do tego celu wykorzystujemy. Skończywszy, odchylam się i widzę, że Faith patrzy na mnie lodowato.

– Przepraszam – powtarzam i nie mam na myśli kredek.

Faith nie odpowiada, pochylam się więc nad rysunkiem:

nietoperz i czarownica tańcząca przy ognisku.

– Ojej, to naprawdę świetne. – Do głowy wpada mi pomysł; podnoszę rysunek i przyglądam się mu uważnie. – Mogę go zatrzymać? Powiesić w moim warsztacie?

Faith zadziera głowę, łapie kartkę i drze na połowę. Biegnie na górę i z trzaskiem zamyka drzwi swojej sypialni.

Do salonu wchodzi moja matka, wycierając dłonie w ścierkę do naczyń.

– Świetnie poszło – mówię sucho.

Matka wzrusza ramionami.

– Nie zmienisz świata z dnia na dzień.

Biorę połowę rysunku Faith i przesuwam palcami po woskowej czarownicy.

– Myślę, że ona rysowała mnie.

Matka rzuca we mnie ścierką, która ląduje na moim karku, przeszywając niespodziewanym zimnem.

– Za dużo myślisz – mówi.

Tego wieczoru podczas mycia zębów łapię swoje odbicie w lustrze. Nie jestem nieatrakcyjna, tego przynajmniej dowiedziałam się w Greenhaven. Salowe, pielęgniarki i psychiatrzy traktują cię jak powietrze, kiedy narzekasz i niechlujnie wyglądasz, za to ładną twarz każdy zauważa, odzywa się do niej, odpowiada. W Greenhaven obcięłam włosy na krótko, tak że układały się w miodowe fale, i makijażem podkreślałam zieleń oczu. Przez tych kilka miesięcy poświęciłam więcej czasu mojemu wyglądowi niż kiedykolwiek w życiu.

Wzdychając, nachylam się do lustra i wycieram pastę z kącika ust. Kiedy wprowadziliśmy się z Colinem do tego domu, zmieniliśmy lustro w łazience. Stare było pęknięte w rogu – zły znak, powiedziałam. Nie wiedzieliśmy, na jakiej wysokości zawiesić nowe. Mam sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu, poziom mojego wzroku nie był poziomem wzroku Colina. Wyższy o trzydzieści centymetrów i szczupły, śmiał się, gdy przystawiłam lustro do ściany.

– Rye – powiedział. – Ledwo widzę swoją klatkę piersiową.

A więc zawiesiliśmy lustro tak, żeby Colin się w nim widział. Ja stawałam na palce, żeby zobaczyć całą twarz. Nigdy jakoś nie dorastałam do oczekiwań.

W środku nocy słyszę szelest pościeli. Czuję podmuch powietrza, coś miękkiego się do mnie przytula. Odwracam się i biorę Faith w objęcia.

– Tak to powinno być – szepczę do siebie; gardło mi się ściska, nim kończę zdanie. Ręce Faith oplatają się wokół mnie niczym winorośl. Włosy dotykające mojego podbródka pachną dzieciństwem.

Matka powtarzała, że jak przychodzi co do czego, człowiek zawsze wie, do kogo się zwrócić. Że rodzina to nie wytwór społeczny, ale kwestia instynktu.

Nasze flanelowe piżamy zahaczają się o siebie. W milczeniu gładzę Faith po plecach; boję się powiedzieć coś, co mogłoby zniszczyć tę cudowną chwilę, i czekam, aż jej oddech się wyrówna, nim sama zasnę. To jedno mogę zrobić.

Nasze miasteczko Nowy Kanaan jest dość duże, by mieć własną górę, a równocześnie dość małe, by hodować plotki w zakamarkach starych sklepów. Jest to miasteczko farm i otwartej przestrzeni, prostych ludzi, mieszkających obok przedstawicieli wolnych zawodów z Hanoveru i New London, którzy chcą zainwestować pieniądze w nieruchomości. Mamy stację benzynową, stary plac zabaw i zespół bluegrassowy. Mamy też jednego prawnika nazwiskiem J. Evers Standish, którego kancelarię mijałam milion razy, jeżdżąc trasą numer 4.

Szóstego dnia po odejściu Colina ktoś dzwoni do drzwi. Otwieram i na ganku widzę szeryfa, który pyta, czy jestem panią Mariah White. Moja pierwsza myśl dotyczy Colina: miał wypadek? Szeryf wyciąga z kieszeni kopertę.

– Przykro mi, proszę pani – mówi i odchodzi, nie zdążyłam nawet zapytać, co mi przyniósł.

Pierwszy dokument rozwodowy nosi nazwę „zniesławienia”. Ten niewielki kawałek papieru ma moc zmiany całego twojego życia. Dopiero wiele miesięcy później dowiaduję się, że jedynie w New Hampshire wciąż nazywany jest zniesławieniem, a nie – jak w innych stanach – pozwem czy wnioskiem, jakby częścią całego procesu, nieważne w jak przyjacielskiej atmosferze prowadzonego, była skaza na charakterze jednego z partnerów. Dołączona do dokumentu notatka zawiera informację, że mąż wystąpił o rozwód ze mną.

Pół godziny później siedzę w poczekalni J. Eversa Standisha, Faith zwinięta jest w kłębek nad poobijanym pociągiem Brio. Nie brałabym jej ze sobą, ale mamy cały ranek nie było – wychodzi, oznajmiła, żeby zrobić nam niespodziankę. Drzwi za recepcjonistką otwierają się, pojawia się w nich wysoka elegancka brunetka i wyciąga ku mnie dłoń.

– Jestem Joan Standish.

Szczęka mi opada.

– Naprawdę? – Mijając przez lata ten budynek, zawsze wyobrażałam sobie J. Eversa Standisha jako starszego mężczyznę z bokobrodami.

Prawniczka śmieje się.

– Byłam nią, kiedy ostatnio sprawdzałam. – Patrzy na Faith, która zaabsorbowana jest budowaniem tunelu dla pociągu, i zwraca się do recepcjonistki: – Nan, możesz popilnować córki pani White?

Jak pociągana za sznurek, wchodzę za prawniczką do jej gabinetu.

Śmieszne, ale nie jestem roztrzęsiona. Nie tak jak tamtego popołudnia, gdy Colin odszedł. Coś w tym „zniesławieniu” wydaje się przesadne, jest jak żart ze zbliżającą się puentą. Colin i ja będziemy się z tego śmiać, kiedy za kilka miesięcy znowu zrobi się jasno i będziemy trzymać się w objęciach.

Joan Standish wyjaśnia mi „zniesławienie”. Pyta, czy chcę odwiedzić terapeutę albo złożyć odwołanie. Pyta, co się stało. Mówi o sprawie rozwodowej, podziale majątku i opiece nad dzieckiem, podczas gdy pokój wiruje wokół mnie. Wydaje się nieprawdopodobne, że przygotowania do ślubu mogą trwać rok, podczas gdy rozwód załatwia się w sześć tygodni, jakby przez cały ten czas pomiędzy uczucia słabły, by wreszcie osiągnąć punkt, w którym zdmuchnąć je może jeden słaby oddech.

– Sądzi pani, że Colin będzie się domagał wspólnej opieki nad waszą córką?

Wpatruję się w prawniczkę.

– Nie wiem.

Nie potrafię sobie wyobrazić Colina mieszkającego bez Faith. Ale z drugiej strony nie widzę też siebie mieszkającej bez Colina.

Joan Standish mruży powieki i siada za biurkiem naprzeciwko mnie.

– Jeśli pani pozwoli, pani White – zaczyna – powiem, że wydaje się pani cokolwiek… odizolowana od konkretnej sytuacji. To powszechna reakcja, człowiek wypiera ze świadomości postępowanie prawne, które zaczęło się toczyć własnym torem, a tym samym pozwala, by sprawa przewaliła się nad nim. Ja jednak mogę panią zapewnić, że pani mąż istotnie wszczął działania mające na celu rozwiązanie waszego małżeństwa.

Otwieram usta, zaraz jednak zamykam je z powrotem.

– Co? – pyta Joan Standish. – Jeśli mam panią reprezentować, musi pani być ze mną szczera.

Spuszczam wzrok na kolana.

– Chodzi tylko o to… no cóż. Właściwie już raz przez to przechodziliśmy. Co się z tym wszystkim stanie, jeśli… jeśli on… zdecyduje się wrócić?

Prawniczka pochyla się, opierając łokcie na kolanach.

– Pani White, naprawdę nie widzi pani różnicy między tym, co było wtedy, a tym, co jest teraz? Czy ostatnim razem panią skrzywdził? – Kiwam głową. – Przyrzekł, że się zmieni? Wrócił do pani? – Uśmiecha się łagodnie. – Wystąpił o rozwód?

– Nie – mruczę.

– Różnica między wtedy a teraz polega na tym – mówi Joan Standish – że teraz on wyświadczył pani przysługę.

W cyrku mamy miejsca w pierwszym rzędzie.

– Mamo, jak ci się udało dostać bilety tak blisko areny? – pytam.

Wzrusza ramionami.

– Przespałam się z konferansjerem – szepcze, a potem śmieje się z własnego dowcipu. Jej wczorajsza niespodzianka polegała na wyprawie do biura Concord TicketMaster po bilety na występ cyrku Ringling Brothers w Bostonie. Uznała, że Faith potrzebuje czegoś, co na tyle by ją podekscytowało, że znowu zaczęłaby mówić. A kiedy usłyszała o zniesławieniu, powiedziała, że powinnyśmy wybrać się do Bostonu, żeby to uczcić.

Matka wzywa sprzedawcę z lodami i kupuje rożek dla Faith. Sprzedawcami są klowni. Niektórych rozpoznaję – czy to możliwe, że są tu przez tyle lat? Jeden z białą głową i niebieskim uśmiechem nachyla się ku nam przez niską barierkę. Wskazuje na swoje szelki w groszki, potem na bluzkę Faith w groszki i klaszcze w dłonie. Kiedy Faith się rumieni, klown bezgłośnie mówi:

– Cześć.

Faith otwiera szeroko oczy, a potem w taki sam sposób mu odpowiada.

klown z tylnej kieszeni wyciąga szminkę. W jedną dłoń ujmuje buzię Faith, drugą maluje szeroki otwarty uśmiech nad jej wargami, nuty na gardle i mruga porozumiewawczo.

Odskakuje od barierki, by zająć się innym dzieckiem, ale w ostatniej chwili znowu się odwraca. Nim zdążyłam się cofnąć, kładzie mi chłodną dłoń na policzku i maluje pod moim lewym okiem łzę, ciemnoniebieską i nabrzmiałą od smutku.

Chociaż tego nie pamiętam, kiedy byłam mała, próbowałam uciec do cyrku.

Rodzice co roku zabierali mnie do Boston Garden, kiedy cyrk Ringling Brothers przyjeżdżał do miasta. Stwierdzenie, że to uwielbiałam, byłoby grubym niedopowiedzeniem. Na wiele tygodni przed występem budziłam się w środku nocy z klatką piersiową napiętą od pstryczków, oczami oślepionymi od cekinów i pościelą pachnącą tygrysami, kucykami i niedźwiedziami. W cyrku starałam się nie mrugać, bo wiedziałam, że widok zniknie tak szybko jak wata cukrowa, roztapiająca się w żarze moich ust.

Kiedy miałam siedem lat, zahipnotyzowała mnie Słoniowa Dziewczyna. Córka konferansjera, połyskliwa i pewna siebie, weszła na trąbę potężnego słonia i wspięła się po niej w taki sposób, w jaki ja czasem wspinałam się na zjeżdżalnię na placu zabaw. Usiadła, obejmując udami gruby kark słonia, i nie odrywała ode mnie oczu przez cały czas, gdy okrążała arenę. „Nie chciałabyś być na moim miejscu?” – pytała bez słów.

Tamtego roku, jak zawsze, mama kazała mi wyjść dziesięć minut przed przerwą, żebyśmy zdążyły do toalety, nim ustawi się kolejka. Obie wepchnęłyśmy się do maleńkiej kabiny. Kiedy siusiałam przykucnięta, stała nade mną z rękami skrzyżowanymi na piersiach jak dżin. Potem powiedziała:

– A teraz wyjdź i poczekaj na mnie.

Matka mówiła mi, że przy przechodzeniu przez ulicę zawsze muszę chwytać ją za rękę, że nie mogę dotykać rozpalonego pieca; nawet w niemowlęctwie nigdy nie wkładałam drobnych przedmiotów w usta. Tamtego dnia jednak, kiedy mama była w kabinie, wymknęłam się z toalety i zniknęłam.

Nie pamiętam tego. Nie pamiętam, jak udało mi się wyminąć ochroniarzy w zielonych mundurach i wejść na wielki parking, na którym stały przyczepy. Naturalnie nie pamiętam, jak konferansjer wzywał mnie po nazwisku w nadziei, że się znajdę, jak plotki o zgubionej dziewczynce niczym pożar ogarnęły cyrk, jak moi rodzice do końca przedstawienia przeszukiwali korytarze. Nie potrafię sobie przypomnieć kredowej twarzy pomocnika cyrkowego, który w końcu na mnie trafił, i tego, jak powtarzał, jaki to cud, że nie zostałam stratowana ani rozerwana na strzępy. I nie potrafię sobie wyobrazić, co pomyśleli moi rodzice, gdy usłyszeli, że usadowiłam się wygodnie pomiędzy śmiertelnie groźnymi kłami słonia ze śliną i słomą w zmierzwionych włosach, objęta trąbą niczym ramieniem starej miłości.

Mówię wam o tym tylko po to, by pokazać, że tak jak kolor oczu i budowa kości, może cuda także przekazywane są z pokolenia na pokolenie.

Słoniowa Dziewczyna stała się kobietą. Oczywiście nie mogę mieć pewności, że to ta sama, ale na arenę wychodzi kobieta w kostiumie wyszywanym cekinami. Ma złotorude włosy i mądre oczy jak dziewczyna, którą zapamiętałam. Prowadzi na środek słoniątko i rzuca mu fioletową piłkę. Kłania się nisko widowni, podczas gdy słoniątko kołysze się nad jej ramieniem. Zza kulis wychodzi dziecko, mała dziewczynka, jak ta z moich wspomnień, i zadaję sobie pytanie, czy czas nie zatrzymał się pod ogromną kopułą, ale Słoniowa Kobieta pomaga dziewczynce okrążyć arenę na grzbiecie słoniątka, i widzę, że to matka i córka.

Wymieniają spojrzenie, które każe mi zerknąć na Faith. Jej oczy jaśnieją, odbijają się w nich cekiny z kostiumu Słoniowej Dziewczynki. Nagle klown, który był przy nas wcześniej, nachyla się i gwałtownie macha do Faith. Moja córka kiwa głową i przeskakuje przez barierkę prosto w jego ramiona. Macha do nas, po czym z ożywieniem maszeruje, by wziąć udział w atrakcjach poprzedzających przerwę. Moja matka przesiada się na jej miejsce.

– Widziałaś? Och, czułam, że powinnam wziąć kamerę.

W jaskrawym świetle i przy akompaniamencie dudniącego głosu artyści cyrkowi i zwierzęta paradują po trzech kręgach. Rozglądam się, szukając Faith.

– Tam! – woła moja matka. – Hej, Faith!

Wskazuje na moją córkę, która siedzi przed Słoniową Panią na potężnym zwierzęciu z trąbą.

Zastanawiam się, czy inne matki także czują skurcz wnętrzności, kiedy patrzą, jak ich dzieci wyrastają na ludzi, którymi same tak rozpaczliwie pragnęły się stać. Snopy światła przesuwają się po tłumie; pomimo okrzyków słyszę, jak mama ukradkiem rozwija cukierek w swojej torebce.

Przestraszony czymś tresowany pies wyrywa się z objęć klowna w krynolinie. Przemyka między nogami konferansjera, biegnie po satynowym trenie akrobatki i tuż przed słoniem, który trąbi i staje dęba.

Nawet jeśli dożyję setki, nigdy nie zapomnę, jak długo trwało, nim Faith spadła z grzbietu słonia na trociny, nie zapomnę paniki zatykającej mi uszy i blokującej wszelkie inne hałasy, nie zapomnę tego miłego klowna, który ruszył ku niej biegiem, ale wpadł na żonglera i wytrącił mu z rąk noże. Trzy wielkie błyszczące ostrza poleciały wprost na plecy mojej córki.

Nieprzytomna Faith leży na brzuchu w szpitalu Mass General. Jest taka mała, że ledwo zajmuje połowę materaca. Sącząca się do jej ręki kroplówka ma zapobiec zakażeniu, mówi lekarz, choć jest przekonany, że to jej nie grozi, ponieważ rany są dość płytkie. Były jednak na tyle głębokie, że wymagały dwudziestu szwów. Szczękę mam tak napiętą od zaciskania, że po plecach przebiegają mi dreszcze. Matka musi widzieć, że jestem o krok od załamania, ponieważ po cichu zamienia słowo z pielęgniarką, gładzi Faith po włosach i wyprowadza mnie z sali.

Nie odzywamy się, dopóki nie dochodzimy do małego składziku z zapasami. Mama opiera mnie o ścianę pościeli i ręczników, po czym zmusza, bym spojrzała jej w oczy.

– Mariah, Faith nic się nie stanie. Wyjdzie z tego.

W jednej chwili zalewam się łzami.

– To moja wina – szlocham. – Nie potrafiłam temu zapobiec.

Nie mówię o tym, o czym mama z całą pewnością myśli: że płaczę nie tylko z powodu noży, które zraniły Faith, ale także z powodu ucieczki w depresję po odejściu Colina, a może i dlatego że w ogóle wybrałam Colina na męża.

– Jeśli ktoś jest winien, to ja, bo kupiłam bilety. – Mocno mnie przytula. – To nie jest rodzaj kary. To nie jest oko za oko, Mariah. Przejdziesz przez to. Obie przejdziecie. – Odsuwa mnie na długość ramienia. – Opowiadałam ci, że kiedyś o mało cię nie zabiłam? Pojechałyśmy razem na narty, miałaś chyba siedem lat. Spadłaś z wyciągu krzesełkowego, kiedy poprawiałam sobie kijki. Wisiałaś sześć metrów nad ziemią, a ja trzymałam cię za rękaw kurtki. A wszystko dlatego, że na moment spuściłam cię z oka.

– To co innego. To był wypadek.

– To też był wypadek – upiera się mama.

Wychodzimy ze składziku i wracamy do Faith. Krążą mi w głowie terminy, którymi charakteryzowali mnie psychiatrzy w Greenhaven: kompulsywna i idealistyczna, wrażliwa na odrzucenie, niepewna siebie, z tendencjami do kompensowania poczucia niższości i katastrofizmu.

– Powinna była trafić na inną matkę. Na matkę, która jest dobra w takich sprawach.

Mama śmieje się.

– Z jakiegoś powodu trafiła na ciebie, kochanie. Poczekaj, a przekonasz się. – Zapowiada, że przyniesie nam kawę, 1 kieruje się ku drzwiom. – To, że inni rodzice postępują inaczej, nie znaczy, że to jest słuszne. Ci, którzy najbardziej się denerwują, że zawalą, Mariah, są tymi, którym zależy, żeby sprawy układały się idealnie.

Drzwi zamykają się za nią z westchnieniem. Siadam na łóżku Faith i przesuwam dłonią po brzegu koca. Myślę: „Jeśli nie mogę mieć Colina, błagam, zostaw mi ją”.

Nie zdaję sobie sprawy, że wypowiedziałam te słowa na głos, dopóki nie wraca moja matka.

– Z kim rozmawiasz? – pyta.

Rumienię się zakłopotana, że przyłapała mnie na targach z siłą wyższą. Nie znaczy to, że wierzę w Boga. Nie otrzymałam religijnego wychowania, jako osoba dorosła mam w sobie zdrową dozę sceptycyzmu – ale najwyraźniej czuję też potrzebę błagania, gdy naprawdę potrzebuję pomocy.

– Z nikim. Tylko z Faith.

Mama wciska mi kubek w dłoń. Jest taki gorący, że mnie parzy, nawet po odstawieniu go na stolik wciąż czuję pieczenie. W tej samej chwili Faith unosi powieki.

– Mamusiu – mówi chrapliwie, a mnie serce skacze w piersiach: jej pierwsze słowo od kilku tygodni skierowane jest do mnie.

Rozdział drugi

Jasne, mnóstwo ludzi wierzy w Boga.Ale dawniej mnóstwo ludzi wierzyło też, że ziemia jest płaska.

Ian Fletcher „The New York Times”, 14 czerwca 1988

17 sierpnia 1999

Ian Fletcher stoi w środku piekła. Krąży po nowym planie, gładzi rury z gazem, z których wybuchną płomienie, i poszarpane szczyty skał. Zdrapuje kawałek kciukiem i myśli, że siarka nie wygląda tak, jak powinna.

– Cholera, jest za żółta. Przypomina krąg druidów w stylu New Age.

Scenograf spogląda na drugiego producenta.

– Myślę, panie Fletcher, że siarka i ogień piekielny wiązały się z zapachem.

– Zapachem? – prycha Ian. – A cóż to niby ma znaczyć?

– Chodzi o siarkę. Wie pan, śmierdzi, jak ją zapalić.

Ian patrzy z gniewem na scenografa.

– Powiedz mi – mówi cicho, groźnie – jaki sens mają zapachowe efekty specjalne w medium wizualnym, jakim jest telewizja?

Mężczyzna kuli się ze strachu.

– Nie wiem, panie Fletcher, ale…

– Ale co?

– Zażądałeś ognia i siarki, Ianie. – Głos dochodzi z plątaniny kamer i mikrofonów po lewej stronie. – Nie wiń go za swoje błędy.

Słysząc głównego producenta, Ian wzdycha i przesuwa dłonią po gęstych czarnych włosach.

– Wiesz, James, jedyna rzecz, która każe mi przypuszczać, że może jednak istnieje siła wyższa, to twoja umiejętność wpadania do studia w najgorszym z możliwych momentów.

– To nie Bóg, Ianie, tylko prawo Murphy’ego. – James Wilkinson wkracza w krąg siarki i rozgląda się. – Naturalnie, gdybyś na nowo odkrył religię, byłby to jeden ze sposobów na podwyższenie wyników. – Podaje Ianowi faks z najnowszymi badaniami oglądalności.

– Cholera – mruczy Ian. – Mówiłem ci, że CBS to nie jest dobre wyjście. Powinniśmy wrócić do negocjacji z HBO.

– HBO nie zbliży się do ciebie nawet na dziesięć kroków, jeśli będziesz się plątał na końcu trzeciej dziesiątki. – James odłamuje kawałek siarki i przysuwa do nosa. – Więc to jest siarka, tak? Chyba zawsze wyobrażałem sobie coś w rodzaju wielkiego czarnego kominka.

Ian z roztargnieniem spogląda na dopiero co przygotowany plan.

– Tak. Zaprojektujemy nowy.

– Czyżby? – mówi James sucho. – I zapłacimy za to wielką premią z reklamy Nike? A może z grantu, który niedługo przekaże nam Christian Coalition?

Ian mruży powieki.

– Nie musisz być taki cyniczny. Wiesz, że kiedy przez pół roku robiliśmy wydania specjalne, uzyskaliśmy niewiarygodną jak na ten przedział czasowy oglądalność.

James opuszcza plan, zmuszając Iana do podążenia jego śladem.

– To były wydania specjalne. Może na tym polegała ich atrakcyjność. Niewykluczone, że cotygodniowy program znudzi! się widzom. – Odwraca się do Iana ze śmiertelnie poważną miną. – Bardzo mi się podoba to, co robisz, Ianie, ale szefowie stacji znani są z tego, że uwagę potrafią skupić tylko na krótki czas. A ja muszę przyprowadzić im zwycięzcę. – Zabiera wydruk od Iana i zgniata w kulkę. – Wiem, że to przeciwne twojej naturze… ale chyba najwyższa pora, żebyś zaczął się modlić.

Chociaż to pytanie niezliczoną ilość razy zadawali mu dziennikarze, Ian Fletcher nigdy nie opowiadał o wypadkach ze swojego życia, które sprawiły, że przestał wierzyć w Boga. Mówił, że z brakiem wiary przyszedł na świat, a teraz zarabia na życie, próbując przekonać ludzi, że każdy rodzi się niewierzący, po czym subtelnie jest uczony wiary jak picia krowiego mleka czy korzystania z nocnika, ponieważ to zachowanie społecznie akceptowalne. Religia, argumentował Ian, jest wspaniałym panaceum. Jego bezceremonialne porównanie żarliwych katolików do małych dzieci, które wierzą, że plaster sam z siebie leczy ranę, gorąco dyskutowano w „The New York Timesie” i „Nesweeku” oraz w programie „Meet the Press”. Pytał, dlaczego Żydzi są ludem wybranym, a mimo to wciąż stają się obiektem prześladowań. Pytał, dlaczego katolicy jedynie widywali Matkę Boską w fontannach i porannej mgle. Pytał, jak może istnieć Bóg, skoro niewinne dzieci są gwałcone, okaleczane i zabijane. Im bardziej otwarcie mówił, tym więcej ludzi chciało go słuchać. Jego wydana w 1997 roku książka „Bóg – jaki?” przez dwadzieścia tygodni utrzymywała się na pierwszym miejscu listy bestsellerów „The New York Timesa”. Ian często gościł w domu Stevena Spielberga, zapraszano go do udziału w organizowanych przez Biały Dom dyskusjach przy okrągłym stole o najrozmaitszych kwestiach kulturowych. Lipcowy numer „People” z Ianem Fletcherem na okładce sprzedał się w dwadzieścia cztery godziny. Mowa wygłoszona w Central Parku przyciągnęła ponad sto tysięcy widzów. We wrześniu 1998 roku Ian Fletcher spotkał się z szefami stacji telewizyjnej i został pierwszym w świecie teleateistą.

Korzystając z rozwiązań wielebnych Billy’ego Grahama i Jerry’ego Falwella, założył firmę pod nazwą Pagan Productions, po czym zrobił program. Na ogromnych ekranach za jego plecami wyświetlano obrazy masowego zniszczenia: bomby, miny lądowe, wojny domowe, podczas gdy Ian swym niepokojącym głosem z południowym zaśpiewem kwestionował ideę wyższej, kochającej istoty, która zezwoliła, by sprawy posunęły się tak daleko. Zyskał wielu zwolenników i dbał o swoją reputację rzecznika Generacji Milenium – owych cynicznych Amerykanów, niemających czasu ani ochoty, by Bogu zawierzyć swoją przyszłość. Był apodyktyczny, arogancki i bezczelny, czym zdobył sobie popularność u widzów w przedziale wiekowym od osiemnastu do dwudziestu czterech lat. Doskonałe wykształcenie – doktorat z teologii na Harvardzie – przyciągało uwagę ich rodziców. Bez wątpienia jednak największą zaletę Iana Fletchera, dzięki której zdobył sympatię kobiet w każdym wieku i świetnie wyglądał na małym ekranie, stanowiła jego uroda, Ian bowiem był piekielnie przystojny.

Dwie godziny później wpada do gabinetu swojego producenta.

– Mam! – krzyczy, nie zważając na to, że James ucisza go gestem, jako że rozmawia przez telefon. – Doskonały pomysł. Dzięki niemu będziesz bogatym człowiekiem.

Słysząc to, James zwraca się ku Ianowi.

– Oddzwonię później – mówi do słuchawki, po czym się rozłącza. – Okay, słucham uważnie. Na czym polega ten twój wspaniały plan?

Pełne życia błękitne oczy Iana lśnią, dłonie gwałtownie gestykulują, podkreślając jego entuzjazm. Wygląda w każdym calu niczym nieco rozgniewany, natchniony mówca, który na początku zwrócił uwagę Jamesa jako głos duchowo zagubionego kraju.

– Co robisz, jeśli jesteś telewizyjnym kaznodzieją, a twoja oglądalność spada?

James chwilę się zastanawia.

– Idziesz do łóżka z sekretarką albo defraudujesz pieniądze.

Ian przewraca oczami.

– Błąd. Ruszasz ze swoim programem w trasę.

– Przyczepą kempingową?

– Dlaczego nie? – mówi Ian. – Pomyśl o tym, James. Kaznodzieje pod koniec ostatniego stulecia tworzyli swoje kongregacje na masowych spotkaniach, na których ludzie doznawali odrodzenia religijnego. Rozstawiali namiot na pustkowiu i czynili cuda.

James przymruża powieki.

– Jakoś cię nie widzę w namiocie, Ianie. Twoja idea biwakowania to zgoda na hotel Four Seasons zamiast Plazy.

Ian wzrusza ramionami.

– Tonący brzytwy się chwyta. Przyjacielu, pójdziemy między lud. Zorganizujemy pierwszą na świecie antyodnowę religijną.

– Jeśli widzowie nie oglądają cię w domu, Ianie, czemu mieliby przychodzić na spotkania z tobą na jakimś Kansaskim zadupiu?

– Nie łapiesz, co? Sedno w tym, że zamiast sprawiać, by chromi odrzucali kule, a ślepi widzieli, ja będę demaskował oszustów. Zamierzam rozedrzeć na strzępy te tak zwane cuda. No wiesz, to będą rzeczy takie jak wyjazd do Lourdes z naukowcami i udowodnienie, że posąg nie roni łez, to po prostu skroplona para wodna. Albo znalezienie naukowego wyjaśnienia, dlaczego facet od dziewiętnastu lat przebywający w śpiączce nagle budzi się zdrowy jak rydz. – Pochyla się, uśmiechnięty od ucha do ucha. – Ludzie wierzą w Boga, ponieważ nie potrafią w inny sposób wytłumaczyć pewnych zdarzeń. Ja mogę to zmienić.

Twarz Jamesa z wolna rozjaśnia się uśmiechem.

– Wiesz – przyznaje – to faktycznie nie jest zły pomysł.

Ian bierze gazetę leżącą na rogu biurka. Jedną część rzuca producentowi, swoją zaś otwiera szeroko jak skrzydła wielkiego ptaka.

– Każ swojej sekretarce pobiec do kiosku z gazetami. Potrzebny nam „Globe”, „Post”, „L.A. Times” – mówi rozkazująco. – Wczoraj wieczorem ktoś widział twarz Jezusa na swojej pizzy. Teraz musimy go tylko znaleźć.

30 sierpnia 1999

Colin White w biznesowym garniturze siedzi na ławce na placu zabaw i obserwuje matki i opiekunki, biegające za maluchami pod plątaniną przyrządów gimnastycznych. Kanapka z sałatką jajeczną pozostaje nietknięta, Colin na powrót zawija ją w folię i chowa do brązowej papierowej torby z delikatesów.

Mała dziewczynka, ta na poziomych drabinkach, trochę przypomina Faith. Ma tak samo kręcone włosy, choć o odcień ciemniejsze. Za każdym razem dociera do trzeciego kręgu, zsuwa się i spada na ziemię. Colin pamięta, że Faith robiła to samo: ćwiczyła i ćwiczyła, aż udawało jej się przejść przez całość. Chciałby przysunąć się bliżej, ale wie, że lepiej tego nie robić. W dzisiejszych czasach ludzie wzięliby go za pedofila, a nie mężczyznę tęskniącego za swoim dzieckiem.

Przeczesuje włosy palcami. Do diabła, co on sobie myślał? Odpowiedź brzmi, że wcale nie myślał, kiedy tamtego popołudnia przywiózł do domu Jessicę. Zajęcia z baletu nie są pewne, powinien był wiedzieć, że Faith i Mariah mogą nieoczekiwanie wrócić do domu. Minęły trzy tygodnie, ale on wciąż pamięta w najdrobniejszych szczegółach twarze żony i córki, kiedy Jessica wyszła z łazienki. Wciąż pamięta wzrok Faith, która patrzyła przez niego jak przez powietrze, gdy dogonił ją w jej pokoju, jakby była na tyle dojrzała, by wiedzieć, że wszelkie jego wymówki są przejrzyste.

Zranił też Mariah, ale z drugiej strony życie z kobietą, która nie chce przyjąć do wiadomości, że w małżeństwie istnieją jakieś problemy, wykończyłoby świętego. Za każdym razem, kiedy próbował zmusić Mariah, by stanęła twarzą w twarz z faktami, rezygnował roztrzęsiony, bojąc się, że po powrocie do domu z pracy zastanie ją na próbie samobójstwa. Początkowo umawiał się z Jessicą po to tylko, żeby komuś się zwierzyć.

A teraz ją kocha.

Colin zamyka oczy. Co za piekielny bałagan.

Dziewczynka na drabince kończy na ostatnim kręgu i ląduje kilka kroków od Colina, wzbijając chmurę kurzu.

– Och! – Uśmiecha się do niego. – Przepraszam.

– Nic się nie stało.

– Może pan zawiązać mi but?

Colin uśmiecha się. O dzieciach nauczył się jednego: w ich oczach dorośli są zamienni. Każdego, kto jest w wieku ojca, można poprosić o zrobienie różnych rzeczy. Pochyla się nad tenisówką, uświadamiając sobie, że z bliska dziewczynka jest młodsza od Faith, cięższa, zdecydowanie inna.

Mała wspina się po krótkiej drabince.

– Niech pan patrzy! – woła ze szczerą dumą. – Tym razem mi się uda.

Colin łapie się na tym, że wstrzymuje oddech, gdy dziecko wyciąga jedną, potem drugą rękę, łapiąc za metalowe kręgi i owijając wokół nich palce, chociaż odległości są dla niej za wielkie, choć na pewno będą bolały ją mięśnie. Wreszcie dziewczynka bezpiecznie dociera na drugi koniec.

Jak na siedmiolatkę wie dużo. Wie, że larwy monarchy żyją w fałdach liści trojeści, że rajstopy nigdy nie są tak obcisłe jak legginsy, że „zobaczymy” zawsze oznacza „nie”. Poznała już świat na tyle, by rozumieć, że to miejsce dla dorosłych, a jedynym sposobem na zaznaczenie własnej obecności jest przerywanie im, nim skończą zdanie, i naśladowanie ich, bo wtedy prostują się i patrzą na ciebie. Wie, że z chwilą gdy zasypia, zaszyte oczy jej pluszowego misia otwierają się szeroko. Wie, że prawda może spowodować ostry ból na dnie oka, a miłość czasami jest jak pięść zaciśnięta na gardle.

Wie także, chociaż starają się to utrzymać przed nią w tajemnicy, że wszyscy wciąż mówią. Faith wróciła ze szpitala przed trzema dniami, ale nadal nie czuje się dobrze w koszulce. Kiedy ją wkłada, czuje, że rany się otwierają i płynie z nich krew, dlatego martwi się, że zimą albo zamarznie na śmierć, albo kompletnie się wykrwawi.

W ciągu dnia przychodzi babcia i gra z nią w karty, i wcale jej nie przeszkadza, że Faith ma na sobie tylko szorty. Mama siedzi na sofie i wpatruje się w plecy Faith, kiedy myśli, że nikt tego nie widzi, jakby Faith nie potrafiła wyczuć ciężaru jej spojrzenia. Po kolacji babcia wraca do domu; czasami mama i Faith prowadzą rozmowy z ogromnymi, brzemiennymi, białymi przerwami, tak że wydaje się, iż mijają godziny pomiędzy kolejnymi zdaniami.

Dzisiaj wieczorem Faith wybiera groszek z talerza, kiedy ktoś dzwoni do drzwi. Babcia unosi brwi, mama wzrusza ramionami. Takie są, potrafią rozmawiać bez słów, ponieważ znają się na wylot. Za to między Faith i mamą panuje zupełnie inny rodzaj milczenia, wynikający z faktu, że jedna o drugiej nic nie wie. Faith patrzy, jak matka idzie do drzwi. Kiedy znika z widoku, ona bierze widelec z groszkiem i chowa pod udem.

– Och! – Głos matki pełen jest powietrza i światła. – Przyszedłeś akurat na kolację.

– Nie mogę zostać – odpowiada ojciec.

Faith sztywnieje i czuje, jak groszek wyskakuje jej spod nogi. Nie widziała ojca od Tamtego Dnia. Przyszedł do szpitala z wielkim pluszowym misiem, najbrzydszym, jakiego w życiu widziała, i przez cały czas, kiedy trzymał ją za rękę i mówił do niej, wyobrażała sobie tamtą panią, która wyszła z łazienki, jakby to był jej dom. Faith nie miała pojęcia, dlaczego kobieta brała prysznic w środku dnia ani dlaczego mama przez to płakała. Wiedziała tylko, że całe to wydarzenie miało swoją barwę, jak gryzmoły niemieszczące się na kartce – tę samą granatową czerń, którą sobie wyobrażała, kiedy leżała w łóżku i przez ściany słyszała, jak rodzice się kłócą.

Ojciec wchodzi do kuchni i całuje córkę w czoło.

– Hej, ciasteczko! – Tak samo jak mama udaje, że nie patrzy na jej plecy. – Jak się czuje moja szarlotka?

Faith przygląda się mu i zadaje sobie pytanie, dlaczego ojciec zwraca się do niej wyłącznie nazwami potraw.

– Na litość boską, Mariah! – Babcia wstaje od stołu. – Jak mogłaś go tu wpuścić?

– Musiałam, ze względu na Faith.

Babcia prycha.

– Jasne. Dla Faith. – Podchodzi do Colina i przez chwilę Faith zastanawia się, czy babcia nie chce go uderzyć. Ale nie, tylko dźga go palcem w bok. – Do widzenia, Colin. Nie jesteś tu potrzebny.

– Daj spokój, Millie, dobrze?

Pojawia się mama z talerzem.

– Proszę – mówi śpiewnie. – To żaden kłopot.

– Mariah, mówiłem, że nie mogę zostać.

– To tylko kolacja…

– Mam inne plany.

– Możesz je zmienić. Faith byłoby mi…

– Jessica czeka w samochodzie – mówi ojciec surowo. – Rozumiesz?

Faith ucieka od głosu ojca, chroni się pod ramieniem babci. Mama opada na krzesło, talerz podskakuje i groszek rozsypuje się po stole. Ojciec śmiesznie porusza szczęką, choć z jego ust nie wydobywają się żadne słowa. W końcu mówi:

– Chciałem tylko zobaczyć córkę. Przepraszam.

Dotyka ramienia Faith i wychodzi.

– Boże, mamo! Musiałaś to powiedzieć?

– Tak! Skoro ty tego nie zrobiłaś!

– Nie potrzebuję twojej pomocy. – Mama przyciska dłonie do skroni. – Wyjdź już.

Faith ogarnia panika. Ona też nie chce, żeby ojciec tu przychodził, ale tylko dlatego, że z góry wie, iż skończy się to taką sceną. Kiedyś w szkole nauczycielka napełniła miskę wodą, rozsypała na wierzchu pieprz i wrzuciła do środka mydło. Pieprz natychmiast uciekł. Myśląc o tacie i mamie, Faith z jakiegoś powodu zawsze to sobie przypomina.

– Faith – mówi babcia – może powinnaś dzisiaj nocować u mnie.

Matka kręci przecząco głową.

– W żadnym razie. Zostaje tutaj.

– Cudownie!

Faith próbuje pojąć, co w tym jest takie cudowne. Chce iść do babci. Mama przez cały wieczór będzie się martwiła, a dla niej włączy jakiś film na wideo. U babci Faith śpi w pokoju gościnnym, gdzie w rogu stoi straszliwa czarna maszyna do szycia, a na nocnym stoliku jest pudełko z guzikami i miseczka pełna kostek cukru.

Ale babcia żegna się, a mama mruczy coś o odwrotnej psychologii, i zaraz zostają tylko we dwie przy stole pełnym naczyń. Przez długą chwilę Faith obserwuje mamę, która siedzi z głową w dłoniach w takim bezruchu, że chyba zasnęła. Niepewna, co powiedzieć albo zrobić, Faith szturcha ją w ramię.

– Zagrasz w coś?

Kiedy mama unosi głowę, Faith myśli, że nigdy dotąd nie widziała nic równie smutnego. Może poza tym żółwiem, którego dwa lata temu w wakacje zobaczyła w zoo w San Diego. Uniósł wielki łeb i utkwił wzrok prosto w Faith, prosząc ją, by pomogła mu wrócić tam, gdzie niegdyś przebywał.

– Nie mogę – odpowiada mama zduszonym i łamiącym się głosem.

Wychodzi z pokoju, a Faith po raz kolejny zadaje sobie pytanie, jakimi magicznymi słowami mogłaby zatrzymać ją przy sobie.

Mariah zawsze uważała, że powinna istnieć wzorowana na Anonimowych Alkoholikach organizacja, której celem byłaby pomoc tym, co mają złamane serce. Przecież na pewno jest nas dużo, myśli Mariah, dużo takich, które skorzystałyby z koleżeńskiego wsparcia, gdy przyłapią ukochanego z inną kobietą w ramionach, gdy dzwoni, ale nie chce z tobą rozmawiać, gdy w jego oczach widzisz, że już zaczął o tobie zapominać. Wyobraża sobie, że ma numer do Dobrego Samarytanina, rozmawiającego przez telefon jak przyjaciółka z klasy, rysującego tarczę z twarzą niewiernego, rozpraszającego cierpienie.

Zamiast tego jednak wpatruje się w małą wizytówkę z numerem telefonu swojego psychiatry. Nie powinna dzwonić, jeżeli sytuacja nie jest kryzysowa, co w jej wypadku przypuszczalnie oznacza przemożne pragnienie otwarcia sobie żył albo powieszenia się w garderobie. Chce z kimś porozmawiać, ale nie wie z kim. Jej najlepszą przyjaciółką jest matka, lecz odesłała ją do domu. Mężowie znajomych kobiet pracują z Colinem; przypuszczalnie wychodzą teraz na kolację z nim i Jessicą. Czuje, jak fala goryczy podnosi się jej w gardle. To nie w porządku, że ta kobieta ma jej męża, przyjaciół i dotychczasowe życie.

Mariah tak wiele ma do zrobienia. Musi zajrzeć do Faith, przed snem dać jej antybiotyki i zmienić opatrunek. Powinna zadzwonić do matki i przeprosić. Powinna przynajmniej posprzątać ze stołu.