Linia życia - Jodi Picoult - ebook + książka

Linia życia ebook

Jodi Picoult

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy można kochać dziecko, nie radząc sobie z byciem matką?

Garść wspomnień - tylko to pozostało Paige po matce, która opuściła ją w wieku pięciu lat. Dorosła Paige wyprowadza się z rodzinnego Chicago, pozostawiając tam samotnego ojca. Marzy o szkole plastycznej, wychodzi za ambitnego lekarza - i wkrótce sama zostaje matką. Przytłoczona domowymi obowiązkami, Paige nie może zapomnieć o tym, że wychowała się w niepełnej rodzinie ten żal, w połączeniu z prześladującymi ją dawnymi grzechami, odbiera jej poczucie wartości, każąc wątpić we własną zdolność do poświęcenia się dziecku. Jodi Picoult stworzyła niebywale wyrazistą powieść, szczegółową, sugestywną i pasjonującą, dotykającą kwestii i uczuć, które są bliskie każdemu z nas. Przywołajmy entuzjastyczne słowa recenzji z "New York Timesa": "Ta książka należy do... szczęśliwca, który ją czyta".

Znakomita powieść Jodi Picoult to spacer po niepewnym gruncie, jakim jest pełne rozterek macierzyństwo.

"The New York Times, Book Review"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 734

Oceny
4,2 (43 oceny)
20
14
5
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Muniette
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiazka fajna, ale szkoda mi Paige - brak matki odbił się na całym jej życiu
00

Popularność




Tytuł oryginału

HARVESTING THE HEART

Copyright © Jodi Picoult, 1993

All rights reserved

Projekt graficzny serii

Ewa Wójcik

Projekt okładki

Luiza Kosmólska

Ilustracja na okładce

© Ian Taylor/First Light/Corbis/FotoChannels

Redaktor prowadzący

Katarzyna Rudzka

Redakcja

Rafał Szambelan

Korekta

Grażyna Nawrocka

Łamanie

Ewa Wójcik

ISBN 978-83-7839-338-2

Warszawa 2011

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

www.proszynski.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dla Kyle’a Camerona van Leera

Patrząc jego oczami, odkrywam świat na nowo

PrologPAIGE

Nicholas nie wpuścił mnie do domu, mojego własnego domu, ale mogę obserwować ich, czyli jego i naszego syna, przez okno. Wciąż koczuję na trawniku, wiem jednak dokładnie, kiedy zabiera Maksa do pokoju dziecinnego, żeby zmienić mu pieluchę: w oknie nagle zapala się światło – to ta mała lampka w kształcie dinozaura, z abażurem wymalowanym w kości prehistorycznych zwierząt – a za szybą majaczy cień dłoni mojego męża, który zdejmuje dziecku pampersa.

Trzy miesiące temu odeszłam z domu. Wtedy mogłam policzyć na palcach jednej ręki, ile razy Nicholas zmienił Maksowi pieluchę. Ale teraz nie ma co się dziwić. Nie miał przecież wyjścia, a w sytuacjach kryzysowych zawsze umiał sobie doskonale poradzić.

Max zaczyna gaworzyć, wyrzuca z siebie sylaby biegnące jedna za drugą jak lśniące koraliki nanizane na nitkę. Zaciekawiona, wstaję z ziemi i wspinam się na najniższe gałęzie dębu, który rośnie najbliżej domu. Udaje mi się, choć nie bez wysiłku, podciągnąć na tyle, że sięgam brodą parapetu w oknie pokoju dziecinnego. Siedziałam w ciemności tak długo, że gdy żółte światło lampki obmywa mi twarz, nie mogę przestać mrugać oczami.

Nicholas sięga do suwaka, zapina Maksowi ciepłe śpioszki. Gdy pochyla się nad nim, maluch łapie jego zwisający krawat i wkłada go sobie do buzi. Nicholas zabiera mu krawat i w tym momencie dostrzega mnie za oknem. Bierze Maksa na ręce, z rozmysłem odwracając mu główkę tak, żeby patrzył w inną stronę. Podchodzi wielkimi krokami – tylko to jedno okno jest na tyle blisko, żeby można było w nie zajrzeć – i patrzy prosto na mnie. Nie uśmiecha się, nie odzywa nawet słowem. Po chwili zaciąga zasłonkę i nie widzę już nic, tylko baloniki, kucyki i słoniki grające na puzonach, obrazki, które sama na niej wymalowałam, kiedy byłam jeszcze w ciąży, a w bajkach szukałam lekarstwa na swój lęk i obietnicy szczęśliwego dzieciństwa dla syna.

Tej nocy, kiedy na niebo wychodzi księżyc tak biały i olbrzymi, że nie mogę zasnąć w obawie, że spadnie mi na głowę, przypominam sobie sen, który zaprowadził mnie po latach do mamy, nieobecnej w moim życiu od dzieciństwa. Wiem już, oczywiście – chociaż to raczej bez różnicy – że to nie jest żaden sen, tylko prawdziwe wspomnienie. Zaczęło mnie ono nachodzić, gdy urodziłam Maksa: najpierw pierwszej nocy po porodzie, a potem po powrocie z nim do domu, czasami nawet kilka razy w ciągu jednej nocy. Najczęściej powracałam do niego, kiedy Max się budził i domagał, aby go nakarmić, przewinąć albo zabawić. Wstyd mi się przyznać, ale przez wiele tygodni nie potrafiłam zrozumieć, co jedno z drugim ma wspólnego.

Na suficie w kuchni mojego rodzinnego domu były zacieki, bladoróżowe plamy w kształcie rasowych rumaków.

– O, tam – mawiała mama, sadzając mnie sobie na kolanach i wskazując palcem do góry. – Widzisz nos? A tutaj, zapleciony ogon?

Codziennie pokazywałyśmy sobie te konie. Przed śniadaniem, kiedy mama wyjmowała naczynia ze zmywarki, ja siadałam na plastikowym blacie kuchennej szafki, wyobrażając sobie, że delikatne pobrzękiwanie miseczek i kubków to tętent czarodziejskich kopyt. Po kolacji gasiłyśmy światło i po ciemku wsłuchiwałyśmy się w koncert głuchych łoskotów i ostrych zgrzytów produkowanych przez pralkosuszarkę; mama całowała mnie w czubek głowy i mruczała mi do ucha nazwy miejscowości, do których miały nas zabrać te nasze konie: Telluride, Scarborough, Jasper. Mój tato, wynalazca, który dorabiał wtedy na boku jako programista komputerowy, wracał do domu późną nocą i znajdował nas w kuchni, śpiące sobie w najlepsze. Nigdy nie potrafił dostrzec koni na suficie, chociaż prosiłam go kilka razy, żeby dobrze się przyjrzał.

Powiedziałam o tym mamie, a ona uznała, że musimy mu pomóc. Pewnego dnia wzięła mnie na barana i weszła na niski stołek. W dłoni ściskałam czarny flamaster wydzielający mocny zapach lukrecji. Mama kazała mi zakreślić każdy kształt, który zobaczę. Potem wzięłam kredki (miałam komplet sześćdziesięciu czterech kolorów, kupiony w supermarkecie) i pokolorowałam wszystkie konie: był tam i brązowy z białą strzałką na czole, i truskawkowy deresz, i dwie jabłkowite sztuki rasy appaloosa, w jasnopomarańczowe plamy. Mama dorysowała im umięśnione nogi, wyprężone grzbiety, rozwiane kruczoczarne grzywy. Następnie przeciągnęła nasz stół kuchenny, z blatem grubym jak pień rzeźniczy, na sam środek i posadziła mnie na nim. Lato za oknem szemrało, jak to w Chicago, a ja leżałam obok mamy, przyciśnięta małym ramieniem do jej ramienia; razem wodziłyśmy wzrokiem za ogierami cwałującymi po suficie.

– Och, Paige – westchnęła mama z wielkim spokojem w głosie. – Patrz, jaki majstersztyk.

Miałam pięć lat i nie wiedziałam, co to jest „majstersztyk”. Tak samo też nie umiałam zrozumieć, dlaczego tato po powrocie do domu strasznie się gniewał i dlaczego mama śmiała się z niego. Wiedziałam tylko tyle, że pierwszych kilka nocy po tym, jak od nas odeszła, spędziłam na kuchennym stole, gdzie leżałam, wyczekując, aż pojawi się obok mnie, ramię przy ramieniu. Wszędzie nasłuchiwałam jej głosu, rozfalowanego niczym pagórkowaty krajobraz. A gdy minęły już całe trzy miesiące, tato wziął wiadro wapna do bielenia i zamalował wałkiem cały sufit. Rumaki znikały centymetr za centymetrem, aż wreszcie stało się tak, jakby ich nigdy nie było – ani ich, ani nawet mojej mamy.

O wpół do trzeciej nad ranem zapala się światło w sypialni. Na jedną chwilę budzi się we mnie ulotna nadzieja, ale okno ciemnieje prawie natychmiast. Max jest cicho, już nie budzi się trzy albo cztery razy w ciągu nocy. Wyłuskuję się ze śpiwora, otwieram bagażnik mojego samochodu i z plątaniny przewodów rozruchowych przetykanej puszkami po dietetycznej coli wyławiam blok rysunkowy i pudełko z kredkami Conte.

Musiałam je kupić w przydrożnym sklepie. W domu zostały moje pierwsze kredki i blok, ale nie mam zielonego pojęcia, gdzie ich szukać; rzuciłam je w jakiś kąt, kiedy stało się jasne, że nie dam rady uczyć się w szkole sztuk pięknych i jednocześnie zajmować Maksem. Po ucieczce z domu zaczęłam jednak z powrotem szkicować, z początku głupoty: zużyte opakowania po Big Macach, trójkątne znaki „ustąp pierwszeństwa przejazdu”, drobne monety. Potem, chociaż ręka dawno mi już zardzewiała, spróbowałam portretować ludzi: młodą kasjerkę z minimarketu, dwóch chłopców grających w stickball. Rysowałam bogów i bohaterów z irlandzkich legend, których słuchałam od najmłodszych lat. I tak, krok po kroku, dar jasnowidzenia, który zawsze miałam w palcach, zaczął do mnie wracać.

Nigdy nie byłam zwyczajną rysowniczką. Odkąd tylko pamiętam, wszystko, co umieszczałam na papierze, musiało mieć sens. Lubię wypełniać puste miejsca i wlewać kolor tam, gdzie jest ciemno. Moje rysunki zbliżają się na niebezpieczną odległość do krawędzi kartki i grozi im, że spadną. No i czasami ukazują się na nich rzeczy, których nie rozumiem. Zdarza mi się skończyć czyjś portret i na przykład w zagłębieniu u podstawy szyi albo też w ciemnym owalu ucha odnaleźć coś, czego nie miałam najmniejszego zamiaru tam umieścić. Efekty takiej pracy zawsze mnie zaskakują. Moja ręka zdradza fakty, których nie mam prawa znać, skrzętnie skrywane tajemnice, zakazane miłości. Kiedy ludzie oglądają rysunki, które tworzę, są zafascynowani. Pytają, czy wiem, co znaczą te zagadkowe detale, ale odpowiedź zawsze brzmi: nie. Ja tylko rysuję, a ze swoimi demonami każdy musi zmierzyć się sam.

Nie mam pojęcia, skąd wziął się ten dar. Nie objawia się zawsze, we wszystkich pracach bez wyjątku. Pierwszy raz dał o sobie znać, gdy byłam w siódmej klasie: na plastyce rysowałam dachy Chicago, ale wśród bladych chmur umieściłam widmowe sale, przestronne i puste oraz otwarte, ziejące pustką drzwi, a w samym rogu, niemalże nieuchwytny dla oka, widniał zamek z wysoką wieżą. W oknie wieży stała kobieta, przyciskając dłonie do serca. Zaniepokojone siostry wezwały mojego ojca, a on, gdy zobaczył mój rysunek, momentalnie pobladł.

– Nie wiedziałem – wyszeptał – że tak dobrze zapamiętałaś swoją matkę.

Kiedy wróciłam do domu, a Nicholas nie chciał mnie wpuścić, sięgnęłam po najlepsze w takiej sytuacji rozwiązanie: otoczyłam się portretami męża i syna. Jeden szkic oddał to, co ujrzałam na twarzy Nicholasa, kiedy otworzył drzwi i zobaczył mnie na progu, drugi ukazał Maksa, który siedział mu na ręku. Przykleiłam je oba na desce rozdzielczej swojego samochodu. Nie są dobre pod względem technicznym, ale udało mi się uchwycić uczucie, a to już coś.

Dzisiaj, czekając, aż Nicholas wróci ze szpitala, rysowałam z pamięci, szkic za szkicem, po obu stronach kartki. Mam już ponad sześćdziesiąt portretów jego oraz Maksa.

Wieczorem zaczynam nowy rysunek i wciąż nad nim pracuję, co pochłania mnie do tego stopnia, że nie zauważam Nicholasa, który wyszedł na werandę. Miękkie białe światło otacza go aureolą.

– Paige? – woła cicho. – Paige?

Staję przed schodkami na werandę, tak żeby mnie było widać.

– Aha. – Nicholas pociera sobie skronie. – Chciałem tylko sprawdzić, czy jeszcze jesteś.

– Jestem – potwierdzam. – Nie ruszam się stąd nawet na krok.

– W tym cały problem – Nicholas krzyżuje ramiona na piersi – że właśnie już zrobiłaś ten krok.

Przez chwilę mam wrażenie, że się zbierze i wróci do środka, zatrzaskując za sobą drzwi, ale on tylko owija się szczelniej szlafrokiem i siada na schodku.

– Co rysujesz? – pyta, wskazując mój blok.

– Ciebie. I Maksa – odpowiadam, pokazując mu jeden z wcześniejszych szkiców.

– Świetne – mówi Nicholas. – Zawsze byłaś w tym dobra.

Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz mnie pochwalił, kiedy wyraził mi uznanie za coś, co dobrze zrobiłam. Nicholas przygląda mi się przez sekundę; niemalże się odsłania, jest bliski opuszczenia gardy. Oczy ma zmęczone, wyblakłe, a przecież są niebieskie, takie same jak moje.

W tej chwili widzę w nim młodszego mężczyznę, którym był kiedyś, gdy marzył o szczytach kariery, a po pracy wracał do domu i szukał w moich ramionach ukojenia po śmierci tego czy innego pacjenta. W jego oczach dostrzegam odbicie oczu dziewczyny, która wierzyła w romantyczną miłość.

– Chciałabym wziąć go na ręce – szepczę, a spojrzenie Nicholasa momentalnie ciemnieje, jak okna po zatrzaśnięciu okiennic.

– Miałaś swoją szansę – oznajmia mój mąż, po czym wstaje i znika za drzwiami naszego domu.

W świetle księżyca pracuję dalej nad szkicem, nie przestając się zastanawiać, czy Nicholas też ma problemy ze snem i czy jutro będzie bardzo zły, że nie jest w stanie pracować pełną parą. Jestem rozproszona i być może dlatego rysunek wychodzi mi właśnie taki: kompletnie na opak. Widnieje na nim Max, uchwycony z całym podobieństwem – lepkie piąstki, nastroszone, aksamitnie miękkie włoski – ale jednak coś tam zdecydowanie nie pasuje. Dopiero po kilku minutach udaje mi się rozwikłać tę zagadkę. Otóż tym razem nie narysowałam go z Nicholasem, ale ze sobą. Max siedzi u mnie na ręku, w zgięciu łokcia, łapie mnie za zwisające kosmyki. Postronna osoba uzna, że wszystko jest w porządku, ale w zagłębieniu jego wyciągniętej różowej dłoni widnieje ukryty, ledwie widoczny krąg spleciony z liści i ażurowych kratek. A pośrodku tego kręgu narysowałam swoją matkę, uciekającą z dzieckiem w ramionach, z dzieckiem, którego nie urodziłam, które pojawiło się tam niczym oskarżenie.

CZĘŚĆ PIERWSZA POCZĘCIE

1985-1993

ROZDZIAŁ 1PAIGE

Miłosierdzie odnalazłam wtedy, gdy najmniej się go spodziewałam. Miłosierdzie, czyli „Mercy” – tak nazywała się tania restauracja na brudnej uliczce w mieście Cambridge. Jej klientelę stanowili głównie studenci i profesorowie, którzy zaglądali tam dla rozrywki, żeby posmakować klimatu biednej dzielnicy. Poprzedniego dnia przekonałam się, że bez żadnych referencji nikt przy zdrowych zmysłach nie zatrudni mnie jako opiekunki do dziecka, a na studia plastyczne też mnie nie przyjmą na ładne oczy, kiedy moje portfolio prezentuje się więcej niż skromnie. I tak o wpół do szóstej rano, powiedziawszy sobie: „Raz kozie śmierć”, weszłam do baru o nazwie „Mercy”, modląc się do Boga, który przez całe życie był dla mnie zagadką, aby to miejsce okazało się moim wybawieniem.

Wnętrze, wbrew pozorom, było całkiem przestronne; pachniało tam tuńczykiem i płynem do czyszczenia. Podeszłam do bufetu i wzięłam do ręki jadłospis, udając, że go przeglądam. Nagle z kuchni wyszedł potężnie zbudowany Murzyn.

– Zamknięte – poinformował mnie, po czym odwrócił się na pięcie i zniknął z powrotem za drzwiami do kuchni.

Nie uniosłam nawet wzroku znad karty. Cheeseburgery, paszteciki z małży, greckie antipasti.

– Zamknięte? – powtórzyłam. – To dlaczego drzwi są otwarte?

Odpowiedzi doczekałam się dopiero po kilku sekundach: facet wyszedł z kuchni i stanął po drugiej stronie bufetu, naprzeciwko mnie, opierając się o kontuar tak, że znalazłam się pomiędzy jego muskularnymi łapami.

– A do szkoły to się nie chodzi? – burknął.

– Mam osiemnaście lat. – Zadarłam podbródek jak Katharine Hepburn na starych, czarno-białych filmach. – Chciałam zapytać, czy nie znajdzie się tutaj dla mnie posada.

– Posada – powtórzył powoli, jakby pierwszy raz w życiu usłyszał to słowo. – Posada. – Zmrużył oczy, a ja w tym momencie dostrzegłam bliznę, zygzakowatą i ostrą niczym drut kolczasty, która zaczynała się na jego skroni i biegła w dół, znikając wśród fałdów skóry szyi. – A, pracy szukasz.

– Zgadza się – przytaknęłam, poznając od razu po oczach, że nie potrzebuje kelnerki, a tym bardziej – dziewczyny bez żadnego doświadczenia w zawodzie. Widać też było, że aktualnie nie szuka nikogo ani na stanowisko hostessy, ani pomywaczki.

Potrząsnął głową.

– Cholera, za wcześnie na takie gadki. – Odwrócił głowę i spojrzał na mnie. Miałam całkowitą pewność, że zauważył, jaka jestem chuda i niechlujnie ubrana. – Otwieramy o szóstej trzydzieści.

Mogłam pójść i nie wrócić. Schować się na chłodnej stacji metra, gdzie przespałam ostatnich kilka nocy, wsłuchana w ciche głosy skrzypiec ulicznych muzyków i obłąkane wrzaski bezdomnych. Ale zamiast tak zrobić, sięgnęłam po wpiętą do jadłospisu zatłuszczoną kartkę, na której wypisano wczorajsze dania specjalne. Druga strona była pusta. Wyciągnąwszy z plecaka czarny flamaster, zrobiłam jedyną rzecz, co do której nie miałam żadnych wątpliwości, że potrafię wykonać ją dobrze: narysowałam portret człowieka, który przed chwilą odprawił mnie z kwitkiem. Szkicowałam z obserwacji, zerkając przez okienko do wydawania posiłków. Widziałam, jak grały mu mięśnie, kiedy zdejmował z półek worki z mąką i olbrzymie słoje pełne majonezu. Uchwyciłam ruch i pośpiech, a kiedy przyszła kolej na twarz, narysowałam ją szybko, bez zastanowienia.

Odsunąwszy portret od oczu, zmierzyłam go wzrokiem. Kreski tworzące szerokie czoło tego mężczyzny układały się w sylwetkę silnej, starej kobiety, zgarbionej od ciężkiej pracy i nieustannych wyrzeczeń. Jej skóra miała kolor kawy z przemytu, a przez plecy biegły szramy pozostawione przez bat; te szramy zlewały się w jedno z charakterystyczną, powykręcaną blizną na twarzy Murzyna. Nie wiedziałam, kim jest ta kobieta ani dlaczego pojawiła się na kartce. Nie był to w żadnym wypadku mój najlepszy rysunek, ale mogłam przynajmniej coś po sobie zostawić. Położyłam go na kontuarze i wyszłam z baru, żeby poczekać tuż za drzwiami.

Zawsze wiedziałam, że potrafię dobrze rysować, nawet jeszcze zanim odkryłam w sobie talent do przelewania na papier ludzkich tajemnic. Tak samo niektóre dzieci wiedzą, że umieją łapać trudne, wysokie piłki albo przy użyciu filcu i brokatu tworzyć pomysłowe okładki do lektur przygotowanych na prezentację w klasie. Produkowałam bazgroły od zawsze. Tato opowiedział mi, że gdy byłam jeszcze mała, wzięłam raz czerwoną kredkę i pociągnęłam nią jedną prostą linię dookoła całego domu, na wysokości swoich oczu – po wszystkich ścianach, omijając tylko drzwi, komody i kuchenkę. Według niego zrobiłam to dla czystej frajdy.

Kiedy miałam pięć lat, znalazłam w gazecie z programem telewizyjnym konkurs: trzeba było narysować karykaturę żółwia i wysłać do organizatorów, a oni dawali za to stypendium do szkoły plastycznej. Dopiero zaczynałam nieporadnie gryzmolić, ale mama zobaczyła mojego żółwia i orzekła, że o przyszłe wykształcenie należy zadbać już teraz. To ona wysłała ten rysunek na konkurs, a kiedy przyszła odpowiedź – gratulacje, wyrazy uznania dla mojego talentu i zaproszenie do Państwowej Szkoły Sztuk Pięknych w jakimś tam Vicksburgu – porwała mnie w ramiona i oznajmiła, że tego dnia uśmiechnęło się do nas szczęście. Było dla niej oczywiste, że mój talent jest odziedziczony, a wieczorem, przy kolacji, pokazała list tacie, robiąc z tego oczywiście wielkie halo. Tato jednak uśmiechnął się tylko łagodnie i odparł, że taki list wysyłają do każdego naiwniaka, którego da się namówić, żeby wpłacił pieniądze na konto jakiejś fikcyjnej szkoły. Mama wstała wtedy od stołu i zamknęła się w łazience, ale potem i tak powiesiła list na lodówce, obok mojego kolażu z kluseczek i malowidełka, które zrobiłam palcami. Zniknął razem z nią, a ja odtąd zawsze zadawałam sobie pytanie: czy wzięła go dlatego, że nie mogła zabrać mnie?

W tamtych dniach myślałam o mamie bardzo dużo, więcej niż od dobrych kilku lat, po części dlatego, że uciekłam z domu, a po części dlatego, że przed ucieczką zrobiłam to, co zrobiłam. Chętnie dowiedziałabym się też, co myślał sobie mój ojciec. Ciekawe, czy Bóg, w którego tak mocno wierzył, potrafiłby mu wyjaśnić, dlaczego kobiety jego życia zawsze od niego uciekają.

Dziesięć po szóstej Murzyn z kuchni stanął na progu baru, wypełniając sobą – dosłownie! – całe drzwi, a ja już wiedziałam, co z tego będzie. Spojrzał na mnie; usta miał otwarte szeroko, a w oczach niepokój. W jednej dłoni trzymał mój rysunek, drugą wyciągnął, żeby pomóc mi wstać z chodnika.

– Za dwadzieścia minut ludzie zaczną się schodzić na śniadanie – usłyszałam – ale coś mi mówi, że nie masz pojęcia o obsługiwaniu stolików.

Lionel – tak się nazywał – zaprowadził mnie do kuchni, gdzie dostałam stosik tostów. Jedząc, zapoznałam się ze zmywarką, opiekaczem i Leroyem, bratem Lionela, który był w lokalu głównym kucharzem. Lionel nie pytał mnie, skąd jestem, i ani słowem nie wspomniał o mojej pensji, jakby to było już wcześniej ustalone. Nagle, zupełnie znienacka, zaczął mi opowiadać, że nazwał knajpę na cześć swojej prababki, która miała na imię Mercy i przed wojną secesyjną była w Georgii niewolnicą. To ta kobieta chodziła mu po głowie na moim rysunku.

– Ale chyba masz jakiś proroczy zmysł – dodał – bo nikomu o niej nie mówię.

Wyjaśnił mi jeszcze, że gościom z Harvardu, którzy stołują się u niego, wydaje się przeważnie, że nazwa baru to jakieś filozoficzne twierdzenie (a zresztą to właśnie ich tutaj przyciąga) i gdzieś zniknął, a ja zaczęłam się zastanawiać, dlaczego biali dają dziewczynkom imiona zdecydowanie na wyrost, na przykład Hope, Faith albo Patience, czyli Nadzieja, Wiara, Cierpliwość, a ciemnoskóre matki wybierają dla swoich córek miana krzyży, które będą nosić przez całe życie: Mercy, Deliverance, Salvation – Miłosierdzie, Ocalenie, Zbawienie.

Po chwili wrócił Lionel, niosąc czysty, wyprasowany różowy uniform. Rzucił okiem na mój granatowy pulower, podkolanówki i plisowaną spódnicę, na której przez tyle dni nie rozprostowała się nawet jedna pancerna zakładka.

– Skoro mówisz, że masz osiemnaście lat, to nie będę się z tobą kłócił, ale dla mnie to wyglądasz na smarkulę z liceum – powiedział, po czym odwrócił się plecami, a ja przebrałam się za zamrażarką obitą nierdzewną blachą. Następnie pokazał mi, jak obsługiwać kasę, i pozwolił poćwiczyć noszenie talerzy na przedramionach. – Po co ja to wszystko robię? – mruknął i dokładnie w tym momencie w drzwiach stanął mój pierwszy klient.

Teraz, kiedy to wspominam, jest dla mnie oczywiste, że mógł nim być tylko Nicholas. Tak działa przeznaczenie. A zatem tego ranka pojawił się w „Mercy”, aby zostać moim pierwszym klientem. Wyprzedził nawet dwie stałe kelnerki. Był tak wysoki, że musiał się złożyć, żeby usiąść za stolikiem. Wybrał sobie boks najbardziej oddalony od drzwi, a usiadłszy, otworzył poranny numer „Boston Globe”. Gazeta zaszeleściła przyjemnie, jak liście, a wkoło rozszedł się zapach świeżej farby drukarskiej. Kiedy nalewałam Nicholasowi kawę na koszt firmy, nie odezwał się do mnie ani słowem – nawet kiedy trochę wylało mi się na stronę trzecią, gdzie widniała reklama dyskontu odzieżowego Filene’s Basement. Potem przyszłam po zamówienie, ale on powiedział tylko: „Lionel wszystko wie”. Nie raczył nawet unieść na mnie wzroku. Przyniosłam mu pełny talerz – skinął głową. Kiedy zachciało mu się jeszcze kawy, wyciągnął rękę z pustą filiżanką i trzymał ją w powietrzu niczym gałązkę oliwną, dopóki nie przyszłam z dolewką. Nie odwrócił się, kiedy zadźwięczały dzwoneczki od sań zawieszone na klamce, oznajmiając przybycie Marveli i Doris, dwóch etatowych kelnerek, a potem – siedmiu kolejnych gości, bo tylu przyszło na śniadanie, zanim on zdążył wyjść.

Kiedy skończył posiłek, umieścił nóż i widelec równo na brzegu talerza, dając dowód znajomości manier. Złożył gazetę i zostawił ją na stole, żeby ktoś inny miał lekturę. I wtedy dopiero spojrzał na mnie po raz pierwszy. Tak błękitnych i jasnych oczu jeszcze nigdy w życiu nie widziałam; kontrastowały ostro z jego ciemnymi włosami i być może to właśnie dlatego wydało mi się, że przebijam go wzrokiem, a za jego plecami widzę czyste niebo.

– Wiesz co, Lionel – odezwał się – w świetle prawa dzieci wolno zatrudniać, dopiero kiedy wyrosną z pieluch.

Uśmiechnął się do mnie kątem ust na znak, że mam nie brać tego do siebie, i wyszedł.

Może zawinił stres po pierwszej półgodzinie obsługiwania gości w restauracji, a może brak snu. W zasadzie nie miałam powodu, żeby się rozpłakać, ale poczułam pod powiekami palące łzy. Za wszelką cenę starając się ich nie pokazać Doris i Marveli, poszłam sprzątnąć ze stołu, przy którym jadł Nicholas. Zostawił dziesięć centów napiwku. Marne grosze. Niezbyt obiecujący początek kariery zawodowej. Opadłam na ławę w boksie, pocierając skronie. Nie rozpłaczę się, oznajmiłam sobie, a uniósłszy głowę, zobaczyłam, jak Lionel wiesza nad kasą mój rysunek. Zebrawszy wszystkie siły, wstałam z popękanego siedzenia, chowając napiwek do kieszeni. W uszach zabrzmiał mi śpiewny irlandzki akcent mojego ojca, kilka słów, które słyszałam od niego setki razy: „Jeden marny grosz może zmienić całe życie”.

Tydzień po najgorszym dniu w moim krótkim, nastoletnim życiu uciekłam z domu. Chyba od dawna było dla mnie jasne, że wkrótce odejdę; czekałam tylko, aż skończy się semestr.

Właściwie to nie wiem, czemu w ogóle zawracałam sobie głowę szkołą, skoro i tak kiepsko mi szło – przez ostatnie trzy miesiące czułam się tak fatalnie, że nie było mowy, żeby się na czymkolwiek skupić, aż wreszcie wszystkie nieobecności zaczęły się odbijać na moich ocenach. Prawdopodobnie chciałam sobie udowodnić, że dam radę skończyć szkołę średnią, jeśli tylko będę chciała. I skończyłam ją, chociaż mało brakowało, bo miałam dwa mierne, z fizyki i z religii. Kiedy ojciec Draher, dyrektor naszej szkoły, liceum imienia papieża Piusa, poprosił moją klasę o powstanie, wstałam razem z innymi, a potem zgodnie z tradycją przełożyłam frędzel u biretu z prawej strony na lewą i ucałowałam siostry Altheę i Mary Margaretę, mówiąc im, że owszem, idę do szkoły plastycznej.

W sumie nie było to zbyt dalekie od prawdy, bo w RISD, czyli Szkole Wzornictwa stanu Rhode Island, przyjęli mnie na podstawie świadectwa z przedostatniej klasy, czyli z okresu, kiedy jeszcze miałam normalne życie. Byłam pewna, że tato zapłacił już za jesienny semestr; pisząc do niego pożegnalny list, zastanawiałam się, czy uda mu się odzyskać pieniądze.

Mój ojciec jest wynalazcą. Zajmuje się tym od wielu lat i miał już całą masę pomysłów, ale pech chciał, że zawsze ktoś musiał go uprzedzić. Na przykład kiedyś wymyślił spinkę do krawata z rozwijaną plastikową osłonką mającą chronić tkaninę przed zabrudzeniem podczas biznesowych posiłków. Wymyślił dla niej nazwę „spinkosłonka” i był pewien, że znalazł klucz do sukcesu, ale okazało się, że podobny wynalazek czeka już na przyznanie patentu. To samo było z niezaparowującym lustrem, niezatapialnym brelokiem do kluczy, smoczkiem do podawania dzieciom lekarstw w płynie. Kiedy myślę o swoim tacie, przypomina mi się Alicja w Krainie Czarów i Biały Królik, który zawsze wyprzedzał ją o krok.

Tato urodził się w Irlandii i przez większą część życia uciekał przed piętnem Irlandczyka w Ameryce. Nie wstydził się bynajmniej swojego pochodzenia, przeciwnie, była to jego duma i chluba; wstydził się tylko tego, że jest imigrantem. W wieku osiemnastu lat przeprowadził się z Bridgeport, irlandzkiej dzielnicy Chicago, w okolice Taylor Street, zamieszkane w głównej części przez Włochów. Nigdy nie pił alkoholu. Przez jakiś czas usiłował przyswoić sobie akcent ze środkowego zachodu Stanów, ale ostatecznie zrezygnował. Nie uznawał natomiast podobnych zmian w kwestii religii. Wiary się nie wybiera – to była jego dewiza, a wierzył z iście kaznodziejską żarliwością, jakby duchowość była czymś, co ma się we krwi, a nie w mózgu. Nie raz i nie dwa zastanawiałam się, czy gdyby nie poznał mamy, to nie zostałby przypadkiem księdzem.

Mój ojciec zawsze był święcie przekonany, że w Ameryce bawi tylko tymczasowo i w końcu wróci do Irlandii, chociaż nigdy się nie dowiedziałyśmy, jak długo właściwie zamierza tutaj mieszkać. Jego rodzice sprowadzili się do Chicago, kiedy miał zaledwie pięć lat, ale chociaż wychował się w mieście, w głębi serca pozostał wiejskim chłopcem z irlandzkiego hrabstwa Donegal. Odkąd tylko pamiętam, miałam wątpliwości, co go bardziej ukształtowało: wspomnienia czy wyobraźnia, ale kiedy opowiadał mi baśnie, zapominałam o wszystkim. Gdy mama od nas odeszła, jeszcze w tym samym roku, zaczął uczyć mnie czytać z prostych elementarzy opartych na mitologii celtyckiej. Dla innych dzieci byli Bert i Ernie, Dick i Jane, a ja tymczasem poznawałam przygody Cuchulainna, sławnego herosa z irlandzkich legend. Czytałam o świętym Patryku, który wygnał węże z Zielonej Wyspy, o Donnie, bogu umarłych, który wskazuje duszom drogę do podziemnej krainy cieni, o bazyliszku; nocą chowałam się głęboko pod kołdrę przed jego stęchłym, zabójczym oddechem.

Tato najbardziej lubił legendę o Oisinie, synu Finna Mac Coola, legendarnym wojowniku i poecie. Oisin zakochał się w złotowłosej Niamh, córce morskiego boga. Razem żyli szczęśliwie przez jakiś czas na cudownej wyspie daleko na oceanie, ale on wciąż powracał myślami do rodzinnej krainy. „Bo Irlandię ma się we krwi”, mawiał mój ojciec. Kiedy Oisin zwierzył się żonie, że pragnie wrócić, ta ofiarowała mu czarodziejskiego rumaka, ale ostrzegła, że nie może zsiąść z siodła, bo na świecie upłynęło już trzysta lat. Stało się jednak inaczej: Oisin spadł z konia i zamienił się w sędziwego starca. Lecz mimo to święty Patryk powitał go na irlandzkiej ziemi; tato mówił, że i my możemy na to liczyć, wszyscy troje – a kiedy została nas tylko dwójka, bynajmniej nie zmienił tego przekonania.

Aby moje życie utrzymało się w równowadze po odejściu mamy, tato starał się wychować mnie najlepiej jak potrafił. To oznaczało, że pójdę do szkoły parafialnej, co sobota będę przystępować do spowiedzi, a nad moim łóżkiem zawiśnie obrazek ukrzyżowanego Jezusa, jak amulet. Tato nie widział w nauce katolickiej żadnych sprzeczności. Ojciec Draher uczył nas miłości bliźniego, ale jednocześnie ostrzegał, że nie wolno ufać Żydom. Siostra Evangeline prawiła nam kazania o myślach nieczystych, a i tak wszyscy wiedzieli, że przed wstąpieniem do zakonu przez piętnaście lat była kochanką żonatego mężczyzny. A poza tym mieliśmy do dyspozycji spowiedź, co oznaczało, że można robić, co się podoba, a potem odmówić kilka zdrowasiek, parę „Ojcze nasz” i mieć wszystko z głowy. Przez jakiś czas w to wierzyłam, ale w końcu przekonałam się na własnej skórze: duszę można okaleczyć tak, że nikt i nic nie usunie z niej śladów.

Moim ulubionym miejscem w całym Chicago był warsztat taty, pachnący kurzem, wiórami i klejem do modeli samolotów. Znajdowałam w nim różne skarby: stare młynki do kawy, zardzewiałe zawiasy, fioletowe hula-hoop. Wieczorami, a czasem też w sobotę po południu, jeżeli akurat padał deszcz, tato zaszywał się w piwnicy i pracował aż do zmierzchu. Musiałam go stamtąd wyciągać, żeby coś zjadł; czułam się wtedy tak, jakby to on był moim dzieckiem, a nie odwrotnie. Później sama schodziłam na dół i odrabiałam lekcje na zielonej, pachnącej stęchlizną kanapie, gdy on tymczasem siedział nad jakimś nowym wynalazkiem.

W warsztacie tato zmieniał się w innego człowieka. Jego ruchy nabierały prawdziwie kociej gracji; potrafił, jak magik, nagle wyciągnąć nie wiadomo skąd część jakiejś maszyny albo kółko zębate i zrobić z niego śliczny drobiazg – coś z niczego. Nieczęsto wspominał mamę, ale kiedy już o niej mówił, to tylko tam, w warsztacie. Czasami widywałam, jak wlepia wzrok w najbliższe okienko, maleńki prostokąt popękanego szkła; w tym świetle jego twarz wyglądała na znacznie, znacznie starszą, a ja musiałam przerwać to, co akurat robiłam, i dokładnie policzyć lata, żeby przypomnieć sobie, ile czasu tak naprawdę upłynęło.

Ojciec nigdy nie powiedział mi wprost: „Wiem, co zrobiłaś”. On po prostu przestał się do mnie odzywać. Po tym poznałam, że wie o wszystkim. Kręcił się, był niespokojny i nie mógł się doczekać, aż wyjadę na studia. Miałam kiedyś koleżankę na WF-ie, która mówiła, że z seksem to jest tak, że jak już to zrobisz, każdy się domyśli. Czyżby tak samo było z aborcją? Czy miałam wszystko wypisane na twarzy, a tato tylko to odczytał?

Gdy się już stało, odczekałam tydzień, do końca szkoły, mając nadzieję, że na wręczeniu dyplomów uda nam się znaleźć jakąś nić porozumienia. Widziałam jednak, że tato męczył się na ceremonii; nawet mi nie pogratulował. Przez cały dzień chował się po kątach, jakby nie mógł sobie znaleźć miejsca i czuł się źle we własnej skórze. O jedenastej obejrzeliśmy wiadomości. Gwoździem programu był reportaż o matce, która znęcała się nad swoim trzymiesięcznym dzieckiem, bijąc je konserwą z łososiem. Zabrali ją do szpitala psychiatrycznego, a jej mąż powtarzał dziennikarzom, że powinien był to przewidzieć.

Po wiadomościach tato podszedł do swojego starego biurka z drewna czereśniowego i wyciągnął z najwyższej szuflady pudełko obite niebieskim aksamitem.

– Myślałam, że już o tym zapomniałeś – uśmiechnęłam się.

Potrząsnął przecząco głową i podał mi je. Patrzył uważnie, jak wodzę palcami po gładkim wieczku, spodziewając się znaleźć w środku perły lub szmaragdy. Tymczasem był tam różaniec o paciorkach przepięknie wyrzeźbionych z drewna palisandrowego.

– Pomyślałem – szepnął – że może ci się to przydać.

Tego samego wieczoru spakowałam swoje rzeczy, powtarzając sobie, że robię to wszystko z miłości do niego, że nie chcę, aby musiał przez całe życie zmagać się z ciężarem moich grzechów. Zabrałam same praktyczne ciuchy, a na drogę ubrałam się w szkolny mundurek; uznałam, że w czymś takim nie będę się rzucać w oczy. Zasadniczo nie można było powiedzieć, że uciekłam z domu. Skończyłam osiemnaście lat. Mogłam robić, co mi się podoba.

Ostatnie trzy godziny w rodzinnym domu przesiedziałam na dole, w warsztacie taty, przepisując różnymi słowami list pożegnalny do niego. Przede mną leżało jego najnowsze dzieło: kartka urodzinowa, która po otworzeniu grała melodyjkę, a kiedy nacisnęło się ją w rogu, nadmuchiwała się sama i już był z niej balon. Tato mówił, że naprawdę trafił tym produktem w rynek. Miał tylko problem z muzyką: nie wiedział, co się stanie z mikroczipem, kiedy balon wypełni się powietrzem.

– Moim zdaniem – powiedział mi nie dalej niż dzień wcześniej – kiedy już coś się ma, to to coś nie powinno się zmieniać w coś innego.

Ostatecznie napisałam krótko: Kocham Cię. Przepraszam. Dam sobie radę. Kiedy jednak przebiegłam wzrokiem tych kilka słów, zaczęłam się zastanawiać, czy mają one w ogóle jakiś sens. Za co właściwie chciałam go przeprosić? Za to, że go kocham, czy za to, że dam sobie radę? W końcu rzuciłam długopis i nic nie napisałam, tłumacząc sobie, że takie zachowanie jest odpowiedzialne. Wiedziałam zresztą, że kiedyś dam mu znać, dokąd trafiłam i co się ze mną dzieje. Następnego dnia zaniosłam różaniec do lombardu. Za połowę uzyskanych w ten sposób pieniędzy kupiłam bilet na autobus, który miał mnie wywieźć jak najdalej z Chicago. Wmówiłam sobie, choć kosztowało to wiele wysiłku, że absolutnie nic mnie w tym mieście nie trzyma.

W drodze wymyślałam sobie fałszywe nazwiska i przedstawiałam się nimi każdemu, kto pytał. Podczas postoju w Ohio zdecydowałam się wysiąść w Massachusetts, w mieście Cambridge. Dlaczego? Bo znajdowało się całkiem blisko Rhode

Island i wydawało się bardziej anonimowe niż Boston, a poza tym sama jego nazwa budziła miłe skojarzenia – ciemne angielskie swetry, studenci świeżo po dyplomie i dużo innych miłych rzeczy. Postanowiłam, że zostanę tam tak długo, dopóki nie zarobię na naukę w szkole wzornictwa RISD. Nie zamierzałam wyrzekać się swoich marzeń tylko dlatego, że los rzucił mi kolejną kłodę pod nogi. Potem zasnęłam i przyśniła mi się Maryja. Nie mogłam zrozumieć, skąd wiedziała, że powinna zaufać Duchowi Świętemu, a po przebudzeniu usłyszałam grające skrzypce i wydawało mi się, że to głos anioła.

Do taty zadzwoniłam z automatu w przejściu podziemnym na dworcu autobusowym Brattle Square. Poprosiłam o połączenie na koszt rozmówcy. Nieopodal, na niskiej ławeczce, łysa staruszka robiła coś na drutach, a obok siedziała wiolonczelistka z włosami zaplecionymi w szeregi cienkich warkoczyków przetykanych srebrnymi nitkami. Zawiesiłam wzrok na przeciwległej ścianie, usiłując odcyfrować napis nasmarowany grubymi, serdelkowatymi literami, ale nie zdążyłam, bo przyszło połączenie.

– Posłuchaj mnie – powiedziałam, nie dając tacie nawet odetchnąć. – Już nigdy nie wrócę.

Spodziewałam się sprzeciwu, walki, nawet płaczliwego wyznania, że od dwóch dni szuka mnie po całym Chicago, odchodząc od zmysłów z rozpaczy. Ale on tylko cicho gwizdnął.

– Nigdy nie mów nigdy, maleńka – powiedział. – Przed tym, co było, nie da się uciec.

Ścisnęłam w dłoni słuchawkę, tak mocno, że aż pobielały mi kostki. Mój ojciec, jedyny znany mi człowiek, którego obchodziło, co się ze mną stanie – jakoś nie martwił się o mnie za bardzo. Rozczarowałam go, jasne, ale to chyba nie przekreśliło osiemnastu lat wspólnego życia? Zdobyłam się na odwagę, żeby uciec z domu, między innymi dlatego, że w głębi serca miałam tę pewność: tato zawsze będzie na mnie czekał, nigdy nie będę tak naprawdę sama.

Aż się wzdrygnęłam; czyżbym jego też źle oceniła? Nagle zabrakło mi słów.

– Możesz mi powiedzieć, dokąd pojechałaś? – zapytał spokojnym głosem. – Wiem, że dotarłaś na dworzec autobusowy, ale o dalszych twoich krokach mam mętne pojęcie.

– Skąd o tym wiesz? – wykrztusiłam.

Tato roześmiał się, a jego śmiech otulił mnie od stóp do głów. Wydaje mi się, że ten dźwięk był moim pierwszym wspomnieniem.

– Kocham cię – odpowiedział. – Myślałaś, że się nie domyślę?

– Jestem w Massachusetts. – Z każdą chwilą robiło mi się raźniej. – Ale nic więcej ci nie powiem. – Wiolonczelistka wzięła w palce smyczek i pociągnęła nim po strunach. – Nie wiem, jak to będzie ze szkołą.

Tato westchnął.

– To nie jest powód, żeby uciekać z domu – mruknął. – Trzeba było przyjść z tym do mnie. Zawsze można… – Resztę zdania zagłuszył przejeżdżający autobus. Byłam z tego zadowolona. Wolałam nie przyznawać się samej sobie, że wcale nie chcę usłyszeć, co ma do powiedzenia.

– .Paige? – dotarła do mnie końcówka pytania, które zadał.

– Tato – odpowiedziałam – dzwoniłeś na policję? Czy ktoś o tym wie?

– Nikomu nie mówiłem ani słowa – uspokoił mnie. – Zastanawiałem się nad tym, ale wydawało mi się, że w każdej chwili mogę zobaczyć cię w drzwiach. Miałem taką nadzieję. – Jego głos brzmiał głucho, bezdźwięcznie. – Jeśli mam być szczery, to nie chciałem wierzyć, że naprawdę wyjedziesz.

– To nie twoj a wina – j ęknęłam błagalnym tonem. – Musisz o tym wiedzieć.

– To jest moja wina, Paige. W przeciwnym razie nie przyszłoby ci nawet do głowy, żeby uciekać z domu.

Nie, chciałam mu powiedzieć, to nieprawda. Przez tyle lat powtarzałeś mi: to nie twoja wina, że mama nas zostawiła, więc teraz to też nie może być prawda. Nie może być, bo tylko z tobą było mi żal się rozstać. Słowa więzły w gardle, zalane łzami cieknącymi po policzkach.

– Może kiedyś wrócę – chlipnęłam, ocierając nos rękawem.

Tato stuknął palcem w słuchawkę, tak jak kiedyś, gdy byłam jeszcze bardzo mała, a on wyjeżdżał sprzedawać swoje wynalazki, tak daleko, że nie było go całą noc. Dzwonił wtedy do domu i przesyłał mi przez telefon cichutkie „cmok”. „Słyszysz?”, pytał szeptem. „To był buziaczek prosto do twojego serduszka”.

W ciemnym tunelu prowadzącym na dworzec zamajaczył autobus nadjeżdżający nie wiadomo skąd.

– Martwiłem się o ciebie tak, że prawie oszalałem – przyznał się tato.

Patrzyłam, jak koła autobusu pozostawiają brudne ślady na dworcowej jezdni z cegieł ułożonych w jodełkę, myśląc o skomplikowanych machinach rodem z kreskówek, które tato budował dla mojej rozrywki: woda z kranu leci do rynny i obraca wiatraczek, który porusza łopatkę, a ta z kolei pociąga za linkę na bloczku, otwierając pudełko z płatkami – i dzięki temu do mojej miseczki leci porcja cheerios. Miałam ojca, który ze wszystkiego umiał zrobić najlepszy pożytek.

– Nie martw się o mnie – powiedziałam pewnym głosem. – Koniec końców, jestem twoją córką.

– Racja – przytaknął – ale okazuje się, że masz też coś po mamie.

Po dwóch tygodniach pracy zdobyłam zaufanie Lionela, który zaczął mi powierzać zamykanie lokalu na noc. Kiedy mieliśmy nieduży ruch, na przykład około piętnastej, sadzał mnie na stołku przy barze i prosił, żebym rysowała portrety. Na pierwszy ogień poszli oczywiście ludzie z pracy, czyli Marvela, Doris i Leroy, a potem narysowałam prezydenta, burmistrza i Marilyn Monroe. Czasami wychodziły mi na tych rysunkach różne niezrozumiałe rzeczy. Na przykład w oczach

Marveli odbijał się mężczyzna siny z namiętności, pożerany przez żywe fale. W krętych liniach, z których uplotłam szyję Doris, czaiły się setki kotów; każdy kolejny coraz bardziej przypominał człowieka, aż wreszcie ostatni z nich miał jej własną twarz. Na pulchnym ramieniu Marilyn Monroe nie umieściłam parady jej kochanków maszerujących po brzoskwiniowej skórze; rozciągał się tam pagórkowaty polny krajobraz, szumiała pszenica i błyszczały smutne, szkliste ślepka psiaka rasy beagle. Nasi goście czasami zauważali te szczegóły, a czasami nie – każdy z nich był nieznaczny i subtelny – ale nie przestawałam rysować, a Lionel wieszał każdy ukończony portret na ścianie nad kasą. W końcu nazbierało się ich tyle, że obiegły rzędem pół sali, a każdy kolejny umacniał mnie odrobinę w przekonaniu, że naprawdę znalazłam tutaj swoje miejsce.

Spałam u Doris, na kanapie, korzystając z jej współczucia. Powiedziałam jej, że ojczym się do mnie dobierał, więc kiedy tylko skończyłam osiemnaście lat, zabrałam wszystkie pieniądze zarobione na pilnowaniu dzieci i uciekłam z domu. Podobała mi się ta historyjka, bo była niemal w połowie prawdziwa: autentycznie miałam skończone osiemnaście lat i naprawdę uciekłam z domu. A poza tym nie miałam nic przeciwko odrobinie współczucia; brałam wtedy wszystko, co tylko mogłam dostać.

To Doris wpadła na pomysł, żeby proponować klientom coś w rodzaju specjalności lokalu: portret do sandwicza klubowego za dwa dolce ekstra.

– Da sobie dziewczyna radę – powiedziała, przyglądając się, jak kędzierzawię włosy Barbrze Streisand. – A każdy ziutek będzie mógł się poczuć jak gwiazda.

Zrobiło mi się trochę dziwnie i poczułam się jak małpa w cyrku, ale kiedy napisaliśmy o portretach w karcie dań, okazało się, że zainteresowanie jest ogromne, a poza tym za rysowanie dostawałam większe napiwki niż za obsługę stolików. Pierwszego dnia obskoczyłam większość stałych klientów, a Lionel wymyślił, że za te portrety nie weźmiemy pieniędzy i powiesimy je obok innych moich rysunków, dla reklamy. Jeśli mam być szczera, to rzadko kiedy któryś z naszych gości tak naprawdę musiał mi pozować. Zawsze uważnie każdego obserwowałam, rejestrując jego życie w ogólnych zarysach, a potem w wolnej chwili wypełniałam te zarysy, odwołując się do wyobraźni.

Na przykład Rose, blondynka, która przychodziła na lunch co piątek po wizycie u fryzjera. Nosiła drogie kostiumy z płótna lnianego, klasyczne, eleganckie buty, a na palcu – obrączkę z brylantem. Miała portfel od Gucciego, a w nim banknoty zawsze ułożone nominałami: dolar, pięć, dziesięć, dwadzieścia. Kiedyś przyprowadziła ze sobą jakiegoś łysiejącego faceta, który mówił po włosku i przez cały posiłek trzymał ją mocno za rękę. Wmówiłam sobie, że to jej kochanek, bo poza tym jednym szczegółem jej życie było bez żadnej skazy, jak z obrazka.

Inny gość, Marco, niewidomy student Szkoły Administracji Publicznej imienia Kennedy’ego, zawsze, nawet w najgorętsze lipcowe dni, chodził w długim czarnym płaszczu. Nosił bandanę na wygolonej na łyso głowie i bawił się z nami w zgadywanki. „Jaki kolor masz na myśli?”, pytał. „Daj mi jedną wskazówkę”. A kiedy rzucałam, na przykład, „McCarthy”, on śmiał się i mówił: „Czerwony”. Zjawiał się późnym wieczorem i palił papierosa za papierosem, a dym zawisał szarą chmurą pod sufitem, niczym sztuczne niebo.

Najuważniej jednak obserwowałam Nicholasa. Jego imię znałam tylko dzięki Lionelowi. Studiował medycynę, co zdaniem mojego szefa wyjaśniało, dlaczego przychodzi o dziwnych porach i zawsze ma taki mętlik w głowie. Przyglądałam mu się zupełnie z bliska, bo nawet kiedy niczego nie czytał, wydawało mi się, że w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. Próbowałam rozgryźć, dlaczego jego osoba jest tak dezorientująca, i po dokładnie dwóch tygodniach pracy w „Mercy” znalazłam odpowiedź: on tam po prostu nie pasował. Jego sylwetka odcinała się jasnym blaskiem od oparcia pokrytego popękanym winylem w kolorze żurawiny. Wszystkie kelnerki miał pod pantoflem: kiedy chciał pić, unosił tylko szklankę, kiedy chciał zapłacić, machał rachunkiem – a mimo to nikt nie zarzucał mu lekceważenia. Badałam go z fascynacją godną naukowca, a jeśli fantazjowałam na jego temat, to tylko nocą, na kanapie u Doris. Patrzyłam na jego spokojne, pewne dłonie, zaglądałam w jego szczere oczy i zastanawiałam się, co mnie właściwie tak w nim pociąga.

Wiedziałam, jeszcze z Chicago, jak to jest się zakochać i znałam konsekwencje zakochania. Po tym wszystkim, co przeżyłam z Jakiem, nie zamierzałam po raz kolejny stracić głowy dla faceta – być może nawet do końca życia. To, że w wieku osiemnastu lat coś się we mnie popsuło, i to raczej na dobre, wcale nie wydawało mi się dziwne. Przypuszczam, że to właśnie dlatego, obserwując Nicholasa, nigdy nawet nie pomyślałam o tym, żeby go narysować. Moje malarskie oko nie zarejestrowało elementów jego wizerunku: symetrii w zarysie kwadratowej szczęki czy też promieni słońca przesianych przez jego włosy, odpychających subtelniejsze odcienie czerni.

Przyglądałam mu się tego wieczoru, kiedy po raz pierwszy urządziliśmy „rysowanie do rosołu”. Tę nazwę wymyślił Lionel i uparł się, że tak ma zostać. Doris pracowała razem ze mną od obiadowego szczytu, ale zwolniła się wcześniej, więc byłam sama, a kiedy zjawił się Nicholas, napełniałam akurat solniczki. Była już dwudziesta trzecia, za chwilę mieliśmy zamykać, a on usiadł przy jednym z moich stolików. I nagle mnie olśniło; wiedziałam już, co jest nie tak z tym człowiekiem. Przypomniało mi się, jak kiedyś w liceum siostra Agnes czekała, postukując linijką w zakurzoną tablicę, aż ułożę zdanie ze słowem, którego nie znałam: „majestatyczny”. Milczałam, przestępując tylko z nogi na nogę, a cała paczka najfajniejszych dziewczyn w klasie rżała ze śmiechu. Nie mogłam wymyślić żadnego zdania, a siostra znów ochrzaniła mnie za bazgranie po marginesach w zeszycie, chociaż zupełnie nie o to chodziło. A teraz, gdy spojrzałam na Nicholasa, zauważając, jak trzyma łyżkę i jak pochyla głowę, zrozumiałam, że „majestatyczny”, wbrew temu, czego mnie nauczono, to wcale nie znaczy „dostojny” ani „szlachetny”. Majestatyczna osoba obraca się w świecie z niezrównaną swobodą; ma się wrażenie, że wszystko robi od niechcenia. Nicholas był majestatyczny, miał to coś, czego ja nie miałam, coś, co od tamtej chwili utkwiło mi w pamięci już na zawsze.

To było dla mnie natchnieniem: podbiegłam do baru i zaczęłam rysować jego portret. Rysy twarzy wyszły mi idealnie, ale oprócz nich udało mi się też uchwycić jego luz i rytm. Skończyłam, kiedy sięgał do kieszeni, szukając drobnych na napiwek, i cofnęłam się o krok, chcąc ogarnąć wzrokiem cały obrazek. Człowiek, którego na nim zobaczyłam, był piękny; możliwe, że jeszcze nigdy w życiu nie widziałam nikogo tak pięknego. To był ktoś, kogo pokazuje się palcami, o kim plotkuje się szeptem. Po prostym konturze brwi, wysokim czole, mocno zarysowanym podbródku widać było na pierwszy rzut oka, że ten człowiek jest urodzonym przywódcą.

Lionel i Leroy wyszli z zaplecza do sali. Każdy z nich niósł resztki jedzenia; zabierali je do domu, dla dzieci.

– Wiesz, co robić. – Lionel machnął do mnie, przeciskając się przez drzwi. – Na razie, Nick! – zawołał jeszcze przez ramię.

– Nicholas – poprawił go, bardzo cicho, niemal szeptem.

– Mówiłeś coś? – Stanęłam za nim, wciąż ściskając w dłoniach swój rysunek.

– Nicholas – powtórzył, odchrząknąwszy. – Nie lubię, jak mówi się do mnie „Nick”.

– Aha. – Kiwnęłam głową. – Podać coś jeszcze?

Nicholas rozejrzał się dookoła, jakby dopiero zauważył, że jest ostatnim klientem, a słońce już dawno zaszło.

– Pewnie chcesz zamknąć – rzucił domyślnie, układając wygodnie nogę na siedzeniu i uśmiechając się kącikami ust. – A w ogóle – dodał – to ile ty masz lat?

– Tyle, że wystarczy – odcięłam się, podchodząc, żeby zabrać jego talerz. Kiedy pochyliłam się nad blatem, wciąż ściskając w dłoni menu, na którym był narysowany jego portret, chwycił mnie za nadgarstek.

– O, to ja. – Uniósł brwi, zdziwiony. – Daj obejrzeć.

Próbowałam się wyrwać. Nie wstydziłam się pokazać mu, co narysowałam, ale paraliżowało mnie dotknięcie jego palców zaciśniętych na moim przegubie. Czułam, jak krew pulsuje w opuszce jego kciuka, czułam każdą listewkę skóry w rysunku linii papilarnych.

To, jak mnie dotykał, powiedziało mi, że jakiś szczegół na moim portrecie poruszył w nim znajomą, czułą strunę. Zerknęłam na kartkę, chcąc sprawdzić, co tym razem nawyprawiałam. Po jednej stronie obrazka umieściłam wielowiekowy poczet królów w wysokich, wysadzanych klejnotami koronach i długich, ciągnących się bez końca gronostajowych płaszczach. Po drugiej rosło sękate drzewo obsypane pąkami. Na jego najwyższej gałęzi siedział szczupły chłopiec, trzymając w dłoni słońce.

– Niezła jesteś – powiedział Nicholas i skinął głową w kierunku siedzenia naprzeciwko. – Skoro nie czekają na ciebie klienci – uśmiechnął się – to może usiądziesz ze mną?

Z rozmowy dowiedziałam się, że jest na trzecim roku medycyny, ma najlepsze wyniki z całej swojej grupy, a teraz zalicza po kolei bloki, czyli zajęcia na różnych oddziałach. Zamierzał zostać kardiochirurgiem. Sypiał tylko cztery godziny; przez resztę doby siedział w szpitalu albo się uczył. Jego zdaniem wyglądałam na piętnaście lat i ani dnia więcej.

W ramach rewanżu powiedziałam mu prawdę o sobie: jestem z Chicago, chodziłam do liceum parafialnego i wybierałam się do szkoły wzornictwa, ale uciekłam z domu i tyle było tej nauki. Więcej na ten temat nie mówiłam, a on się nie dopytywał. Potem opowiedziałam o tym, jak nocowałam na stacji metra, gdzie co rano budził mnie ryk pociągów. Pochwaliłam się, że umiem przynieść na ramieniu cztery filiżanki kawy, razem ze spodeczkami, i powiedzieć „kocham cię” w dziesięciu językach. Udowodniłam to zresztą zaraz trzema słowami z języka suahili: Mimi notenka kudenko. Zwierzyłam mu się również, że w zasadzie nie znam własnej matki – a tego nie wiedzieli o mnie nawet najbliżsi przyjaciele. Nie przyznałam się jednak do aborcji.

Kiedy Nicholas wstał od stolika, chcąc wyjść, było już dobrze po pierwszej w nocy. Wziąwszy w palce portret, który narysowałam, rzucił go delikatnie na kontuar.

– Będzie tutaj wisiał? – zapytał, wskazując długi rząd rysunków powyżej.

– Jeśli chcesz – zgodziłam się, wyjmując czarny flamaster i przyglądając się wizerunkowi mojego rozmówcy. „Na to właśnie czekałaś”, przemknęło mi przez głowę.

– Nicholas – powiedziałam cicho, wypisując jego imię na górze kartki.

– Nicholas – powtórzył jak echo i zawtórował mi śmiechem, obejmując ramieniem; przez chwilę staliśmy tak zetknięci, a potem on odsunął się ode mnie, ale jego dłoń została na mojej szyi.

– Wiesz, że jak naciśniesz mocno w tym miejscu – odezwał się, dotykając kciukiem skóry – to człowiek zemdleje?

I pochylił się ku mnie, muskając wargami miejsce, gdzie przed chwilą spoczywał jego kciuk. Ten pocałunek był tak lekki, że równie dobrze mogło mi się tylko wydawać. Nie zauważyłam, kiedy wyszedł – dał mi o tym znać dopiero dźwięk dzwoneczków obijających się o zaparowaną szybę. Stałam w miejscu, rozedrgana, i zmagałam się w myślach z pytaniem: dlaczego pozwalam, żeby historia powtórzyła się na nowo?

ROZDZIAŁ 2NICHOLAS

Nicholas Prescott urodził się cudem. Po dziesięciu latach starań o dziecko jego rodzice nareszcie doczekali się syna. Nicholas nigdy jakoś nie zauważył, że są nieco starsi od rodziców większości jego kolegów ze szkoły. Robert i Astrid Prescott, chcąc najwidoczniej zrekompensować sobie to, że nie mieli więcej dzieci, spełniali każdą jego zachciankę. Wkrótce chłopiec nie musiał nawet mówić, czego by chciał, bo rodzice sami się domyślali, co powinien mieć sześcio-, dwunasto – czy też dwudziestolatek, i dostarczali mu to natychmiast. Nicholas dorastał w świecie, gdzie bilety na mecze Boston Celtics, czekoladowy labrador czystej krwi (wabił się Łowca) i praktycznie zapewnione miejsce w Exeter i na Harvardzie były czymś najnormalniejszym pod słońcem. Prawdę powiedziawszy, dopiero na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie Harvarda zaczął zauważać, że jego doświadczenia życiowe znacznie odbiegają od normy. Inny młody człowiek na jego miejscu mógłby skorzystać z okazji i wybrać się do Trzeciego Świata albo wstąpić do Korpusu Pokoju, ale on był daleki od takich pomysłów. Nie, nie był obojętny ani bezduszny, po prostu przyzwyczaił się spełniać określoną funkcję w życiu. Nicholas Prescott zawsze dostawał wszystko na tacy od swoich rodziców, a w zamian za to spełniał ich oczekiwania i był wzorowym, przykładnym synem.

Już w pierwszej klasie został prymusem. Odkąd skończył szesnaście lat i odkrył, że podoba się płci przeciwnej, miał wiele dziewczyn, pięknych arystokratek z ekskluzywnego żeńskiego Wellesley College pod Bostonem. Umiał być czarujący i zdobywać wpływy. Już jako siedmioletni chłopczyk informował wszystkich, że pójdzie w ślady ojca i zostanie lekarzem, a zatem studia medyczne były w zasadzie samospełniającą się przepowiednią. Ukończył Harvard w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku, lecz zamiast pójść od razu na medycynę, wybrał się najpierw w podróż po Europie, która upłynęła pod znakiem romansów z drobnokościstymi paryżankami palącymi papierosy z dodatkiem mięty. Po powrocie do domu za namową swojego dawnego trenera z college’u przyjął miejsce w drużynie wioślarskiej biorącej udział w eliminacjach olimpijskich i razem z garstką podobnych sobie, pełnych nadziei młodych sportowców stanął do biegu na Lake Carnegie, sztucznym jeziorze służącym uniwersytetowi w Princeton. Miał siódme miejsce w ośmioosobowej osadzie reprezentującej Stany Zjednoczone. Była to niedziela; jego rodzice zaprosili znajomych na brunch i popijając Krwawą Mary, oglądali w telewizji, jak ich syn zdobywa srebrny medal.

Tak więc fakt, że Nicholas Prescott w wieku lat dwudziestu ośmiu budził się często w środku nocy, rozdygotany i zlany potem, należało przypisać kombinacji wielu różnych czynników. Wyplątywał się z ramion Rachel, swojej dziewczyny (która również studiowała medycynę i była prawdopodobnie najinteligentniejszą osobą, jaką poznał w życiu), i stawał nago przed oknem wychodzącym na dziedziniec. Skąpany w błękitnawej poświacie okrągłego, pełnego księżyca, nasłuchiwał, jak na Harvard Square powoli cichnie ruch uliczny, i wyciągał przed siebie drżące dłonie, trzymając je w powietrzu tak długo, aż się uspokoiły. Dobrze wiedział, dlaczego dręczą go koszmary – nawet jeśli nie chciał przyznać się sam przed sobą, że to wie. Otóż Nicholas Prescott przez blisko trzydzieści lat jak ognia unikał wszelkiego niepowodzenia i teraz rozumiał, że jego dni są już policzone.

Nie wierzył w Boga – bo myślał jak naukowiec – ale miał przekonanie, że ktoś gdzieś uważnie śledzi pasmo jego sukcesów, i zdawał sobie sprawę z tego, że dobra passa nie może trwać wiecznie. Coraz częściej przypominał mu się kumpel z college’u, szczupły chłopak imieniem Ray, który dostał kiedyś tróję plus z angielskiego i skoczył z dachu harvardzkiej Biblioteki Widenera. Skręcił sobie kark. Jak to mawiał ojciec Nicholasa: „Jeden krótki moment może zmienić całe życie”.

Kilka razy w tygodniu Nicholas jeździł na drugi brzeg rzeki, do baru „Mercy” niedaleko ulicy Kennedy’ego. Lubił tam zaglądać, bo to miejsce dawało mu anonimowość. W „Mercy” nie brakowało studentów, ale zawsze byli to ludzie z mniej fascynujących kierunków niż medycyna: z filozofii, historii sztuki, anglistyki. Nie domyślał się nawet, że ktoś tam może go znać – aż do dnia, kiedy wielki Murzyn, właściciel, zwrócił się do niego po imieniu, a później w jego ślady poszła ta młoda, chuchrowata kelnerka, o której już od dobrych dwóch tygodni nie przestawał rozmyślać.

Jej się wydawało, że Nicholas nie zwraca na nią uwagi, ale kto przetrwał trzy lata na harvardzkiej akademii medycznej, musi mieć wyostrzony zmysł obserwacji. Starała się być dyskretna i we własnym przekonaniu pewnie była, ale on czuł jej palący wzrok na karku, pod kołnierzykiem koszuli i widział, jak umyślnie powoli nalewa mu wodę z dużego dzbanka. Zdążył już dawno przywyknąć do tego, że kobiety się za nim oglądają, więc nie powinno go to ruszać, ale to było jeszcze dziecko. Nie wierzył, że ma osiemnaście lat, tak jak mówiła. Nawet przyjmując, że wygląda młodo jak na swój wiek, nie dawał jej więcej niż piętnaście.

Nie była w jego typie: niska, kościste kolana i na domiar wszystkiego – ruda. Ale jej oczy, nawet bez makijażu, którego nie używała, były olbrzymie, błękitne. O nim kobiety zawsze mówiły: „Ma namiętne spojrzenie”. Teraz uświadomił sobie, że to samo mógłby powiedzieć o tej młodziutkiej kelnerce.

Nicholas dobrze wiedział, że nie ma tego dnia czasu na wyprawę do „Mercy”, bo czeka na niego cała masa pracy, ale spóźnił się na obiad w szpitalu, więc pojechał i przez całą drogę nie przestawał myśleć o swoim ulubionym deserze: jabłku w cieście. Oraz o tej kelnerce. A także o tym, czy Rosita Gonzalez dotarła do domu cała i zdrowa. Około szesnastej na oddział ratunkowy, gdzie w tym miesiącu się uczył, trafiła młoda Latynoska, Rosita. Była cała we krwi, bo poroniła. Kiedy Nicholas zajrzał do jej karty, przeżył szok: dziewczyna miała trzynaście lat. Wykonał łyżeczkowanie macicy, a po zabiegu trzymał ją za rękę, dopóki tylko mógł, nasłuchując, jak powtarza szeptem: Mi hija, mi hija1.

A potem ta druga dziewczyna, ta kelnerka, narysowała jego portret – niesamowity portret. Zwykłą podobiznę mógłby zrobić pierwszy lepszy, ale jej udało się uchwycić coś innego: jego wielkopański sposób bycia i skrzywione ze zmęczenia wargi. Co zaś najważniejsze, w oczach na portrecie lśnił, jak prawdziwy, jego własny strach. No i ten chłopiec, w samym rogu… Ciarki przebiegły mu po plecach. Przecież nie mogła wiedzieć, że kiedy był dzieckiem, wspinał się na drzewa rosnące za domem, żeby złowić słońce – i zawsze wierzył, że mu się to uda.

Nie mógł oderwać wzroku od tego rysunku, choć zauważył, z jaką swobodą jego autorka przyjęła wyrazy uznania, i nagle uświadomił sobie, że nawet gdyby nie nazywał się Nicholas Prescott, gdyby pracował na popołudniową zmianę w sklepie z pączkami albo był śmieciarzem – to i tak ta dziewczyna prawdopodobnie umiałaby narysować mu portret, na którym pokazałoby się wyraźnie, że wie o nim więcej, niż sam byłby skłonny przypuszczać. Po raz pierwszy w życiu Nicholas spotkał osobę, która była zaskoczona tym, co w nim dostrzegła; która nie znała jego reputacji; której mógł sprawić radość czymkolwiek, co akurat miał pod ręką: papierkiem o wartości jednego dolara, a nawet zwykłym uśmiechem.

Przez jedno uderzenie serca wyobraził sobie, jak mogłoby wyglądać jego życie, gdyby urodził się innym człowiekiem. Jego ojciec wiedział, jak to jest, ale nigdy o tym nie rozmawiali, więc Nicholas był skazany na domysły i przypuszczenia. A gdyby, dajmy na to, przyszedł na świat gdzieś w dalekich południowych stanach i pracował w fabryce przy linii montażowej, a wieczorami wychodził na werandę, siadał na skrzypiącej huśtawce i patrzył, jak słońce zachodzi nad bagnistymi łąkami? Zaczął się zastanawiać, co czuje człowiek, który idzie ulicą i nie zwraca niczyjej uwagi. Nie było w tym jednak ani trochę próżności, bo naprawdę oddałby wszystko – swój fundusz powierniczy, przywileje, koneksje – aby choć na pięć minut o nim zapomniano. Sam nigdy nie potrafił się zapomnieć, nawet przy rodzicach, nawet przy Rachel. Kiedy się śmiał – to nigdy za głośno. Kiedy się uśmiechał – zawsze wiedział dokładnie, jaki efekt wywarł ten uśmiech na ludziach dookoła. Nawet w chwilach odprężenia, gdy zrzucał z nóg buty i wyciągał się na kanapie, nigdy nie mógł do końca pozbyć się rezerwy, jakby zaraz ktoś miał go zapytać, z jakiej racji pozwala sobie na wypoczynek. Usprawiedliwiał się, powtarzając sobie, że człowiek zawsze marzy o tym, co jest nieosiągalne, lecz mimo to chętnie spróbowałby, jak to jest: mieszkać w zwyczajnym, szeregowym domu, przesiadywać na połatanej kanapie i mieć dziewczynę, w której oczach odbija się cały świat. A ta dziewczyna kupowałaby mu białe koszule w tanich sklepach i kochałaby go za to, jaki jest, a nie za to, że nazywa się Nicholas Prescott.

Nie umiałby powiedzieć, dlaczego właściwie pocałował tę kelnerkę, wychodząc z restauracji. Jej skóra pachniała mlekiem i pudrem, jak u dziecka. Do siebie wrócił wiele godzin później. W jego łóżku, zawinięta w prześcieradło jak mumia, leżała Rachel. Rozebrał się i położył obok, oplatając ją rękami i nogami. Otulił dłonią jej pierś, a gdy w odpowiedzi zacisnęła palce na jego nadgarstku, on nadal myślał o tamtym pocałunku i zastanawiał się, czemu nie zapytał dziewczyny z baru o imię.

– Hej – przywitał się Nicholas, kiedy kelnerka otworzyła szeroko drzwi „Mercy” i zablokowała je kamieniem, a potem z wrodzonym wdziękiem odwróciła tabliczkę z napisem „Zamknięte”.

– Nie wiem, czy będziesz chciał wejść – powiedziała. – Klimatyzacja wysiadła. – I odgarnąwszy włosy z karku, zaczęła wachlować się dłonią, jakby dla demonstracji.

– Nie chcę – zgodził się. – Muszę jechać do szpitala. Tylko że nie wiem, jak masz na imię. – Postąpił o krok do przodu. – I chciałem się dowiedzieć.

– Paige – odparła cicho, wykręcając palce; najwidoczniej nie wiedziała, co zrobić z rękami. – Paige O’Toole.

– Paige – powtórzył Nicholas. – No tak.

Uśmiechnął się i wyszedł na ulicę. Na stacji metra próbował czytać „Globe”, ale wciąż gubił się w tekście, bo wiatr przeciągający podziemnym tunelem wyśpiewywał – tak mu się zdawało – jej imię.

Wieczorem, przy zamykaniu restauracji, Paige opowiedziała mu, jak to było z jej imieniem. Zaproponował je ojciec: dobre, tradycyjne, z rodzinnej Irlandii. Matka nie chciała o tym słyszeć: imię „Paige” czyta się tak samo jak page, a page to paź, giermek, boy hotelowy – jednym słowem czyjś służący. Takie imię dla córki to przekleństwo, skazanie na los chłopca na posyłki. Mąż jednak poradził jej przespać się z tym problemem i tak też zrobiła, a w nocy przyśniło jej się drugie, homonimiczne znaczenie słowa page: karta, stronica. Może jednak, mimo wszystko, takie imię mogło przynieść jej córce dobrą wróżbę, zapewnić życiowy start z cudownie czystym kontem, które będzie mogła wypełnić według własnego pomysłu. I tak właśnie ją ochrzczono.

A potem Paige zwierzyła się Nicholasowi, że rozmowa o tym, skąd się wzięło jej imię, to jedna z zaledwie siedmiu rozmów z matką, które pamięta w całości. Wtedy on, niewiele myśląc, wziął ją za rękę, posadził sobie na kolanach i przytulił, nasłuchując bicia jej serca uderzającego na przemian z jego sercem.

Rok wcześniej Nicholas podjął decyzję, że zrobi specjalizację z kardiochirurgii. Było to podczas zabiegu przeszczepu serca, który obserwował z galerii, z wysoka, niczym Bóg. Starsi asystenci wyjęli gruby, zawęźlony mięsień z pojemnika transportowego i umieścili w otwartej, oczyszczonej klatce piersiowej biorcy. Drobniutkimi szwami połączyli tętnice i żyły, a tymczasem to nowe serce już zaczynało się goić. Kiedy podjęło akcję, pompując w wyniszczonego chorobą człowieka krew, tlen i nową nadzieję, Nicholas poczuł, że ma oczy pełne łez. W zasadzie nie potrzebował już nic więcej, aby wybrać taką, a nie inną specjalizację, ale nałożyły się na to jeszcze odwiedziny u tego pacjenta, tydzień później, po oficjalnym stwierdzeniu, że przeszczep się przyjął. Usiadł na skraju łóżka, a pan Lomazzi, sześćdziesięcioletni wdowiec, który nosił teraz w piersi serce szesnastoletniej dziewczyny, gawędził z nim o baseballu i dziękował Bogu. Zanim Nicholas wyszedł, pacjent pochylił się ku niemu i powiedział:

– Wie pan, ja jestem teraz innym człowiekiem. Myślę tak jak ona. Dłużej przyglądam się kwiatom, recytuję z pamięci wiersze, których nigdy w życiu nie czytałem, i czasami zadaję sobie pytanie: czy kiedyś się zakocham?

Chwycił go za rękę, a Nicholas zdumiał się, czując jego łagodną siłę i ciepłą krew pulsującą w opuszkach palców.

– Ja się nie skarżę – dodał pan Lomazzi. – Tylko po prostu nie wiem, kto teraz rządzi.

A Nicholas mruknął coś na pożegnanie i wyszedł. To właśnie był moment, gdy podjął decyzję, że chce zostać specjalistą kardiochirurgiem. Być może wiedział od zawsze, że prawda o człowieku leży w jego sercu.

I być może z tego samego powodu przytuliwszy Paige, zaczął się zastanawiać, co go do tego skłoniło i co właściwie nim rządzi.

Nadszedł lipiec. Kiedy tylko Nicholas dostał wolne, zaprosił Paige na randkę. Sobie tłumaczył, że to wcale nie jest randka, tylko bardziej wycieczka: starszy brat oprowadza młodszą siostrę po mieście. Spotkali się już wcześniej, w poprzednim tygodniu: byli na meczu Red Sox, żeby obejrzeć Bruce’a Hursta w akcji, a potem na spacerze w parku Boston Common, gdzie wybrali się na przejażdżkę łodzią w kształcie łabędzia. Nicholas jeszcze nigdy nie płynął taką łodzią, chociaż mieszkał w Bostonie już od dwudziestu ośmiu lat, ale nie przyznał się Paige do tego. Patrzył, jak słońce płonie żywym ogniem w jej włosach i kładzie się rumieńcem na jej policzkach, śmiał się, kiedy jadła hot doga, a właściwie samą parówkę, bez bułki – i usiłował wmówić sobie, że to nieprawda, że wcale się w niej nie zakochał.

Nie dziwiło go bynajmniej, że Paige chętnie się z nim spotyka, bo, choć to zakrawa na arogancję, był przyzwyczajony do zainteresowania ze strony płci przeciwnej. Każdy lekarz przyciąga samotne kobiety jak magnes. Dziwiło go natomiast co innego: że sam chce się z nią spotykać. Paige stała się niemalże jego obsesją. Fascynowało go w niej, że po zmierzchu, gdy nagrzane chodniki oddają żar, chodzi ulicami Cambridge boso. Uwielbiał patrzeć, jak goni za furgonetką z lodami, wtórując na cały głos jej wesołemu sygnałowi. Podobało mu się jej dziecinne zachowanie, być może dlatego, że sam zapomniał, że tak można.

Jego wolny dzień, tak się złożyło, wypadł akurat w Święto Niepodległości. Nicholas starannie zaplanował atrakcje wycieczki: kolacja w słynącej ze steków restauracji na północ od Bostonu, a potem – pokaz fajerwerków na brzegach rzeki Charles.

Wyszli z lokalu o siódmej; twierdził, że to aż nadto czasu, aby dojechać na Esplanadę, tymczasem na autostradzie doszło do pożaru, który wstrzymał ruch na dobrą godzinę. Nicholas nie znosił, kiedy coś krzyżowało jego plany, zwłaszcza jeśli było to coś, na co nie miał absolutnie żadnego wpływu. Opadł na siedzenie i westchnął ciężko. Włączył radio, a po chwili wyłączył je z powrotem. Zatrąbił, chociaż samochód stał w miejscu.

– Nie do wiary – syknął. – Na pewno nie zdążymy.

– Nieważne – powiedziała Paige, siedząca po turecku na fotelu obok. – To tylko fajerwerki.

– Otóż nie – sprzeciwił się. – Takich fajerwerków jeszcze nie widziałaś.

Opowiedział jej o barkach spływających z nurtem rzeki Charles i huku eksplozji zsynchronizowanych z dźwiękami uwertury „Rok 1812”.

– „Rok 1812”? – powtórzyła Paige. – A co to?

Nicholas spojrzał tylko na nią i znów zatrąbił na samochód, który stał przed nimi i ani chciał drgnąć.

Zanim korek się odblokował, zdążyli sześć razy zagrać w inteligencję i trzy razy w dwadzieścia pytań. Nicholas wciskał gaz do dechy, ale i tak zdołali dojechać tylko do prywatnego liceum Buckingham, Browne & Nichols, odległego od Esplanady o dobre kilka kilometrów. Zaparkował więc na parkingu dla nauczycieli i powiedział Paige, że warto będzie pójść na piechotę.

Kiedy dotarli na miejsce, było tam już gęsto od ludzi. Daleko za rozkołysanym morzem głów majaczyła Hatch Shell – muszla koncertowa, a pod nią sylwetki muzyków orkiestry. Nagle jakaś kobieta kopnęła rozglądającego się Nicholasa w kostkę.

– Proszę pana – oznajmiła twardo – ja tutaj koczuję od piątej nad ranem. Niech pan nie próbuje się wciskać.