Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Porywająca opowieść o istocie odkupienia, sprawiedliwości i miłości. June Nealon była szczęśliwą żoną i matką, przed którą rozciągała się perspektywa wielu lat radosnego rodzinnego życia. W jednej chwili jej świat się zawalił, zamieniając życie w nieustanne oczekiwanie - na zabliźnienie ran, na dopełnienie sprawiedliwości, na cud. Shay Bourne ma wkrótce umrzeć. Nie znalazł nigdy swojego miejsca na ziemi, nie ma już nic do zaoferowania światu. W pewnym momencie staje przed szansą odkupienia swoich win i błędów. Aby tak się stało Claire Nealon, córka June, musi przyjąć od niego bardzo szczególny dar. Michael Wright zdecydował się poświęcić życie Bogu. Kiedy jednak osobiście poznaje Shaya Bourne'a, zostaje zmuszony do zakwestionowania założeń swojej religii, spojrzenia w innych kategoriach na pojęcie dobra i zła. I na samego siebie. Jodi Picoult - amerykańska pisarka, która z mistrzowską intuicją podejmuje ważne i kontrowersyjne tematy (od molestowania seksualnego dzieci i przemocy w rodzinie po eutanazję), by tworzyć z nich wzruszające powieści obyczajowe i dramaty psychologiczne, od których trudno się oderwać. Jej książki przykuwają uwagę i zmuszają do myślenia o tym, co dobre, a co złe. W 2003 roku otrzymała nagrodę New England Book za całokształt twórczości. Jest autorką kilkunastu powieści: "Bez mojej zgody" (adaptacja filmowa pod tym samym tytułem z Cameron Diaz w jednej z ról głównych), "Zagubiona przeszłość", "Świadectwo prawdy", "Jesień cudów", "Dziesiąty krąg", "Czarownice z Salem Falls", "W imię miłości" "Jak z obrazka", "Dziewiętnaście minut", "Deszczowa noc", "Karuzela uczuć". Łączny nakład jej książek na świecie przekroczył 7 milionów egzemplarzy. Powieści Jodi Picoult przetłumaczono dotychczas na 30 języków. Autorka mieszka z rodziną w Hanover, w stanie New Hampshire.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 615
JODI PICOULT
PRZEMIANA
Przełożyła Katarzyna Kasterka
Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału CHANGE OF HEART
Copyright © 2008 by Jodi Picoult All rights reserved
Projekt okładki Maciej Trzebiecki
Ilustracja na okładce © LaCoppola & Meier/Corbis
Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka
Redakcja Magdalena Koziej
Korekta Grażyna Nawrocka
Łamanie Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7648–312-2
Warszawa 2010
Druk i oprawa
Konwersja: Nexto Digital Services
Z miłością i podziwem zbyt wielkim,
bym zdołała go tu wyrazić…Dla mojego dziadka, Hala Frienda, który zawsze miał
odwagę kwestionować to, w co wierzymy…
Oraz dla mojej babci, Bess Friend,
która nigdy nie przestała wierzyć we mnie.
Alicja parsknęła śmiechem.
– To na nic. Przecież nie sposób uwierzyć w rzecz niemożliwą.
– Widocznie nie dość ćwiczyłaś tę umiejętność – stwierdziła Królowa. – Ja w twoim wieku ćwiczyłam ją pół godziny dziennie. Doszłam do takiej wprawy, że zdarzało mi się uwierzyć aż w sześć niemożliwych rzeczy naraz, i to przed śniadaniem.
– Lewis Carroll, Alicja po tamtej stronie lustra, przeł. Jolanta Kozak
Swego czasu wierzyłam, że zawsze dostajemy od losu drugą szansę. Bo jak inaczej mogłabym wytłumaczyć fakt, że lata temu, tuż po wypadku – kiedy opadł dym, a samochód przestał koziołkować i wylądował w rowie – wciąż żyłam i słyszałam wyraźnie płacz Elizabeth, mojej małej córeczki? Policjant, który wyciągnął mnie z wraku, pojechał z nami do szpitala, gdzie złożono mi złamaną nogę, i przez całą drogę trzymał na kolanach Elizabeth, cudownie nawet niedraśniętą. To on ściskał mnie za rękę, kiedy musiałam zidentyfikować zwłoki Jacka. Potem przyszedł na pogrzeb. A także zjawił się w progu mojego domu, żeby osobiście poinformować o aresztowaniu kierowcy, który po pijanemu zepchnął nas z drogi.
Ten policjant nazywał się Kurt Nealon. Po procesie i skazaniu sprawcy wypadku zaczął wpadać od czasu do czasu, żeby sprawdzić, jak ja i córeczka dajemy sobie radę. Przyniósł Elizabeth zabawki na urodziny, a potem na Boże Narodzenie. Przepchał zatkane rury w łazience. Zajrzał po służbie, żeby skosić sawannę, w jaką zamienił się nasz trawnik.
Wyszłam za Jacka, ponieważ wierzyłam, że jest miłością mojego życia i już na zawsze zostaniemy razem. Ale to było, zanim moja koncepcja „na zawsze" została brutalnie przedefiniowana przez faceta, który miał ponad dwa promile alkoholu we krwi.
Kurt zdawał się rozumieć, że już nikogo nie można pokochać tak gorąco, jak człowieka, który był pierwszą wielką miłością. I to mnie przyjemnie zaskoczyło. Jednak przeżyłam jeszcze większe zaskoczenie, kiedy odkryłam, że mimo wszystko jest to możliwe.
Pięć lat później zaszłam w ciążę i wówczas ogarnął mnie niespodziewany smutek – taki sam jak wtedy, kiedy się stoi pod czystym, błękitnym niebem w cudowny letni dzień i nagle zdaje sobie sprawę, że najprawdopodobniej już nigdy więcej się nie przeżyje równie magicznej chwili. Gdy zginął Jack, Elizabeth miała zaledwie dwa lata; Kurt był jedynym ojcem, jakiego znała. I łączył ich tak szczególny związek, że niekiedy się czułam przy nich intruzem. Jeżeli Elizabeth była księżniczką, to Kurt – jej rycerzem w złocistej zbroi.
Perspektywa przyjścia na świat małej siostrzyczki (o dziwo żadne z nas nie miało wątpliwości, że to będzie dziewczynka) wprowadziła Elizabeth i Kurta w stan gorączkowej mobilizacji. Elizabeth prezentowała na wymyślnych rysunkach, jak powinien wyglądać pokój dla dziecka, Kurt zaś wynajął fachowca, żeby przeprowadził rozbudowę domu. Pech chciał, że w połowie prac nasz majster musiał w trybie awaryjnym przenieść się na Florydę, ponieważ jego matka dostała udaru; na domiar złego żadna z lokalnych ekip budowlanych nie była w stanie wcisnąć nas w swój grafik przed terminem mojego porodu. Tymczasem w ścianie domu ziała wielka dziura, deszcz zalewał poddasze z powodu częściowo rozmontowanego dachu, podeszwy butów zaczęły nam porastać pleśnią.
Pewnego dnia – byłam wówczas w siódmym miesiącu ciąży – weszłam do salonu i zobaczyłam Elizabeth bawiącą się w stercie liści, które pomimo zasłony z grubego plastiku nawiał do środka wiatr. Gdy rozważałam, czy wybuchnąć płaczem, czy się zabrać do grabienia dywanu, rozległ się dzwonek do drzwi.
Mężczyzna trzymał pod pachą zawinięte w płótno narzędzia, z którymi – co wkrótce odkryłam – nigdy się nie rozstawał. Zmierzwione włosy sięgały mu ramion. Ubranie miał nieświeże, pachnące śniegiem – chociaż dopiero zaczęła się jesień.
Tak oto trafił do nas Shay Bourne – przybył równie nieoczekiwanie jak ulotka promująca letni festyn, która wpada do holu w środku zimy wraz z powiewem mroźnego wiatru, a człowiek nie ma pojęcia, gdzie się podziewała przez długie miesiące.
Wysławiał się z trudem: mówił urywkami zdań, mozolnie rozsupływał splątane słowa.
– Chciałbym… – zaczął. – Czy pani… czy jest coś… bo… – Wysiłek zrosił mu czoło potem. – Czy mogę coś dla pani zrobić? – wydukał w chwili, gdy podbiegła Elizabeth.
Tak, możesz się natychmiast wynieść, pomyślałam, przymykając drzwi w instynktownym odruchu obrony córki przed intruzem.
Tymczasem Elizabeth wsunęła rączkę w moją dłoń i podniosła wzrok na mężczyznę.
– Tutaj jest mnóstwo do roboty – oznajmiła.
Bourne opadł przed nią na kolana. Słowa, które wcześniej zdawały się w jego ustach pełne splątanych węzłów, popłynęły niespodziewanie gładko.
– Mogę temu zaradzić – odpowiedział.
Kurt do znudzenia powtarzał, że ludzie nie są tacy, za jakich ich bierzemy, że każdego trzeba starannie prześwietlić, zanim się w jakikolwiek sposób z tym kimś zwiąże. Ja natomiast nieodmiennie powtarzałam Kurtowi, że jest zbyt podejrzliwy, skażony mentalnością gliniarza. Ostatecznie wpuściłam go do swojego życia tylko dlatego, że miał serdeczne spojrzenie oraz dobre serce. I nawet on nie mógł kwestionować rezultatów tego posunięcia, prawda?
– Jak się pan nazywa? – spytałam.
– Shay. Shay Bourne.
– A więc proszę się brać do pracy, panie Bourne – odparłam.
I to był początek końca.
Shay Bourne wyglądał zupełnie inaczej, niż się spodziewałem.
Sądziłem, że zobaczę brutalnego osiłka, o wielkich łapach, byczym karku i małych, szparkowatych oczach. Ostatecznie to była zbrodnia stulecia: podwójne morderstwo, które wstrząsnęło wszystkimi mieszkańcami stanu – od Nashua po Dixville Notch; morderstwo wyjątkowo porażające, zważywszy na ofiary: małą dziewczynkę i oficera policji, jej ojczyma. Taka zbrodnia każe nam wątpić, czy jesteśmy bezpieczni we własnym domu, czy ludzie, których znamy, niespodziewanie nie zwrócą się brutalnie przeciwko nam, i może właśnie dlatego prokuratura stanu New Hampshire wystąpiła o karę śmierci – po raz pierwszy od pięćdziesięciu ośmiu lat.
Z powodu szaleństwa medialnego zaczęto snuć przypuszczenia, że nie znajdzie się dwunastu przysięgłych, którzy już zaocznie nie osądzili tej sprawy, jednak wymiarowi sprawiedliwości udało się nas zlokalizować. Mnie wyłuskano z zakątka biblioteki Uniwersytetu Stanu New Hampshire, gdzie pilnie pisałem pracę licencjacką z matematyki. Od miesiąca nie miałem porządnego posiłku w ustach, nie oglądałem na oczy żadnej gazety, a więc byłem idealnym kandydatem na przysięgłego w procesie Shaya Bourne'a zagrożonego karą śmierci.
Kiedy pierwszego dnia wprowadzono nas na rozprawę z małego pomieszczenia dla przysięgłych – pomieszczenia, w którym po pewnym czasie zacząłem się czuć równie swojsko jak w swoim pokoju w akademiku – pomyślałem, że zostaliśmy skierowani do niewłaściwej sali. Siedzący tam oskarżony był drobny, wręcz delikatnie zbudowany – typ faceta, który w szkole musiał stanowić wdzięczną pointę rozlicznych dowcipów. Miał na sobie tweedową marynarkę, pod którą niemal ginął, a węzeł krawata odchylał mu się prostopadle do kołnierzyka, niczym odpychany magnetyczną siłą. Jego skute dłonie kuliły się jak małe zwierzątka. Przez cały czas wbijał wzrok we własne kolana i nie podniósł oczu nawet wtedy, gdy jego nazwisko, wypowiedziane przez sędziego, poniosło się po widowni z sykiem pary uwolnionej z przegrzanej chłodnicy.
Gdy sędzia wraz z prawnikami omawiał reguły obowiązujące na jego sali, nad stołem obrony zabrzęczała mucha. Zwróciłem uwagę na ten drobny szczegół z dwóch zasadniczych powodów: po pierwsze, muchy w marcu są raczej niezwykłym zjawiskiem w New Hampshire; po drugie, intrygowało mnie, jak można odgonić owada, gdy ma się ręce skute kajdankami umocowanymi do grubego skórzanego pasa.
Shay Bourne wpatrzył się w muchę, która usiadła na leżącym przed nim prawniczym bloku, a potem ze szczękiem metalu uniósł dłonie i gwałtownie opuścił na stół, miażdżąc insekta.
A w każdym razie tak mi się zdawało do chwili, gdy odwrócił ręce i po kolei rozwarł palce, spomiędzy których wyfrunęła mucha, żeby uprzykrzać życie komuś innemu na sali.
W tym samym momencie zerknął na mnie spod oka i wówczas uświadomiłem sobie dwie rzeczy:
Był przerażony.
Miał mniej więcej tyle samo lat co ja.
Ten podwójny morderca, ten POTWÓR, był łudząco podobny do kapitana drużyny piłki wodnej, który w zeszłym semestrze siedział obok mnie na seminarium z ekonomii. Przypominał dostawcę z mojej ulubionej pizzerii, wypiekającej wyjątkowo cienkie placki. Miał w sobie nawet coś z chłopaka, którego zobaczyłem w drodze do sądu: brnął przez śnieg, więc się zatrzymałem, opuściłem szybę i zapytałem, czy gdzieś go nie podrzucić. Innymi słowy, Bourne zupełnie nie wyglądał jak morderca z moich wyobrażeń. Był taki sam jak inne dwudziestolatki. Taki sam jak ja.
Tyle że on siedział kilka metrów ode mnie ze skutymi rękami i nogami. A ja miałem zdecydować, czy zasługiwał na dalsze życie.
*
Miesiąc później wiedziałem już doskonale, że prawdziwy proces nie ma nic wspólnego ze spektaklami, które się ogląda w telewizji, natomiast zasiadanie w ławie przysięgłych wiąże się przede wszystkim z ciągłym paradowaniem do i z sali rozpraw; z fatalnym żarciem z pobliskiego baru kanapkowego i ględzeniem prawników z lubością wsłuchujących się we własny głos, przy czym – wierzcie mi – żaden z prokuratorów ani w przybliżeniu nie przypominał tej seksownej laski z serialu „Prawo i porządek – sekcja specjalna". I nawet po czterech tygodniach trwania procesu, ilekroć wchodziłem na salę rozpraw, czułem się tak, jakbym lądował w obcym kraju bez przewodnika… a przecież w tej konkretnej sytuacji nie mogłem się powoływać na ignorancję turysty. Oczekiwano ode mnie, że z płynnością tubylca będę się posługiwał obowiązującym językiem.
Po miesiącu od rozpoczęcia procesu pierwsza część postępowania dobiegła końca – uznaliśmy Bourne'a za winnego zarzucanych mu czynów. Oskarżenie zasypało nas górą materiału dowodowego, wskazującego, że Kurt Nealon zginął na służbie podczas próby aresztowania Shaya Bourne'a, którego podejrzewał o molestowanie pasierbicy – o czym mogły świadczyć majtki dziewczynki w kieszeni oskarżonego. June Nealon przeżyła szok: gdy wróciła do domu po wizycie u ginekologa-położnika, jej córeczka była już martwa, a mąż właśnie umierał. Wątłe argumenty obrony – że Kurt opacznie zrozumiał intencje upośledzonego werbalnie Bourne'a, że broń wypaliła przypadkowo – gasły całkowicie w zestawieniu z linią oskarżenia opartą na logicznym łańcuchu dowodów. Co gor sza, Bourne nie zdecydował się zeznawać w swojej obronie. Być może z powodu trudności w formułowaniu myśli… albo dlatego, że był winny jak wszyscy diabli, a na dodatek tak nieprzewidywalny, że nie ufał mu nawet własny obrońca.
Teraz zbliżaliśmy się do końca drugiego etapu postępowania sądowego – fazy wydania wyroku przez ławę, lub innymi słowy fazy odróżniającej ten proces od wszystkich innych procesów w sprawie o morderstwo, prowadzonych w stanie New Hampshire od ponad pół wieku. Obecnie musieliśmy rozstrzygnąć zasadniczą kwestię: czy Bourne, którego uznaliśmy za winnego zarzucanych mu czynów, zasługiwał na karę śmierci?
Ten etap był w istocie kondensacją pierwszego. Prokurator zrekapitulował wymowę przedstawionego materiału dowodowego, a następnie obrońca dostał szansę wzbudzenia litości dla mordercy.
Usłyszeliśmy więc, że przez całe dzieciństwo Bourne się tułał po rozmaitych rodzinach zastępczych; że w wieku szesnastu lat wzniecił pożar w domu opiekunów, za co został skazany na dwa lata poprawczaka. Cierpiał na nigdy nieleczoną chorobę dwubiegunową; na zaburzenia percepcji słuchowej; nietolerancję na nadmiar bodźców sensorycznych; miał problemy z formułowaniem myśli; dysgrafię i dyskalkulię.
Te fakty jednak poznaliśmy z drugiej ręki. I tym razem Shay Bourne nie zajął miejsca dla świadków i nie poprosił nas osobiście o litość.
Nadszedł czas na mowy końcowe. Prokurator podniósł się zza stołu, wygładził pasiasty krawat i ruszył w naszą stronę.
Zasadniczą różnicą pomiędzy standardowym procesem a fazą wydania wyroku przez przysięgłych jest kolejność występowania stron. Dowiedziałem się tego od Maureen, siedzącej u mego boku przeuroczej starszej pani, do której zapałałem miłością oddanego wnuka. Maureen nie opuściła ani jednego odcinka „Prawa i porządku" i w rezultacie, nie wstając z wygodnego fotela, stała się wytrawną jurystką. W większości procesów z oskarżenia publicznego ostatnie słowo należy do prokuratora, by jego argumenty były wciąż świeże w pamięci przysięgłych podczas narad nad werdyktem. W fazie wyrokowania w procesie o przestępstwo zagrożone karą śmierci obrona występowała po prokuratorze, żeby zmiękczyć serca członków ławy.
Ostatecznie, była to w dosłownym sensie kwestia życia lub śmierci.
Oskarżyciel zwrócił się w naszą stronę.
– Minęło pięćdziesiąt osiem lat od czasu, gdy w stanie New Hampshire któryś z przedstawicieli mojej profesji prosił przysięgłych o decyzję tak trudną i poważną w skutkach, jaką państwo – dwunastu obywateli naszej społeczności – będziecie musieli wkrótce rozważyć. Podobnej decyzji nikt nie podejmuje z lekkim sercem, jednak fakty przedstawione w toku postępowania czynią ją zasadną. Tylko w ten sposób możemy bowiem dopełnić sprawiedliwości i jednocześnie zadośćuczynić pamięci Kurta Nealona oraz Elizabeth Nealon, którym życie zostało odebrane w tak odrażających okolicznościach.
Chwycił wielkie zdjęcie Elizabeth Nealon i trzymał wprost przed moimi oczami. Elizabeth była jedną z tych srebrzystowłosych, cienkonogich dziewczynek, które zdają się utkane z jakiejś eterycznej materii – kiedy patrzysz, jak się bawią na drabinkach, odnosisz wrażenie, że odfrunęłyby w dal, gdyby nie ciężar tenisówek. Ale owa fotografia została wykonana tuż po śmierci Elizabeth. Jej twarz i włosy były splamione krwią, oczy miała szeroko rozwarte. Ponieważ w chwili upadku jej spódniczka podjechała do góry, widać było, że dziewczynka od pasa w dół jest naga.
– Elizabeth Nealon nigdy się nie nauczy złożonych działań matematycznych ani jazdy konnej czy stania na rękach. Nigdy nie pojedzie na wakacyjny obóz, nie pójdzie na bal maturalny, nie odbierze dyplomu. Nigdy nie włoży butów na wysokich obcasach, nie zazna smaku pierwszego miłosnego pocałunku; nie będzie kroczyć ślubną nawą u boku ojczyma; nie pozna swojej siostrzyczki, Claire. Nie doświadczy tych niezwykłych chwil ani też tysiąca innych – i bynajmniej nie z powodu tra gicznego wypadku czy nieuleczalnej choroby – ale ponieważ Shay Bourne zdecydował, że na to nie zasłużyła.
Zza zdjęcia Elizabeth prokurator wysunął kolejną fotografię. Kurt Nealon został postrzelony w brzuch. Na błękitnym mundurze widniała olbrzymia plama krwi – jego i Elizabeth. W trakcie procesu dowiedzieliśmy się, że gdy ratownicy przybyli na miejsce, Kurt nie chciał puścić dziewczynki, chociaż wykrwawiał się na śmierć.
– Shay Bourne nie poprzestał na pozbawieniu życia Elizabeth. Zamordował także Kurta Nealona. A czyniąc to, nie tylko odebrał Claire ojca, a June męża – ale również pozbawił miasto Lynley doskonałego oficera policji i inicjatora akcji Bezpieczny Rower w lokalnej szkole podstawowej, a hrabstwo Grafton – trenera mistrzowskiej drużyny Małej Ligi Baseballowej. Shay Bourne zastrzelił funkcjonariusza publicznego, który w chwili śmierci nie tylko chronił swoją pasierbicę… lecz przede wszystkim występował w roli stróża bezpieczeństwa całej społeczności.
Prokurator odłożył zdjęcia na stół.
– Panie i panowie, nie bez przyczyny od pięćdziesięciu ośmiu lat w New Hampshire nie żądano kary śmierci. Chociaż przez te ponad pół wieku prowadziliśmy postępowania w sprawie wielu zbrodni, żadna nie zasługiwała na tak surowy wyrok. Niemniej, istnieją powody, dla których obywatele naszego stanu nie poszli w kierunku pełnej abolicji, jak w niektórych innych stanach, lecz zachowali w kodeksie karę śmierci… I jeden z tych powodów siedzi dzisiaj przed wami.
Powędrowałem wzrokiem za spojrzeniem prokuratora, które się zatrzymało na Shayu Bournie.
– Jeżeli w ciągu pięćdziesięciu ośmiu lat jakakolwiek zbrodnia zasługiwała na najwyższy wymiar kary – podjął oskarżyciel – to właśnie ta popełniona przez siedzącego tutaj człowieka.
*
College jest niczym bańka mydlana. Wpadasz w jej środek na cztery lata i w ferworze ostatecznych terminów, pisemnych prac, egzaminów semestralnych i zawodów w piciu piwa zapominasz, że istnieje jeszcze inny świat. Nie czytasz gazet – tylko podręczniki. Nie oglądasz wiadomości – tylko talk-show Lettermana. Mimo to, niekiedy jakieś fragmenty zewnętrznej rzeczywistości wnikają do tej enklawy beztroski: słyszysz o matce, która zamknęła swoje potomstwo w samochodzie, a potem zepchnęła samochód do jeziora, żeby się pociechy potopiły; o porzuconym mężu, który zastrzelił żonę na oczach dzieci; o seryjnym gwałcicielu, który przez miesiąc maltretował w piwnicy nastolatkę, zanim w końcu poderżnął jej gardło. Morderstwo popełnione na Kurcie i Elizabeth Nealon było straszne – ale czy te inne były mniej okrutne lub odrażające?
Po chwili podniósł się obrońca Shaya Bourne'a.
– Uznaliście państwo mojego klienta za winnego podwójnego zabójstwa pierwszego stopnia. Przyjmujemy ten werdykt z pokorą. Nie zamierzamy go kwestionować. Teraz jednak oskarżenie żąda od was, byście zamknęli tę sprawę – sprawę dotyczącą utraty życia przez dwoje ludzi – odebraniem życia jeszcze jednemu człowiekowi.
Po plecach spłynęła mi strużka lodowatego potu.
– Egzekucja Shaya Bourne'a nie wpłynie na poprawę bezpieczeństwa publicznego. Jeżeli pozostawicie go przy życiu, on i tak nie będzie stanowił dla nikogo zagrożenia. Czeka go bowiem podwójne dożywocie bez prawa do przedterminowego zwolnienia. – Adwokat położył dłonie na ramionach swojego klienta. – Wiecie, jak wyglądało dzieciństwo Shaya Bourne'a. Gdzie miał zdobyć tę wiedzę, którą wy wynieśliście z rodzinnego domu? Gdzie miał się nauczyć, jak odróżniać dobro od zła, prawo od bezprawia? A gdy już o tym mowa, gdzie miał się nauczyć, jak poprawnie pisać czy rachować? Czy jemu ktokolwiek czytał bajki do łóżka, tak jak rodzice Elizabeth Nealon czytali swojej córce?
Adwokat stanął naprzeciwko nas.
– Dowiedzieliście się państwo, że Shay Bourne cierpi na nieleczoną chorobę dwubiegunową. Że miał trudności z nauką na elementarnym poziomie, stąd zadania, które dla nas są banalnie proste, u niego wywołują kolosalną frustrację. Usłyszeliście, jak trudno mu się komunikować ze światem zewnętrznym, werbalizować swoje doznania i myśli. Te wszystkie czynniki sprawiły, że Shay dokonywał w życiu fatalnych wyborów – jak sami państwo przyznaliście, uznając go za winnego zarzucanych czynów. – Obrońca spojrzał każdemu z nas uważnie w oczy. – Tak jest – podjął. – Shay Bourne dokonywał najgorszych możliwych wyborów. Proszę jednak, żebyście państwo nie szli w jego ślady.
Teraz wszystko zależało od przysięgłych. Już po raz drugi w moim życiu.
Dziwne to uczucie, gdy sprawiedliwość zostaje oddana w ręce dwunastu obcych ludzi. Przez niemal całą drugą fazę procesu pilnie obserwowałam ich twarze. Znajdowało się wśród nich kilka matek – podchwytywałam wzrok tych kobiet i uśmiechałam się do nich, ilekroć miałam ku temu okazję. Niektórzy z mężczyzn wyglądali na emerytowanych wojskowych. I był tam też jeden chłopiec, który sprawiał wrażenie zbyt młodego, by zacząć się golić, nie wspominając już o zdolności do podejmowania słusznych decyzji.
Jakże pragnęłam usiąść i porozmawiać z każdym z nich z osobna. Pokazać im liścik, który Kurt do mnie napisał po naszej pierwszej oficjalnej randce. Dać do potrzymania miękką, bawełnianą czapeczkę, w której nowo narodzoną Elizabeth przywiozłam ze szpitala do domu. Puścić zapowiedź nagraną na automatycznej sekretarce przez mojego męża i córeczkę – wiadomość, której nie miałam serca skasować, mimo że ilekroć jej słuchałam, zwijałam się z bólu. Pragnęłam ich oprowadzić po naszym domu, pokazać pokój Elizabeth, jej kostiumy na Halloween i bale przebierańców; chciałam, żeby wtulili twarz w poduszkę Kurta, zachłysnęli się jego zapachem. Żeby przez chwilę mogli pożyć moim życiem, bo tylko wtedy zdołaliby pojąć, co naprawdę straciłam.
W środku nocy po owym dniu, gdy strony wygłosiły mowy końcowe, zaczęłam karmić piersią Claire, a potem zasnęłam z maleństwem w ramionach. Śniło mi się, że moja maleńka córeczka leży na piętrze, daleko ode mnie, i rozdzierająco płacze. Weszłam po schodach na górę i skierowałam się do pokoju dziecinnego, wciąż pachnącego świeżym drewnem i farbami. Otworzyłam drzwi i wykrzyknęłam „Już jestem". Ale kiedy przekroczyłam próg, okazało się, że pokój nigdy nie został zbudowany, ja nie urodziłam żadnego dziecka i spadam gwałtownie w czarną otchłań.
Tylko pewien typ ludzi zasiada w ławie przysięgłych podczas tego typu procesów. Matki z maluchami wymagającymi opieki, księgowi, których gonią nieprzekraczalne terminy, czy lekarze jeżdżący z konferencji na konferencję są automatycznie wyłączani ze składu. Pozostają emeryci, niepełnosprawni, kury domowe, których dzieci już dorosły, oraz studenci tacy jak ja, ponieważ żadne z nas nie musi się znajdować w jakimś szczególnym miejscu w ściśle określonym czasie.
Ted, przewodniczący naszej ławy, był starszym panem, który nieodparcie przywodził mi na myśl dziadka. Nie dlatego, że wysławiał się czy wyglądał jak on, ale ponieważ miał dar wzbudzania w nas wszystkich dobrze pojętej ambicji. Mój dziadek też się odznaczał tą cechą – w jego obecności chciało się wypaść jak najlepiej nie dlatego, że tego wymagał, ale dlatego, że nie było nic wspanialszego od uśmiechu, jakim mnie obdarzał, gdy zdołałem go zadowolić.
To z powodu mojego dziadka zostałem członkiem ławy przysięgłych. Chociaż nigdy osobiście nie zetknąłem się z morderstwem, wiedziałem, jakie są konsekwencje utraty bliskiej osoby. Przejście przez żałobę jest bolesnym procesem – ponieważ go doświadczyłem, rozumiałem June Nealon o wiele lepiej, niżby się mogło jej wydawać. Minionej zimy, cztery lata po śmierci dziadka, ktoś się włamał do mojego pokoju w akademiku i ukradł komputer, rower oraz jedyne zdjęcie przedstawiające mnie razem z dziadkiem. Złodziej zostawił ramkę ze srebra, ale ona sama w sobie nie miała dla mnie żadnej wartości – to utrata fotografii bolała najbardziej.
Ted poczekał, aż Maureen przeciągnie szminką po ustach, Jack skorzysta z toalety, a reszta z nas zajmie miejsca za stołem i ochłonie na tyle, by działać jako jedno kolegialne ciało.
– No, dobrze – zagaił w końcu, rozkładając dłonie płasko na blacie stołu. – Chyba czas, byśmy się zabrali do pracy.
W tym momencie odkryliśmy bolesną prawdę: o wiele łatwiej powiedzieć, że ktoś swoim postępkiem zasłużył na śmierć, niż osobiście podjąć odpowiedzialność za pozbawienie drugiego człowieka życia.
– Nie będę owijała w bawełnę i powiem to prosto z mostu – westchnęła Vy. – Zupełnie nie rozumiem, czego właściwie sędzia od nas oczekuje.
Na początku drugiej fazy procesu sędzia niemal przez godzinę udzielał nam pouczeń. Sądziłem, że najważniejsze punkty jego instrukcji otrzymamy dodatkowo na piśmie, jednak się przeliczyłem.
– Mogę to wyjaśnić – oświadczyłem. – To trochę tak jak w wypadku menu z chińskiej restauracji. Jest cała lista czynników, które się składają na zbrodnię karalną śmiercią. Ogólnie rzecz ujmując, musimy stwierdzić, czy w grę wchodzi czynnik z kolumny A, a potem jeden lub więcej z kolumny B… i gdy tak się stanie, możemy wydać wyrok śmierci. Jeżeli znajdziemy odpowiadający przestępstwu czynnik z kolumny A, lecz żadnego z kolumny B, wówczas sędzia automatycznie orzeknie dożywocie bez prawa do przedterminowego zwolnienia.
– Nie mam pojęcia, co się znajduje w kolumnie A i B – przyznała Maureen.
– Osobiście nie znoszę chińszczyzny – dorzucił Mark.
Stanąłem przed białą tablicą i chwyciłem ścieralny flamaster.
KOLUMNA A, napisałem. INTENCJE
– Przede wszystkim musimy zdecydować, czy Bourne zamierzał zabić każdą z ofiar. – Zwróciłem się w stronę audytorium. – Moim zdaniem na to pytanie już odpowiedzieliśmy twierdząco, gdy uznaliśmy go za winnego stawianych zarzutów.
KOLUMNA B.
– Teraz sprawa się komplikuje. Na tej liście jest wiele czynników.
Zacząłem odczytywać swoje notatki, pospiesznie skreślone podczas wykładu sędziego.
Oskarżony już wcześniej został skazany za zabójstwo.Oskarżony był uprzednio sądzony za co najmniej dwaprzestępstwa i skazany na ponad rok więzienia – regułatrzeciego przewinienia.
Oskarżony był co najmniej dwukrotnie karany za handelnarkotykami.
Dopuszczając się zabójstwa pierwszego stopnia, oskarżonynaraził na niebezpieczeństwo utraty życia jeszcze inneosoby poza ofiarami.
Oskarżony działał z premedytacją, zgodnie z wcześniejopracowanym planem.
Ofiara miała ograniczoną możliwość obrony ze względuna młody lub podeszły wiek czy chorobę.
Oskarżony dopuścił się zbrodni ze szczególnym okrucieństwem lub w celu zaspokojenia dewiacji.Zbrodnię popełniono w celu uniknięcia aresztowania. Ted pilnie wpatrywał się w tablicę, na której zapisywałem wszystko, co byłem w stanie sobie przypomnieć z sędziowskich wywodów.
– A więc jeżeli uznamy, że w wypadku naszej sprawy w grę wchodzi jakiś punkt z kolumny A oraz jakiś punkt z kolumny B, musimy go skazać na śmierć? – Nie – odparłem. – Ponieważ mamy jeszcze kolumnę C.
OKOLICZNOŚCI ŁAGODZĄCE, napisałem. – Na podstawie tej listy będziemy analizować argumenty przedstawione przez obronę.
Oskarżony miał ograniczoną zdolność odróżniania dobra od zła.Oskarżony działał w sytuacji przymusu.
Oskarżony został uznany za winnego jedynie pomocnictwado zbrodni popełnionej przez osobę trzecią.Mimo że pełnoletni, oskarżony jest wciąż młody wiekiem.Oskarżony nie popełnił w przeszłości żadnych poważnychprzestępstw.
Oskarżony dopuścił się zbrodni na skutek silnych zaburzeńemocjonalnych lub psychicznych.
Inny oskarżony nie został skazany na śmierć za podobnązbrodnię.
Ofiara wyraziła zgodę na działanie oskarżonego, na skutekktórego poniosła śmierć.
Istnieją inne czynniki wynikłe z przebiegu życia oskarżonego, które można uznać za okoliczności łagodzące.
Marilyn w desperacji rozłożyła ramiona.
– Byłam w stanie pomagać synowi w matematyce jedynie do szóstej klasy podstawówki.
– To w gruncie rzeczy bardzo proste – zapewniłem. – Musimy uznać, że Bourne zamierzał zabić ofiary w chwili, gdy podniósł broń. To czynnik z kolumny A. Potem musimy sprawdzić, czy któryś z punktów zawartych w kolumnie B, dodatkowo obciążających sprawcę, ma zastosowanie w naszej sprawie. Na przykład bardzo młody wiek ofiary – to dotyczy Elizabeth, prawda?
Wszyscy siedzący wokół stołu pokiwali głowami.
– Kiedy już znaleźliśmy czynniki z kolumny A i B, musimy rozważyć okoliczności łagodzące, takie jak choroba psychiczna czy pobyty w rodzinach zastępczych. To w istocie prosta matematyka. Jeżeli A + B jest większe od C, skazujemy oskarżonego na śmierć. Jeżeli A + B nie przeważa argumentów obrony, wówczas nie wydajemy takiego wyroku. – Zakreśliłem wypisaną przez siebie matematyczną formułkę. – Musimy sprawdzić, jak się mają do siebie składniki równania.
Ujęty w takich kategoriach, proces decyzyjny stawał się odpersonalizowany. To jedynie ustalenie wartości zmiennych i wykonanie prostego matematycznego działania. Nasze zadanie, ujęte w takich kategoriach, zdawało się dużo łatwiejsze do przeprowadzenia.
GODZINA 13:12
– To jasne, że Bourne wszystko zaplanował – oznajmił Jack. – Zgłosił się do tej pracy, żeby być blisko dziewczynki. Starannie wybrał rodzinę Nealonów i sprytnie się wkręcił do ich domu.
– Już skończył pracę owego dnia – dorzucił Jim. – Gdyby nie miał złych intencji, po co by wracał?
– Po swoje narzędzia – odparła Maureen. – Zapomniał je zabrać, a dla niego miały wyjątkową wartość. Pamiętacie, co powiedział psychiatra? Bourne powykradał je ludziom z garaży, ponieważ on ich potrzebował, a u właścicieli – w jego mniemaniu – tylko leżały bezużytecznie i porastały kurzem.
– Może owego dnia celowo je zostawił – zasugerował Ted. – Jeżeli rzeczywiście były dla niego tak cenne, jak mógł o nich beztrosko zapomnieć?
Powyższe sugestie padały na podatny grunt.
– Czy wszyscy się zgadzają, że sprawca działał planowo i z premedytacją? – podjął Ted. – Sprawdźmy to w głosowaniu.
Połowa zgromadzonych, mnie nie wyłączając, podniosła ręce. Reszta powoli też się przyłączyła. Ostatnia podjęła decyzję Maureen, gdy jej dłoń pojawiła się w górze, zakreśliłem czynnik premedytacji na tablicy.
– Więc uznaliśmy za zasadne dwa punkty z kolumny B – podsumował Ted.
– A tak à propos słonia… – odezwał się Jack – gdzie jest nasz lunch? Czy już nie czas, by go przynieśli?
Czy ten facet naprawdę mógł myśleć teraz o żarciu – o menu baru kanapkowego, gdy właśnie zapadała decyzja o życiu lub śmierci drugiego człowieka?
Marilyn westchnęła głośno.
– Moim zdaniem powinniśmy wziąć pod uwagę fakt, że ta biedna dziewczynka została znaleziona bez majtek.
– Uważam, że nie wolno nam tego robić – sprzeciwiła się Maureen. – Pamiętacie, gdy debatowaliśmy nad werdyktem, zapytaliśmy sędziego o ewentualne molestowanie Elizabeth? Powiedział, że skoro oskarżonemu nie postawiono takiego zarzutu, nie możemy go brać pod uwagę. Jeżeli wówczas nie mogliśmy, nie możemy i teraz.
– Teraz sytuacja się zmieniła – odezwała się Vy. – Bourne już został uznany za winnego.
– On chciał zgwałcić tę małą dziewczynkę – zawyrokowała Marilyn. – Dla mnie to okrutne i dewiacyjne.
– Nie ma żadnych dowodów, że zamierzał coś podobnego zrobić – zaprotestował Mark.
Marilyn sarkastycznie uniosła brew.
– Halo?! Elizabeth była bez majtek. Siedmiolatki nie biegają po domu z gołą pupą. Na dodatek jej majtki znaleziono w kieszeni Bourne'a… dlaczego niby się tam znalazły?
– A czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Już uznaliśmy, że ze względu na wiek Elizabeth była szczególnie bezbronna. Nie musimy się doszukiwać kolejnych czynników z kolumny B. – Maureen zmarszczyła czoło. – Mam mętlik w głowie.
Alison, żona lekarza, która była dość milcząca podczas poprzednich obrad, spojrzała znacząco na Maureen.
– Kiedy ja zaczynam się gubić, przypominam sobie zeznania tego policjanta, który mówił, że jak biegł na górę po schodach, słyszał krzyk dziewczynki. „Nie strzelaj!" – błagała. Błagała o życie. To sprowadza wszystko na właściwe tory, prawda?
Wokół stołu zapadła cisza i w końcu Ted zdecydował, że przeprowadzi głosowanie rozstrzygające o egzekucji Shaya Bourne'a.
– Nie – zaprotestowałem. – Pozostała nam jeszcze jedna składowa równania. – Wskazałem na kolumnę C. – Musimy przedyskutować argumenty obrony.
– Jedyną rzeczą, o której teraz mogę dyskutować, jest lunch – wtrącił Jack.
Ted przeprowadził głosowanie. Wynik – 8:4.
Znalazłem się w mniejszości.
GODZINA 15:06
Powiodłem wzrokiem po zgromadzonych. Tym razem dziewięć osób uniosło ręce w górę. Tylko ja, Maureen i Vy głosowaliśmy przeciwko egzekucji.
– Co was powstrzymuje od podjęcia decyzji? – zatroskał się Ted.
– Wiek Bourne'a – odparła Vy. – Mój syn ma dwadzieścia cztery lata, niewiele więcej niż oskarżony. I wciąż zdarza mu się podejmować fatalne decyzje. Jeszcze do niektórych rzeczy nie dorósł.
Jack zwrócił się w moją stronę.
– Jesteś rówieśnikiem Bourne'a. Co zamierzasz robić w życiu?
Policzki zaczęły palić mnie od wypieków.
– Najprawdopodobniej… hmm… pójdę na studia magisterskie. Chociaż jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji.
– Ale nikogo do tej pory nie zabiłeś, prawda?
Jack poderwał się zza stołu.
– Zróbmy przerwę na siusiu – zasugerował.
Wszyscy ochoczo pochwyciliśmy okazję do chwili wytchnienia. Ja rzuciłem flamaster na stół i podszedłem do parapetu. Na stojących przed gmachem ławkach rozsiedli się pracownicy sądu ze swoimi lunchami. Chmury płynące po niebie raz po raz zahaczały o artretyczne palce drzew. W bocznej uliczce stały telewizyjne vany z antenami satelitarnymi na dachu, wyczekujące na naszą decyzję, by jak najszybciej obwieścić ją światu.
Nieopodal okna siedział Jim pogrążony w lekturze Biblii, która była jego nieodłącznym atrybutem.
– Jesteś religijny? – zapytał.
– Dawno temu chodziłem na zajęcia szkółki niedzielnej. – Odwróciłem się w jego stronę. – Czy przypadkiem w tej księdze nie ma mowy o nadstawianiu drugiego policzka?
Jim ściągnął usta, po czym odczytał:
– „Jeśli tedy prawe oko twoje gorszy cię, wyłup je i odrzuć od siebie, albowiem będzie pożyteczniej dla ciebie, że zginie jeden z członków twoich, niż żeby całe ciało twoje miało pójść do piekła"*. Kiedy jedno jabłko zacznie toczyć zgnilizna, nie dopuścisz, by zaraziło cały zbiór, prawda? – Wyciągnął Biblię w moją stronę. – Sam zobacz.
Przebiegłem wzrokiem zacytowany werset, po czym zamknąłem Pismo. Moja znajomość ewangelii ani w przybliżeniu nie mogła się równać z wiedzą Jima, pomyślałem jednak, że Jezus chętnie by odwołał te słowa w chwili, gdy sam został skazany na śmierć. I jeżeli znalazłby się z nami w tej sali obrad, miałby takie same trudności z podjęciem decyzji jak ja.
GODZINA 16:02
Ted zarządził, bym na tablicy wypisał dwa słowa ZA i PRZECIW. Potem każde z nas pytał o stanowisko, a ja notowałem imiona przysięgłych w odpowiedniej kolumnie.
– Jim?
– Za.
– Alison?
– Za.
– Marilyn?
– Za.
– Vy?
– Przeciw.
Zawahałem się, po czym umieściłem swoje imię pod imieniem Vy.
– Zgodziliście się głosować za karą śmierci w razie konieczności – zauważył wojowniczo Mark. – Każdego z nas podczas wyboru ławy pytano, czy bylibyśmy w stanie to zrobić.
– Pamiętam.
Rzeczywiście, stwierdziłem, że zgodzę się na egzekucję, jeżeli zbrodnia będzie wymagała tak surowej kary. Ale wówczas nie zdawałem sobie sprawy, jak trudno takie zobowiązanie wprowadzić w czyn.
Vy schowała twarz w dłoniach.
– Kiedy mojemu synowi zdarzało się uderzyć młodszego brata, nie spuszczałam mu lania, mówiąc jednocześnie „Nie wolno na nikogo podnosić ręki". Uważałam, że takie zachowanie byłoby szczytem hipokryzji. To samo czuję w tej chwili.
– Vy – odezwała się cichym głosem Marilyn – a gdyby twoje siedmioletnie dziecko zostało zamordowane? – Z pudła pełnego materiałów dowodowych wyciągnęła to samo zdjęcie Elizabeth Nealon, które prokurator prezentował podczas mowy końcowej. Położyła je przed Vy, pogładziła błyszczący papier.
Po chwili Vy wstała ciężko z krzesła, podeszła do tablicy i wyjęła mi flamaster z ręki. Wymazała swoje imię z kolumny PRZECIW i wpisała je pod imionami pozostałych dziesięciu przysięgłych głosujących za egzekucją.
– Michaelu – rozległ się głos Teda.
Poczułem, że zasycha mi w gardle.
– Jakich jeszcze potrzebujesz argumentów? Które z dowodów chciałbyś po raz kolejny obejrzeć? Powiedz, pomożemy ci je znaleźć. – Sięgnął do pudła, w którym znajdowały się pociski i ekspertyzy balistyczne, zakrwawione ubrania, raporty z autopsji. Przesypał między palcami zdjęcia z miejsca zbrodni – na kilku z nich spod krwi nie widać było ofiar.
– Michaelu, odwołaj się do matematyki – powiedział Ted. – Porównaj składowe równania.
Odwróciłem się w stronę tablicy, ponieważ nie mogłem znieść żaru skupionych na mnie spojrzeń. Obok kolumny imion widniała formuła, którą wypisałem, gdy rozpoczęliśmy nasze rozważania.
Matematyka zawsze dawała mi poczucie bezpieczeństwa – to właśnie lubiłem w niej najbardziej. Pozwalała znaleźć właściwe rozwiązanie, choćby tylko w sferze abstrakcji.
Ale nie w tym konkretnym przypadku. Bo jakkolwiek patrzeć, A + B – czynniki, które doprowadziły do śmierci Kurta i Elizabeth Nealon – będą zawsze przeważać C. Nikt i nic nie przywróci już ofiar do życia i żaden, choćby najbardziej chwytający za serce argument obrony, nie mógł tego zmienić.
ZA albo PRZECIW to ludzkie być albo nie być. Różnica między nową drogą a tą, którą się porzuca. Przepaść pomiędzy tym, kim się miało szansę stać, a tym, kim się jest w rzeczywistości. Przestrzeń na kłamstwa, którymi się będzie karmić w przyszłości.
Wymazałem swoje imię z tablicy. A potem chwyciłem flamaster, zapisałem je w sąsiedniej kolumnie i w ten sposób zostałem dwunastym, ostatnim przysięgłym, który skazał Shaya Bourne'a na śmierć.
Gdyby Bóg nie istniał, należałoby go wymyślić.
– Voltaire, ZA i przeciw
Nie mam pojęcia, gdzie trzymali Shaya Bourne'a, zanim go do nas przenieśli. Choć naturalnie wiedziałem, że został osadzony w tym więzieniu – stanowym więzieniu w Concord. Oglądałem wiadomości w dniu, gdy go skazali, i bacznie śledziłem na ekranie elementy zewnętrznego świata, które już powoli blakły w mojej pamięci: szorstki kamienny mur więzienia, złotą kopułę Kapitolu stanowego, nawet fakturę rozmaitych drzwi niewykonanych z metalowej siatki i metalowych płyt. Przypadek Shaya był w owym czasie przedmiotem długiej dyskusji na naszym oddziale – gdzie będą trzymać więźnia skazanego na śmierć w stanie, w którym od wieków nikt nie usłyszał takiego wyroku?
Plotka głosiła, że było tu kilka cel dla kaesów i to niedaleko mojego skromnego lokum w bloku I oddziału o zaostrzonym nadzorze. Crash Vitale – który zawsze miał wiele do powiedzenia na każdy temat, chociaż rzadko komukolwiek chciało się go słuchać – utrzymywał, że w dawnych celach śmierci składowano cienkie, powleczone plastikiem prostokąty pianki, które tutaj uchodziły za materace. Przez jakiś czas nawet się zastanawiałem, co zrobili z tymi nadliczbowymi materacami po przetransportowaniu Shaya do więzienia. Jedno było pewne – nam nikt ich nie zaoferował.
Przeprowadzka z celi do celi to więzienna rutyna. Władze nie chcą, żeby osadzeni mieli poczucie stabilizacji. W ciągu piętnastu lat, które tu spędziłem, przenoszono mnie aż osiem razy. Wszystkie cele, naturalnie, wyglądają tak samo. Jedyną różnicą jest to, kto siedzi obok – i może dlatego perspektywa pojawienia się Bourne'a zelektryzowała każdego z nas.
Choć na swój sposób to samo w sobie było już niezwykłe. Trudno znaleźć bowiem sześciu radykalniej różniących się od siebie ludzi niż nasza szóstka osadzonych w bloku I. A więc fakt, że jeden człowiek wzbudził ciekawość wszystkich bez wyjątku, niemal graniczył z cudem.
Celę numer 1 zajmował Joey Kunz, pedofil egzystujący na samym dnie więziennej hierarchii. Celę 2 – Calloway Reece, dumny posiadacz karty członkowskiej Bractwa Aryjskiego. Cela 3 to ja, Lucius DuFresne. Cele 4 i 5 były puste, wiedzieliśmy więc, że nowy zajmie jedną z nich, pytanie tylko którą – tę bliżej mnie czy trzech pozostałych osadzonych: Texasa Wridella, Pogiego Simmonsa i Crasha Vitale – samozwańczego przywódcy bloku I.
Gdy Shay Bourne został wprowadzony przez sześciu funkcjonariuszy ubranych w kamizelki przeciwodłamkowe i hełmy z osłonami na twarz, wszyscy podeszliśmy do drzwi swoich cel. Eskorta wraz z więźniem minęła pomieszczenie prysznicowe, celę Joeya oraz Callowaya i przystanęła dokładnie naprzeciwko mnie, więc mogłem się dobrze przyjrzeć Bourne'owi. Był niewysoki i drobny, o brązowych, ściętych krótko włosach i oczach koloru Morza Karaibskiego. Doskonale zapamiętałem tę barwę, ponieważ właśnie na Karaibach spędziłem swoje ostatnie wakacje z Adamem. Cieszyłem się, że ja nie mam takich oczu. Nie chciałbym, żeby każde spojrzenie w lustro przypominało mi o miejscu, którego już nigdy nie zobaczę.
Nagle Shay Bourne zwrócił na mnie wzrok.
Może to dobry moment, żeby opisać, jak wyglądam. Z powodu mojej twarzy strażnicy nigdy nie patrzą mi w oczy; z tej samej przyczyny większość czasu spędzam ukryty w głębi celi. Od czoła po brodę jestem upstrzony purpurowymi, łuszczącymi się wrzodami. Na ich widok większość ludzi odruchowo się krzywi. Nawet ci o gołębim sercu jak ten osiemdziesięcioletni misjonarz, który co miesiąc przynosi nam pisemka religijne: za każdym razem, gdy na mnie patrzy, wytrzeszcza oczy, mimowolnie dając do zrozumienia, że wyglądam dużo gorzej, niż zapamiętał. Tymczasem Shay obrzucił mnie neutralnym spojrzeniem i skinął głową na powitanie, jakbym w niczym się nie różnił od zwykłych śmiertelników.
Drzwi sąsiedniej celi zamknęły się z trzaskiem, następnie rozległ się szczęk metalu, gdy Shay wysunął ręce przez wąski otwór, żeby zdjęto mu kajdanki. Chwilę później funkcjonariusze opuścili nasz blok, a wówczas do akcji wkroczył Crash.
– Hej, Kaes! – wrzasnął.
Shay Bourne nie zareagował.
– Ej, ty, jak Crash do ciebie mówi, masz odpowiadać.
– Odczep się od niego – westchnąłem ciężko. – Daj człowiekowi pięć minut na uświadomienie sobie, co z ciebie za kretyn.
– Uuu, Kaes, lepiej miej się na baczności – wtrącił Calloway. – Lucius włazi ci w dupę, a swojego ostatniego kochasia posłał do piachu.
Z sąsiedniej celi dobiegł mnie odgłos grającego telewizora, ale zaraz ucichł. Shay zapewne podłączył słuchawki, których wszyscy musieliśmy tu używać, żeby nie dochodziło do wojny na moc głośników. Trochę się zdziwiłem, że więzień skazany na karę śmierci miał prawo do zakupu telewizora na wypiskę, tak samo jak wszyscy pozostali. Te telewizory o trzynasto- calowych ekranach zostały specjalnie zamówione przez zarząd zakładów penitencjarnych w firmie Zenith. Miały plastikowe, przezroczyste obudowy, dzięki czemu strażnicy mogli sprawdzić, czy więźniowie nie wymontowali ze środka jakichś części, mogących służyć do sporządzenia broni.
Podczas gdy Calloway i Crash tradycyjnie zwarli front i wspólnie zaczęli mnie obrzucać upokarzającymi inwektywami, ja też włożyłem słuchawki i włączyłem telewizor. Dochodziła piąta, chciałem obejrzeć program Opry. Ale kiedy próbowałem ustawić odpowiedni kanał, odbiornik nie zareagował. Zamigotał, jakby chciał się przełączyć, jednak obraz nie przeskoczył. Wciąż widziałem to samo.
– Ej! – Crash zaczął walić w drzwi celi. – Ej tam, klawisze, kablówka siadła! My też mamy swoje prawa…
Niestety, czasami słuchawki niedostatecznie wygłuszają zewnętrzne dźwięki.
Podkręciłem głośność i wpatrzyłem się w ekran. Na kanale lokalnym pokazywali charytatywną imprezę na rzecz dziecięcego oddziału szpitala klinicznego Dartmouth College. Było tam wielu klownów i mnóstwo balonów, a nawet dwóch zawodników Red Soksów, którzy na prawo i lewo rozdawali autografy. W pewnym momencie obiektyw kamery zatrzymał się na dziewczynce o srebrzystych włosach, z błękitnymi sińcami pod oczami. Obrazkami takich właśnie dzieci organizacje charytatywne próbują zmiękczyć serca ofiarodawców i nakłonić do hojniejszego sypnięcia groszem.
Zza kadru rozległ się głos reportera.
– Claire Nealon czeka na przeszczep serca.
Jakże łzawe, pomyślałem. Cóż, każdy ma swoje problemy. Jednym ruchem ściągnąłem słuchawki. Jeżeli nie mogłem oglądać Opry, nie zamierzałem zawracać sobie głowy telewizją.
I tylko dlatego usłyszałem pierwsze słowa wypowiedziane przez Shaya Bourne'a w bloku I.
– To jest to – mruknął i w tej samej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kablówka znowu zaczęła działać bez zarzutu.
*
Zapewne zdążyliście już zauważyć, że znajduję się na o wiele wyższym szczeblu rozwoju od tych kretynów przebywających w bloku I, i tak naprawdę nigdy nie powinienem się tutaj znaleźć. Ostatecznie to była zbrodnia z namiętności – problem w tym, że o ile dla mnie liczyła się tylko wspomniana namiętność, sąd się skoncentrował na samej zbrodni. Pytam jednak, jak wy byście zareagowali, gdyby miłość waszego życia znalazła sobie nową miłość swojego życia – kogoś młodszego, szczuplejszego, przystojniejszego?
Ironia losu polega na tym, że żadna kara nałożona przez sąd za zabójstwo nie mogłaby przebić tej, która dopadła mnie w więzieniu. Ostatnie badanie krwi robiono mi pół roku temu i wówczas liczba limfocytów TCD4+ wynosiła 75 na milimetr sześcienny. U człowieka niezarażonego wirusem HIV ta liczba wynosi ponad 1000. Wirus atakuje właśnie limfocyty – a więc ciałka krwi odpowiedzialne za zwalczanie infekcji. Gdy one się namnażają, by zniszczyć intruza, on namnaża się razem z nimi. I je zabija. Przy takim spadku odporności organizmu mam wszelkie szanse zapaść na którąś z oportunistycznych infekcji – grzybicę dróg oddechowych, toksoplazmozę czy zakażenie cytomegalią. Lekarze zapewniają, że nie zejdę na AIDS – umrę z powodu gruźlicy, zapalenia płuc czy też bakteryjnej infekcji mózgu. Dla mnie to zwykła semantyka. Śmierć pozostaje śmiercią.
Z zawodu byłem artystą. Teraz uprawiam sztukę dla przyjemności, chociaż tu, gdzie się znajduję, trudno zdobyć niezbędne przybory i materiały. Kiedyś używałem jedynie farb marki Winsor & Newton, pędzli z sobolowego włosia oraz płótna z czystego lnu, które sam nabijałem na blejtram i pokrywałem gruntem. Teraz wykorzystuję wszystko, co wpadnie mi w ręce. Nakłoniłem siostrzeńców, żeby przysyłali mi kartoniki pokryte rysunkami w miękkim ołówku, który mogę wymazać, a papier wykorzystać do własnych celów. Chomikuję także artykuły żywnościowe, z których daje się pozyskać pigment.
Owego wieczoru pracowałem nad portretem Adama, oczywiście tworzonym z pamięci, bo tylko ona mi pozostała. W jednej nakrętce po soku rozmieszałem sproszkowaną czerwoną polewę owocowej drażetki z niewielką ilością pasty do zębów, w drugiej – kawę z odrobiną wody, i łącząc oba barwniki w odpowiednich proporcjach, zdołałem uzyskać kolor skóry Adama – ciemnego palonego karmelu.
Już naszkicowałem jego rysy czarną barwą – szerokie czoło, mocny podbródek, orli nos. Zakazanym nożem własnego wyrobu zeskrobałem cienkie wiórki ze zdjęcia kopalni, które znalazłem w starym egzemplarzu „National Geographic", i dodałem do nich odrobinę szamponu. Otrzymaną w ten sposób ciemną gęstą masę przeniosłem na karton kawałkiem grafitu wydobytego z ołówka.
Boże, jaki Adam był piękny!
Minęła trzecia nad ranem, ale prawdę mówiąc, ostatnio nie sypiam wiele. Kiedy się kładę, natychmiast muszę skorzystać z toalety – chociaż jadam tyle co nic, wszystko przelatuje przeze mnie z prędkością błyskawicy. Mam nieustanne problemy gastryczne i często cierpię na migreny. Nowotworowa opryszczka w ustach i gardle utrudnia mi przełykanie.
Staram się jednak do maksimum wykorzystać godziny bezsenności – poświęcam je sztuce.
Tej nocy dopadły mnie poty. Kiedy się obudziłem, byłem kompletnie mokry. Zdjąłem kombinezon, ściągnąłem z łóżka prześcieradła i wówczas doszedłem do wniosku, że nie mam ochoty kłaść się z powrotem. W zamian wyjąłem ze skrytki przybory malarskie i zająłem się odtwarzaniem wizerunku Adama. W trakcie pracy rozproszyły mnie jednak inne, ukończone już portrety, wiszące na ścianach celi: Adam stojący w identycznej pozie, w jakiej zastygł jako model na zajęciach malarstwa, które prowadziłem w college'u; twarz Adama tuż po tym, gdy rano otwierał oczy; Adam spoglądający przez ramię – tak samo jak wtedy, kiedy go zastrzeliłem.
– Muszę. – Usłyszałem głos Shaya Bourne'a. – To jedyny sposób.
Shay milczał przez całe popołudnie; tym bardziej zaintrygowało mnie, z kim rozmawia o tak późnej porze. Rozejrzałem się na prawo i lewo, ale nikogo nie było na korytarzu przed celami. Pomyślałem, że może dręczą go senne koszmary.
– Bourne? – wyszeptałem. – Wszystko okej?
– Kto… kto tam?
Wysławiał się z trudem. Nie nazwałbym tego zacinaniem się czy jąkaniem – odnosiło się raczej wrażenie, że każda sylaba jest nieforemnym kamykiem, który musi wypchnąć z ust.
– Lucius. Lucius DuFresne – odparłem. – Z kim rozmawiasz?
Chwila zawahania.
– Zdaje się, że… że z tobą.
– Nie możesz spać?
– Mogę – odparł Shay. – Ale nie chcę.
– W takim razie masz więcej szczęścia ode mnie.
To był żart, ale on potraktował moje słowa poważnie.
– Nie jesteś większym szczęściarzem ode mnie, a ja nie jestem większym pechowcem od ciebie – oznajmił.
Cóż, w pewnym sensie miał rację. Nie otrzymałem równie surowego wyroku co Shay Bourne, ale podobnie jak on umrę w murach tego więzienia – i to już niedługo.
– Luciusie? – odezwał się ponownie. – Co robisz?
– Maluję.
– Swoją celę? – padło po chwili milczenia.
– Nie. Portret.
– Dlaczego?
– Ponieważ jestem artystą. Zajmuję się sztuką.
– Kiedyś w szkole nauczycielka sztuki powiedziała, że mam klasyczne usta – wyznał Shay. – Ale do tej pory nie wiem, co to znaczy.
– Twoja nauczycielka odnosiła się do kultury starożytnych Greków i Rzymian – wyjaśniłem. – Do dzieł sztuki, które…
– Luciusie? Widziałeś dzisiaj w telewizji… Ci z Red Soksów…
Każdy z osadzonych w bloku I – mnie nie wyłączając – kibicował jakiejś drużynie baseballowej. Skrupulatnie notowaliśmy wyniki meczów, poddawaliśmy wnikliwej analizie wszelkie decyzje arbitrów, jakby oni byli reprezentantami federalnego wymiaru sprawiedliwości, a my – sędziami Sądu Najwyższego. Niekiedy naszym drużynom, tak jak nam, odbierano nadzieję; innym razem wspólnie z nimi wyruszaliśmy na rozgrywki Świa towej Ligi. Rzecz w tym, że sezon jeszcze się nie rozpoczął, więc dzisiaj nie było transmisji żadnego meczu.
– Schilling siedział przy stole – podjął Shay, wciąż poszukując właściwych słów. – I była tam dziewczynka…
– Mówisz o imprezie charytatywnej? Tej na rzecz szpitala?
– Dziewczynka… Chcę jej oddać swoje serce – powiedział Shay.
Zanim zdążyłem to jakoś skomentować, rozległ się głośny trzask, a potem głuche uderzenie ciała padającego na beton posadzki.
– Shay? – wykrzyknąłem. – Shay?!
Przycisnąłem twarz do pleksiglasu pokrywającego stalową siatkę. Z tego miejsca nie mogłem naturalnie zobaczyć Shaya, ale usłyszałem rytmiczne bicie o drzwi celi.
– Hej! – wrzasnąłem na całe gardło. – Potrzebujemy pomocy!
Swoim krzykiem obudziłem innych więźniów, którzy natychmiast zaczęli mnie przeklinać za wyrwanie ze snu, ale już po chwili zamilkli, zafascynowani niecodziennym spektaklem. Na blok wpadło dwóch strażników, w biegu zapinających rzepy kuloodpornych kamizelek. Pierwszy z nich, funkcjonariusz Kappaletti, wybrał ten zawód tylko dlatego, żeby zawsze mieć pod ręką człowieka zdanego na jego łaskę i niełaskę, którego mógłby bezkarnie zgnoić. Drugi, niejaki Smythe, w każdej sytuacji odnosił się do więźniów profesjonalnie i przyzwoicie. Kappaletti stanął przed moją celą.
– DuFresne, jeżeli to fałszywy alarm…
Ale Smythe już klęczał przed celą Shaya.
– Bourne chyba dostał jakiegoś ataku. – Sięgnął po radiotelefon i natychmiast się rozsunęły elektronicznie otwierane drzwi, a do środka wbiegło kilku innych strażników.
– Czy oddycha? – zapytał któryś z nich.
– Odwróćmy go… Na trzy…
Zjawili się sanitariusze i wywieźli Shaya na wózkowych noszach wyposażonych w pasy do krępowania w ramionach, talii i nogach. Transportowano nimi więźniów w rodzaju Crasha, którzy nawet skuci stwarzali całą masę problemów, lub tych zbyt ciężko chorych, by mogli dojść do więziennego lazaretu o własnych siłach. Od dawna podejrzewałem, że opuszczę blok I na jednym z tych wózków. Teraz jednak zdałem sobie sprawę, że przypominają one zabiegowy stół, do którego pewnego dnia przywiążą Bourne'a i zaaplikują śmiercionośny zastrzyk.
Sanitariusze założyli na twarz Shaya maskę tlenową, która się szroniła za każdym płytkim oddechem. Oczy uciekły mu w głąb głowy i teraz tylko łyskały niewidzącymi białkami.
– Ratujcie go za wszelką cenę – poinstruował Smythe i wówczas dotarło do mnie, że władze więzienne włożą maksimum wysiłku w reanimowanie umierającego człowieka tylko po to, żeby go później mogły zabić.
Pokochałem Kościół z wielu powodów.
Uwielbiałem na przykład to uczucie, które wzbudzał we mnie dźwięk dwustu głosów wznoszących się ku sklepieniu w modlitwie podczas niedzielnej mszy. Fascynowało drżenie własnych rąk, gdy udzielałem komunii któremuś z wiernych. Bawiło pełne niedowierzania spojrzenie nastolatka – śliniącego się na widok odrestaurowanego przeze mnie motocykla, triumpha trophy rocznik 1969 – gdy docierało do niego, że jestem księdzem; że bycie spoko facetem i jednocześnie katolickim kapłanem wzajemnie się nie wyklucza.
Byłem tylko początkującym wikariuszem w kościele św. Katarzyny, ale ponieważ nasza parafia należała do jednej z zaledwie czterech w całym Concord i okolicach, pracy miałem w bród. Wraz z proboszczem, ojcem Walterem, na zmianę odprawialiśmy msze i spowiadaliśmy penitentów. Niekiedy proszono nas, byśmy poprowadzili zajęcia szkółki niedzielnej w sąsiednim miasteczku. Do tego dochodziły wizyty u parafian, którzy byli schorowani, znękani jakimiś niespodziewanymi troskami lub samotni – oraz modlitwy różańcowe. Wszystko to robiłem z największą radością. Satysfakcję przynosiły mi nawet najprostsze, najbardziej przyziemne czynności ku bożej chwale, jak zamiatanie nawy czy mycie naczyń liturgicznych w sanktuarium zakrystii, tak by nawet kropla cennej krwi Pańskiej nie spłynęła do kanalizacji.
Nie miałem biura u św. Katarzyny. Miał je ojciec Walter, ale on pełnił posługę w tej parafii od tak dawna, że stał się jej równie nieodłączną częścią, jak kościelne ławy z różanego drewna czy welwetowe draperie przy ołtarzu. Powtarzał często, że się zmobilizuje i przysposobi dla mnie jedno z pomieszczeń gospodarczych, ale po lunchu zazwyczaj zapadał w drzemkę, a kimże ja byłem, żeby budzić człowieka po siedemdziesiątce i zaganiać do pracy? Po pewnym czasie przestałem się więc upominać o własny kąt i wstawiłem małe biurko do niewielkiego składziku. Dzisiejszego dnia powinienem się skoncentrować na pisaniu kazania – jeżeli zdołam się zmieścić w siedmiu minutach, starsi parafianie nie zapadną w drzemkę – jednak myślami wciąż wędrowałem ku jednej z najmłodszych owieczek w naszej trzódce. Hanna Smythe była pierwszym dzieckiem, które ochrzciłem w św. Katarzynie. Teraz, rok później, nieomal nie opuszczała szpitala. Nagle, bez jakiejkolwiek namacalnej przyczyny, jej gardło się zaciskało i przerażeni rodzice wieźli ją na oddział ratunkowy. Tam ją intubowano, regulowano krążenie, ale wkrótce po zwolnieniu do domu wszystko rozpoczynało się na nowo. Istne błędne koło. Zmówiłem w duchu szybką modlitwę, prosząc Boga, by oświecił lekarzy Hanny i pomógł im uzdrowić dziecko. Ledwo się przeżegnałem na zakończenie, do mojego biurka podeszła drobna, siwowłosa kobieta.
– Ojcze Michaelu?
– Mary Lou. Jak się miewasz?
– Mogłabym zająć ojcu chwilę?
W wypadku Mary Lou Huckens w grę nigdy nie wchodziła chwila, ale mniej więcej godzina. Wraz z ojcem Walterem mieliśmy niepisany układ – ratowaliśmy się nawzajem z opresji, gdy któregoś z nas po mszy zaczynała wylewnie wychwalać za kazanie.
– Czym mógłbym ci służyć?
– Prawdę mówiąc, trochę niezręcznie mi ojca o to prosić – przyznała. – Ale czy mógłby ojciec pobłogosławić gors?
Uśmiechnąłem się pobłażliwie. Jej prośba wydała mi się nieco dziwaczna, ale parafianie często prosili nas o zmówienie modlitwy nad przedmiotami, które z jakichś względów uważali za dewocjonalia.
– Naturalnie. Masz go przy sobie?
Posłała mi szczególne spojrzenie.
– Ależ oczywiście.
– Doskonale. A więc niech mu się bliżej przyjrzę.
Nerwowo skrzyżowała ręce na piersi.
– To chyba zupełnie zbyteczne!
Gdy wreszcie dotarło do mnie, co mam pobłogosławić, oblałem się gorącym rumieńcem.
– Wybacz… wybacz, proszę – wyjąkałem. – Nie zamierzałem…
W oczach Mary Lou zaszkliły się łzy.
– Jutro mają mi wycinać guza i tak bardzo się boję.
Wstałem zza biurka, objąłem ją ramieniem, podprowadziłem do najbliższej ławki i podałem chusteczkę.
– Przepraszam, ojcze, ale zupełnie nie wiem, komu jeszcze mogłabym się zwierzyć. Jeżeli powiem mężowi, jaka jestem przerażona, on też bardzo się zdenerwuje i skoczy mu ciśnienie.
– Dobrze wiesz, że jest ktoś, komu możesz powierzyć wszelkie swoje troski – odparłem miękkim głosem. – Wiesz, że On cię zawsze wysłucha. – Położyłem dłoń na jej głowie. – Wszechmocny i przedwieczny Boże, Zbawco tych, którzy w Ciebie wierzą, wysłuchaj modlitwy w intencji sługi Twojej Mary Lou, okaż jej swoją łaskę i przywróć zdrowie, tak by mogła wznosić do Ciebie modlitwy dziękczynne w świątyni Twojej. Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen.
– Amen – wyszeptała Mary Lou.
To kolejna rzecz, dla której kocham Kościół – nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć.
Trzy dni później Shay Bourne wrócił z lazaretu owładnięty obsesją. Każdego rana, gdy strażnicy przychodzili się dowiedzieć, kto chciałby tego dnia wziąć prysznic, a kto spędzić godzinę na siłowni, Shay żądał rozmowy z naczelnikiem Coyne'em. „Wypełnij odpowiedni blankiet", słyszał w odpowiedzi, ale najwyraźniej to do niego nie trafiało. Ilekroć wychodził na niewielki, ogrodzony gęstą siatką wybieg, który szumnie nazywano boiskiem do ćwiczeń, stawał w rogu, spoglądał w stronę budynków administracji więziennej i głośnym krzykiem ponawiał swoje żądanie. Kiedy przynoszono obiad, pytał, czy naczelnik się zgodził go przyjąć.
– Wiecie, dlaczego przenieśli go na blok I? – zagaił Calloway pewnego dnia, gdy Shay brał prysznic i jednocześnie gromkim głosem domagał się widzenia z naczelnikiem. – Ponieważ tam, gdzie był ostatnio, wszyscy już przez niego ogłuchli.
– To debilny przygłup – zawyrokował Crash. – Nie panuje nad tym, co robi. Trochę jak nasz łowca dziatek. Co nie, Joey?
– Shay nie jest upośledzony umysłowo – zaprotestowałem. – Prawdopodobnie jego iloraz inteligencji jest dwa razy wyższy od twojego, Crash.
– Zamknij swój kurewski dziób, cioto – odezwał się ponownie Calloway. – Wszyscy natychmiast przestańcie kłapać dziobami!
Uciszyła nas gorączkowość w jego głosie. Calloway przyklęknął przy drzwiach celi i chwycił „wędkę" ze splecionej przędzy, wyprutej z koca, nawiniętej na zrolowane czasopismo. Zarzucił ją na sam środek korytarza – posunięcie ryzykowne, biorąc pod uwagę fakt, że teraz już w każdej chwili mogli się tu zjawić klawisze, by odprowadzić Shaya z prysznica do celi.
W pierwszej chwili nie mieliśmy pojęcia, co chce złowić. Kiedy zarzucaliśmy wędki, to zazwyczaj jeden do drugiego w celu dokonania handlowej wymiany – na przykład poczytne czasopismo za batonik Hersheya – ale po chwili spostrzegliśmy jasny, obły przedmiot leżący na posadzce. Bóg jeden wie, czemu jakiś ptak miałby wić gniazdo w równie podłym miejscu, niemniej kilka miesięcy temu jeden z nich wfrunął tu z dziedzińca i tak właśnie zrobił. W efekcie jajko wypadło z gniazda na posadzkę więziennego korytarza i się roztrzaskało, ukazując pomarszczonego, nieopierzonego rudzika, którego maleńka pierś wznosiła się i opadała ciężko – niczym miniaturowy tłok.
Calloway, centymetr po centymetrze, przyciągał do siebie resztki skorupki z pisklakiem w środku.
– Nie przeżyje – zawyrokował Crash. – Teraz jego mama już go nie zechce.
– Ja się nim zajmę – odparł Calloway.
– Musisz trzymać go w cieple – podpowiedziałem. – Owinąć w ręcznik lub coś podobnego.
– Najlepiej w T-shirt – wtrącił Joey.
– Żaden jebany pedofil nie będzie mi udzielał rad – odparował Calloway. Jednak chwilę później zapytał w zamyśleniu: – Myślicie, że T-shirt rzeczywiście się nada?
Shay wciąż darł się na całe gardło, żądając rozmowy z naczelnikiem, teraz jednak całą naszą uwagę koncentrowaliśmy na doniesieniach z celi Callowaya. Rudzik został owinięty w podkoszulek. Rudzik zamieszkał w lewej tenisówce. Rudzik się zaróżowił. Rudzik na pół sekundy otworzył lewe oko.
Wszyscy zdążyliśmy już zapomnieć, jakie to uczucie, gdy ma się obok bliską istotę – należącą tylko do nas – której utrata byłaby nie do zniesienia. W pierwszym roku mojego pobytu w więzieniu wmawiałem sobie, że księżyc w pełni świeci tylko dla mnie. A ubiegłego lata Crash w swojej celi namiętnie smarował dżemem wylot szybu wentylacyjnego w nadziei, że zwabi tym rój pszczół, chociaż jego poczynaniami nie tyle kierowało zamiłowanie do tych miododajnych stworzeń, ile mylne przeświadczenie, że zdoła je tak wytresować, by opadły Joeya we śnie.
– Nadchodzą kowboje – rzucił ostrzegawczo Crash.
I rzeczywiście, chwilę później rozległ się brzęczyk, po czym dwóch strażników stanęło przed pomieszczeniem z prysznicem, czekając, aż Shay wyciągnie dłonie przez otwór, by mogli go skuć na sześciometrową wędrówkę do celi.
– Nie mają pojęcia, co jej dolega – rozległ się głos funkcjonariusza Smythe'a. – Wykluczyli astmę i chorobę płuc. Mówią, że być może to alergia, ale w jej pokoju nie ma już niczego, co mogłoby uczulać, Rick. Jest pusty jak cela.
Czasami strażnicy prowadzili ze sobą rozmowy w naszej obecności, chociaż nigdy nam bezpośrednio nie opowiadali o swoim życiu. No i dobrze, bo raczej wolelibyśmy nie słuchać o tym, jak syn faceta, który rutynowo zaglądał nam do odbytu, zdobył zwycięskiego gola w czwartkowym meczu.
– Zagrozili – ciągnął dalej Smythe – że jej serce już długo nie zniesie takiego stresu. Ja zresztą to samo mogę powiedzieć o sobie. Czy wiesz, jak się czuję, gdy widzę moje maleństwo z tymi wszystkimi rurkami powtykanymi w jej ciałko?
Drugi ze strażników, Whitaker, był katolikiem, który miał zwyczaj kłaść na mojej obiadowej tacy ręcznie wypisane cytaty z ewangelii, potępiające sodomię.
– W ubiegłą niedzielę ojciec Walter odprawił mszę w intencji Hanny. Powiedział, że chętnie odwiedzi was w szpitalu, by pocieszyć modlitwą i dobrym słowem.
– Nie mam ochoty wysłuchiwać ględzenia jakiegoś klechy – burknął Smythe. – A w ogóle co to za Bóg, skoro tak ciężko doświadcza małe dziecko?
Shay wysunął ręce przez otwór, strażnicy go skuli i otworzyli drzwi pomieszczenia prysznicowego.
– Czy naczelnik zgodził się ze mną zobaczyć?
– Jasne – odparł Smythe, prowadząc Shaya do celi. – Zaprasza cię na pieprzoną herbatkę.
– Wystarczy mi tylko pięć minut rozmowy…
– Nie ty jeden masz problemy – warknął Smythe. – Wypełnij blankiet.
– Nie potrafię.
Głośno odchrząknąłem, by zwrócić na siebie uwagę.
– Czy ja też mógłbym prosić o stosowny druczek?
Smythe sprawdził, czy cela Shaya jest zamknięta na głucho, po czym wyjął z kieszeni niewielką kartkę i wepchnął przez otwór w moich drzwiach.
Gdy tylko strażnicy wyszli z bloku, rozległ się cichy, słaby pisk rudzika.
– Shay? – zagaiłem. – Może jednak wypełnisz podanie?
– Nie potrafię dobrze złożyć słów.
– Jestem pewien, że naczelnik nie będzie zwracał uwagi na poprawność gramatyczną.
– Kłopot w tym że, zawsze mieszają mi się litery.
– Więc powiedz, o co chodzi, a ja napiszę za ciebie, co trzeba.
Zapadła cisza.
– Naprawdę zrobisz dla mnie coś takiego? – usłyszałem po chwili.
– Może wreszcie skończycie z tą pierdoloną operą mydlaną? – odezwał się Crash. – Rzygać mi się chce, jak was słucham.
Na Shayu słowa Crasha nie zrobiły najmniejszego wrażenia.
– Powiedz naczelnikowi, że chcę oddać swoje serce. Że jak naczelnik już mnie zabije, moje serce ma dostać dziewczynka, która go potrzebuje.
Oparłem blankiet o ścianę, wypełniłem ołówkiem odpowiednie rubryki i podpisałem nazwiskiem Shaya. Przymocowałem papier do wędki i zarzuciłem tak celnie, że jej koniec trafił w sam środek otworu w drzwiach jego celi.
– Daj to strażnikowi, jak przyjdzie na poranny obchód.
– Wiesz, Bourne – zagaił refleksyjnym tonem Crash – tak naprawdę nie do końca wiem, co o tobie myśleć. No bo z jednej strony jesteś gnojem, który zabił dziecko. Więc niewiele się różnisz od tego parcha, Joeya. Ale z drugiej strony stuknąłeś gliniarza, za co jestem ci szczerze wdzięczny, bo to zawsze o jedną świnię mniej na świecie. Mam więc cię nienawidzić czy może szanować?
– Ani jedno, ani drugie – odparł Shay.
– Wiesz, co wymyśliłem? Zabicie dziecka kasuje wszystkie dobre uczynki.
Crash podszedł do drzwi celi i zaczął walić metalowym kubkiem w metalową płytę.
– Precz stąd. Precz stąd. Precz stąd!
Joey, zachwycony, że niespodziewanie ktoś inny się znalazł na ostatnim szczeblu drabiny, pierwszy się przyłączył do okrzyków. W jego ślady zaraz też poszli Texas i Pogie, ponieważ zawsze i we wszystkim naśladowali Crasha.
Precz stąd!
Precz stąd!
Z głośnika popłynął głos Whitakera.
– Masz jakiś problem, Vitale?
– Ja nie mam żadnego. To ten jebany dzieciobójca ma problem. Najlepiej niech mnie pan wypuści na drobne pięć minut, a ja oszczędzę podatnikom stanu New Hampshire kosztów jego uśmiercenia…
– Crash – odezwał się Shay cichym głosem. – Ochłoń.
W tym momencie moją uwagę przykuł świszczący odgłos dochodzący od małej umywalki. Gdy tylko wstałem, żeby sprawdzić, co się dzieje, z kranu chlusnęła woda. To mnie zdumiało z dwóch powodów – po pierwsze, ciśnienie było normalnie tak marne, że z kranów ledwo ciurkało, nawet pod prysznicem. Po drugie – woda z rozbryzgiem wpadająca do stalowego zlewu była głębokiej, rubinowej barwy.
– Kurwa! – wrzasnął Crash. – Jestem cały mokry!
– Chłopie, to wygląda jak krew – zauważył z przerażeniem Pogie. – Nie ma mowy, żebym się w tym umył.
– To samo jest w klozetach – wtrącił Texas.
Wszyscy dobrze wiedzieliśmy, że kanalizacja w naszych celach została skonstruowana na zasadzie naczyń połączonych. Kiepską stroną takiego rozwiązania jest fakt, że w dosłownym sensie nie sposób się uwolnić od cudzego gówna. Dobrą – że można łatwo przekazać gryps, który tuż po spuszczeniu wody ukazuje się na moment w sąsiedniej celi.
Odwróciłem się i zerknąłem na swoją toaletę. Stojąca w niej woda była rzeczywiście ciemnopurpurowa.
– Ja cię kręcę! – odezwał się nagle Crash. – To nie jest żadna krew, tylko wino! – Zaczął wyć z radości jak szaleniec. – Rozsmakujcie się, drogie panie. Drinki na koszt lokalu.
Nie ruszyłem się z miejsca. Nigdy nie piłem tutaj wody z kranu. Wystarczyło mi już przekonanie, że leki, które dostawałem na AIDS, pochodzące z nieoznakowanych blistrów, są mi aplikowane w ramach jakiegoś rządowego eksperymentu przeprowadzanego na więźniach spisanych na straty… nie zamierzałem więc gasić pragnienia wodą uzdatnianą przez tę samą administrację. Ale za chwilę dobiegł mnie śmiech Joeya, mlaskanie Callowaya przyssanego do kranu, pijackie piosenki Texasa i Pogiego. Niespodziewanie nastrój w bloku tak diametralnie się zmienił, że z głośnika rozległ się ponownie głos Whitakera, kompletnie skołowanego widokiem, który ujrzał na monitorach.
– Co się tam dzieje? Jakaś awaria wodociągu?
– Można to tak ująć – odpowiedział Crash. – Albo uznać, że dopadło nas straszne pragnienie.
– Zapraszamy, oddziałowy – dorzucił Pogie. – Zafundujemy ci kolejkę.
Pozostałych bardzo rozbawiła ta uwaga, no ale do tej pory każdy z nich już wypił co najmniej półtora litra tego, co płynęło z naszych kranów. Wsunąłem palec pod wciąż wartki strumień. Może to zabarwienie wynikało z olbrzymiej zawartości żelaza czy manganu, ale faktem też jest, że woda miała słodkawy zapach i była nieco lepka. Nachyliłem się nad umywalką i niepewnie chwyciłem w usta trochę płynu.
Wraz z Adamem byliśmy cichymi koneserami wina – często urządzaliśmy sobie wycieczki do Kalifornii, do Sonomy i Napa Valley. Z okazji urodzin w ostatnim wspólnie spędzonym roku Adam kupił mi w prezencie butelkę cabernet sauvignon ze słynnej winnicy Dominus Estate. Postanowiłem, że otworzymy ją w sylwestra. Wiele tygodni później, gdy nakryłem Adama w łóżku z nowym kochankiem – splecionych w uścisku na podobieństwo tropikalnych pnączy – owa butelka też się tam znajdowała: leżała na nocnym stoliku i wypływało z niej wino barwiące dywan w sypialni na ten sam kolor co krew, którą chwilę wcześniej przelałem.
Jeżeli się przebywa w więzieniu tak długo jak ja, ma się okazję doświadczyć wielu odmiennych stanów świadomości za sprawą niezwykłej inwencji skazanych. W swojej karierze piłem już bimber pędzony z soku owocowego, chleba i cukierków Jolly Rancher; odurzałem się dezodorantem; paliłem wysuszone skórki banana, zawinięte w bibułkowe stronice Biblii. Ale tym razem miałem do czynienia z czymś zupełnie innym – to było najprawdziwsze, gronowe wino.