Księga Dwóch Dróg - Jodi Picoult - ebook + audiobook + książka

Księga Dwóch Dróg ebook

Jodi Picoult

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kim byśmy byli teraz, gdyby nasze życie potoczyło się zupełnie inaczej?

Dawn Edelstein zna się na śmierci jak mało kto. Jest doulą od umierania, która pomaga ludziom oswoić się z tym, co nieuniknione i uporządkować długo odkładane sprawy. Przed laty postawiła swoje życie do góry nogami: porzuciła pasję, karierę i miłość, aby w obliczu rodzinnej tragedii rozpocząć wszystko od nowa. Ale przychodzi dzień, kiedy znowu staje na rozdrożu: oto sama musi zmierzyć się z własną śmiertelnością, podjąć decyzje, które mogą zaważyć na jej dalszych losach i zadać sobie pytania, których sama dotąd unikała. Co ciekawe – w momencie granicznym Dawn nie myśli wcale o mężu, ale o dawnej miłości - egiptologu i archeologu Wyatcie Armstrongu. Zszokowana własną postawą postanawia wrócić do Egiptu, by kontynuować przerwane niegdyś badania nad Księgą Dwóch Dróg - najstarszym na świecie przewodnikiem po zaświatach - ale również po to, by odszukać Wyatta.

Czy całe nasze życie zależy od podejmowanych przez nas decyzji, czy też nieuchronnie rządzi nami przeznaczenie? Czy dokonując takich, a nie innych wyborów, jesteśmy w ogóle w stanie wpływać na nasz los? A może jest on jednak zapisany w gwiazdach? Jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy podążyli całkiem inną ścieżką i czy czasem możemy wrócić do punktu wyjścia, bogatsi o zdobyte doświadczenia?

"Księga Dwóch Dróg" to najnowsza powieść autorki "Małych wielkich rzeczy" i "Bez mojej zgody", która jak nikt inny potrafi uderzyć w naszą najczulszą strunę.

Na tym polega zasadniczy problem ze śmiercią. Otóż nie potrafimy o niej rozmawiać. Używamy eufemizmów i pleciemy o niebiańskich bramach, co ma przyćmić fakt, że trzeba umrzeć, aby do nich zapukać. Robimy z tego wielką tajemnicę, gdy tymczasem chodzi o doświadczenie, które stanie się udziałem całej ludzkości i każdego z osobna.

Jodi Picoult, "Księga Dwóch Dróg"

Jodi Picoult (ur. 1966) jest jedną z najpopularniejszych amerykańskich pisarek. Jej książki zostały przetłumaczone na 34 języki i sprzedały się w łącznym nakładzie 40 milionów! Została też uhonorowana licznymi nagrodami literackimi. Urodziła się i wychowała na Long Island. Studiowała nauki humanistyczne na Uniwersytecie Princeton i pedagogikę na Uniwersytecie Harvarda. Po uzyskaniu dyplomu na Harvardzie wyszła za mąż za Tima Van Leera, którego poznała jeszcze podczas studiów w Princeton. Wraz z nim i trójką dzieci mieszka w Hanoverze, w stanie New Hampshire. Jest autorką 25 powieści, m.in.: "Bez mojej zgody", "Głosu serca" oraz "Iskry światła".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 497

Oceny
4,0 (194 oceny)
82
59
32
17
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sielgu

Nie oderwiesz się od lektury

W mojej książce brakuje dwóch stron. Czy można naprawić ten błąd?
11
iCate0

Nie polecam

DNF 65%. Robię to z bólem serca, bo Jodi Picoult to jedna z moich ulubionych autorek, ale to jest jej najgorsza książka. Autorka przyzwyczaiła mnie do pewnego poziomu, poruszania ważnych i trudnych tematów, zawsze z jakimś głębszym przekazem. Ale to? Jest nudne, nieangażujące i bliżej temu do taniego melodramatu, z którym nie mam ochoty mieć do czynienia. Do tego nie lubię głównej bohaterki i jej idiotycznych decyzji.
00
joannakrol1

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa fabuła. Trochę trudne jest to, że losy głównej bohaterki toczą się równocześnie w kilku planach czasowych. Duży plus za przybliżenie historii Starożytnego Egiptu. I głębokie przesłanie o znaczeniu naszych wyborów. Warto przeczytać.
00
katasia3007

Nie oderwiesz się od lektury

Od samego początku , do samego końca bardzo wciągająca, ciekawa, wzbudziła u mnie cały wachlarz uczuć i odczuć i była inspiracją wielu przemyśleń. Świerna.
00
zaczytanaania

Całkiem niezła

Ciekawa historia, jednak jak dla mnie, za dużo wzmianek historycznych. Powieść skłania do refleksji i ukazuje, jakie życie jest ulotne.
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

THE BOOK OF TWO WAYS

 

Copyright © 2020 by Jodi Picoult

All rights reserved.

Published in the United States by Ballantine Books,

an imprint of Random House,

a division of Penguin Random House LLC,

New York.

Ballantine and the House colophon

are registered trademarks

of Penguin Random House LLC.

 

Podziękowania dla Johna i Colleen Darnell za tłumaczenia tekstów egipskich w całej powieści. Zdjęcie wnętrza sarkofagu gubernatora Dżehutinachta, Średnie Państwo, późna dynastia XI, 2010-1961 p.n.e. Miejsce odnalezienia: Egipt, El-Bersza, Tomb 10, szyb A. Cedr, długość × szerokość × wysokość: 224,1 × 75 × 80 cm. Muzeum Sztuk Pięknych, Boston, Harvard University-Muzeum Sztuk Pięknych, ekspedycja 21.962a. Cytaty z Dziewięciu kontemplacji Atiśy autorstwa wielebnej Joany Jiko Halifax (Instytut Upaya i Centrum Zen, www.upaya.org). Wykorzystane za zgodą autorki.

 

Projekt okładki

Katarzyna Borkowska

[email protected]

 

Zdjęcie na okładce

© Marta Bevacqua/Trevillion Images

 

Redaktor inicjująca

Magdalena Gołdanowska

 

Redakcja

Joanna Habiera

 

Korekta

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8234-631-2

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Dla Frankiego Ramosa:

witaj w rodzinie (i świecie moich niezliczonych

pytań z dziedziny medycyny)!

 

Dla Kyle’a Ferreiry van Leera,

który pierwszy wspomniał o Księdze Dwóch Dróg

i dał mi do myślenia

 

Umrzeć – to będzie wielka przygoda

J.M. Barrie, Piotruś Pan

 

PROLOG

Mój kalendarz jest pełen zmarłych.

Słysząc dźwięk alarmu, wyciągam komórkę z kieszeni bojówek, przez zmianę czasu zapomniałam wyłączyć przypomnienie. Na wpół przytomnie otwieram kalendarz i czytam nazwiska: Iris Vale. Eun Ae Kim. Alan Rosenfeldt. Marlon Jensen.

Przymykam oczy i robię to, co zwykłam robić codziennie o tej porze: wspominam.

Iris, przed śmiercią drobna jak ptak, pomogła w ucieczce ukochanemu, który napadł na bank. Eun Ae była w Korei lekarką, lecz nie mogła praktykować w Stanach. Alan z dumą pokazał mi urnę zakupioną na własne prochy i zażartował: „Jeszcze nie przymierzałem”. Marlon wymienił wszystkie sedesy w domu, położył nowe podłogi i wyczyścił rynny, kupił też i schował prezenty dla dwójki dzieci z okazji ukończenia szkoły. Następnie zabrał dwunastoletnią córkę do hotelowej sali balowej i zatańczył z nią walca, który sfilmowałam, żeby mogła pokazać na ślubie, jak tańczy z ojcem.

Byli kiedyś moimi klientami. Dziś są opowieściami, które skrywam w pamięci.

Cały mój rząd śpi. Wsuwam telefon z powrotem do kieszeni, po czym ostrożnie przechodzę nad kobietą po mojej prawej stronie – akrobatyka samolotowa – aby udać się do łazienki na tyłach, gdzie dmucham nos i przyglądam się swojemu odbiciu. Jestem w wieku, gdy widok włas­nej twarzy nadal zaskakuje, gdyż spodziewam się ujrzeć młodszą kobietę zamiast tej, która mruga do mnie z lustra. Zmarszczki rozchodzą się z kącików oczu jak załamania wyświechtanej mapy. Gdybym rozplotła warkocz przerzucony przez lewe ramię, wstrętne, jarzeniowe światło ujawniłoby pierwsze srebrne nitki we włosach. Mam na sobie workowate spodnie z gumką w pasie, jak przystało na rozsądną prawie czterdziestolatkę podczas długiego lotu. Chwytam garść papierowych chustek i otwieram drzwi, żeby wrócić na miejsce, ale w wąskim przejściu roi się od stewardes zbitych w zaaferowaną gromadkę.

Cichną na mój widok.

– Czy mogłaby pani usiąść? – mówi jedna z nich.

Uderza mnie, że ich praca w zasadzie nie różni się od mojej. W samolocie nie znajdujesz się w punkcie wyjścia ani tam, dokąd zmierzasz, tylko pomiędzy. Stewardesa jest przewodnikiem, który pomaga ci gładko pokonać tę odległość. Jako doula od umierania robię to samo, ale to podróż z życia do śmierci, na końcu zaś nie wysiadasz razem z dwustoma innymi pasażerami. Idziesz sam.

Ponownie przechodzę nad śpiącą sąsiadką, a gdy zapinam pas, rozbłyskują światła u sufitu i kabina ożywa.

– Panie i panowie – oznajmia głos – właśnie otrzymaliśmy wiadomość od kapitana, że czeka nas planowana sytuacja awaryjna. Proszę słuchać poleceń członków załogi i postępować zgodnie ze wskazówkami.

Zastygam. Planowana sytuacja awaryjna. Oksymoron, od którego nie mogę się uwolnić.

Szmer przetacza się przez kabinę, ale nikt nie krzyczy. Cichnie nawet niemowlę z tyłu, które darło się pierwsze dwie godziny.

– Rozbijemy się – szepcze kobieta obok mnie. – O mój Boże, rozbijemy się.

Na pewno się myli, nie było nawet turbulencji. Jak dotąd wszystko przebiega normalnie. Lecz nagle stewardesy ustawiają się w przejściach i wykonują dziwny, niespójny taniec gestów przy wtórze wytycznych, które płyną z głośników. „Zapiąć pasy. Na komendę schować głowę między kolana. Kiedy samolot się zatrzyma, padnie polecenie, aby rozpiąć pasy. Wysiąść. Zostawić wszystko”.

Zostawić wszystko.

Jak na kogoś, kto zarabia na życie cudzą śmiercią, nie zastanawiałam się nad własną.

Podobno w ostatnich chwilach życie przelatuje człowiekowi przed oczami.

Ale nie widzę mojego męża, Briana, w swetrze oprószonym kredą ze staroświeckich tablic w pracowni fizycznej. Ani Meret, proszącej mnie w dzieciństwie o sprawdzenie, czy pod łóżkiem nie ma potworów. Nie widzę też matki, pod koniec i wcześniej, gdy Kieran i ja byliśmy mali.

Widzę jego.

Wyobrażam sobie Wyatta pośrodku egipskiej pustyni, słońce smaga mu czapkę, szyję ma brudną od wiatru, który wieje nieprzerwanie, zęby wręcz oślepiają. Człowiek, którego nie ma w moim życiu od piętnastu lat. Miejsce, które zostawiłam.

Praca doktorska, której nie dokończyłam.

Według wierzeń starożytnych Egipcjan, aby przejść do Krainy Umarłych, człowiek stawał po śmierci przed sądem, gdzie decydowano o jego niewinności. Na jednej szali składano serce, na drugiej pióro Maat, prawdy.

Nie byłabym taka pewna, czy moje serce wyjdzie z tej próby zwycięsko.

Kobieta po prawej stronie cicho modli się po hiszpańsku. Sięgam po komórkę, żeby ją włączyć, wysłać wiadomość, chociaż wiem, że nie ma zasięgu, ale nie mogę otworzyć kieszeni spodni. Czuję uścisk czyjejś dłoni na nadgarstku.

Spoglądam na nasze ręce, tak zaciśnięte, że nie wyśliźnie się żaden sekret.

Głowa między kolana, krzyczą stewardesy. Przygotować się na uderzenie!

Kiedy spadamy z nieba, zastanawiam się, kto mnie zapamięta.

 

Dowiem się znacznie później, że po katastrofie samolotu, gdy nadchodzą ratownicy, załoga informuje ich, ile dusz znajdowało się na pokładzie. Dusz, nie ludzi. Jakby wiedzieli, że nasze ciała są tutaj tylko przez chwilę.

Dowiem się też, że podczas lotu zatkał się jeden z filtrów paliwa. Że po czterdziestu pięciu minutach w kokpicie rozbłysła kolejna czerwona lampka, że piloci nie zdołali usunąć usterki i podjęli decyzję o awaryjnym lądowaniu. Usłyszę również, że samolot spadł opodal Raleigh-Durham, na boisko prywatnej szkoły. Gdy uderzył skrzydłem w trybuny, przechylił się, obrócił i rozpadł na kawałki.

Po czasie dojdą mnie słuchy na temat siedzącej za mną rodziny z niemowlęciem, której fotele oderwały się od podłogi: wyrzuciło ich z samolotu, zginęli na miejscu. Usłyszę o sześciu innych zmiażdżonych osobach, o stewardesie, która nie wybudziła się ze śpiączki. Przeczytam nazwiska pasażerów z ostatnich dziesięciu rzędów, którzy nie zdążyli wydostać się z wraku, zanim stanął w płomieniach.

Dowiem się, że byłam jedną z trzydziestu sześciu osób, które uszły cało z katastrofy.

Oszołomiona wychodzę z gabinetu szpitala, dokąd nas zabrano. Na korytarzu stoi kobieta w mundurze, rozmawia z mężczyzną z obandażowaną ręką. Należy do zespołu przysłanego przez linie lotnicze, który nadzoruje badania lekarskie, dostarczył nam prowiant oraz czystą odzież i ściągnął na miejsce odchodzących od zmysłów krewnych.

– Pani Edelstein? – rzuca, a ja mrugam, nim konstatuję, że mówi do mnie.

Milion lat temu nazywałam się Dawn McDowell. Publikowałam pod tym nazwiskiem. Lecz w moich dokumentach widnieje obecnie nazwisko Edelstein. Nazwisko Briana.

Kobieta trzyma w ręku listę ocalałych.

Odhacza moje nazwisko.

– Czy badał panią lekarz?

– Jeszcze nie. – Oglądam się na gabinet.

– Dobrze. Na pewno ma pani jakieś pytania.

Mało powiedziane.

Dlatego ja żyję, a inni zginęli?

Dlaczego wybrałam akurat ten lot?

A gdyby zatrzymano mnie na odprawie i spóźniłabym się na samolot?

Gdybym dokonała jednego z tysiąca innych wyborów, które wykluczyłyby mój udział w katastrofie?

Myślę o Brianie i jego teorii wieloświata. Gdzieś, w równo­ległym wszechświecie, uczestniczę we własnym pogrzebie.

Jednocześnie myślę – znowu, zawsze – o Wyatcie.

Muszę stąd wyjść.

Nie zdaję sobie sprawy, że mówię to na głos, dopóki przedstawicielka linii lotniczych mi nie odpowiada.

– Gdy tylko otrzymamy potwierdzenie od lekarza, będzie pani wolna. Ktoś panią odbierze czy mamy zrobić rezerwację?

Powiedziano nam, szczęściarzom, że otrzymamy bilet w dowolne miejsce: tam, skąd lub dokąd lecieliśmy, a nawet gdzie indziej, jeśli to konieczne. Dzwoniłam już do męża, Brian proponował, że po mnie przyjedzie, ale nie chciałam. Powodu mu nie podałam.

Odchrząkam.

– Zarezerwuję lot – oświadczam.

– Nie ma sprawy. – Kobieta potakuje. – Dokąd musi pani lecieć?

Do Bostonu, myślę. Do domu. Lecz sposób, w jaki to ujęła, „musi” zamiast „chce”, nieodparcie nasuwa inne miejsce.

Otwieram usta i mówię.

 

ZIEMIA/EGIPT

Słyszałem pieśni z pradawnych grobów,

Co mówią o wspaniałości życia na ziemi

I marności po śmierci.

Czemuż jednak umniejszają krainę wieczności,

Słuszne i sprawiedliwe miejsce, gdzie lęk odpływa w niebyt?

Tam zamęt budzi wstręt wielki,

a jeden nie lęka się drugiego.

W krainie tej, co nie ma sobie równych,

Spoczywają wszystkie nasze rodziny

Od czasu zarania.

A ci, co nadejdą, miliony po milionach,

Dołączą do nich!

– z grobowca Neferhotepa,

w tłumaczeniu profesorów Colleen i Johna Darnellów

 

Moja matka, która do śmierci wierzyła w przesądy, kazała nam powtarzać przed każdym wyjazdem: „Nigdzie nie jedziemy”. Chodziło o to, by przechytrzyć diabła. Nie twierdzę, że wierzę w takie rzeczy, ale nie powiedziałam tego przed wyjściem z domu i proszę, co z tego wynikło.

W sierpniu przed lotniskiem w Kairze jest jak na patelni. Nawet późnym wieczorem żar zdaje się wręcz ciąć skórę i napiera falami. Już czuję, jak pot cieknie mi po plecach, nie jestem odpowiednio ubrana. Otaczają mnie inni podróżni: grupka zmiętych, oszołomionych turystów idzie do mini­vana, młody chłopak targa na krawężnik bagaż oklejony taśmą, a kobieta przytrzymuje na głowie chustę rozwianą przez wiatr.

Słyszę wrzawę. „Taxi?”, przekrzykują się mężczyźni, od których roi się wokół mnie. „Potrzebujesz taxi?”.

Trudno ukryć, że przybyłam z Zachodu, zdradzają mnie zarówno rude włosy, jak i strój. Kiwam głową i nawiązuję kontakt wzrokowy z jednym z nich, wąsaczem w pasiastej koszuli z długim rękawem. Pozostali taksówkarze ustępują mu pola, jak mewy w poszukiwaniu kolejnego łupu.

– Walizka?

Potrząsam głową. Niewielka torba przerzucona przez ramię mieści cały mój dobytek.

– Amerykanka? – pyta mężczyzna, a ja potwierdzam. W odpowiedzi błyska szerokim uśmiechem. – Witaj na Alasce!

Niesamowite, że minęło piętnaście lat, a oni nadal karmią turystów tym sucharem. Siadam na tylnym siedzeniu jego auta.

– Na dworzec Ramzes poproszę – mówię. – Jak długo?

– Piętnaście minut, inszallah.

– Szukran – odpowiadam. „Dziękuję”. Nie mogę się nadziwić, z jaką łatwością przychodzi mi arabski. W mózgu na pewno znajduje się zakładka z bazą danych, z których od wieków nie korzystamy, jak słowa piosenki MacArthur Park, mnożenie macierzy lub – jak w moim przypadku – wszystko, co związane z Egiptem. Gdy Meret była mała, „wczoraj” mogło oznaczać zarówno pięć minut, jak i pięć lat temu, i właśnie tak się czuję: jakbym wróciła do chwili, kiedy stąd wyjechałam. Jakby kraj czekał, aż wrócę, przez cały ten czas.

Wpadający przez opuszczoną szybę kurz osiada na mnie. W Egipcie wszystko jest pokryte piaskiem – skóra, buty, powietrze, które wdychasz do płuc. Nawet jedzenie. Zęby mumii są nim przeżarte.

Mimo późnej pory Kair pulsuje sprzecznościami. Na auto­stradzie mijamy wozy zaprzężone w osły.

Sklepy mięsne z wywieszonym na zewnątrz towarem gnieżdżą się obok stoisk z pamiątkami. Wypasiona fura śmiga obok przy wtórze rapu splecionego z salat isha, muzułmańskim wezwaniem do modlitwy, płynącym z głośników. Podążamy wzdłuż Nilu o brzegach usianych śmieciami. Nareszcie widzę dworzec.

– Pięćdziesiąt funtów – oznajmia taksówkarz.

W Egipcie nie ma ustalonych stawek, kierowca podaje sumę, którą uważa za stosowną. Wręczam mu czterdzieści funtów i wysiadam z samochodu. On też wysiada i zaczyna na mnie wrzeszczeć po arabsku.

– Szukran – odpowiadam mu. – Szukran. – Taka scena to codzienność i nie robi na nikim wrażenia, lecz gdy kieruję się w stronę dworca, serce tłucze mi w piersi.

Przybyszowi z Zachodu niełatwo dotrzeć do Środkowego Egiptu. Turyści nie powinni korzystać z pociągów, toteż nie kupuję biletu, tylko czekam, aż przyjdzie konduktor, i zgrywam źle poinformowaną. Pociąg już ruszył i jest późno, więc tylko wzrusza ramionami i pozwala mi zapłacić. Po kilku godzinach, kiedy wysiadam na mojej stacji, w Al-Minja, jestem jedyną białą na dworcu. Ba, oprócz mnie nie ma tu nikogo.

Pociąg miał przyjechać planowo za kwadrans trzecia nad ranem, ale z uwagi na opóźnienie dotarł tuż po czwartej. Mam poczucie, jakbym jechała całą dobę. Gdy pukam w szybę jedynego taksówkarza na dworcu, ten właśnie gra na komórce. Mierzy wzrokiem moją zmarnowaną postać, ledwo trzymam się na nogach.

– Sabah al-chajr – mówię. Dzień dobry.

– Sabah an-nur – odpowiada.

Podaję mu adres, to niecała godzina drogi stąd. Wyjeżdżamy z Al-Minja drogą przez pustynię od wschodu. Wyglądam przez okno, liczę gebele i wadi – wzgórza i doliny – które falują w ciemności na horyzoncie. W punktach kontrolnych, gdzie chłopcy, którzy mają jeszcze mleko pod nosem, sterczą ze zużytymi karabinami z lat sześćdziesiątych, owijam głowę szalem i udaję, że śpię.

Kierowca zerka na mnie we wstecznym lusterku. Pewnie zachodzi w głowę, co Amerykanka robi w taksówce w sercu Egiptu, jedynej części nienależącej do szlaku turystycznego. Snuję rozważania, co mogłabym mu powiedzieć, gdyby nie brakowało mi odwagi albo słów w słowniku.

„Czego nie dokończyłeś?”. Oto jedno z pytań, które zadaję klientom. Udzielano mi przeróżnych odpowiedzi, od naprawienia drzwi wejściowych po kąpiel w Morzu Czerwonym, od wydania wspomnień po partyjkę pokera z niewidzianym od lat przyjacielem. A dla mnie to, czego doświadczam w chwili obecnej: kurz, podróż po wyboistej drodze i sprana wstęga krajobrazu.

W poprzednim życiu miałam zostać egiptologiem. Najpierw zakochałam się w kulturze, kiedy przerabialiśmy starożytny Egipt w czwartej klasie. Pamiętam, jak stawałam na najwyższej drabince na placu zabaw i w podmuchach wiatru wyobrażałam sobie, że znajduję się w feluce, płynącej na drugi brzeg Nilu. Moim skarbem był przewodnik z wystawy Skarby złotego faraona, znaleziony przez matkę w antykwariacie. W liceum wybrałam francuski i niemiecki, gdyż ich znajomość miała mi umożliwić lekturę rozpraw badawczych. Złożyłam podania na kilka wydziałów egiptologii i skończyłam studia na Uniwersytecie Chicagowskim.

Większość tego, czego dowiedziałam się o starożytnym Egipcie, sprowadza się do dwóch kwestii. Pierwsza to aspekt historyczny – Egiptem rządziły trzydzieści dwie dynastie faraonów, rozłożone na trzy główne epoki: Stare, Średnie oraz Nowe Państwo. Pierwsza dynastia rozpoczęła się od króla Narmera1, faraona, który około 3100 roku przed naszą erą zjednoczył Górny i Dolny Egipt. Stare Państwo słynie z tego, że powstały wówczas piramidy, w których grzebano królów. Ale około 2150 roku przed naszą erą w Egipcie wybuchła wojna domowa. Istniały czterdzieści dwa oddzielne okręgi – nomy – na czele których stali nomarchowie. W tamtym okresie każdy nomarcha walczył o swój nom. Nawiązywano sojusze, jednak faraon z północy nie rządził zjednoczonym państwem, bardziej przypominało to egipską Grę o Tron. Około 2010 roku przed naszą erą Mentuhotep II dokonał ponownego zjednoczenia Górnego i Dolnego Egiptu, dając tym samym początek Średniemu Państwu, trwającemu do czasu najazdu Hyksosów z północy, po którym państwem rządzili cudzoziemcy. Egipt zjednoczył się ponownie w okresie Nowego Państwa, w 1550 roku przed naszą erą, gdy król Ahmosis pokonał Hyksosów.

Druga rzecz to wierzenia starożytnych Egipcjan. Znaczna ich część wiązała się z Re, bogiem słońca – które dzień w dzień przemierzało niebo w barce słonecznej – i Ozyrysem, bogiem Krainy Umarłych. Ozyrys był także formą cielesną bóstwa słońca, czyli symbolizowali dwie strony jednej monety. Starożytni nie łamali sobie nad tym głowy, gdyż Ozyrys i Re stanowili dwa oblicza jednej całości, podobnie jak chrześcijańska Trójca w postaci Ojca, Syna i Ducha Świętego. Co noc Re odwiedzał Ozyrysa i łączył się z jego powłoką, co dawało mu siłę, aby rankiem wzejść na wschodnim nieboskłonie. Egipski model życia pośmiertnego odzwierciedlał ową cykliczność: dusza zmarłego odradzała się codziennie jak Re, wieczorem zaś łączyła się z ciałem.

Większość naszej wiedzy o starożytnym Egipcie pochodzi z grobowców, dlatego mamy dowód, ileż zachodu wiązało się z przygotowaniem do śmierci i tego, co potem następowało. Nawet osoby, które nie znają się na egiptologii, słyszały o Księdze Umarłych, zwanej przez starożytnych Egipcjan Księgą Wychodzenia za Dnia. Jest to pochodzący z Nowego Państwa zbiór zaklęć, które mają dopomóc zmarłemu przejść w zaświaty, pochodzi jednak z wcześniejszych, mniej znanych tekstów funeralnych. Najpierw, w Starym Państwie, istniały Teksty Piramid: zaklęcia mające odpędzać złe stwory, słowa wypowiadane podczas ceremonii pogrzebowych przez syna zmarłego króla, a także wskazówki mające dopomóc nieboszczykom w dostąpieniu łaski życia po śmierci. W Średnim Państwie zamieszczano już teksty funeralne na trumnach dostojników oraz innych obywateli, w tym zaklęcia mające na celu przywrócenie więzi rodzinnych, ponieważ śmierć prowadzi do rozłąki z bliskimi, zaklęcia mające wesprzeć zmarłego w podróży barką solarną i pokonaniu Apopisa – demona chaosu, atakującego barkę, a także zaklęcia umożliwiające ponowne zjednoczenie z Ozyrysem.

Kolejnym etapem ewolucji Tekstów Piramid były Teksty Sarkofagów, do których należała Księga Dwóch Dróg, pierwsza znana mapa zaświatów. Znajdowano ją tylko w niektórych skrzyniach sarkofagowych z czasów Średniego Państwa w środkowym Egipcie, zwykle namalowaną na dnie. Ukazywała dwa szlaki wijące się przez domenę Ozyrysa: czarny, lądowy, i niebieski, wodny, odgrodzone ognistym jeziorem. Wybierasz objazd lub przeprawę promem, i obie trasy prowadzą w to samo miejsce: na Pola Ofiar, gdzie zmarli pożywiają się u boku Ozyrysa. Lecz jest pewien haczyk – niektóre ścieżki prowadzą donikąd, inne zaś w paszcze demonów albo kręgi ognia. Księga zawiera zaklęcia, które pomogą przejść przez tajemne bramy zaświatów, omijając tych, którzy ich strzegą.

Pierwszym przetłumaczonym przeze mnie fragmentem było Zaklęcie 1130: „Jeśli chodzi o tego, kto zna to zaklęcie, będzie on niczym Re na niebie i Ozyrys w zaświatach, i zstąpi w krąg ognia, lecz żaden płomień nie będzie przeciwko niemu nieskończenie”.

Nieskończenie. Neheh dżet. Dla starożytnych Egipcjan czas płynął inaczej. Bywał linearny i wieczny, jak Ozyrys, albo cykliczny, z codziennymi zmartwychwstaniami, jak Re, co się wzajemnie nie wykluczało. Ba, aby mieć dobrą śmierć, jeden nie mógł istnieć bez drugiego. Grobowiec był tkanką łączną, magicznym ogniwem, które dostarczało mocy życiu wiecznemu. Większość egiptologów badała malowidła i hieroglify w próżni, ale ja, będąc młodą badaczką, zaczęłam analizować ich umiejscowienie w sarkofagu oraz umieszczenie Księgi Dwóch Dróg na spodzie. A jeśli mumia miała uruchomić czary, jak klucz?

Opublikowane wersje Księgi Dwóch Dróg pochodzą niemal wyłącznie z sarkofagów nomarchów z nekropoli w El-Berszy, rozległego zbiorowiska grobowców wykutych w skale, miasta umarłych. Przed piętnastu laty pracowałam tam jako doktorantka, zbierając materiały do mojej pracy.

„Czego nie dokończyłeś?”.

Gdy taksówkarz skręca na południe, wioząc mnie do El-Berszy, raz jeszcze wyglądam przez okno, urzeczona pięknem nieba nad pustynią. Jest pomarańczowe, różowe i niebieskie, pręgi dnia, który dopiero się budzi. Gwiazda mruga do mnie i połyka ją słońce.

Syriusz. Przybyłam do Egiptu w dniu heliakalnego wschodu Sotisa.

Ponieważ Egipt jest doliną, nigdzie nie widać gwiazd tak jak tam, starożytni Egipcjanie zaś śledzili wzejście grup gwiazd w swoim kalendarzu solarnym. Co dziesięć dni, po siedemdziesięciu dniach nieobecności na nieboskłonie, na wschodzie pojawiała się o świcie nowa grupa gwiazd. Najważniejszą z nich był Syriusz, zwany Sotisem lub Sopdet. Wschód Sotisa symbolizował odrodzenie, przypadał bowiem na wylew Nilu, którego muł użyźniał pola. Aby to uczcić, Egipcjanie jeździli na festiwale, często pozostawiając po sobie graffiti. Przede wszystkim jednak pili i uprawiali seks. Innymi słowy, każdy wylew Nilu szedł w parze z czymś na kształt Woodstocku.

Wyatt wspomniał mi kiedyś, że na tych festiwalach upijano się aż do wymiotów, dla uczczenia rzeki występującej z brzegów. „Ci Egipcjanie wiedzieli, jak żyć”, stwierdził.

Ponownie spoglądam w niebo, wypatrując Sotisa. I dostrzegam w nim znak, tak jak oni.

 

El-Bersza leży dokładnie pośrodku Egiptu, naprzeciwko Mallawi na wschodnim brzegu Nilu. Z uwagi na zniszczenia po niegdysiejszych trzęsieniach ziemi i świeżych grabieżach trzeba mieć upoważnienie, aby tu wjechać.

Wpatruję się w krajobraz, z którego wyłaniają się znajome grobowce w skale. Dziesiątki metalowych drzwiczek w wapieniu, niczym hotel w ścianach wadi, doliny. Hotel umarłych. Widzę jak na dłoni, gdzie spędziłam kilka miesięcy w grobowcu Dżehutihotepa II, dostojnika 15. nomu Górnego Egiptu. Poniżej, otoczony rusztowaniem, znajduje się najnowszy grobowiec. Mrużę oczy, ale nie dostrzegam żadnego ruchu.

To niejedyna nowość w El-Berszy. Nieco na południe od grobowców rozciąga się współczesny cmentarz, którego nie było w 2003 roku. Oprócz meczetu stoi też jaskrawy kościół koptyjskich chrześcijan. Wzdłuż brzegów Nilu egipscy rolnicy chodzą po wąskich, wzniesionych ścieżkach między polami bądź ładują wachlarze palm daktylowych na wozy zaprzężone w osły. Aż tu nagle docieramy do domu wykopaliskowego. Płacę kierowcy i wysiadam, owiewa mnie piasek.

Dom również się zmienił.

Powstał w 1908 roku z cegły mułowej i pomysłu brytyjskiego architekta Geralda Haya-Smythe’a na podobieństwo koptyjskich klasztorów. Ganek zawalił się jeszcze przed moim pierwszym przyjazdem i nikomu nie chciało się go naprawić. Ale teraz widzę, że został odbudowany.

Na zewnątrz nie ma samochodów, a wokół panuje cisza. Mijam grządkę z czosnkiem i rower nadżarty rdzą, po czym wchodzę na podwórko. Na krzyżujących się linkach wisi pościel, koszule i dżalabije, długie kaftany noszone przez miejscowych. Piętnaście lat temu egipska rodzina, która dbała o dom i zamieszkujących go egiptologów, wieszała tak nasze rzeczy. Pościel pachniała słońcem.

– Halo?! – wołam. Nie ma drzwi, w które można zapukać, tylko sklepione wejście. Z wahaniem robię krok naprzód i płoszę kota, który z miaukiem wskakuje na nadkruszony parapet i rzuciwszy mi pełne urazy spojrzenie, znika w otwartym oknie.

Idę długim korytarzem, który oddziela mieszkanie dozorców od kwatery archeologów. Cienka warstwa piasku pokrywa posadzkę, ściany, wszystko.

– Jest tu kto? – pytam, ale w odpowiedzi słyszę tylko swing z głośnika w czeluści budynku. Wsuwam głowę do pokoju bez drzwi, gdzie leżą stare materace z nadrukiem disneyowskich księżniczek. W głębi korytarza znajduje się wejście do magazynu, tam składujemy znaleziska do późniejszych oględzin. Wchodzę, to silniejsze ode mnie, i widzę w mętnym świetle starannie opisane kartony na półkach. Nagle odwracam się z poczuciem, że ktoś na mnie patrzy. Na rozkładanym stole spoczywa mumia, która była tutaj, zanim się pojawiłam, i pewnie zostanie długo po moim wyjeździe. – George – mruczę, nazywając go dawnym, używanym przez wszystkich imieniem. – Miło cię znowu widzieć.

Dalej znajduje się łazienka, oddzielny prysznic i toaleta. Korzystam z ubikacji, muskając palcami wyświechtany napis wciąż przyklejony taśmą do drzwi: NIE SPUSZCZAĆ: NIC ŻÓŁTEGO, PAPIERU TOALETOWEGO, MARZEŃ & NADZIEI.

– Min hunak – słyszę, głos się przybliża. „Kto tam?”.

Przyłapał mnie bez majtek, dosłownie. Podrywam się, myję ręce i wychodzę z łazienki, żeby się wytłumaczyć, po czym staję oko w oko ze wspomnieniem.

I znowu widzę mężczyznę o smagłej, ogorzałej skórze, stawia przede mną sałatkę. Jakby czas się dla niego zatrzymał, wygląda identycznie jak przed piętnastu laty, gdy byłam doktorantką.

– Hasib? – upewniam się.

Otwiera szeroko oczy i przechodzi na angielski, słysząc mój akcent.

– Hasib to mój ojciec.

Mrugam powiekami.

– Ty jesteś… Harbi?

Harbi był wówczas ledwie chłopcem, ale jak mało kto przykładał się do pracy. Spełniał wszystkie polecenia profesora Dumphriesa – przynosił drabinę, żebyśmy mogli obejrzeć hieroglify pod sufitem, i godzinami stał w skwarze z lustrem, którym odbijał światło, żebyśmy odtworzyli wszystkie szczegóły malowideł.

Mruży oczy.

– Dawn?

– Pamiętasz mnie? – Może nie będzie jedyny.

– No przecież. Przywiozłaś mi Supermana.

Ilekroć leciałam przez Heathrow, kupowałam komiks dla Harbiego i czekoladę Cadbury dla Hasiba.

– Tym razem przyjeżdżam z pustymi rękami – przyznaję. – Ojciec nadal tu pracuje?

Zaprzecza.

– Umarł.

Moi muzułmańscy klienci zawsze lepiej sobie radzą z nomenklaturą śmierci niż chrześcijanie, którzy jak ognia boją się tej zmiany narracji.

– Przykro mi to słyszeć – mówię. – Mam wiele dobrych wspomnień z nim związanych.

Harbi się uśmiecha.

– Ja również – odpowiada. – Ja i mój syn zajmujemy się teraz domem. – Marszczy brwi. – Mudir nie wspomniał, że przyjeżdżasz.

Słowo mudir, dyrektor, z miejsca nasuwa mi wspomnienie Dumphriesa, który piastował to stanowisko jako szef instytutu egiptologii w Yale. Ale teraz jest nowy dyrektor, rzecz jasna. Wyatt.

– To była spontaniczna decyzja – kwituję. – Gdzie są wszyscy?

– Piątek. – Harbi wzrusza ramionami. Piątki były naszymi dniami wolnymi, kiedy często jeździliśmy na inne wykopaliska. – Pojechali dzisiaj do Sauhadż, mają tam nocować.

Sauhadż to inna misja archeologiczna uniwersytetu Yale, jakieś trzy i pół godziny drogi na południe.

– Kiedy wrócą?

– Jutro na obiad, inszallah.

– Mogłabym zaczekać? – pytam.

– Ależ tak – odpowiada Harbi. – Musisz być wygłodzona, doctora.

Czuję, że oblewam się rumieńcem.

– Nie, nie – prostuję. – Nie jestem doctora. – Uznał siłą rzeczy, że w międzyczasie obroniłam pracę doktorską.

Spogląda na mnie wyczekująco, a gdy już nic nie dodaję, rusza korytarzem.

– Ale na pewno jesteś głodna – kwituje.

Zauważam, że kuleje. Ciekawe, co się stało, czy był to wypadek przy pracy i czy boli go ta noga. Nie wypada wypytywać, zwłaszcza że sama nie jestem skora do zwierzeń.

– Właściwie to nie – mówię. – Nie rób sobie kłopotu…

Harbi nie zwraca uwagi na moje protesty i prowadzi mnie do największego pomieszczenia w budynku, pracowni pełniącej przy tym funkcję jadalni.

– Czuj się jak w domu. – Zostawia mnie i powłócząc nogą, idzie do kuchni, gumowe sandały piszczą o wykafelkowaną podłogę. Pod kopułą z cegły mułowej stoi ten sam stół, przy którym jadaliśmy posiłki, z nadal zarysowanym i poplamionym blatem. Coś się jednak zmieniło, i na ten widok zapiera mi dech w piersi. Znikły zwoje folii poliestrowej oraz stosy wystrzępionych papierów i teczek, a mozaikę biurek po drugiej stronie pomieszczenia wypełniają komputery: kable wiją się i splatają niczym potwory morskie, podłączone do przedłużaczy ledwo sięgających gniazdka. Widzę tablety podłączone do ładowania i dwie pierwszorzędne cyfrówki. Na ścianie wisi kopia sceny wyciągania kolosa z grobowca Dżehutihotepa w ogromnym powiększeniu, nad którą pracowałam z Wyattem cały mój ostatni sezon. Poznaję rysunki, które wykonałam włas­noręcznie na folii, odtworzone tuszem, z tłumaczeniem Wyatta na marginesach. Jeśli potrzebowałam dowodu, że kiedyś tutaj byłam i zrobiłam coś wartościowego, mam go na wyciągnięcie ręki.

Wychodzę na taras w chwili, gdy wraca Harbi z naczyniami.

– Siadaj – zaprasza, a ja zajmuję swoje dawne miejsce przy stole.

Przyniósł miskę z sałatką – krojone pomidory z kolendrą i ogórkami – ser oraz aisz szams, chleb, który przed upieczeniem wyrasta na słońcu. Nie zdaję sobie sprawy, jaka jestem wygłodzona, póki nie rzucam się na jedzenie i pałaszuję, aż mi się uszy trzęsą. Harbi obserwuje mnie z uśmiechem.

– Nie jesteś głodna – mówi.

– Trochę – przyznaję, po czym się uśmiecham. – Bardzo.

Na deser przynosi basbusa, ciasto z semoliny, miodu i kokosa. Wreszcie odsuwam się od stołu.

– Chyba najadłam się na trzy dni.

– Czyli zostajesz – mówi Harbi.

Nie mogę. Mam życie na drugim końcu świata, rodzinę, która się o mnie martwi. Ale mój pobyt tu jest tak nierzeczywisty, jakbym cofnęła wskazówki zegara, jakby to było na niby. Jak wówczas, gdy śni ci się coś pięknego i wiesz, że to tylko sen, ale starasz się nie obudzić.

Kiedy Harbi wraca do kuchni, uświadamiam sobie, że to nie było pytanie. Stwierdził fakt. Zdecydował za mnie.

A ja nie sprostowałam.

 

Moja matka mawiała, że niebieskie oczy przynoszą pecha, gdyż zawsze wiadomo, co myśli ich właściciel, ale gdy poznałam Wyatta Armstronga, nie wzięłam sobie do serca tej przestrogi. Był 2001 rok, przyjechałam do Yale robić doktorat, miałam pięćdziesiąt dolarów na koncie i współlokatorkę. Przebywałam w mieście od trzech dni i wszystko wskazywało na to, że w New Haven bez przerwy leje. W wieczór poprzedzający rozpoczęcie semestru wracałam właśnie z biblioteki Sterling, kiedy rozpadało się na całego i żeby uchronić przed zalaniem zdobyczne książki – w tym kilka pokaźnych tomów transkrypcji Tekstów Sarkofagów autorstwa Adriaana de Bucka – zanurkowałam w pierwsze napotkane drzwi.

W knajpie huczało, zwłaszcza jak na środowy wieczór. Przeważała zbieranina dziewcząt z Yale i Quinnipiac, które przyjeżdżały autobusami i paradowały York Street na niebotycznych obcasach i w spódniczkach ledwo zasłaniających pośladki. Studenci młodszych roczników tłoczyli się przy barze i obnosili z lewymi papierami. Zespół metalowy łomotał gdzieś z tyłu, zagłuszając piski dziewcząt kibicujących dwóm chłopakom, którzy urządzili sobie zawody w piciu.

Buty kleiły mi się do posadzki, w klubie pachniało piwem i trawką. Wyjrzałam na deszcz chlustający z nieba, rozważając mniejsze zło, po czym skierowałam się do kontuaru. Wlazłam na stołek i położywszy książki na blacie, spróbowałam wtopić się w tło.

Zwróciłam na niego uwagę, a jakże. Miał rękawy podwinięte do łokci, złote włosy wpadały mu do oczu, gdy sięgnął po kieliszek, wychylił zawartość i odstawił go z rozmachem do góry dnem na pokiereszowany kontuar. „Mark! Mark! Mark!”, skandowała zachwycona publiczność. Ale on się nie uśmiechnął, nie uniósł rąk w zwycięskim geście ani nie pocieszył przegranego, tylko wzruszył ramionami, jakby od początku się tego spodziewał i przyjmował należne hołdy.

Dupek.

Na Uniwersytecie Chicagowskim zdarzały się uprzywilejowane jednostki, ale w Yale zdawały się stanowić wyjątek zamiast reguły. Przebywałam tam od niedawna, ale zdążyłam już poznać kilka osób żywcem wyjętych z magazynu „Town & Country”. Moja współlokatorka na przykład, którą znalazłam z ogłoszenia, pochodziła z Hudson Valley i miała bzika na punkcie dresażu. Sądziłam, że to coś związanego z modą, dopóki nie zobaczyłam jej w stroju jeździeckim.

Naraz chłopak podniósł głowę i wbił we mnie spojrzenie swoich niebieskich oczu. Nasunęły mi skojarzenie z lodowcem oraz tym, że nie sposób się uwolnić od lodu, kiedy przylgnie do odsłoniętej skóry.

Otworzył usta i beknął na cały regulator.

Zniesmaczona odwróciłam wzrok, akurat gdy barmanka kładła przede mną serwetkę.

– Co podać? – zapytała.

Nie miałam pieniędzy na drinka, ale musiałam coś zamówić, skoro już tam siedziałam.

– Wodę mineralną.

– Hendrick’s z kapką soku z limonki. – Chłopak niepostrzeżenie usiadł obok mnie.

W pierwszej kolejności zdziwił mnie jego brytyjski akcent. W drugiej bezbrzeżna arogancja.

– Nie, dzięki.

– Ja stawiam – dorzucił. – Zwykle bezbłędnie umiem zgadnąć, co kto pije. – Wskazał na tańczącą samotnie dziewczynę w bluzce z cekinami. – Skinny margarita lub, Boże uchowaj, szprycer. – Następnie machnął ręką w stronę dwóch przytulonych mężczyzn w identycznych kurtkach motocyklowych ze skóry. – Whisky Fireball. – Wycelował we mnie palcem. – Martini. Coś pomyliłem?

Faktycznie lubiłam dżin, ale stwierdziłam, że prędzej skonam, niż mu to powiem.

– Mój błąd: trzy oliwki z serem pleśniowym – zawołał do barmanki, po czym znów zwrócił się do mnie. – Wytrawna z ciebie babka. Lubisz z odrobiną pieprzu.

Tego było już za wiele. Lepszy huragan niż towarzystwo nadętego półgłówka. Sięgnęłam po książki, ale porwał jedną z wierzchu i otworzywszy ją, spojrzał na hieroglify.

– Egiptologia. Tego się nie spodziewałem. – Oddał mi książkę. – Jesteś drogocennym eksponatem? – zapytał ściszonym tonem, przysuwając się nieco bliżej. – Lubię wykopaliska.

Zamrugałam.

– Czy ten tekst w ogóle działa?

– W połowie przypadków – przyznał. – Mam drugi. Co powiesz na to, że ja będę relatywistą kulturowym, a ty zajmiesz pozycję misjonarską?

– Miło, że lubisz historię, bo zaraz się nią staniesz. – Wzięłam długi łyk martini i zeskoczyłam ze stołka. – Dzięki za drinka.

– Czekaj. – Dotknął mojego ramienia. – Zacznijmy od nowa, bez ściemy. Jestem Wyatt.

– Kłamiesz.

– Słucham?

– Wołali na ciebie Mark.

– Och, to przezwisko, skrót od markiza Athertonu.

– Jesteś markizem?

– Hm, nie. – Zawahał się. – Mój ojciec jest markizem, ja zaledwie hrabią. – Stuknął kieliszkiem w mój kieliszek. – Anglik z dziada pradziada, w prostej linii od Wilhelma Zdobywcy, bratanek matki i wnuk kuzynki. – Uśmiechnął się, tym razem szczerze i jakby konspiracyjnie. Nagle zrozumiałam, jak stał się takim napuszonym pajacem. Wcale nie chodziło o bycie hrabią. Wystarczyło, że się uśmiechnął – szeroko, prawie ze skruchą – i ludzie byli gotowi skoczyć za nim w ogień.

– A ty…? – Zawiesił głos.

Odstawiłam kieliszek na blat.

– Wychodzę – oznajmiłam kategorycznie.

 

Następnego ranka pierwsza zjawiłam się w niewielkiej sali seminaryjnej, do której Ian Dumphries, dyrektor instytutu egiptologii w Yale, zaprosił tegorocznych absolwentów z okazji rozpoczęcia roku akademickiego. Miałam okazję poznać go w czasie rozmów kwalifikacyjnych, gdy starałam się o przyjęcie na studia doktoranckie. W przeciwieństwie do wielu innych egiptologów nie skupiał się na wąskim aspekcie danej dziedziny, takim jak budowle z cegły mułowej, bitwa o Kadesz lub gramatyka egipska. Pisał artykuły na rozmaite tematy: o Księdze Dwóch Dróg, archeologii Średniego Państwa, historii religii egipskiej, a nawet ostrakonach demotycznych. Biorąc pod uwagę to, o czym miałam nadzieję pisać, zależało mi na promotorze o szerokich horyzontach. Dumphries olśniewał mnie i onieśmielał, więc zdziwiłam się, gdy przywitał mnie po nazwisku.

– McDowell – rzucił. – Witaj w Yale.

Głównym powodem, dla którego wybrałam tę uczelnię, była możliwość pracy w El-Berszy. W latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku nekropola znajdowała się pod pieczą brytyjskiego egiptologa Percy’ego E. Newberry’ego, który pracował z Howardem Carterem (późniejszym odkrywcą grobowca Tutanchamona). Później wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk, aż do 1998 roku, gdy koncesję przejął instytut w Yale, kierowany przez profesora Dumphriesa.

Weszło pięciu absolwentów, zatopionych w rozmowie. Na całym wydziale było nas zaledwie siedmioro, co stanowiło dla mnie kolejny atut. Usiedli przy stole, nie przerywając swobodnej wymiany zdań. Byłam jedyną nową doktorantką.

– Miło zobaczyć, że przeżyliście kolejne lato – oznajmił Dumphries. – Chciałbym wam przedstawić naszą najnowszą ofiarę, Dawn McDowell. Podkradliśmy ją z Chicago. Może powiecie jej kilka słów o sobie i jak się tu znaleźliście?

Słuchałam z zaciekawieniem, jakie ukończyli uczelnie i wybrali tematy. Kiedy opowieść ostatniej osoby dobiegała końca, drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wparował Wyatt Armstrong z tacką kawy z Dunkin’ Donuts w jednej ręce i pudełkiem minipączków w drugiej.

– Wybaczcie spóźnienie. To długa i ponura opowieść z udziałem betoniarki, płaczącego dziecka i warana, ale zamiast was zanudzać, proponuję przekąski i mierną kawę na zgodę.

Wytrzeszczyłam oczy, serce tłukło mi w piersi. Jak to możliwe, że na uczelni liczącej siedem i pół tysiąca studentów wpadłam na człowieka, którego miałam nadzieję więcej nie zobaczyć?

Byłam ciekawa, co zrobi Dumphries, wymagający i do bólu poprawny, lecz on tylko potrząsnął głową i uśmiechnął się pod nosem.

– Usiądź, Wyatcie – powiedział tonem, jakim zirytowany rodzic zwraca się do dziecka, które doprowadza go do szału, a zarazem jest jego oczkiem w głowie. – Zdradź pani McDowell, coś ty za jeden i po co cię tu trzymam.

Wyatt opadł na puste krzesło obok mnie, nie okazując zdziwienia moim widokiem.

– Kogoż moje oczy widzą. Cześć, Oliwko.

– Mam na imię Dawn.

Uniósł brew.

– Kto by pomyślał – mruknął. – Studiowałem egiptologię w Cambridge i przyjechałem tu trzy lata temu. Jestem zapalonym lingwistą, dlatego prowadzę zajęcia z hieroglifów, hieratyki i demotyki. Tytuł mojej pracy to „Mowa rytualna i formy wypowiedzi w Tekstach Sarkofagów”. Główkowałem nad nim pół roku, więc wara od niego.

– W Tekstach Sarkofagów? – powtórzyłam.

– Dawn prowadzi badania nad Księgą Dwóch Dróg – wtrącił Dumphries.

Wyatt przygwoździł mnie wzrokiem.

– Zdaje się, że mamy wspólne zainteresowania.

– Nie jestem filologiem – sprostowałam. – Próbuję tylko wypełnić lukę w badaniach. – Zwróciłam się do pozostałych, by rozwinąć temat. – W 1904 i 1906 roku Pierre Lacau wydał w Kairze tekst z Księgi Dwóch Dróg, ale większość tekstów sarkofagów nigdy nie została wydana jako takie. – Dosiadłam swojego konika i coraz szybciej wyrzucałam słowa. – Chcę pisać o ikonografii. Wystarczy spojrzeć na mapę Księgi Dwóch Dróg: sarkofag to mikrokosmos wszechświata. Wyobraźmy sobie, że przód to wschodni horyzont, a tył – zachodni. Spód to zaświaty wraz z ich mapą. Wieko to Nut, bogini nieba, a złożenie w sarkofagu jest niczym powrót do jej łona, odrodzenie do życia pozagrobowego. Mumia wypełnia przestrzeń między ziemią a niebem.

Dumphries przytaknął.

– Czyli praca Wyatta będzie nowym przekładem Księgi Dwóch Dróg, a praca Dawn pierwszym zestawieniem ilustrowanych przedstawień wyżej wspomnianej.

– Powinniście wydać komplet – rzucił z uśmieszkiem jeden z pozostałych studentów.

– Ciekawe, że o tym mówisz – odpowiedział Dumphries. – Dawn nie chce się chwalić, ale opublikowała już rozdział swojej pracy w „Journal of the American Research Center in Egypt”.

Poczerwieniałam. Wręcz nie mieściło się w głowie, aby na łamach pisma egiptologicznego pojawiła się praca studentki; wiedziałam, że po części właśnie to dało mi fory w Yale, i rozpierała mnie duma z tego powodu.

– Miał tytuł „Ciało uzupełnia sarkofag” – dodałam.

Odwróciłam głowę, czując na sobie spojrzenie Wyatta.

– Ty to napisałaś? – zapytał.

– Czytałeś?

Potwierdził krótkim skinieniem głowy. Zerknął na Dumphriesa, który tak mnie wychwalał; status oczka w głowie nagle stanął pod znakiem zapytania. Zaszła w nim zmiana i zrozumiałam, że czeka mnie trudna przeprawa.

 

Przez kolejny miesiąc omijaliśmy się szerokim łukiem, oprócz poniedziałków i śród kwadrans po dziewiątej, kiedy prowadziliśmy razem zajęcia o bóstwach starożytnego Egiptu, a nawet wtedy siadaliśmy po przeciwnych końcach stołu. W październiku poinformowano nas, że mamy jechać z Dumphriesem i studentami do Bostońskiego Muzeum Sztuki na nowo otwartą wystawę na temat Księgi Dwóch Dróg.

Jak dotąd miałam okazję oglądać mapę zaświatów tylko w książkach, toteż nic nie mogło zmącić mojej radości z obcowania z Księgą Dwóch Dróg. Nawet Wyatt.

W dniu wycieczki, w muzeum, Dumphries stanął przed grupą, pokazując slajdy z wykopalisk w El-Berszy.

– Wyobraźcie sobie, że jest 1915 rok – zaczął – i jesteście egiptologami, którzy pod stertą kamieni w nekropoli ze Średniego Państwa natrafili na szyb głębokości dziewięciu metrów. Usunęliście gruz i właśnie po raz pierwszy wczołgaliście się do grobowca 10A. Wasze oczy przyzwyczajają się do ciemności i co widzicie? Sarkofag, a na nim odciętą głowę mumii.

Student przede mną pokręcił głową.

– Normalnie Indiana Jones, kurde.

Stojący obok mnie Wyatt prychnął.

– Grobowiec 10A należał do nomarchy Dżehutinachta i jego żony o tym samym imieniu.

Wyatt nachylił się w moją stronę.

– Tylko pomyśl, ile ambarasu z segregowaniem listów – mruknął.

– Żyli około dwutysięcznego roku przed naszą erą w Średnim Państwie i rządzili jedną z prowincji Górnego Egiptu. Gdzieś w ciągu czterech tysięcy lat pomiędzy ich śmiercią a początkiem dwudziestego wieku rabusie włamali się do grobowca, ukradli klejnoty, złoto oraz inne kosztowności i cisnęli w kąt bezgłową mumię. Następnie podpalili komorę grobową, żeby zatrzeć za sobą ślady. Ale część zawartości ocalała i w 1921 roku harwardzcy egiptolodzy przewieźli ją do bostońskiego muzeum. Teraz po raz pierwszy udostępniono ją zwiedzającym.

Wpatrywałam się w zdjęcie z rzutnika, przedstawiające głowę mumii owiniętą wystrzępionym płótnem i pokrytą starożytną żywicą. Miała namalowane ręcznie brwi, nieco wybałuszone oczodoły, a kąciki ust wygięte w dół jakby w wyrazie lekkiego zawodu.

Ktoś podniósł rękę.

– Gdzie reszta ciała?

– W Egipcie – odpowiedział Dumphries. – Pytanie tylko, czy jest to reszta jego czy jej ciała. Niesamowite, że mimo upływu czterech tysięcy lat wciąż nie mamy jeszcze wszystkich odpowiedzi. – Przełączył slajd. – Ewolucja Tekstów Sarkofagów oraz Księgi Dwóch Dróg wynikała raczej ze zmiany upodobań w dziedzinie zdobnictwa aniżeli szerokiego dostępu do upragnionego życia pozagrobowego. Kiedy w Średnim Państwie sarkofagi stały się bardziej powszechne, malowano zaklęcia na drewnie, rezygnując z cennych papirusów.

Kliknął ponownie i na ekranie wyświetlił się znajomy obraz Księgi Dwóch Dróg, czarne i niebieskie zawijasy oraz czerwone jezioro ogniste, które je rozdzielało.

 

© Muzeum Sztuk Pięknych w Bostonie

– Księga Dwóch Dróg to kolejne potwierdzenie jedności Re i Ozyrysa – wyjaśnił Dumphries. – Re podróżuje przez zaświaty, żeby połączyć się z ciałem Ozyrysa i temu służą wiodące tamtędy drogi. Celem zmarłego zaś jest stać się zarówno Re, jak i Ozyrysem, by dostąpić życia wiecznego.

Przeciągnął palcem po krętych liniach na zdjęciu.

– Zważcie, że w Księdze Dwóch Dróg w zasadzie nie ma mowy o dwóch drogach, a jedynie o… drogach. Szlak czarny i niebieski nie są oznaczone bezpośrednio, ale można wyobrazić je sobie jako drogę wodną i lądową, prowadzące do jednego i tego samego.

Dumphries potoczył wzrokiem po zgromadzonych i zrozumiałam, że szuka mnie.

– McDowell – powiedział. – Wytłumacz nam, co stanowi klucz do odrodzenia według Księgi Dwóch Dróg.

– Wiedza – odrzekłam, prostując plecy. – Dlatego umieszczano teksty wewnątrz sarkofagu. To zaklęcia, które mają dopomóc zmarłemu w pokonaniu przeszkód na drodze do życia wiecznego.

– Właśnie. Bądźmy szczerzy, kto nie potrzebuje wiedzy, aby sprostać próbom tego świata… albo tamtego? – Spojrzał na podopiecznych. – Pytania?

Jeden ze studentów podniósł rękę.

– Czy to będzie na egzaminie?

Dumphries prześlizgnął po nim wzrokiem.

– Następne?

– Czy trzeba było mieć dużo pieniędzy, żeby wymalować sobie Księgę w sarkofagu? – zapytał ktoś inny.

– Sarkofagi, które znaleźliśmy w El-Berszy, należały do możnowładców z piętnastego nomu, ale dobra śmierć nie była powiązana ze statusem ekonomicznym. Każdy Egipcjanin mógł stać się ach, ożywionym bytem.

Zgłosiła się jakaś dziewczyna.

– A płeć? Czy kobiety też dostawały mapę?

– Owszem – odparł Dumphries. – Potwierdzają to groby Egipcjanek wysokiego stanu.

Wyatt stanął z założonymi rękami.

– Niektórzy egiptolodzy utrzymują, że aby stać się Ozyrysem, kobiety musiały przybrać męskie cechy, tak jak kobieta faraon nosiła rytualną brodę władcy.

– Wątpię – wtrąciłam. – W starożytnym egipskim słowo „ciało” już jest rodzaju żeńskiego, istnieje też grób kobiety ze Średniego Państwa, w którym zaimki zamieniono na żeńskie, żeby pasowały.

Starliśmy się wzrokiem. Dumphries wyłączył rzutnik.

– Jeśli mama i tata skończyli się kłócić – rzucił oschłym tonem – pora na rundkę po muzeum. Armstrong, McDowell, wasza kolej.

Gdy wyszedł z kuratorem obejrzeć znaleziska z El-Berszy, które nie zostały wystawione, Wyatt i ja poprowadziliśmy trzódkę dalej. On był głównym asystentem, nie miałam takiego doświadczenia w nauczaniu hieroglifów. Musiałam przyznać, że jest w tym dobry.

W drzwiach kolejnej ekspozycji zebrał studentów w półokręgu. Trzymali w rękach kartoniki z hieroglifami skopiowanymi z sarkofagów, które mieli teraz zobaczyć na własne oczy. Dziewczęta i niektórzy chłopcy wpatrywali się w Wyatta jak cielęta w malowane wrota. Wiedziałam, że są wśród nich tacy, którzy zapisali się na kurs Dumphriesa ze względu na brytyjskiego asystenta, będącego – jeśli wierzyć pogłoskom – Harrisonem Fordem i Mesjaszem w jednej osobie.

– Umiejętność czytania i pisania w starożytnym Egipcie bywa postrzegana w kategoriach albo–albo: albo umiałeś, albo byłeś analfabetą. W starożytności było to w zasadzie kontinuum: będąc kapłanem lub urzędnikiem, uczyłeś się hieroglifów. Jeśli miałeś zostać pisarzem, musiałeś posiąść znajomość hieratyki, uproszczonej formy hieroglifów zwanej kursywą, do codziennego użytku w testamentach, umowach oraz dokumentach administracyjnych. Będąc zwykłym śmiertelnikiem, też rozpoznawałeś podstawowe symbole, tak jak my rozpoznajemy znak stopu po kształcie, nawet gdy widnieje na nim napis w obcym języku. Osiągniecie poziom urzędnika, miejmy nadzieję, a zatem do dzieła.

Zawdzięczamy alfabet starożytnym Egipcjanom. Kiedy pierwsi mówcy semiccy przybyli z terenów dzisiejszego Izraela do Egiptu, nie mieli systemu piśmiennictwa. Zobaczyli, jak Egipcjanie piszą swoje imiona na skałach, i zaprag­nęli tego samego, wymyślili więc hieroglify symbolizujące rzeczy widywane na co dzień – oko, wodę, głowę byka – tworząc w ten sposób pierwsze litery tych słów w swoim własnym języku.

Wyatt wszedł w głąb sali i przystanął przed gablotą z płytą z sarkofagu Dżehutinachta. Omiotłam wzrokiem hieroglify namalowane na pradawnym cedrze w poszukiwaniu imienia właściciela.

 

Ibis to inaczej „Dżehuti”, staroegipskie imię boga Tota. Szlaczek symbolizuje falę, literę „n”. Konar pod spodem to „cht”. Koło z poziomymi liniami to „ch”, odgłosy wydawane przez kij, a chleb to „t”. Hieroglify tłumaczy się w dwóch etapach, z czego pierwszy przenosi dźwięki hieroglifów na pismo z wykorzystaniem znaków alfabetycznych. Zatem transliteracja to dżhuti-nacht…

– Sarkofag Dżehutinachta – oznajmił Wyatt. – Co należy ustalić w pierwszej kolejności?

– W którą stronę są zwrócone znaki – odpowiedziała jedna z dziewcząt. – Ponieważ właśnie w tę stronę czytamy.

– Tak jest. A zatem w tym przypadku ptak jest zwrócony na lewo, czyli…? – Zerknął na dziewczynę.

– Czytamy tekst od lewej do prawej.

– Zgadza się. Jednym z powodów, dla których rozszyfrowanie hieroglifów tak długo trwało, jest to, iż nie są one czysto fonetyczne bądź czysto ideograficzne. Stanowią mieszankę jednych i drugich, okraszoną dodatkowym znakiem dla zmyłki, determinatywem. Determinatywy podsuwają wskazówki co do znaczenia sąsiadujących z nimi wyrazów.

Studenci przysunęli się bliżej, zapatrzeni w obrazki na zewnętrznej części sarkofagu Dżehutinachta. Były one zielonkawoniebieskie, niektóre odznaczały się wyraźnie na tle kremowej farby, inne tak zblakły, że wtopiły się niemal w fakturę drewna.

– Kto znajdzie ideogram? – zapytał Wyatt.

Stojący obok chłopak wskazał na wychudzony psi kształt na cokole.

– Szakal.

– Świetnie. Szakal symbolizuje boga Anubisa lub, jak mawiali starożytni Egipcjanie, Inpu. Tym hieroglifem zapisywano jego imię. Ale co znajduje się przed nim?

Podkreślił grupę znaków, sunąc palcem po szkle.

 

Było to pierwsze połączenie hieroglifów, jakiego się nauczyłam, tak często występowało.

– Hotep di nisu – przeczytał Wyatt. – Ofiara składana przez króla na rzecz…?

– Anubisa – uzupełnił chłopak, który wskazał szakala. – Boga balsamowania.

– Doskonale. A dalej? Co oznaczają cztery połączone dzbany?

– Składaną w nich ofiarę? – podsunął ktoś inny.

– Nie, ponieważ to nie jest ideogram – wtrąciła jedna ze studentek. – To hieroglif fonetyczny, niemający nic wspólnego z dzbanami. To dźwięk „chnt”.

Wyatt uniósł brwi.

– Brawo.

Dziewczyna spłonęła rumieńcem.

– Pańska pochwała to dla mnie zaszczyt!

– O matko – mruknęłam.

Gdy przystąpił do kolejnych objaśnień, utkwiłam wzrok w figurkach znalezionych w Grobowcu 10A wraz z sarkofagami Dżehutinachtów. Dwaj drewniani tkacze klęczeli przy krosnach, a kobiety na wprost nich przędły len. Mimo upływu czterech tysięcy lat włókna i krosna były w nienaruszonym stanie, jak w dniu, kiedy złożono je w komorze grobowej wraz z resztą modeli, ceramiką i figurkami uszebti.

– Czas na podchody – oznajmił Wyatt, rozdając listę przedmiotów. – Niech każdy dobierze sobie partnera, macie pracować w parach. Odpowiedzi znajdują się na wystawie. Pierwsza para, która pokaże mi zdjęcia w telefonie, dostanie dziesięć punktów na poczet kolejnego zadania domowego. Trzy, dwa, jeden… start! – Kiedy studenci się rozpierzchli, przeniósł wzrok na mnie. – Też byłem kiedyś taki głupi?

– Naprawdę oczekujesz odpowiedzi? – spytałam.

Wyatt ruszył w stronę sarkofagów Dżechutinachtów.

– Nie – odrzekł. – Ale spójrz na to.

Stanęliśmy urzeczeni Księgą Dwóch Dróg po wewnętrznej stronie sarkofagu nomarchy. Czerwone, prostokątne wrota horyzontu. Niebieski szlak wodny i czarny lądowy przez zaświaty, a między nimi szkarłatna pręga ognistego jeziora. Po tylu latach oglądania ich na zdjęciach i rysunkach czułam się, jakbym znalazła świętego Graala, zamkniętego w gablocie poza moim zasięgiem.

– Ciekawe, kto pierwszy ujrzał w niej mapę – mruknął Wyatt.

– No, sarkofag nie był pusty. Nie ulega wątpliwości, że zmarły miał powstać i podążyć jedną z dwóch dróg na Pola Ofiar.

– Nie, żebym się czepiał twojej teorii – zauważył Wyatt – ale Księga Dwóch Dróg znajdowała się na ścianie sarkofagu Dżehutinachta, więc… to poniekąd ją obala.

Odsunęłam się od niego, wpatrzona w bogato zdobioną wewnętrzną stronę przedniej płyty sarkofagu. Spojrzałam na ślepe wrota, przez które ba – dusza – przechodzi z tego świata do krainy zmarłych. Przed nimi widniała postać Dżehutinachta, a zamieszczony opodal tekst prosił o ofiary w postaci wina, kadzidła, olejów, owoców, mięsiwa, gęsi oraz chleba.

Mumia nomarchy zostałaby złożona na lewym boku, z oczami zwróconymi na wschód. Po wewnętrznej stronie sarkofagu zamieszczono teksty chroniące go niczym kolejna warstwa płótna.

– Tekst Sarkofagu otaczał mumię nie bez powodu – oznajmiłam ściszonym głosem.

– Owszem – potwierdził Wyatt. – Papirus się rozkłada, w przeciwieństwie do cedru. Słuchaj, nie chcę być upierd­liwy, ale…

– Masz to we krwi?

Wzruszył ramionami.

– To teksty, Oliwko. Wciskanie ich do swoich teorii na temat ikonografii jest naciągane.

Skrzyżowałam ręce na piersi.

– Mam na imię Dawn. Nie cierpię, jak nazywasz mnie Oliwką.

Wyatt przysunął się do szyby, zasnuwając ją mgłą oddechu.

– Wiem – odpowiedział. – Dlatego to robię.

 

Kiedy dom wykopaliskowy praży popołudniowe słońce, to samo spotyka wszystkie żywe istoty. Wiatraki nie nadążają mielić powietrza, żar bije ze ścian. Mucha krążąca nad moim talerzem pada na podrapany blat. Lucerna i kukurydza rosnące wzdłuż brzegów Nilu chylą się na boki niczym zastępy pijanych żołnierzy chwiejnie powracających do domu.

To pora, gdy jako doktorantka wracałam z wykopalisk w słonecznej aureoli na głowie. Czasem pracowaliśmy w magazynie, częściej jednak nadrabialiśmy drzemką wczesną pobudkę.

Wracam myślami do mojego dawnego pokoju z wiatrakiem, który musiałam podkleić taśmą. Rozbierałam się do bielizny i udawałam, że śpię, póki nie stukał w ścianę pomiędzy nami. Odpukiwałam. Kiedy reszta domu trwała w letargu, zakradał się do mnie, oplatał ciałem moje ciało i płonęliśmy żywcem.

Harbi proponuje, że pościeli mi łóżko, ale nie chcę za dużo sobie pozwalać. Idzie do siebie, a ja zostaję sama i czekam.

W domu dochodzi dziesiąta rano. Brian musi być w pracy, Meret w szkole.

Powinnam dać im znać, gdzie jestem.

Istnieją jednak uczucia, których język angielski nie oddaje w pełni. Emocja w rodzaju smutku rozsadza ramy sześciu liter. Dwie sylaby radości są nieadekwatne. Jak w ogóle ubrać w słowa wyznanie, że popełniłeś błąd, chcesz cofnąć czas i zacząć od nowa? Jak powiedzieć to, nie raniąc ludzi, którzy od piętnastu lat jedzą z tobą śniadanie, wiedzą, co zamawiasz w Starbucksie i po której stronie łóżka się kładziesz, gdziekolwiek nocujesz?

Dlatego wybieram obchód po domu, starając się nie myszkować. Omijam wzrokiem laptopy i iPady w głównym pomieszczeniu, po czym wślizguję się do niewielkiej alkowy za nim. Wewnątrz znajdują się wąskie półki z cedru, zapełnione książkami. Kiedyś szukaliśmy w nich materiałów. Sięgam po kilka nowszych pism, po czym siadam na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i próbuję odtworzyć historię sukcesu Wyatta.

W 2013 roku odkrył grób Dżehutinachta, syna Tetiego, który żył w czasach jedenastej dynastii, tuż zanim Montuhotep II ponownie zjednoczył Egipt. Tenże Dżehutinacht – w czasach Średniego Państwa było to imię równie powszechne jak nasz Jan – był znany badaczom z hieratycznego graffiti, które pozostawił w grobowcach swoich przodków, wychwalając prace w nich przeprowadzone. Za to miejsce jego pochówku nie zostało nigdy odnalezione.

W 2003 roku dokonano odkrycia inskrypcji skalnej, która podsunęła pewną wskazówkę. Tekst zawierał opis wizyty późniejszego nomarchy – Dżehutihotepa – w El-Berszy z okazji wschodu Syriusza, podczas której nocował na dziedzińcu grobowca Dżehutinachta.

Przygryzam wargę, wodząc palcem po znajomej hieratyce, pod którą widnieje hieroglificzne tłumaczenie Wyatta, w celu objaśnienia, jak odczytał każdy znak.

 

 

Jak my go odczytaliśmy.

 

Roku Siódmego, czwartego miesiąca pory zimowej, dnia czternastego panowania jego majestatu króla Górnego i Dolnego Egiptu Kakare, żyjący wiecznie.

 

Dnia tego dostojnik, dziedzic i nomarcha nomu Zająca, Dżehutihotep, przybył na tę górę, aby obejrzeć wzejście Sotisa.

 

Otrzymawszy list z Pałacu z zapowiedzią wzejścia dnia piętnastego czwartego miesiąca zimowego, przybyłem wraz z kapłanami lektorami i sługami ka.

 

Spędziliśmy noc na dziedzińcu grobowca Dżehutinachta, syna Tetiego, który jest […] łokci od […]

 

Pod osłoną mroku wyruszyliśmy z tej góry […]

 

Niesamowite ujrzeć to w ostatecznej postaci i druku, każdy wers oraz symbol przyprawia mnie o gęsią skórkę. Lecz gdy przymykam oczy, czuję pod palcami skałę, jeszcze rozgrzaną słońcem.

Kolejny dowód, że kiedyś tu byłam. Że liczyło się to, co robiłam.

Przeglądam pisma, ale jeszcze nie ma w nich wzmianki o odkryciu Wyatta. Naraz zauważam cienką książkę na dolnej półce. Na grzbiecie widnieje tytuł: „Mowa rytualna i formy wypowiedzi w Tekstach Sarkofagów”.

Spoglądam na datę na stronie tytułowej: 2008 rok. Praca doktorska Wyatta, ukończona i wydana po moim wyjeździe.

W połowie pierwszego akapitu trafiam na wzmiankę o artykule Ciało uzupełnia sarkofag autorstwa McDowell, z 2002 roku.

Oddech więźnie mi w gardle. Muskam palcem swoje nazwisko.

Rozmowa z autorką wspomnianego artykułu przy sarkofagu w bostońskim muzeum sztuki podważyła moje pierwotne założenie, napisał Wyatt. W toku analizy gramatycznej wyznaczyłem położenie poszczególnych form wypowiedzi (dialogów, narracji w pierwszej bądź trzeciej osobie) w sarkofagu, co nasunęło mi wniosek, że teksty rozmieszczono geograficznie względem zarówno części ciała, jak i rejonu krainy umarłych.

– Nie do wiary – mruczę pod nosem.

Nie sposób, napisał Wyatt, oddzielić gramatykę od kontekstu.

Po latach przyznał mi rację.

Litery mi się rozmazują, wycieram oczy. Już mam zamknąć książkę, kiedy mój wzrok pada na pierwszy przypis. W publikacjach akademickich zwykle zawiera on dedykację, o ile autor ją przewidział. U dołu kartki Wyatt zamieścił swoją inskrypcję, wiersz pozbawiony komentarza.

 

Jedyna w swoim rodzaju jest siostra i nie ma sobie

równych, piękniejsza aniżeli wszystkie kobiety.

Raduje oko jak gwiazda,

W blasku swojej chwały u zarania dobrego roku.

 

Bije z niej doskonałość i łuna blasku;

Pięknooka jest i złotousta –

Słów na wiatr nie rzuca.

 

Jej szyja długa, pierś olśniewająca;

Włosy niczym lazuryt,

Skóra w odcieniu złota,

A palce jak lotosy.

 

Każdy, kto sięgnie po doktorat Wyatta, weźmie to po prostu za piękny przykład staroegipskiej poezji.

Każdy… oprócz mnie.

 

Pierwszym Europejczykiem w El-Berszy był dominikanin Johann Michael Wansleben, który opisał swoją wizytę w „jaskini z hieroglifami”. Ludzie niebędący egiptologami nie zdają sobie sprawy, że ta sztuka to nie tylko freski i bazgroły. Wypełnia ściany i stropy grobowców jaskrawym kobaltem, rdzawą czerwienią, turkusem, ochrą, żółcią, smolistą czernią. Postaci zamarły w ferworze ruchu, wrzawy, emocji. Nie tylko upamiętniają ludzi, których tam pogrzebano. Skrywają opowieści.

W przeciwieństwie do późniejszych grobowców królewskich Nowego Państwa, gdzie na ścianach widniały wskazówki, jak dotrzeć w zaświaty, a wizerunki bogów stanowiły chleb powszedni, grobowce nomarchów ze Średniego Państwa obfitują w sceny z życia codziennego. Gotowanie, mielenie ziarna, taniec, zabawy, gra na instrumentach, zapasy, polowanie, seks, zastawianie sideł na zwierzynę, winiarstwo, orka, budowanie. Sceny walk zapaśniczych w grobowcu nomarchy Baketa wypełniają całą ścianę. Jest grobowiec, którego właściciel został przedstawiony z gryfem na smyczy na dowód, że był odkrywcą i podczas jednej z dalekich wypraw napotkał magicznego stwora. Istnieją zaszyfrowane hieroglify, które miały być rebusami i zagadkami dla odwiedzających. Tak czy inaczej, wnętrza grobowców ze Średniego Państwa nasuwają nieodparte wrażenie, że cztery tysiące lat temu ludzie czerpali z życia pełnymi garściami. Ich grobowce celebrowały tu i teraz – to, co robiłeś za życia, i to, co zabierzesz ze sobą na tamten świat.

W lipcu 2003 roku wróciłam do domu wykopaliskowego na trzeci sezon z misją egiptologiczną Yale. Przyjechaliśmy nietypowo, w styczniu: profesor Dumphries zaplanował dodatkową wyprawę przed rozpoczęciem nowego roku akademickiego ze względu na zbliżający się termin publikacji, i nie przepuściłabym takiej okazji, mimo potwornego upału. Pracowałam z Wyattem w grobowcu Dżehutihotepa II, który rządził w połowie dwunastej dynastii.

Mieliśmy ustalony harmonogram. Dzień w dzień mój budzik dzwonił o wpół do piątej. Po ciemku wkładałam bawełnianą koszulę z długimi rękawami i bojówki, następnie sznurowałam buty. Kto pierwszy dopadał stołu, dostawał pierwszy omlet smażony przez Hasiba i nie musiał czekać na swoją kolej. Zwykle byłam najszybsza, razem z osteolożką z Anglii, która dołączyła do zespołu. Mieliśmy też doktoranta po wydziale konserwacji, no i Dumphriesa.

Wyatt niezmiennie zjawiał się na końcu, z mokrymi, zmierzwionymi włosami i roziskrzonym wzrokiem. Był typem rannego ptaszka, którego reszta miała ochotę udusić.

– Jestem czwórką, gdyby to kogoś interesowało – oznajmił, kiedy widelce zgrzytnęły o talerze.

– Na dziesięć? – zapytała Yvonne, osteolożka.

– Raczej na sto – mruknęłam.

– To nie ratio – odpowiedział Wyatt – tylko bristolska skala uformowania stolca. Smukłe, wężowate kawałki…

– Zamknij się – burknęłam. – Błagam. Na miłość boską. Nie przy jedzeniu.

Dumphries się zaśmiał.

– Na pustyni dobrze mieć na to oko. Ja określiłbym siebie jako typ trzeci.

– Zdaje się, że ktoś tu jest dwójką. – Wyatt wyszczerzył do mnie zęby. – Lekkie zatwardzenie.

– Mam niestrawność, bo mi się przejadłeś – odparowałam, a pozostali się roześmieli.

Zwykle miałam tak wycyrklowane, że gdy Wyatt siadał do stołu, ja wstawałam i szłam pakować torbę. Przez osiem godzin dziennie byliśmy skazani na siebie w grobowcu wykutym w skale, lecz przez resztę czasu omijałam go szerokim łukiem. Wszyscy tak harowali, że o ósmej wieczorem szli spać, ale Wyatt nie był taki jak wszyscy. Nie obawiał się krytyki Dumphriesa, wręcz o nią zabiegał, jak wówczas gdy przytargał butelkę whisky, którą przywiózł z Yale, i wciągnął nas wszystkich w „nigdy, przenigdy”, do północy grał z Dumphriesem w pokera i uczył tubylców angielskich przekleństw.

Gdy zaszczycał zebranych opowieścią, która zaczynała się od uniwersytetu bristolskiego, na którym opracowano skalę, a kończyła grubym buldogiem i księciem Karolem, wstałam od stołu i przeszłam do pracowni, żeby się spakować.

Zwinęłam świeży arkusz folii i położyłam go obok torby. Następnie sprawdziłam jej zawartość: lusterko kieszonkowe, kilkanaście cienkopisów, pędzle, aparat fotograficzny, miarka, butelka wody oraz wydruki zdjęć z miejsca, gdzie aktualnie prowadziliśmy prace. Pakowanie urosło do rangi sztuki, gdyż musiałam dźwigać to wszystko przez całą drogę. Dumphries jechał roverem wraz z większym sprzętem, zwykli śmiertelnicy szli na piechotę.

– Wyjazd za pięć minut – oznajmił Dumphries, wstając od stołu. Poszedł zebrać swoje materiały i porozmawiać z Hasibem.

Ponownie zerknęłam na torbę, czując, że o czymś zapomniałam. Chusta. Nosiłam ją dla ochrony przed wszędobylskim piaskiem, ale musiałam ją zostawić w pokoju.

Pospieszyłam korytarzem w stronę sypialni i właśnie gmerałam na czworaka pod łóżkiem w poszukiwaniu chusty, gdy Wyatt wsunął głowę przez drzwi.

– Oliwko, nie znałem cię od tej strony.

– Ktoś cię tu zaprosił? – Wyczołgałam się spod łóżka i usiadłam na piętach z chustą w dłoni.

– Zgubiłem notes.

– I myślisz, że jest w moim pokoju?

– Nie wiem – odpowiedział. – Dlatego szukam.

Wstałam.

– Zapytaj ostatniego zmarłego z rodziny.

Zamrugał.

– Słucham?

– Tak mówi moja matka. To taki przesąd. Jest Irlandką.

– No przecież. Nic dziwnego, że pijemy sobie z dzióbków.

Wzruszyłam ramionami.

– Nie ja posiałam notes.

Wyatt przeczesał ręką włosy.

– Pojęcia nie mam, kto z rodziny umarł ostatnio.

Zgasiłam lampkę przy łóżku i wyłączyłam wiatrak.

– To nie mój problem.

– Ożeż! No dobra. Wujek Edmond z Surrey.

Stanęłam z założonymi rękami i uniosłam brwi.

– Wujku Edmondzie – wycedził Wyatt – gdzie mój notes?

Nagle w drzwiach stanął Dumphries.

– Tu jesteś – zwrócił się do Wyatta i podał mu brązowy notes. – Czy to twoja zguba?

Prześlizgnęłam się obok.

– Erin go bragh2 – mruknęłam do Wyatta.

 

Wejście do grobowca Dżehutihotepa II niezmiennie nasuwało mi skojarzenie z Planetą małp: była to imponująca, wykuta w kamieniu fasada, przechylona w lewo pod naciskiem czasu, wandali oraz trzęsień ziemi. Na architrawie oraz w wejściu wyryto tytuły Dżehutihotepa oraz imiona królów, którym służył. Przedsionek był wsparty na dwóch żłobionych kolumnach, w komorze zewnętrznej umieszczono rozległą scenę polowania na pustyni i łowienia ryb. Do komory wewnętrznej, o głębokości około siedmiu stóp, szerokości sześciu i wysokości pięciu, prowadziło wąskie przejście, którym się wówczas zajmowałam. W środku znajdowało się słynne malowidło przedstawiające transport ogromnego posągu Dżehutihotepa II. Po lewej stronie widniał duży wizerunek samego nomarchy z rodziną, strażą i dostojnikami. Wrota budynku, do którego holowano posąg, znajdowały się na prawo, przed nimi zaś stali ludzie niosący dary ofiarne. W sztuce egipskiej obowiązywała perspektywa hieratyczna – im większa postać, tym wyższe jej miejsce w hierarchii, postaci zaś umieszczano równolegle do siebie. Używano również perspektywy skręconej: twarze przedstawiano z profilu, ale oczy malowano en face. Artyści wybierali jakąś część ciała i ją uwypuklali.

Najbardziej znana dokumentacja na temat grobowca pochodzi z 1894 roku, a jej autorem jest Percy Newberry. Rysunki wyszły spod ręki Marcusa Blackdena i siedemnastoletniego Howarda Cartera, długo przed jego własnym odkryciem grobu Tutanchamona. Ale w publikacji Newberry’ego roiło się od błędów i nieścisłości, które wychodziły na jaw, dopiero gdy stało się pod ścianą, jak ja z Wyattem. Podczas tamtego pobytu naszym zadaniem było odnaleźć owe błędy, żeby Dumphries mógł wydać poprawioną wersję.

Mimo wczesnej pory powietrze zdawało się wręcz rozżarzone. Mohammed i Ahmed, dwaj Egipcjanie, którzy nam wówczas pomagali, dokonywali pomiarów za pomocą tachimetrów. Doktorant siedział przed grobowcem, sortując skorupy według typów: misy, kielichy, formy do chleba, dzbany oraz ciekawostki w rodzaju odłamków z odciśniętym wzorem. Zamiotłam pędzlem powierzchnię sceny z posągiem, nad którą pracowałam, i uporałam się z tradycyjną gehenną mocowania folii do ściany za pomocą taśmy malarskiej. Operowanie folią to siódmy krąg piekła, gdyby ktoś mnie pytał o zdanie. W upale lepka i wiotka, zimą sztywnieje i robi się twarda. Im cieńsza, tym gorzej trzyma się w takim skwarze, na grubszej jednak trudniej robi się przerysy. Jej skuteczność pozostawiała wiele do życzenia, lecz nie mieliśmy wtedy nic innego, by przenieść trójwymiarową inskrypcję na arkusz papieru.

Zerknęłam na Wyatta, który rozmawiał z Mostafą, inspektorem służby starożytności. Mostafa wyraził zainteresowanie nauką hieroglifów i Wyatt niezmordowanie służył mu pomocą, rysując na piasku lub pokazując znaki na ścianie.

– A ten, który wygląda jak przyłożenie? – zapytał.

Zdziwiłam się, że zna termin z amerykańskiego futbolu3.

 

Narysował dwuliterowy symbol ka, siłę ożywiającą ciało. Podczas gdy Mostafa starał się to zapamiętać, ja ponownie skierowałam uwagę na ścianę.

Harbi trzymał lustro, kierując światło od wejścia tak, by padało z lewej na prawą na fragment, który poddawałam oględzinom. Podczas przerysowywania obowiązywało założenie, iż światło pada z lewej strony od góry pod kątem czterdziestu pięciu stopni, jeśli zaś hieroglif znajdował się w reliefie wgłębnym, cieniowało się nieco grubiej.

Oderwałam cienkopis od folii, patrząc z bliska na detal, który niezbyt dobrze widziałam.

– Harbi – rzuciłam. – Potrzebuję więcej światła.

Był młody i silny, manewrowanie dużym lustrem nie sprawiało mu trudności, lecz zważywszy na umiejscowienie tamtego konkretnego szczegółu, nie był w stanie mi pomóc.

– Mam pomysł – oznajmiłam. Zeskoczyłam z drabiny, na której stałam, i wyszperałam w torbie małe lusterko. – Celuj tutaj – poleciłam Harbiemu, wskazując miejsce na ścianie ponad moją głową. Uniosłam lusterko i odbiłam skierowany ku mnie snop światła na znak, który chciałam obadać.

– A ten to mój ulubiony – rozległ się głos Wyatta.

Wskazał na symbol, który narysował na piasku.

 

Mostafa zmarszczył brwi.

– Pistolet?

– W pewnym sensie – oświadczył Wyatt. – Celowałbym bardziej… poniżej pasa.

– Fallus?

– Owszem. Jako przyimek oznacza „przed”.

Jakżeby inaczej, pomyślałam.

– W Tekstach Sarkofagów jest fragment, gdzie zmarli opowiadają o swoich częściach ciała, począwszy od palców u rąk i nóg, aż po uszy i członek, a każda część ciała jest innym bóstwem. – Wyatt wskazał narysowany znak. – Ja nazwałbym mojego Re, bo też co noc zmartwychwstaje.

Lekko obróciłam lusterko, oślepiając go snopem światła. Wzdrygnął się i zasłonił oczy.

– Wyatt? – powiedziałam słodko. – Zechciałbyś wziąć się do roboty?

Podniósł się i otrzepał ręce.

– Koniec lekcji, przyjacielu – powiedział do Mostafy. – Pora zarobić na chleb. – Starł butem rysunek i przeszedł pod drabiną, na której stałam.

– Nie wierzę! – zawołałam.

– Że nauczyłem Mostafę hieroglifu? – zapytał niewinnie.

– Nie… Że przeszedłeś pod drabiną.

– Niech zgadnę. Kolejny zabobon twojej irlandzkiej matki. – Też sięgnął po cienkopis. – Co mam zrobić, żeby grobowiec nie zwalił mi się na głowę?

– Mama powiedziałaby, że masz przejść pod nią jeszcze raz, tyłem. Albo skrzyżować palce i trzymać je tak, aż zobaczysz psa.

– Psa…? – Potrząsnął głową. – Jednak zaryzykuję, lubię życie na krawędzi. – Przytrzymując folię, zabrał się do przerysowywania hieroglifów. – Jedynym przesądem, jakiemu hołdowała moja rodzina, było nie zostawiać resztek brandy w karafce, tylko wypić do dna. Choć nie jestem pewien, czy to przesąd, czy alkoholizm.

– Moja matka wyznaje mnóstwo przesądów.

– Jaki jest najdziwniejszy?

Zastanowiłam się chwilę.

– Nie kładź nóg na stole, bo tam jest oblicze Boga.

– Na stole?

– Podobno. A jeśli podarujesz komuś chustkę do nosa, jego życie będzie wypełnione smutkiem – dodałam. – A, i jeszcze jedno: tłuczenie naczyń przynosi szczęście.

Popatrzył na mnie.

– Tłukłaś dużo naczyń?

Zauważyłam, że światło, którym usilnie sterował Harbi, muska włosy Wyatta niczym błogosławieństwo.

– Owszem.

– To może chciała poprawić ci humor. Ponoć na tym polega rola matki.

Gorycz w jego głosie zdradzała, że trafiła mu się niezbyt opiekuńcza matka. Wyatt, którego znałam, był uprzywilejowanym chłystkiem: może miał żal, że zapomniała odebrać go kiedyś z krykieta.

Od razu zrobiło mi się głupio, że tak pomyślałam.

Ale zanim uporałam się z dylematem, czy Wyatt zasługuje na coś więcej niż wzgardę, przeszkodził nam Dumphries.

– Witajcie, robaczki – powiedział. – Jak tam nasz kolos?

 

Zeszłam z drabiny i stanęłam obok niego. Wyatt też podszedł i wszyscy popatrzyliśmy na holowanie wielkiego posągu Dżehutihotepa II. Kiedyś malowidło było znacznie bardziej imponujące. W 1890 roku inskrypcja została zniszczona: wszystkie hieroglify po lewej stronie odłupano od ściany. Na innych partiach tekstu widniało również graffiti, koptyjskie, po ludziach zamieszkujących grobowce, i greckie, pamiątka po starożytnych turystach. Nasze zadanie polegało na odtworzeniu obrazu nadszarpniętego przez ludzi oraz ząb czasu, i wysnuciu hipotez co do brakujących kawałków. Autobiograficzne inskrypcje ze Średniego Państwa nie zawierały szczególnych udziwnień, lecz zdarzały się zwroty, których przekład nasuwał pewne trudności i wymagał szperania w tekstach źródłowych. W takich przypadkach sprawdzała się zasada, że co dwie głowy, to nie jedna.

I dlatego Dumphries wyznaczył naszą dwójkę do tego zadania.

Klepnął nas po plecach.

– Niechaj stanie się tak, jak zostało napisane – zażartował, cytując Ramzesa II z filmowej wersji Dziesięciorga przykazań. – Co niekoniecznie bywa zgodne z prawdą.

Poszedł zajrzeć do pozostałych, a my wróciliśmy na stanowiska.

– Czy wiesz – zagaił oschle Wyatt – że w filmie Cecila B. DeMille’a wykorzystano scenę z kolosem?

W ciągu ostatnich dwóch tygodni Dumphries uświadamiał nam to ze dwadzieścia razy.

– Co ty powiesz? – odrzekłam z kamienną twarzą. – Pierwsze słyszę.

Dumphries z lubością wytykał błędy popełnione przez twórców filmu, z którego wynikało, że bez szemrania wykonywano wszystkie rozkazy faraona. Tymczasem Egipcjanie przywiązywali wielką wagę do trybunałów: po zamachu na Ramzesa III wybrano grupę niezależnych sędziów i przesłuchano wszystkich świadków, zanim zapadł wyrok na mordercę.

Właśnie przerysowywałam nadzorcę, który stał na posągu, dyrygując tymi, którzy go ciągnęli.

– Czy ty w ogóle oglądałeś Dziesięcioro przykazań? – zapytałam Wyatta.

– W każdą Wielkanoc – odparł.

– Przeinaczyli tę scenę. Nadzorca nie trzymał bata. On klaszcze. Zobacz.

Wyatt wlazł na drabinę z drugiej strony i powiódł palcem po hieroglifach obok nadzorcy.

– „Nadaje rytm…” Nie mogę rozczytać… „Dżehutihotep, umiłowany króla”. – Napotkał mój wzrok. – To didżej.

– Daje czadu. – Parsknęłam śmiechem.

– Didżej Hutihotep – dorzucił Wyatt. – Czółko, El-Bersza! Jak się bawicie? Wszystkie łapki w górę! – Zeskoczył z drabiny, wskazując na ludzi, którzy ciągnęli kolosa. – Cecil DeMille wszystko pokiełbasił. Ci tutaj to wcale nie niewolnicy. Brakuje inskrypcji z informacją, że posąg ciągnęły trzy oddziały rekrutów wraz z rzeźbiarzami i kamieniarzami, którzy go wykuli.

– Jasne, ale nie mogli pominąć Charltona Hestona – stwierdziłam, po czym ni stąd, ni zowąd straciłam równowagę.

Gruchnęłabym na kamienną posadzkę, lecz jakimś cudem Wyatt znalazł się pode mną i upadliśmy razem, ja na niego.

W grobowcu czas stanął w miejscu, a my razem z nim, jakby cały świat przestał istnieć. Oplatał mnie rękami i zobaczyłam w jego oczach strach, lecz nie o własną skórę.

– Jesteś cała? – wymamrotał. Przyciśnięta do niego, poczułam to raczej, niż usłyszałam.

Czy byłam?

Potem stęknął pod moim ciężarem i stoczyłam się na bok.

– Dzięki, że zamortyzowałeś upadek – powiedziałam.

– Dzięki, że złamałaś mi kolano. – Poruszał nogą i wstał. – A myślałem, że to ja będę miał pecha.

Podczas upadku zerwaliśmy folię i jęknęłam na myśl, jakim utrapieniem będzie zawieszenie jej z powrotem w odpowiednim miejscu. Mimo to stanęłam urzeczona pięknem obrazu: żywą czerwienią skóry ciągnących posąg, spłowiałymi odcieniami żółci kamiennej figury, turkusem fajansowego naszyjnika nomarchy idącego z tyłu, bielą delikatnych fałd jego szaty.

– Ja jestem Ozymandias, król królów. Mocarze! Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą gińcie z rozpaczy4! – mruknęłam, cytując Shelleya.

Wyatt stanął obok, również wpatrzony w malowidło.

– Nie ten kolos – oznajmił.

Byłam tego świadoma. Shelley napisał swój wiersz z myślą o ogromnym posągu Ramzesa II.

– No tak – przyznałam – ale zamysł ten sam.

Wyatt milczał przez chwilę.

– Dżehutihotep pewnie byłby zachwycony, że cztery tysiące lat później o nim rozmawiamy. Dzięki temu wciąż żyje. Spójrz tylko. – Ogarnął grobowiec ręką. – Wszędzie tytuły, dokonania, autobiograficzne teksty, ponieważ groby miały być odwiedzane. Tak zachowuje się pamięć. – Przeniósł wzrok na mnie. – I dlatego chcemy publikować, nie uważasz?

Potrząsnęłam głową.

– Myślisz, że zyskamy nieśmiertelność? Dwoje nic nieznaczących doktorantów, którzy znajdą się w przypisie pracy Dumphriesa?

Wyatt się roześmiał.

– Ja o tobie nie zapomnę, Oliwko. Choćbym bardzo się starał.

Trąciłam go w ramię.

– To nie to samo, co zostać zapamiętanym.

Uśmiechnął się do mnie.

– Nie to samo?

 

Nie wiem, ile upływa godzin, gdy siedzę na podłodze pogrążona w lekturze pracy Wyatta. Słońce tak się zniżyło, że oczy pieką mnie od czytania po ciemku. Wprawdzie są lampy, ale nie chce mi się wstawać, żeby którąś zapalić. Boję się, że to wszystko zniknie, że obudzę się w Bostonie z poświatą snu pod powiekami.

„Wprawdzie Teksty Sarkofagów nie mówią wprost, że trumna to mikrokosmos zaświatów, lecz wynika to jasno z ich układu (McDowell, 2001)”, czytam.

„Zaklęcie 1029, pierwsze zaklęcie Księgi Dwóch Dróg, opisuje wschodzące słońce: Głos Nut wprawia w drżenie wschodni horyzont. Dla Re oczyszcza ona ścieżki przed Wielkim, Ozyrysem, gdy Re przemierza krainę umarłych. Powstań, o Re!”.

Przymykam oczy, pod moimi powiekami przepływają obrazy: Harbi obierający pomarańczę przed domem, moja dłoń i paznokcie, brązowe od pyłu, nieoczywista przyjemność z picia gorącej herbaty w upalny dzień. Obolałe stopy po całym dniu na nogach. Biała wstęga szala podczas jazdy rowerem. Ja na kierownicy, Wyatt pedałuje.

„Nut to bogini nieba, matka Ozyrysa. Zaświaty to zarazem jej ciało; sarkofag to Nut, przez co mumia w jej łonie staje się Ozyrysem”.

Pamiętam, jak księżyc siedział na parapecie i patrzył, jak śpię. Szorstki piasek pod nagimi udami. Szmer wiatraka, gdy rozkręcał się po awarii zasilania. Odgłos jego oddechu.

„Zwrot powstań odnosi się do mumii, jej przebudzenia: Re jest mumią, a tym samym zmarłym w sarkofagu”.

Było tyle piasku, że wieczorami przemywałam twarz roztworem soli, żeby znów przejrzeć na oczy. Teraz, kiedy czytam objaśnienie teorii, których nie zdążyłam dowieść, czuję to samo.

– Mój Boże.

Podnoszę głowę i wytężam wzrok w ciemności. Wyatt wygląda dokładnie tak, jak zapamiętałam. Tylko postura i zmarszczki zdradzają, że jest starszy. Resztki światła w pokoju skupiają się na jego włosach, nadal złocistych niczym książęca korona.

– Nie wierzyłem, kiedy Harbi mi powiedział – dorzuca.

Wstaję, wciąż trzymam jego pracę. Pomiędzy nami wyrasta mur, jesteśmy jak dwa magnesy o identycznych biegunach, które trzymają nas na odległość. Czuję też, jak by to było, gdyby jeden z tych magnesów zmienił położenie.

Żadne z nas się nie uśmiecha. Unoszę podbródek.

– Kiedyś powiedziałeś, że zrobiłbyś dla mnie wszystko – mówię.

– Dawn…

– Chcę tu pracować – wpadam mu w słowo. – Chcę skończyć to, co zaczęłam.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Menes (3150–3125 p.n.e.) – uważany za twórcę i założyciela „Obydwu Krajów”, czyli Górnego i Dolnego Egiptu oraz I dynastii. Autorka nawiązuje do jego tronowego imienia Horus Narmer.

2 Irlandia na zawsze.

3 Touchdown (ang.) – sygnalizowane przez sędziego uniesieniem rąk.

4 P.B. Shelley, Ozymandias, przekł. A. Asnyk.