Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Smaki natury na wyciągnięcie ręki
Fascynujący przewodnik po dzikich roślinach, dzięki któremu odkryjesz bogactwo natury tuż za progiem swojego domu. Autor z pasją i wiedzą wprowadza czytelnika w świat dzikich roślin, prezentując praktyczne porady, ciekawostki oraz przepisy. Tłumaczy, jak rozpoznać te jadalne i odróżnić je od trujących. Zdradza również metody konserwacji roślin, dzięki którym można je dłużej przechowywać i przetwarzać.
Znajdziesz tu sześćdziesiąt siedem przepisów na niezwykle odżywcze zielone koktajle, sałatki, dressingi, pasty, krakersy, dania główne, soki i słodycze, które przygotujesz z chwastów, jagód, korzonków i liści oferowanych przez inspirujący świat flory łąk, lasów i trawników.
Przygotuj się na odkrywanie nowych smaków, aromatów i możliwości!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Wild Edibles. A Practical Guide to Foraging, with Easy Identifi cation of 60 Edible Plants and 67 Recipes
Redaktorka prowadząca: Małgorzata Święcicka, Olga Gorczyca-Popławska
Wydawczyni: Katarzyna Masłowska
Redakcja: Aleksandra Marczuk
Korekta: Ewa Popielarz, Beata Kozieł-Kulesza
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcia: © iStockphoto.com/gastonlacombe, inni, © Sergei Boutenko
Copyright © 2013 by Sergei Boutenko
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece
Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Marta Szelichowska-Kiziniewicz, 2016
Informacje zawarte w tej książce nie służą do postawienia diagnozy, leczenia, udzielenia zaleceń ani nie zastąpią porady uprawnionego pracownika ochrony zdrowia.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-055-6
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik przygotował Woblink
woblink.com
Identyfikacja i wykorzystywanie dzikich roślin wymagają szczególnej troski i uwagi. Pod żadnym pozorem nie wolno spożywać danej rośliny bez całkowitej pewności, że jest ona jadalna. Przed przystąpieniem do zbierania roślin bardzo prosimy o uważne przeczytanie wstępu tej książki. Zawarte w niej informacje mają jedynie cel edukacyjny i nie mogą zastąpić porady medycznej, diagnozy czy leczenia. Autor i wydawca oraz ich współpracownicy nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za jakiekolwiek szkodliwe skutki doświadczone przez czytelnika. Alergie pokarmowe mogą wywoływać reakcje u osób uczulonych, mimo że dana roślina powszechnie uważana jest za bezpieczną. Decyzja o tym, by zjadać nieznane nowe pokarmy, podjęta przez czytelnika, składa na jego barki odpowiedzialność za wszelkie ryzyko i konsekwencje takiego kroku. Prosimy zbierać jadalne rośliny z należytą uwagą!
Żyjemy w świecie, który uwielbia gwarancje. Jednak w kwestii zbierania pożywienia nic nie jest stuprocentowo pewne. Temat dzikich roślin jest kontrowersyjny. Istnieje wiele opinii eksperckich na temat tego, jak powinni zachowywać się zbieracze, a znawcy tematu często sobie zaprzeczają. W tej książce wielokrotnie przytaczam poglądy, które stoją w sprzeczności z innymi cytowanymi opiniami. Zawarte tu wiadomości są wynikiem niezliczonych godzin moich własnych badań i długich lat eksperymentów na tym polu. Jestem w pełni przekonany o ich słuszności, jednak wiedza ta stanowi moją własną opinię. Zachęcam wszystkich do kwestionowania moich poglądów i tworzenia własnego protokołu zbiorów. Podczas zbierania i jedzenia dzikich roślin można napotkać wiele zagrożeń, jednak samo życie pełne jest ryzyka, a korzyści płynące ze spożywania jadalnych roślin z pewnością przeważają nad tymi zagrożeniami. Potwierdzam rzetelność zawartych tu informacji i wspieram czytelników, którzy pragną wprowadzić dary natury do swojego menu.
Po pierwsze, chciałbym podziękować moim rodzicom za postępowanie wbrew trendom i zapewnienie mi pierwszorzędnej alternatywnej edukacji. Chociaż proces mojego dorastania czasami był bardzo burzliwy, ukształtował mnie jako mężczyznę, którym jestem dzisiaj. Mamo, miałaś rację, kiedy mówiłaś: „Kiedyś będziesz mi dziękować”. Dziękuję Ci! Jestem wdzięczny także mojej siostrze, która mimo że jest ode mnie znacznie młodsza, zapewnia mi nieprzerwanie pokłady nieocenionej wiedzy. Pragnę podziękować również Nicole Slater za dostarczenie mi profesjonalnych fotografii, a także Jessice Musicar, Jennifer Eastman i Jessice Moll za pomoc w redakcji książki. Jestem dozgonnie wdzięczny również wszystkim moim przyjaciołom, którzy poświęcili czas i podzielili się swoją wiedzą, by ulepszać tę książkę – a szczególne podziękowania kieruję do Stelli Copeland, która wsparła mnie wiedzą botaniczną.
Był zimny poranek w połowie kwietnia, kiedy skończyło się nam jedzenie. Usiedliśmy na pniu drzewa tysiąc dwieście dwadzieścia metrów nad poziomem morza i patrzyliśmy, jak Mama przegląda nasze obdarte plecaki w poszukiwaniu czegoś jadalnego. Po kilku minutach udało jej się znaleźć pół butelki oliwy, kilka garści płatków owsianych, parę główek czosnku i pudełeczko soli. Podróżowaliśmy już cztery dni, a przed sobą mieliśmy jeszcze osiemdziesiąt kilometrów do następnej dostawy jedzenia w najbliższym, położonym na pustkowiu w Południowej Kalifornii, miasteczku.
Na początku roku, w styczniu 1998 roku, rodzice postanowili, że częścią naszego pełnego przygód życia i doświadczeniem w edukacji domowej będzie przejście całego szlaku Pacific Crest Trail, rozciągającego się od Meksyku do Kanady wzdłuż Zachodniego Wybrzeża. Nasza drużyna składała się z mojej mamy, mojego taty, siostry, kuzyna (który przyjechał na rok z Rosji, by poznać Amerykę) i ze mnie. Nikt z nas nie miał zbyt dużego doświadczenia w pieszych wędrówkach, ale to, czego nam brakowało, nadrabialiśmy, pokonując niektóre odcinki trasy samochodem. Moja mama układała w głowie plan trwającej pół roku wyprawy – a chodziło o spacer długości 4265 km – po tym, jak przeczytała książkę pewnego podróżnika, który przemierzył szlak Appalachów.
Wybrała Pacific Crest Trail, ponieważ był bardziej dziki i nie występował na nim taki ruch, jak na jego odpowiedniku ze Wschodniego Wybrzeża. Początkowo tata nie był zbyt chętny do odbycia tak długiej wędrówki, ale determinacja mamy szybko obudziła jego awanturniczą naturę i poparł jej pomysł. Bo przecież według rosyjskiego powiedzenia: „Mężczyzna jest głową rodziny, ale kobieta jest szyją, a głowa nie może się ruszać bez szyi”. Jako szyja mama pokierowała naszą furgonetkę Chevy Astro na parking przed sklepem Play It Again Sports w Escondido, w Kalifornii. Tam zaopatrzyliśmy się w najlepszej jakości używane plecaki i rozpoczęliśmy przygotowania do czekającej nas podróży.
Kiedy każdy z nas był już wyposażony w plecak i śpiwór, matka zainicjowała fazę drugą – planowanie jadłospisu i zarządzanie wyprawą. Ponieważ nie mogliśmy zabrać ze sobą na naszych plecach jedzenia na sześć miesięcy, musieliśmy już wcześniej zaplanować, jak i co powinniśmy jeść. Według przewodnika opisującego szlak Pacific Crest, na tej trasie leżą niewielkie miasteczka co sto do stu sześćdziesięciu kilometrów. Wędrowiec z plecakiem może odwiedzać sklepiki albo korzystać z przygotowywanych specjalnie paczek z jedzeniem dostępnych w miasteczkach. Nasz budżet podróżny, skrojony na miarę prawdziwych włóczęgów, z góry odbierał nam możliwość kupowania po drodze jedzenia. Rodzice zainwestowali wszystkie oszczędności w masę pożywienia, które następnie przepakowaliśmy w dwadzieścia sześć paczek. Ponieważ nie mieliśmy zbyt wiele doświadczenia z pakowaniem żywności na długą wędrówkę, przeprowadziliśmy rozeznanie na temat tego, ile pokarmu jest w stanie zjeść pięciu głodnych wędrowców. Nasza przeciętna paczka zawierała pięć kilogramów płatków na owsiankę, sześć daktyli na osobę dziennie, różne suszone owoce, przeróżne orzechy, owoce morza i ćwierć litra oleju, rozmaite warzywa i kilka innych podstawowych produktów. Kiedy opakowałem każdą paczkę grubą warstwą taśmy klejącej, moi rodzice nadali przesyłki pocztą. Następnie zapakowaliśmy plecaki, a przyjaciel podwiózł nas do punktu, gdzie rozpoczynała się nasza trasa, przy granicy z Meksykiem.
W ciągu tygodnia od początku podróży, 3 kwietnia, zdaliśmy sobie sprawę, jak dalece nasze obliczenia były mylne. Każda z paczek, którą odbieraliśmy na poczcie, wystarczała na cztery do pięciu dni zamiast na tydzień. Wędrówka z pustym żołądkiem była nie tylko trudna, ale o wiele mniej przyjemna. Kiedy zaczynało brakować jedzenia, mieliśmy coraz większą pewność, że nie dotrzemy do Kanady. Znaleźliśmy się na końcu świata bez jedzenia. Nikt nie mówił za wiele, kiedy mój ojciec wydzielał kilka ostatnich łyżek owsianki i oleju z oliwek. Morale drużyny było bardzo słabe i wydawało się, że będziemy musieli zrezygnować z przygody. Nasze żołądki domagały się jedzenia. Zrozumieliśmy, że jeśli ma nam się udać, musimy zdobywać więcej pożywienia. Tego dnia, zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę, mama poszła do pobliskiego strumienia, by umyć twarz. Kiedy uklęknęła na piaszczystym brzegu, zauważyła roślinę, która wygląda bardzo podobnie do selera. Zerwała ją i przyniosła do obozowiska na dalsze badanie. Chociaż łodygi dzikiej rośliny były chudsze od okazów kupowanych w sklepie, wyglądały i smakowały tak samo. Wiedzieliśmy, że chcąc zjeść nieznane rośliny, trzeba zachować ostrożność, ale głód był silniejszy. Ojciec jako pierwszy postanowił sprawdzić, czy spożycie rośliny wywoła negatywne reakcje. Zebraliśmy cały rosnący przy rzece dziki seler i schowaliśmy go do plecaków – na obiad.
Kiedy dotarliśmy do miasteczka, rodzice kupili w lokalnej księgarni używany egzemplarz książki Jadalne dzikie rośliny Lee Allena Petersona. Dowiedzieliśmy się z niej, że dziki seler, podobnie jak wiele innych dzikich roślin, jest jadalny i powszechnie dostępny. Przeglądając kolejne strony, odnosiliśmy wrażenie, że natura pełna jest jedzenia. Tego dnia rodzina zasiadła wieczorem, by przedyskutować sprawę. Rodzice poprosili każdego z nas, by podzielił się swoimi wątpliwościami na temat tego, czy powinniśmy iść dalej. Zapadła – choć niejednomyślna – decyzja, by przebyć kolejny etap, zbierając po drodze jadalne rośliny. Jeśli to nie zdałoby egzaminu, mieliśmy ostatecznie porzucić szlak Pacific Crest.
Jak wszystko, co nowe, podróż do krainy zdobywania pożywienia była onieśmielająca i dziwna. Podczas wędrówki dokładnie przeczesywaliśmy okolicę i staraliśmy się zidentyfikować otaczającą nas florę. Kiedy znaleźliśmy coś przypuszczalnie odpowiedniego, któryś z członków naszej wyprawy zjadał małą ilość tej rośliny, podczas gdy inni go obserwowali. Jeśli konsument nie doświadczał żadnych negatywnych skutków po piętnastu minutach, zakładaliśmy, że roślina nie jest trująca. Oswajaliśmy się z takimi roślinami, jak klajtonia, dzika gorczyca, dzika cebula, malwa, szczaw, trybula, rukiew wodna czy koniczyna. Dodanie tych roślin do naszej diety pozwoliło nam na oszczędzanie naszych zapasów. Skończyły się problemy z zaopatrzeniem. Nie martwiliśmy się o to, że będziemy głodni, i dzięki temu mogliśmy w pełni się zrelaksować i cieszyć czasem spędzanym na łonie natury.
Co więcej, ponieważ dzikie pożywienie występowało tak obficie wzdłuż całej trasy, wkrótce stało się podstawą naszej diety. Pod koniec wędrówki nasz jadłospis w sześćdziesięciu do osiemdziesięciu procent był skomponowany z dzikich roślin. Wszystkie nowe rośliny, które wykorzystywaliśmy w naszych posiłkach, były świeże i niezwykle odżywcze. Nasza dieta stała się różnorodna i prowadziła po poprawy naszego zdrowia. Byliśmy zdumieni, jak bardzo smakowało nam to jedzenie, i zawsze z przyjemnością czekaliśmy na następny posiłek. Krótko mówiąc, odkrycie dzikiego pożywienia pozwoliło nam z powodzeniem osiągnąć cel.
Kiedy skończyliśmy wędrówkę szlakiem Pacific Crest we wrześniu 1998 roku, wszyscy zauważyliśmy, jak fantastycznie się czujemy. Nasza wytrwałość i energia osiągnęły wręcz niesamowity poziom. Mieliśmy czystą cerę i byliśmy w doskonałych nastrojach. Mojemu kuzynowi, siostrze i mnie udało się zwiększyć o kilka kilogramów masę mięśniową, a moja mama i tata spalili nadmiar tłuszczu. Wszystkie te pozytywne zmiany wskazywały, że podczas wędrówki prowadziliśmy zdrowy i wyważony tryb życia.
Podróż przez szlak Pacific Crest była początkiem mojej fascynacji roślinami jadalnymi. Od trzynastego roku życia wciąż uczyłem się tego, jak korzystne może być spożywanie dzikich roślin, i miałem w sobie wielką ciekawość dotyczącą roślin jadalnych. W tej książce chciałbym podzielić się z wami swoją ekscytacją jadalnymi odmianami „chwastów”. Mam nadzieję, że książka ta zasieje w was ziarno, które zakiełkuje jako podziw dla roślin. Jeśli tego dokonam, wiele zyskacie dzięki mojej historii oraz moim doświadczeniom i w bezpieczny sposób będziecie potrafili wyruszać na zbiory i cieszyć się dzikim pożywieniem na co dzień.
Przelałem te słowa na papier, by zachęcić ludzi do jedzenia dzikich roślin, bo wierzę, że pomoże im to żyć w bardziej zrównoważony i zdrowy sposób. Dary natury pozwalają oszczędzić na zakupach, a do tego są niezwykle odżywcze i mogą rywalizować z najlepszymi i najdroższymi suplementami diety.
Przez lata podróży po świecie poznałem dziesiątki tysięcy ludzi cierpiących z powodu różnych problemów zdrowotnych. Wielu z nich doznało ogromnej ulgi dzięki wprowadzeniu do diety dzikich roślin. Być może po przeczytaniu tej książki wy również docenicie ich niezliczone zalety.
Dodatkową motywacją do napisania tej pracy jest chęć wyjaśnienia obaw, jakie żywi większość ludzi wobec zbierania roślin jadalnych. Chciałbym obalić mit, że jest to niebezpieczne, i pokazać, jak przyjemnie można to robić – w odpowiedni sposób. Dziś w mediach pełno jest filmów i doniesień o ludziach chorujących po zjedzeniu roślin trujących, które pomylili z jadalnymi. Wielu takim relacjom brak rzetelności, zostały także udramatyzowane przez hollywoodzkich producentów, by spotęgować emocje. Takie przerażające opowieści mają na celu utwierdzenie nas w przekonaniu, że ryzykujemy życiem za każdym razem, gdy jemy coś, czego nie zatwierdzi Agencja Żywności i Leków. Jednak to, czego nauczyłem się w praktyce, pokazuje rzecz całkowicie inną – jedzenie dzikiego pożywienia może być bezpieczne tak jak odwiedziny w lokalnym warzywniaku. Zatrucia roślinami są rzadkie i można ich uniknąć dzięki zdrowemu rozsądkowi i odpowiedniej wiedzy.
Nie jestem botanikiem i nie uważam, że mam w ręku odpowiednie zaświadczenia na dowód mojej wiedzy. Jestem zwykłym mężczyzną, który docenił wartość dzikich roślin jadalnych jako młody chłopak. Spożywam je już połowę życia i dzięki nim świetnie się czuję. Na kolejnych stronach będę zachęcał was do zbierania roślin jadalnych. Będę robił, co tylko można, by zweryfikować własne doświadczenia z ostatnimi badaniami na temat dzikich roślin. Mam nadzieję, że tym samym zaoferuję wam wyważony i bezpieczny przewodnik o tym, jak wybierać rośliny jadalne. Być może w moich słowach znajdziecie wartość, a w praktyce radość zbierania darmowego jedzenia, które czeka w naturze. Jestem podekscytowany, mogąc was zabrać w taką podróż!
Rośliny i regiony opisane w książce
Jedno z pierwszych pytań, które możecie zadać, brzmi: „Czy opisy roślin są adekwatne dla mojej okolicy?”. Tak, do pewnego stopnia tak. W moich książkach, na wykładach i w aplikacjach na smartfona staram się opisywać jadalne rośliny dostępne nie tylko w Ameryce, ale także w innych częściach świata. W ten sposób ludzie z Kolorado i Arizony, z Europy, Azji, Rosji, Australii, a nawet z Islandii będą mogli znaleźć tu przydatną dla siebie wiedzę. Nie przeczę, że moja baza to Oregon. Mieszkałem na północnym zachodzie przez większość życia i znaczną część wiedzy zdobyłem właśnie tam. Ta książka może być zatem szczególnie cenna dla ludzi z Oregonu.
Jeśli jednak mieszkacie w innych częściach świata, szczególnie w tych rejonach, w których jest świeża woda, wiele łąk albo lasy, mogę wam obiecać, że większość – jeśli nie wszystkie – porad zawartych w tej książce będzie możliwa do zastosowania również w waszej okolicy.
Wiele podróżowałem i do dziś odwiedziłem trzydzieści jeden krajów. Ponieważ kocham dzikie jedzenie, gdziekolwiek trafię, zawsze staram się dowiadywać jak najwięcej o lokalnym ekosystemie. Moje przygody nauczyły mnie, że istnieje wiele związków pomiędzy dzikimi roślinami na całym świecie. Wiele z tych, które znam z Oregonu, występuje obficie na całej kuli ziemskiej. Na przykład mniszki zbierałem w Niemczech, w Tajlandii, na Fidżi, w Rosji i w Boliwii. Jednym z wytłumaczeń takiego stanu rzeczy jest fakt, że na naszym globie istnieje jedynie sześć „biomów”: słodkowodne, morskie, pustynne, leśne, stepowe i sawannowe (Uniwersytet Kalifornii, Muzeum Paleontologii 2007). Mimo że ziemia jest niewiarygodnie zróżnicowana, każdy z sześciu biomów ma podobne cechy, takie jak klimat, gatunki zwierząt i długość okresu wegetacji (Campbell 1996). Dlatego w Europie, Ameryce Południowej i Kanadzie można zbierać te same rośliny, jeśli pochodzą z tej samej strefy klimatycznej.
Wiele książek o roślinach jadalnych dzieli je ze względu na region. Niektóre pokazują nawet diagramy, opisujące specyficzne okolice, w których powinny one rosnąć. To może być pomocne, ale zarazem wprowadzać w błąd. Rośliny to żywe organizmy, które mają zdolność przemieszczania się. Nasiona przyczepiają się do ptaków i ludzi, są przenoszone przez wiatr i przy użyciu różnych technik potrafią rozsiewać się po całym świecie. Dlatego europejskie dmuchawce rosną właściwie na całym świecie. Niektóre z moich ulubionych książek o roślinach jadalnych napisane były w Nowej Zelandii, na Alasce i we wschodnich Stanach Zjednoczonych i teoretycznie nie powinny mieć żadnego związku z północno-zachodnim wybrzeżem Ameryki. A jednak w praktyce okazały się bardzo pomocne. Spędziłem niezliczone godziny, zestawiając w książce rośliny, które występują w wielu rejonach świata. Mam nadzieję, że uznacie je za przydatne, niezależnie od tego, gdzie mieszkacie. Aby lepiej to zilustrować, chciałbym opowiedzieć pewną historię.
Otóż kilka lat temu zostałem zaproszony do Australii na serię wykładów na temat dzikich roślin jadalnych i zielonych smoothies. Organizatorzy powiedzieli mi, że uczestnicy chcieli odbyć kurs – najlepiej bezpośrednio w terenie. Byłem podenerwowany, ponieważ nigdy wcześniej nie byłem w Australii i nie miałem pojęcia, co tam rośnie. Ale ponieważ byłem młody i ambitny, pomimo moich obaw udałem się tam, rozmyślając jednocześnie, co się stanie, jeśli nie znajdę żadnych roślin, o których mógłbym porozmawiać. Postanowiłem, że w takiej sytuacji oddam pieniądze kursantom i wrócę do domu.
Wieczorem poprzedzającym wykład w Perth zostałem zaproszony z gospodarzami na dancing salsy. Przyjąłem zaproszenie, nie wiedząc dokładnie, co mnie czeka. W ten konkretny weekend Perth gościło International Red Bull Air Races i ulice dosłownie kipiały od ludzi. Po kilku godzinach tańca w zatłoczonym klubie oddzieliłem się od swoich gospodarzy i poszedłem na samodzielną wędrówkę. O pierwszej w nocy postanowiłem sam wrócić do domu. Miałem w kieszeni adres mojego gospodarza i wydawało mi się, że łatwo znajdę taksówkę, która mnie odwiezie. Ale mój plan się nie powiódł. Tysiące ludzi wpadło na ten sam pomysł i kolejki do taksówek ciągnęły się na kilometr.
Moi gospodarze mieszkali trzydzieści kilometrów od Perth, co utrudniało mi powrót do domu. Postanowiłem wynająć pokój w hotelu na jedną noc i rano rozwiązać tę sytuację. Niestety, zawody utrudniły także i ten krok. Wszystkie pokoje w hotelach, motelach i hostelach były zabukowane. Wtedy przypomniałem sobie tory kolejowe, które biegły z centrum miasta do miejsca oddalonego kilka kilometrów od domu moich gospodarzy. Nie wiedząc, co innego mógłbym zrobić, wziąłem głęboki oddech i rozpocząłem wędrówkę. Okazało się, że była to najlepsza rzecz, jaka mogła mi się przytrafić. Latarnie oświetlające tory oświetlały także rośliny rosnące obok. Przez sześć wspaniałych godzin szedłem i głośno się śmiałem, kiedy rozpoznawałem rośliny znane mi z rodzinnych stron.
Kiedy wszedłem do domu moich gospodarzy o siódmej rano następnego dnia, zastałem ich przy telefonie rozmawiających z lokalną policją, gdyż zgłaszali właśnie moje zaginięcie. Byli wzburzeni, ale szczęśliwi na mój widok. Kiedy powiedziałem im, co mi się przytrafiło i co robiłem, ich zmartwione twarze stały się jeszcze bardziej poważne: „Przeszedłeś trzydzieści kilometrów?” – wykrzyknęli. Powiedziałem im, jak spędziłem noc, i zapewniłem, że nie jestem za bardzo zmęczony i mogę tego dnia przeprowadzić wykład o jadalnych roślinach.
Nazwy zwyczajowe a nazwy łacińskie
Nazywanie roślin może być problematyczne. Zawsze kusi mnie, by używać ich nazw potocznych (lokalnych określeń przynależnych pewnemu gatunkowi, takich jak lebioda, dmuchawce czy portulaka), ponieważ wydają się one bardziej przyjazne i łatwiejsze do zapamiętania. Ale nazwy zwyczajowe zmieniają się zależnie od tego, z kim rozmawiam i w jakim rejonie czy kraju się znajduję. Z tego powodu nazwy zwyczajowe mogą prowadzić do pomieszania pojęć, a w efekcie do frustracji.
Z drugiej strony, nazwy łacińskie (stosowane przez naukowców dla danego gatunku i odmiany) pozostają na całym świecie takie same i są niezawodnym sposobem na określanie rosnących w naszej okolicy roślin. Wadą takiego podejścia jest to, że niewiele osób poza środowiskiem naukowym zna te struktury nazewnicze. Nazwy łacińskie są długie i trudne w wymowie i czasami zniechęcają ludzi do osiągnięcia głównego celu – zbierania i spożywania pysznych dzikich roślin jadalnych.
Starając się stworzyć książkę, która ma dotrzeć do szerokiego grona, zdecydowałem się stosować obie nazwy. Zazwyczaj odnoszę się do roślin, używając nazw zwyczajowych, ale podaję również nazwę łacińską dla osób zainteresowanych. Kiedy potrzebuję powiedzieć coś o konkretnej roślinie, używam nazwy naukowej, by uniknąć nieporozumień.
Dziko korzystne
Podczas mojej pierwszej podróży do Nowej Zelandii utknąłem w samolocie na dwadzieścia godzin, gdy przekraczaliśmy Pacyfik. Postanowiłem choć trochę zabić czas, tworząc listę wielu zalet roślin jadalnych, które mogłem sobie przypomnieć. Podczas mojej własnej burzy mózgu starałem się dawać każdej myśli równą szansę – bez względu na to, w jakim stopniu początkowo wydawała się naiwna. W ciągu czterdziestu pięciu minut zapisałem dwie pełne strony o korzyściach dzikich roślin. W tej części postaram się więc przedstawić podstawowe zalety ich zbierania.
Darmowe jedzenie
Według portalu Mint.com, poruszającego kwestię oszczędzania, typowy Amerykanin wydaje miesięcznie około 581,46 $ na jedzenie i napoje. Według danych zebranych przez Mint koszt zwyczajowej wyprawy do sklepu spożywczego to 41,97 $, podczas gdy obiad w restauracji średnio kosztuje około 28,47 $ (dane z 2011 roku). Dodatkowo Departament Rolnictwa Stanów Zjednoczonych informuje, że wskaźnik cen żywności podniósł się o 0,8% od 2009 do 2010 roku, a o kolejne 3,5% w roku 2012 (Departament Rolnictwa Stanów Zjednoczonych 2012a). Jedzenie jest drogie i jego ceny wciąż rosną. Ponieważ doceniam zdrowe pożywienie i świeże produkty, moje wydatki na cele spożywcze są zazwyczaj większe niż u przeciętnej osoby. W czasie zimnych miesięcy, gdy jadalne rośliny nie są dostępne, moje cotygodniowe wyprawy do sklepów ze zdrową żywnością kosztują mnie od 80 do 100 $. W niektórych miesiącach trudno mi wydawać aż tyle na jedzenie, ale spożywanie wartościowych produktów jest pewną formą mojego ubezpieczenia na życie i dlatego z tego nie rezygnuję.
Z drugiej strony, dziko rosnącego jedzenia jest pełno, jest darmowe i dostępne dla każdego. Wiosną, latem i jesienią zbieram dary natury i z wdzięcznością przyjmuję je do swojego organizmu. W ciągu ostatnich pięciu lat udało mi się znacząco zmniejszyć rachunki za jedzenie dzięki zbieraniu roślin jadalnych. W czasie typowych letnich dni zazwyczaj zaczynam poranek od świeżego smoothie z gwiazdnicą, portulaką, mrożonymi jagodami i sezonowymi świeżymi owocami. Kończę dzień solidnym obiadem złożonym z pesto z dmuchawców, pasztecików z komosy ryżowej i zestawem dzikich roślin, a na deser jem dodające energii kulki kokosowe. Te dania są smaczne i dostarczają mi podstawowych składników odżywczych. Wprawdzie nie rezygnuję całkowicie z zakupów spożywczych w czasie letnich miesięcy, ale chodzę do sklepu o wiele rzadziej i moje rachunki za jedzenie radykalnie się zmniejszają.
Aby lepiej przedstawić moje stanowisko, chciałbym opowiedzieć, jak mało znane rośliny ocaliły moją rodzinę na bezludziu w Australii w maju 2011 roku. Kiedy planowaliśmy wyprawę, Australia cierpiała z powodu zimnej, wilgotnej aury i ceny żywności urosły do astronomicznych wartości. Siedemdziesiąt osób, które brało udział w tej wyprawie, miało przez siedem dni pić jedynie zielone smoothie w takich ilościach, w jakich sobie zażyczą. Po trzech dniach w odosobnieniu zużyliśmy już cały budżet na zakupy. Stało się oczywiste, że jeśli czegoś nie zmienimy, w ciągu następnych czterech dni całkowicie skończą się nam pieniądze i staniemy na skraju katastrofy. Na szczęście odkryłem, że na sąsiedniej posesji znajduje się mała farma, na której hodowane są rośliny organiczne. Tutejsi mieszkańcy byli przyjaźnie nastawieni i chcieli nam pomóc. Kiedy spacerowałem po ich farmie, zauważyłem ogromną różnorodność jadalnych chwastów, takich jak mniszek lekarski, portulaka, lebioda, pochrzyn chiński i wiele, wiele innych. Spytałem farmerów, czy możemy się zająć odchwaszczaniem ich terenu. Zaczęli się śmiać. Odpowiedzieli, że powinni nam zapłacić za czyszczenie terenu i pozwolili zbierać dziko rosnące rośliny do woli. Na koniec naszej wyprawy rodzina Boutenków zajęła się więc darmowym wyrywaniem australijskich chwastów. Nasi goście były zachwyceni. Zgodnie twierdzili, że czuli się wspaniale, stosując dietę bazującą na jadalnych dzikich roślinach. Wielu z uczestników naszej wyprawy zarzekało się, że smoothies sporządzane z dzikich składników były o wiele bardziej sycące i zapewniały o wiele wyższy poziom energii niż te przygotowane z tradycyjnych składników. Dzięki dzikim roślinom mieliśmy możliwość ocalić nasz budżet, a siedemdziesiąt osób nauczyliśmy zbierania dzikich roślin. Kiedy nasza wyprawa zbliżała się ku końcowi, jej uczestnicy poprosili nas o oprowadzenie ich po farmie szlakiem chwastów. Farmerzy i tym razem wyrazili zgodę. Byli tak zdumieni poruszeniem wywołanym przez ich chwasty, że później przyznali się, że na kolejnym targu farmerskim mieli zamiar sprzedawać chwasty obok własnych produktów rolniczych.
Dzikie rośliny jadalne, które udało mi się zebrać podczas jednego popołudnia.
Kiedy mówimy o darmowym jedzeniu, chciałbym przypomnieć także o zapomnianych owocach. W ciągu ostatnich lat widziałem w swojej okolicy wiele jabłoni, brzoskwiń, figowców, grusz i szaronów. O drzewa te nikt już nie dbał, były opuszczone i rzadko miały kontakt z pestycydami. Wiele z nich było łatwo dostępnych i zrzucało owoce na publiczny teren. Te dojrzałe, lokalne owoce były przepyszne, powinno się je zbierać i cieszyć się nimi. Jestem zdumiony, gdy ludzie mijają jabłoń na własnym podwórku i idą do sklepu, by kupować karmione chemią jabłka po 8 $ za kilogram. Pytałem ich wiele razy, dlaczego nie jedzą owoców z drzew z sąsiedztwa. Typowa odpowiedź brzmiała: „bo nie smakują dobrze” albo: „mają brązowe plamki”.
A. Zdziczałe drzewo owocowe w Oregonie rodzi ogromną ilość słodkich śliwek.
B. Zbieranie owoców jest korzystne dla drzewa i dla ciebie. Ty zyskujesz darmowe pożywienie, a drzewo może rodzić więcej owoców w następnym roku.
C. Gnijące owoce to powszechny widok pod drzewami owocowymi w sąsiedztwie.
Ostatniej jesieni, kiedy zbierałem jabłka, znalazłem wspaniałe drzewo wręcz obsypane pięknymi czerwonymi owocami. Ponieważ rosło na prywatnej parceli, podszedłem do drzwi frontowych, by poprosić o pozwolenie na zebranie owoców. Kobieta, która mi otworzyła, spytała ze zdumieniem, czemu mam ochotę na jej „robaczywe” jabłka, po czym wyraziła zgodę. Pokroiłem zebrane u niej owoce i wysuszyłem w suszarce. Kiedy były gotowe, spakowałem małą torebeczkę suszonki i zaniosłem ją właścicielce jabłoni. Była zdumiona, gdy znów mnie zobaczyła, i z wdzięcznością przyjęła mój podarek. Teraz, kiedy czasem spotykam ją w sąsiedztwie, nie może się nacieszyć, jak pyszne jabłka rosną w jej ogrodzie! Na szczęście – ponieważ ich skosztowała – jest szansa, że w przyszłym roku będzie je zbierać. Jeśli zobaczycie kiedyś samotne drzewo na obsypanej gwiazdnicą działce, zbierajcie jego owoce i cieszcie się nimi!
Zdrowiej dla ciebie i dla planety
Kolejną wielką korzyścią zbierania dzikich roślin są ich ogromne wartości odżywcze. Podobnie jak zielenina kupowana w sklepie, dzikie rośliny są skarbnicą witamin, minerałów, błonnika, węglowodanów i fitoskładników. Wszystkie te elementy mają wpływ na poprawę naszego zdrowia. Inaczej niż zwykły jarmuż i rukola, dzikie rośliny nie są sztucznie nawożone i pozostają czyste. Większość domowych roślin jest nawadniana i wybierana ze względu na smak oraz łatwość transportu. Są one także poddawane genetycznej modyfikacji (Kallas 2010). Według Adama Drewnowskiego i Carmen Gomez-Carnero takie praktyki prowadzą do redukowania wartości odżywczej naszego jedzenia (2000). Nie dość, że wielkie komercyjne kolosy ogrodnicze produkują mniej odżywcze jedzenie na wielką skalę, to komercyjni producenci często pozbawiają glebę składników mineralnych poprzez nieodpowiednie techniki rolnicze. Pod tym względem dzikie rośliny jadalne również są górą, ponieważ rosną w rejonach, gdzie jakość gleby jest wysoka.
Kiedy spożywasz chwasty rosnące w wyjałowionej glebie, są one i tak bardziej odżywcze niż tradycyjne rośliny. Chwasty są wytrwałe i potrafią przetrwać w trudnym środowisku. Mają rozbudowany system korzeniowy, który jest głębszy niż u roślin domowych (Schofield 2003). To pozwala im pobierać wodę i minerały z głębokich warstw ziemi. Kiedy następnym razem, po długotrwałej suszy, zobaczysz mniszka na swoim trawniku, zwróć uwagę, że ma on intensywnie zielony kolor, mimo że trawa wokół zaczyna brązowieć. Gdybyś chciał zbadać tę kwestię dokładniej, spróbuj go zerwać. Czy udało się? Czy może roślina walczy, by nie dać się wyrwać? Tak właśnie się dzieje, i jest to znak, że jest głęboko ukorzeniona i czerpie wiele składników odżywczych z gleby. Z tego powodu nie odchwaszczam swojej działki. Jeśli widzę, że rozsiewa się na niej lebioda, pozwalam jej rosnąć.
Nie dość, że dzikie rośliny są zdrowe dla naszego organizmu, to mają korzystny wpływ na naszą planetę, ponieważ redukują produkowane odpady. Czasami, kiedy wchodzę do supermarketu, czuję się nieswojo na myśl, jak wiele materiałów zostało zmarnowanych na opakowania. Czipsy są szczelnie zapakowane w plastikowe torby, a krakersy podwójnie pakowane w plastik i pudełko, ponieważ takie są wymogi współczesnego bezpiecznego przechowywania żywności. Kiedy zjem czipsy albo krakersy, torba ostatecznie wyląduje na wysypisku śmieci i nie ulegnie rozkładowi przez tysiące lat. Z drugiej strony, jedzenie dzikich roślin albo hodowanych w domu warzyw pozwala uniknąć tworzenia kolejnych odpadów. Resztki z posiłków trafiają na kompost, który rzucany jest na glebę, by pomóc wyhodować jeszcze więcej jedzenia. Dla mnie jest to wystarczający powód, by spożywać hodowane w domu i dziko rosnące jedzenie.
Lokalne jedzenie
W 1969 roku amerykański Departament Obrony przeprowadził ogólnonarodowe badania, aby określić średnią odległość, jaką przemierza pożywienie z gospodarstwa na talerz. Badania pokazały, że produkty średnio pokonują około 1930 km, by trafić na stół konsumenta (Brown i Pilz 1969). Brian Halweil, badacz Worldwatch Institute, twierdzi, że dziś ten wskaźnik byłby wyższy i wynosiłby od 2500 do 3200 km. Niektóre z problemów spowodowanych taką sytuacją to utrata świeżości, zrywanie i jedzenie zbiorów, zanim dojrzeją, a także masowe marnowanie plonów ziemi. Jak mówi Halweil, „tracimy o wiele więcej energii na zdobycie jedzenia na nasze stoły, niż jej odzyskujemy z pożywienia. Główka sałaty wyhodowana w Salinas Valley w Kalifornii i wysłana 4800 km do miasta Waszyngton wymaga około trzydziestu sześciu razy więcej energii z paliw kopalnych do zapewnienia transportu niż energia pochodząca z jej zjedzenia”. Jeśli ta sama sałata wysyłana jest za morze, poziom zużytej energii do zawartych w niej kalorii podnosi się do 127 (Halweil 2002). Kiedy mieszkałem na Hawajach, nie miałem szansy na zakup hodowanego na Maui ananasa, ponieważ wszystkie były eksportowane poza wyspę. Gdy miałem ochotę na ten owoc, musiałem iść do sklepu i kupować te wyhodowane na Kostaryce czy w Ekwadorze. Podobnie sytuacja wyglądała podczas mojej podróży po Nowej Zelandii – trudno mi było znaleźć jabłka nieprzywiezione ze stanu Washington, a tutaj, w zagłębiu jabłkowym na północnym zachodzie, sklepy spożywcze regularnie sprzedają jabłka z Nowej Zelandii. To absurd, który nie znajduje wytłumaczenia w logice i trzeźwym myśleniu.
Niektórzy badacze oceniają, że jedzenie produktów regionalnych pozwoliłoby na oszczędzanie zużycia olejów napędowych od czterech do siedemnastu razy (Halweil 2002). Dzikie rośliny są najlepszym przykładem lokalnego jedzenia. Jeśli znajdziesz w parku naprzeciw swojego domu chwasty, możesz wyeliminować zużycie paliwa. Spacer na łąkę pełną dmuchawców i zebranie ich porcji na posiłek to jedynie wydatek własnej energii. Popularnie nazywa się go „ćwiczeniem”. Taka rutyna jest dla nas dobra – pomaga ograniczać emisję gazów cieplarnianych.
Poza tym, że lokalne jedzenie jest bardziej przyjazne dla środowiska, pomaga naszemu ciału aklimatyzować się do otoczenia. W książce Discovering Wild Plants Janis Schofield pisze: „Jedzenie roślin występujących w okolicy jest najlepszym sposobem na aklimatyzację i odporność na choroby” (2003). O tym, że jest to prawda, wiem z pierwszej ręki. Podróżując po świecie, nauczyłem się, że jeśli zacznę wprowadzać lokalne i dzikie jedzenie do diety od momentu przyjazdu, będę czuł się lepiej podczas fazy aklimatyzacji. Jedzenie zielenin takich jak mniszek, ślaz i portulaka pomaga mojemu ciału pokonywać jet lag i pozwala na szybszą regenerację po podróży. Podobnie, jeśli podczas zimnych zimowych miesięcy potrafisz znaleźć świeże jadalne chwasty, ich spożycie poprawi działanie twojego systemu immunologicznego i ochroni cię przed sezonowymi chorobami.
Więcej możliwości w diecie
Współcześni hodowcy i producenci, którzy dbają o zaopatrzenie naszych stołów, stawiają na wygodę i zysk. Nasza dieta staje się więc mniej zróżnicowana i pogarsza się stan naszego zdrowia. Na przykład te odmiany jabłek, które dobrze znoszą transport i mają estetyczny wygląd, wypierają tysiące starszych odmian, dostarczonych nam przez naturę. W książce In defence of food Michael Pollan pisze, że przeciętny Amerykanin stosuje o wiele mniej zróżnicowaną dietę niż jego przodkowie. Według Pollana od początków istnienia naszego gatunku na liście produktów jadalnych znalazło się około osiemdziesięciu tysięcy gatunków pożywienia. Dziś ta liczba zmniejszyła się do trzech tysięcy (2008). Kiedy myślisz o pizzy, spaghetti, hamburgerach, chlebie, wymyślnych deserach i napojach, wydaje się, że to szeroki wachlarz potraw. Jednak składnikami wszystkich tych pokarmów są pochodne ziaren, głównie pszenicy, a także mięso i cukier. Sprowadzamy nasze jedzenie do tego, co jest ekonomiczne, a nie do tego, co zdrowe.
Wierzę, że jako myśliwi i zbieracze mieliśmy bardzo urozmaiconą dietę, złożoną z tysięcy składników. Czy kiedykolwiek słyszeliście określenie „dieta zrównoważona”? Wielokrotnie zastanawiałem się nad tym wyrażeniem. Jest tak proste i tak mądre. Być może ktoś, kto po raz pierwszy go użył, odnosił się do bogactwa otaczającego nas środowiska. Być może poczytał o grupie neandertalczyków, którzy żywili się tym, co znajdowali na polu, w górach i jeziorach. Dobrze obrazuje to dieta rdzennych plemion. Według etnobotanika Daniela Moermana rdzenni Amerykanie każdego roku mieli w swojej diecie tysiące roślin (1998). Taka różnorodność jest dziś możliwa tylko dzięki zbieraniu dzikich roślin jadalnych, będących znakomitym sposobem na poszerzenie diety, bo są ich tysiące. Kiedy nauczysz się identyfikować chociaż jedną roślinę, znajdziesz w sobie potencjał, by znacznie wzbogacić swoją dietę. Na przykład zwykły mniszek ma dwustu krewniaków (Wildflower Finder 2012). Gdy nabędziesz już umiejętność rozpoznawania dmuchawca, twoja dieta może się wzbogacić o dwieście składników.
Dzikie rośliny zwiększają różnorodność diety.
Kolejną korzyścią, jaką uzyskujemy z przestrzegania zróżnicowanej diety, są dodatkowe składniki odżywcze. John Kallas pisze: „Najbardziej odżywcza dieta jest zróżnicowana i zdrowa” (2010). Dzikie rośliny jadalne dają nam wiele możliwości. Różne pokarmy zawierają zróżnicowane ilości witamin, minerałów i innych składników odżywczych. Na przykład jabłka Granny Smith, granaty i poziomki mają wiele żelaza, a nasiona dyni – dużo cynku. Im większą różnorodność zastosujesz w diecie, tym lepiej odżywisz swoje ciało i zapewnisz sobie zdrowie.
Mając na uwadze dbanie o zdrowie, chciałbym wspomnieć o tym, że różnorodność posiłków najlepiej idzie w parze z umiarem. W moim stosunkowo krótkim życiu próbowałem wielu odmian pokarmów. Urodziłem się w Rosji, gdzie mieszkałem do piątego roku życia. W tamtym czasie moja rodzina preferowała typowo rosyjską kuchnię, która składa się ze sporej ilości mięsa, produktów mlecznych i przetworzonego jedzenia. Taka dieta spowodowała, że pojawiły się u mnie wczesne symptomy cukrzycy. Kiedy wyemigrowaliśmy do Ameryki, byliśmy zdumieni bogactwem i różnorodnością dostępnych produktów spożywczych. Jako rodzina preferowaliśmy tradycyjne amerykańskie jedzenie i w ciągu niespełna trzech lat doświadczyliśmy poważnych problemów ze zdrowiem. W 1993 roku, po tym jak moja mama, ojciec, siostra i ja mieliśmy już zdiagnozowane pozornie nieuleczalne choroby, przeszliśmy na dietę opartą na surowych roślinach i odzyskaliśmy dobrą formę. Poza tym, że nasza dieta cofnęła u nas cukrzycę, astmę, nadczynność tarczycy i arytmię, nowy styl życia wyzwolił w nas potrzebę poszukiwania idealnej perfekcji. Samo poczucie, że jest się zdrowym, już nie wystarczało. Walczyliśmy, by osiągnąć maksymalny potencjał, ale lekceważyliśmy potrzebę skromnego jedzenia. Pod kierunkiem ekspertów z wielu dziedzin zaczęliśmy eksperymentować, stosując różne praktyki. Poświęciliśmy kilka miesięcy na radykalną dietę frutariańską (składającą się jedynie z owoców); przez kilka miesięcy żyliśmy tylko wodą i sokami; w pewnych okresach jadaliśmy orzechy, a czasami wykluczaliśmy je z diety; hodowaliśmy kiełki, przyjmowaliśmy suplementy diety, a także jedliśmy tylko rośliny zielone.
Wynik tych wszystkich ekstremalnych zachowań był mniej więcej podobny. Kiedy tylko nie potrafiłem zachować proporcji w jedzeniu, cierpiało na tym moje zdrowie. Na przykład po miesiącach spożywania jedynie słodkich owoców w moich zębach pojawiły się dziury. Podobnie, kiedy jadłem tylko rośliny zielone, moje ciało gromadziło zbyt wiele alkaloidów, które wywoływały nudności i powodowały złe samopoczucie. Pomimo takich reakcji mojego organizmu musiałem borykać się z kolejnymi problemami zdrowotnymi, zanim spojrzałem krytycznie na swoje nawyki żywieniowe.
W przeszłości znałem ludzi, którzy porzucali konwencjonalne jedzenie, kiedy odkrywali dzikie rośliny jadalne. Opierając się na swoich próbach i udrękach, stanowczo odradzam takie praktyki. Dzikie, zbierane własnoręcznie jedzenie to najzdrowsza dostępna forma odżywiania, ale w przesadnych ilościach może wywoływać problemy. Twoje ciało nie lubi szoku wywoływanego radykalnymi dietetycznymi zmianami. Ze światem dzikich roślin jadalnych zaznajamiaj je zatem powoli. Kiedy nabierzesz pewności, że taka dieta nie powoduje szkody twojemu ciału, możesz zwiększyć spożywane ilości: szukać w plenerze tego, co ma ci do zaoferowania natura, jako dodatku do jedzenia, które dobrze wpływa na twoje samopoczucie. Naucz się ufać swojemu ciału i jego potrzebom. Mimo że może to być trudne, podążanie za jego potrzebami i szanowanie jego odrazy do czegoś zawsze daje najlepsze rezultaty. Niestety, ponieważ każdy z nas jest inny, nie mogę podać idealnej recepty na to, jak powinna wyglądać skromna, zróżnicowana dieta. Każdy z nas powinien wypracować ją indywidualnie.
Przygotowani na wszelki wypadek
Mniejsze uzależnienie od kupowania jedzenia w zwykłym sklepie pozwala na większą samowystarczalność. To cenna umiejętność. Mimo że nie spodziewam się światowej katastrofy, pociesza mnie świadomość, że gdyby jednak coś się stało, potrafiłbym zapewnić sobie i mojej rodzinie jedzenie dzięki zbieractwu. Byłem uczestnikiem wielu ważnych konferencji na temat technik przetrwania i słuchałem znanych prelegentów, którzy twierdzili, że w niedalekiej przyszłości czeka nas wielkie załamanie ekonomiczne. Wielu z nich radzi, by gromadzić pożywienie i amunicję. Takie myślenie wydaje mi się zabawne, ponieważ jeśli naszą cywilizację spotka zagłada, wszystkie zapasy w końcu nam się wyczerpią i wrócimy do punktu wyjścia. Dla mnie chomikowanie to nie to samo, co bycie przygotowanym. Czuję się gotowy na ciężkie czasy, ponieważ wiem, jak zapewniać sobie środki do przetrwania w takiej sytuacji. Gromadzenie zapasów to jedynie sposób na przesunięcie walki w czasie. Wiedza, co mogę znaleźć do jedzenia w okolicy, to wyzwolenie. Jeśli będę musiał przez lata odżywiać się dzikim jedzeniem, dam radę. Będę musiał bez wątpienia zrezygnować z wygody, nowoczesności, ale natura jest hojna i jestem pewien, że przetrwam nawet z garstką jedzenia, które da mi ziemia.
Zbieranie dzikich roślin to frajda dla wszystkich.
Zajęcie grupowe
Dzikie rośliny można zbierać w gronie rodziny lub przyjaciół. Polowanie na jedzenie jest angażujące i zabawne dla ludzi w każdym wieku. Pomyśl, jak wiążesz się ze swoimi bliskimi, kiedy dzielisz z nimi posiłek, i wyobraź sobie, jak możesz się z nimi dodatkowo związać po wspólnym zbieraniu podstawowych składników na posiłek w naturze. Grupowe zbieractwo może dostarczyć wspomnień na całe życie. Nie zapomnij zaangażować w to dzieci. Zbieranie całą rodziną to świetny sposób na spędzanie czasu z pociechami na łonie natury. Kiedy dzieci towarzyszą ci w wyprawach po dzikie rośliny, korzystasz również z tego, że więcej oczu pomaga ci wytropić smakowite kąski.
Pomoc rolnikom
Rolnicy ekologiczni mogą zwiększyć wpływy, sprzedając jadalne chwasty rosnące na ich farmie, zamiast je wyrzucać. Przez ostatnie dwa letnie sezony pracowałem z własnej woli na farmie mojego przyjaciela Dave’a w Missoula, w stanie Montana. Rosły tam wprost niewiarygodne ilości portulaki, malwy, koniczyny, gwiazdnicy, lebiody, pokrzywy i babki. Co najmniej 50% jego zbiorów składało się z dziko rosnącego jedzenia. Jako rolnik ekologiczny Dave ledwo wiązał koniec z końcem. Miał wiele wydatków, a jego ceny nigdy nie mogły konkurować z cenami konwencjonalnych rolników prowadzących uprawy na szeroką skalę i supermarketami. Kiedy poznałem Dave’a lepiej, zacząłem mu tłumaczyć zalety chwastów, które marnowały się na jego farmie. Widziałem, że chłonął tę wiedzę, ponieważ zapałał entuzjazmem na samą wzmiankę o tak nietypowych wspaniałościach. W końcu, po wielu rozmowach, Dave zaczął sprzedawać dzikie rośliny jadalne na lokalnym targu. Jego stoisko oferowało towar, którego nie mieli inni, i jego dochody znacznie wzrosły. Co więcej, ekipa Dave’a nie miała zbyt wiele pracy, aby zapełnić tę niszę, ponieważ rośliny te rosły już na terenie jego farmy. Podczas podróży spotkałem wielu innych rolników, których historie były podobne.
Kontakt z naturą, świeżym powietrzem i słońcem oraz ćwiczenia i relaks
Jeśli wciąż nie jesteś przekonany, że dzikie rośliny jadalne mają moc, by wzbogacać twe życie, weź pod uwagę następujący czynnik: powodują, że musisz wyjść z domu. A kiedy już to zrobisz, oddychasz świeżym powietrzem. Twoja skóra jest wystawiona na działanie słońca, które napełnia twe ciało witaminą D. Spacerujesz, przykucasz i wykopujesz rośliny – a są to znakomite ćwiczenia. Co więcej, wielu badaczy uważa, że takie poszukiwania na świeżym powietrzu to droga do lepszego zdrowia. Roger S. Ulrich, dyrektor Center for Health Systems w Texas A&M University, odkrył, że pacjenci leżący w tych salach szpitalnych, z których okien rozpościerał się widok na drzewa, łatwiej wracali do zdrowia po operacji niż ci, których pokoje wychodziły na ceglane ściany. Pacjenci, którzy mieli możliwość kontaktu wzrokowego z naturą, szybciej opuszczali szpital, rzadziej pojawiały się u nich komplikacje i potrzebowali mniej środków przeciwbólowych niż ci, którzy zmuszeni byli wpatrywać się w otoczenie stworzone przez człowieka (2002). Rachel Kaplan i Stephen Kaplan, profesorowie na Uniwersytecie Michigan, uważają, że regularny kontakt z naturą poprawia koncentrację, pomaga leczyć ciało z fizycznych dolegliwości, obniża poziom zmęczenia psychicznego, eliminuje stres, podnosi poziom dobrego samopoczucia i poprawia nastrój (Clay 2001). Jakkolwiek na to patrzeć, natura to zdrowie. A zbieranie dzikich roślin jest kolejnym pretekstem i możliwością, by wyjść na świeże powietrze.
Zielenina i zielone smoothies
Jednym z powodów, by dodawać do diety dzikie rośliny, jest prosty fakt: są one zielone i liściaste. Więcej zieleniny w posiłkach oznacza ogromną poprawę zdrowia. Po latach badań i niezliczonych eksperymentów na samym sobie doszedłem do wniosku, że nie istnieje substytut dla diety bogatej w zieleninę. To prawda, że wszyscy jesteśmy wyjątkowi. Pochodzimy z różnych środowisk, mamy różne organizmy, różne grupy krwi i wymagamy różnego podejścia, by dojść do tego samego efektu. Jednak nigdy nie spotkałem osoby, która nie odniosłaby korzyści z jedzenia świeżej zieleniny. W ciągu ostatnich pięciu lat moja rodzina wspólnie prowadziła na całym świecie niemal dwadzieścia tygodniowych obozów oczyszczających, podczas których stosowano dietę opartą na zielonych smoothies. W trakcie tych wyjazdów byliśmy świadkami, jak setki ludzi uzdrawia swe ciała cierpiące na przeróżne dolegliwości. Po siedmiu dniach picia smoothies przygotowanych ze świeżych warzyw i owoców uczestnicy obozów zauważali poprawę stanu zdrowia, mimo że cierpieli na cukrzycę, bezsenność, łuszczycę, nadciśnienie, osteoporozę, zapalenie okrężnicy i wiele innych problemów zdrowotnych. Jedna z kobiet straciła tak dużo kilogramów i poczuła się tak młodo podczas naszych warsztatów, że jej własna matka nie rozpoznała jej, kiedy odbierała ją z lotniska. Wielu z uczestników naszych obozów po prostu wprowadziło do życia to, czego się od nas nauczyło, i w ten sposób byli oni zdolni do tego, aby całkowicie cofnąć swoje „nieodwracalne” zmiany chorobowe.
Tajemnica zielonych liści leży w ich składzie molekularnym. Zielone warzywa, szczególnie te, które mają ciemnozielony kolor, są bogate w chlorofil. Kiedy jesz szpinak, jarmuż, sałatę, lebiodę czy też malwę, wprowadzasz do organizmu substancje chemiczne, które są niezwykle podobne do hemoglobiny, czerwonego pigmentu erytrocytów, odpowiedzialnego za transport tlenu w organizmie. Chlorofil różni się od hemoglobiny rodzajem centralnego atomu, ale bardzo przypomina konstrukcję ludzkiej krwi (Boutenko 2005). Kiedy przyswajasz chlorofil, pomagasz swojemu ciału w odbudowie i produkcji czerwonych krwinek. To podnosi twój poziom energii i tworzy zdrowy system immunologiczny. Dodatkowe korzyści wynikające z obecności chlorofilu polegają na oczyszczaniu ciała z toksyn, zwalczaniu infekcji i obniżaniu poziomu złogów szczawianów, leczeniu ran, likwidowaniu stanów zapalnych, poprawie krążenia, trawienia i wzroku, a także eliminowaniu nieprzyjemnego oddechu.
Poza chlorofilem zielone liście zawierają również dodające wigoru witaminy, minerały, proteiny i błonnik. Witaminy A, C i K, a także kwas foliowy, magnez i wapń pomagają wzmacniać system immunologiczny i naprawiać wszystko, co może budzić niepokój. W końcu gęsta celulozowa materia, znana bardziej jako błonnik, pomaga organizmowi w filtrowaniu wszystkiego, co nie sprzyja zdrowiu. Według Myron Winick molekuły błonnika wyglądają pod mikroskopem jak gąbka (1992). W ten sam sposób, w jaki gąbka absorbuje rozlaną ciecz, błonnik pochłania toksyczne substancje z naszego ciała, które następnie są wydalane dzięki ruchom robaczkowym jelit. Spożycie odpowiedniej ilości błonnika ma również pozytywny wpływ na regulację ciśnienia krwi, obniżanie poziomu cholesterolu, cukru i hamowanie zmian nowotworowych. Zdaniem Amerykańskiego Departamentu Rolnictwa dorosła zdrowa osoba powinna spożywać dwadzieścia sześć do trzydziestu jeden gramów błonnika dziennie (Keefe 2011), ale średnio Amerykanin zjada mniej niż połowę tej dawki (Winick 1992). Jedna szklanka jarmużu zawiera sześć gramów błonnika. Jeśli włączysz do codziennej diety świeże owoce, sałaty, orzechy i nasiona, z łatwością dostarczysz organizmowi odpowiednie ilości tego składnika.
Niestety, nie potrafimy docenić korzyści zielenin, jeśli ich nie spożywamy. Porównując je do złożonego, przetworzonego pokarmu ze sztucznymi substancjami smakowymi, zieleniny mogą smakować gorzko i nieprzyjemnie. Potrzeba czasu i przygotowań, by stały się smaczne, a ich wysoka zawartość błonnika sprawia, że są trudne do przeżucia. Dlatego właśnie przygotowanie koktajli z zielenin i świeżych owoców jest dobrym rozwiązaniem. Kiedy łączysz ciemnolistne rośliny ze świeżymi owocami, tworzysz napoje, które są zarazem odżywcze i smaczne. Miksowanie ściera błonnik na proch, ale go nie niszczy, a owoce osładzają gorycz lub ostry smak zielenin. Co więcej, mikser pozwala na rozdrabnianie zielenin, które w innym przypadku są kolczaste, włoskowate lub w inny sposób nieprzystępne w surowej formie. Jedzenie zielenin w postaci płynnej jest proste. W ten sposób smoothies pozwalają na bardziej regularne spożywanie liściastych warzyw, co ma pozytywny wpływ na twoje zdrowie.
Moja matka, Victoria Boutenko, ogromnie się zasłużyła w popularyzowaniu zielonych smoothies. W 1999 roku moja rodzina zaczęła doświadczać pomniejszych kłopotów ze zdrowiem po przejściu na dietę składającą się tylko z surowych produktów. Po dziesięciu latach jedzenia do woli owoców i orzechów pojawiły się ubytki w zębach, doświadczaliśmy regularnych spadków energii i cierpieliśmy na różne niedobory pokarmowe. Matka uznała wszystkie te symptomy za oznakę, że nasza dieta była pozbawiona odpowiednich środków odżywczych, i zaczęła szukać rozwiązania. Jej poszukiwania doprowadziły ją do odkrycia odżywczej siły zielenin. Zielone smoothies pojawiły się przy okazji, kiedy eksperymentowaliśmy ze sposobami na łatwe i bezbolesne konsumowanie większej ilości zielonych warzyw. Gdy zaczęliśmy pić smoothies, nasze problemy zdrowotne zniknęły, a poziom energii znów był zadowalający.
Kilka lat temu postanowiłem sięgnąć po przepisy mojej mamy na smoothies i zastosować je przy wykorzystaniu dzikich roślin jadalnych. Początkowo miałem sceptyczne nastawienie i zastanawiałem się, czy będą dobrze smakować, ponieważ zbierane w plenerze zieleniny mają o wiele mocniejszy smak niż nawet najciemniejsze zielone rośliny kupowane w sklepach. Byłem przyjemnie zaskoczony, kiedy pierwsze smoothie, które przygotowałem, smakowało fenomenalnie! Zacząłem przyrządzać dzikie zielone smoothies regularnie, by sprawdzić, jakie będą miały działanie na moje zdrowie i poziom energii. Niemal natychmiast zauważyłem, że nabrałem wigoru, znacznie poprawiło się moje trawienie i zacząłem czuć się lżejszy. Zaobserwowałem też, że wypicie litra smoothie na godzinę przed biegiem na dystansie piętnastu kilometrów trzymało w ryzach mój apetyt i dostarczało mi wysokowartościowej energii. Po ćwiczeniach odczuwałem mniejszy ból, a mięśnie szybciej się regenerowały. Cieszyłem się zarówno ich smakiem, jak i korzyściami do tego stopnia, że stały się moją rutynową praktyką.
Kolejnym plusem smoothies jest fakt, że bardzo szybko można je przygotować. Któż z nas nie rezygnuje ze zrobienia sałatki z powodu lenistwa albo braku czasu? Wrzucenie paru składników do blendera i zmieszanie ich trwa kilka sekund. Świadomość, jak szybko i prosto można przygotować smoothie, pomaga mi odrzucić wszelkie wymówki. Obiecałem sobie, że jeśli kiedykolwiek nie będę miał ochoty poświęcić choćby trzydziestu sekund na przygotowanie smoothie dla własnego zdrowia, będę musiał dokonać zmian w życiu.
Przygotowywane w domu zielone smoothies zapewniają mi nieco spokoju ducha. Wiem, że składniki wrzucone przeze mnie do blendera mają najwyższą jakość. O ilu kupionych w sklepie produktach można to powiedzieć? Moja typowa poranna mieszanka składa się z jednej lub dwóch sezonowych zielonych roślin, jednego lub dwóch sezonowych owoców i wody. Uwielbiam to, że składniki mogę policzyć na palcach jednej ręki. Dzikie zielone rośliny, które do tego dokładam, dają jeszcze większą satysfakcję, ponieważ czuję się związany z okoliczną naturą. Jestem obecny przy zbiorach, co daje mi pewność, że moje pożywienie nie przeszło transformacji w laboratorium. Gorąco polecam eksperymentowanie z koktajlami, ponieważ jest to chyba najlepszy sposób na włączenie dzikich roślin do diety. Przepisy na moje ulubione zielone smoothies znajdziecie w rozdziale 3 (strona 253).
Dzieci i natura
Wiele napisano o potrzebie kontaktu dzieci z naturą. Takie książki jak Last Child in the Woods Richarda Louva zrewolucjonizowały sposób, w jaki postrzegamy telewizję, internet i gry wideo, przedstawiły bowiem przekonujące dane na temat tego, że kontakt ze światem zewnętrznym jest kluczowy dla zdrowia fizycznego, emocjonalnego, mentalnego i nawet duchowego rozwoju dzieci (2008). W tej części moim celem jest opisanie „zespołu deficytu kontaktu z naturą” i nakłonienie was do spędzania większej ilości czasu na dworze razem z bliższą i dalszą rodziną oraz przyjaciółmi.
Zwykła i prosta prawda polega na tym, że dzieci potrzebują regularnego kontaktu ze światem natury. Taka relacja prowadzi do redukowania stresu; podniesienia poziomu szczęścia, poczucia własnej wartości i motywacji; poprawy sprawności fizycznej, równowagi, koordynacji i nawet rozwoju mózgu. Oprócz tego spędzanie czasu w naturalnym otoczeniu zaspokaja potrzebę autonomii u dziecka. Pomimo że te zalety są powszechnie nagłaśniane, kontakt najmłodszych z naturą zmniejsza się w szybkim tempie. Według Children and Nature Network tylko sześć procent dzieci pomiędzy dziewiątym a trzynastym rokiem życia przebywa na dworze w ciągu typowego tygodnia (2008). Zamiast bawić się na słońcu, przeciętne amerykańskie dziecko spędza ponad trzydzieści godzin tygodniowo, oglądając telewizję (Gold 2009). Internet, gry wideo, komórki i inne technologie pochłaniają jeszcze więcej czasu. Powoli przybiera to postać epidemii, przy czym najwięcej dzieci, które zdecydowanie najmniej czasu spędzają na dworze, żyje w Stanach Zjednoczonych.
Kuszące może być obarczanie winą rodziców, media i wszystkie inne okoliczności, które odciągają nas od krzaków, drzew i trawy, ale prawda jest taka, że wszyscy ponosimy za to odpowiedzialność. Technologia jest obezwładniająca. Kiedy stale się rozwija, stawiamy nasze nowe elektroniczne urządzenia ponad naturą. Do pewnego stopnia jest to oczywiście nieuniknione. Ważne jest jednak, by wprowadzić niezbędną równowagę między czasem, który spędzamy w „towarzystwie” mediów, a czasem spędzanym na dworze. Natury niczym nie można zastąpić. Kiedy jesteśmy na świeżym powietrzu, łączymy się z naszymi praprzodkami i ożywiają się nasze instynkty. Tego nie da się osiągnąć w rzeczywistości wirtualnej. To można jedynie odkryć w dziczy.
Dla wielu z nas minęło tak wiele czasu, od kiedy człowiek żył całkowicie zatopiony w naturze, że możemy czuć się onieśmieleni, ponownie się w nią zanurzając. Ale jeśli wrócimy do jazdy na rowerze, spania pod namiotem albo zbierania dzikich roślin, szybko poczujemy się „na miejscu”. Pomyśl o czasach, kiedy nikt z twoich przyjaciół nie miał telefonu komórkowego. Czy żyliśmy inaczej? Jak wchodziło się w interakcje? Co robiliśmy wspólnie, nim zaczęliśmy oglądać filmy na YouTubie albo pisać statusy na Facebooku?
Dzieci uwielbiają się angażować w zbieranie dzikich roślin.
Pamiętam, że spędzałem wiele czasu na dworze, nawiązując kontakt z moimi bliskimi. Z przyjaciółmi często spotykaliśmy się w parku i większość wspólnego czasu spędzaliśmy w plenerze. Nawet będąc nastolatkami, nie wstydziliśmy się zabawy w Indian ani wspinaczki po drzewach. Nie różniliśmy się zbytnio od innych. Pamiętam, jak większość młodych w Ashland, w stanie Oregon, spotykało się w parku po szkole, a w weekendy włóczyliśmy się do momentu, aż rodzice zmuszali nas do powrotu. Cały ten czas spędzany poza domem polegał na wypoczynku i niezwykłym spełnieniu. Niestety, kiedy odwiedzimy dziś Ashland, znajdziemy tylko garstkę młodych przebywających na zewnątrz. Dzisiejsza młodzież traci kontakt z naturą, i to od nas zależy, czy nawiąże go z powrotem.
Zbieranie dzikich roślin to znakomity sposób na ponowne zachęcanie dzieci i ludzi w każdym wieku do kontaktu z naturą. Nauka o roślinach to spotykanie nowych przyjaciół. Świat staje się większy, ponieważ uczymy ludzi zwracać uwagę nawet na najdrobniejsze formy życia. Natura sama w sobie jest stymulująca, spełniająca i pozwala wyobraźni ożyć. Kiedy moja siostrzenica, Lily, mając pięć lat, starała się dorównać innym dzieciom w klasie w konwencjonalnej szkole, jej rodzice postanowili, że spróbują nauczania alternatywnego i zapisali ją do szkoły opartej za zasadach Steinerowskich. Jak w żadnej innej szkole, klasa Lily spędzała pięć godzin każdego dnia na łonie natury.
Lily zaczęła chodzić na dłuższe spacery i po kolejnym roku pod względem poziomu naukowego przewyższała swojego siedmioletniego brata. Mój brat i jego żona byli pod tak wielkim wrażeniem tej zmiany, że wspólnie zaczęli spędzać możliwie najwięcej czasu na zewnątrz.
Pamiętajcie, aby zabierać dzieci na dwór i uczyć je jak najwięcej o roślinach, zwierzętach i wszystkim, co związane jest z naturą. To może brzmi nudno, ale tak nie jest! Kiedy z całą rodziną wybraliśmy się na szlak Pacific Crest, spodziewaliśmy się nudy podczas półrocznej wędrówki. Wypełniliśmy plecaki kartami do gry, grami planszowymi i książkami, aby było ciekawiej. W ciągu kilku dni po rozpoczęciu trasy pozbyliśmy się wszystkich zestawów do rozrywki, aż do ostatniej karty. Nie tylko były ciężkie i trudne do noszenia, ale nasze otoczenie było tak pasjonujące, że nie mieliśmy ochoty robić czegokolwiek innego, jak tylko zanurzać się w dziczy wokół nas. Nawet pod koniec trasy, po spędzeniu sześciu długich miesięcy na zabawach w naturze, czułem, że wciąż jest jeszcze wiele do odkrycia i nauczenia się.
Jeśli twoje dzieci początkowo potrzebują dodatkowej zachęty do przebywania na dworze, wymyślaj interaktywne zabawy, które wymagają od nich sięgania coraz głębiej do zewnętrznego świata. Kiedy ja byłem dzieckiem, moja mama stawiała przed nami wyzwania, polecając, abyśmy sprawdzili, kto z nas nazbiera najwięcej jagód w piętnaście minut. Takie zabawy zapadają w pamięć i w dużym stopniu wpływają na życie młodego człowieka. Wartościowo spędzony czas na świeżym powietrzu, z ludźmi, których kochamy, pozostawi na twarzy dziecka szeroki uśmiech – a to niezwykle cenne.
Oto prosty test, by sprawdzić, czy twoje dzieci dobrze znają naturę:
Odpowiedzi: 1. Twitter; 2. Facebook; 3. MySpace; 4. Nike; 5. Apple; 6. McDonald’s; 7. Mercedes Benz; 8. Lacoste; a. liść dębu; b. igła jodły; c. szczawik zajęczy; d. liść winogrona; e. sadzonka klonu; f. szyszka jodły; g. jodła; h. liść osiki; i. liść klonu
Dalsza część w wersji pełnej