Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy PiS to kryptosocjaliści? Neoliberalni bankierzy w owczej skórze państwowców? A może zwyczajni zamordyści zapatrzeni w Daleki Wschód, którym w azjatyckim modelu gospodarczym podoba się tyleż efektywność, ile twarda ręka władzy, silna wspólnotowość i kontrola nad społeczeństwem? Ekonomia polityczna „dobrej zmiany” pod redakcją Michała Sutowskiego dowodzi, że to wszystko jest bardziej skomplikowane, a proste etykiety nie pozwalają uchwycić polityki gospodarczej obozu władzy w całej jej złożoności.
Do pracy nad kolejnym zeszytem Instytutu Studiów Zaawansowanych poprosiliśmy dwunastkę ekspertów reprezentujących różne pokolenia, środowiska zawodowe i metody badawcze. Michał Brzeziński, Dominik Gajewski, Katarzyna Golik, Anna Gromada, Piotr Kuczyński, Hanna Kuzińska, Maria Libura, Ignacy Morawski, Leokadia Oręziak, Maria Skóra, Rafał Woś i Piotr Wójcik– mają różny stosunek do obecnej władzy i różne poglądy na to, co w ekonomii jest nauką, a co już ideologią. Ich teksty wykreślają mapę priorytetów, instrumentów działania i – może przede wszystkim – napięć, które napotykamy w koncepcjach politycznych projektu PiS i w praktyce jego wdrażania.
Nasi autorzy piszą o nierównościach, uszczelnianiu systemu podatkowego, „chińskim kierunku” w handlu, ramach ideologicznych polityki PiS, warunkach możliwości jej prowadzenia, o budżecie państwa i podatkach, służbie zdrowia, planowanej reformie emerytur, rynku pracy i polityce przemysłowej. Z książki tej ludzie projektujący politykę „po PiS” dowiedzą się nieco o rozdźwięku między ideą a praktyką i zderzeniu ich obydwu z materialną i społeczną rzeczywistością. Projektujący politykę „przeciw PiS” mogą dojrzeć napięcia, konflikty, słabe punkty i braki, przede wszystkim zaś sprzeczności immanentne dla polityki obozu władzy. Wreszcie, jeśli sięgną po naszą publikację obecni decydenci, mogą z tej lektury wynieść pomysły korekty obranego kursu – z pożytkiem, miejmy nadzieję, nie tylko dla państwa, ale i dobrostanu wszystkich obywateli.
Publikacja ukazała się dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg Przedstawicielstwo w Polsce
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Michał Sutowski – politolog, absolwent MISH UW, członek zespołu Krytyki Politycznej i Instytutu Studiów Zaawansowanych, publicysta, tłumacz, redaktor, autor między innymi książki Rok dobrej zmiany (2017) oraz wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec oraz Agnieszką Graff.
Michał Sutowski
Polityka gospodarcza i społeczna Prawa i Sprawiedliwości to dla lewicy poważny dylemat. W czasie kampanii wyborczej i tuż po niej wielu nieprzychylnych nowej władzy komentatorów z lewej strony sceny politycznej spodziewało się powtórki z lat 2005–2007, a więc przejścia solidarystycznej, antyliberalnej retoryki w neoliberalną i wyjątkowo niesolidarną praktykę. Wtedy to bowiem opowieści o „solidarnej Polsce” i obraz pustych lodówek w razie zwycięstwa Platformy Obywatelskiej wyniosły do władzy formację, która obniżyła składkę rentową, zniosła trzeci próg i tak niewysokiej progresji PIT, politykę rodzinną państwa ograniczyła do becikowego, a na dodatek mianowała szefową resortu finansów zwolenniczkę podatku liniowego.
Przewidywania te okazały się w dużej mierze chybione. Prawdopodobnie wynikały z myślenia życzeniowego – taki oportunistyczny wobec rynków i lobby biznesowego zwrot prawicowego rządu pozwoliłby na stosunkowo łatwą jego krytykę z lewej strony i, potencjalnie, budowę formacji lewicowej, opartej na ofercie czytelnej alternatywy wobec rządów pragmatycznej centroprawicy z jednej i wolnorynkowego nacjonalizmu z drugiej strony. „Dobra zmiana”, choć zawiera istotne elementy kontynuacji (wynikające nie tylko z umiarkowanego, socjaldemokratycznego zwrotu w polityce społecznej PO pod koniec jej rządów, ale także np. z przygotowania przez poprzednią ekipę planów reform uszczelniających system podatkowy), przyniosła jednak widoczne zerwanie z dotychczasowym sposobem myślenia o rozwoju Polski po 1989 roku. Na pewno na poziomie retoryki i języka władzy, w sposób zaś bardziej ambiwalentny na poziomie praktyki rządzenia i jej skutków.
Ogólnoświatowy zwrot intelektualny w debacie ekonomicznej po kryzysie 2008 roku, czego ważnym elementem stała się ponowna legitymizacja interwencjonizmu państwowego i większa niż dotychczas uwaga, jaką Europejczycy poświęcają dalekowschodniemu modelowi rozwoju, sprzyjały temu, by język aktywnego państwa, gospodarczego suwerenizmu narodów i społecznego solidaryzmu przebił się do głównego nurtu debaty publicznej także w Polsce. W przypadku PiS-u i prezydenta Dudy dobrze współgrało to z narracją historyczną, odwołującą się do etatystycznych tradycji II Rzeczpospolitej. Eugeniusz Kwiatkowski z Centralnym Okręgiem Przemysłowym skleił się w wyobraźni i w przekazie decydentów PiS-u z Nową ekonomią strukturalną chińskiego ekonomisty Justina Yifu Lina, a kwestionowaniu pakietu liberalnych wartości Unii Europejskiej i świata zachodniego zaczęły towarzyszyć deklaracje zacieśnienia współpracy z Chinami w ramach głośnego projektu Nowego Jedwabnego Szlaku.
Równocześnie z tym etatystycznym zwrotem narracyjnym PiS zrealizował istotną część swych obietnic wyborczych z największym transferem socjalnym w historii Polski po 1989 roku na czele. Podwyższył też płacę minimalną, wprowadził minimalną stawkę godzinową wynagrodzenia oraz obniżył próg wieku emerytalnego do poziomu sprzed reform PO.
Zdaniem wielu liberalnych komentatorów PiS to po prostu „pobożna lewica”. Ci najmniej spośród nich życzliwi rządowi z powodu kontrowersyjnych praktyk władzy związanych z porządkiem konstytucyjnym i prawami obywatelskimi utwierdzili się tylko w przekonaniu, że państwowy interwencjonizm, redystrybucja społeczna, autorytaryzm i nacjonalizm „w jednym stoją domu”, zaś między populistycznym rozdawnictwem a aktywną polityką rozwojową i redystrybucyjną nie ma w zasadzie żadnej różnicy. Obserwatorzy bliżsi lewej stronie politycznego spektrum, dostrzegając różne pułapki i niekonsekwencje polityki rządu, konstatują z niepokojem, że oto PiS „ukradł elektorat” lewicy i być może na trwałe „zagospodarował” wyborców o wyraźniejszych preferencjach socjalnych po stronie narodowo-konserwatywnej. Teksty składające się na tę publikację powstały właśnie w kontekście tego pojęciowego chaosu towarzyszącego polityce rządu i niezbornej reakcji na nią lewicowych ugrupowań.
Zamysłem autorów nie jest jednak porównywanie ideologii i praktyki politycznej PiS do żadnego wzorca wyśnionej polityki postępowej. Nie istnieje, rzecz jasna, jeden tylko, jedynie słuszny jej model; zakres jej możliwych instrumentów jest szeroki, można w nim różnie rozkładać akcenty, ale podstawowe założenia są dość oczywiste. Chodziłoby o politykę „zieloną”, sprzyjającą odnawialnym źródłom energii i redukcji emisji CO2 oraz chroniącą zasoby przyrody. Zakładającą podmiotowość świata pracy i wzmocnienie reprezentacji jego interesów. Dowartościowującą pracę opiekuńczą, tak by istotny ciężar pomocy osobom zależnym przejmowało społeczeństwo, jednocześnie dającą priorytet autonomii jednostki bez uzależniania wsparcia państwa od wpasowania się owej jednostki w jedynie słuszny model rodziny. Kładącą nacisk na rozwój transportu publicznego; szukającą rozwiązań regulacyjnych dla nowych form pracy i akumulacji kapitału (np. sharing economy); oferującą odpowiedzi na prekaryzację warunków pracy, promującą solidarystyczne rozwiązania podatkowe oraz w sferze ubezpieczeń społecznych. Takie wartości i priorytety kreślą horyzont naszego myślenia o polityce, nie są jednak – powtórzmy – obowiązującym punktem odniesienia do opisu polityki rządu Prawa i Sprawiedliwości, jaki Ekonomia polityczna dobrej zmiany oferuje czytelnikom.
Proste skonfrontowanie realiów z wyznawanym ideałem byłoby po prostu zbyt łatwe. Nie chodzi bowiem o wystawienie cenzurki, by lewica wiedziała, co ma myśleć o PiS, lecz o zrozumienie polityki gospodarczej i ekonomii politycznej obozu „dobrej zmiany” w zastanym otoczeniu i w konkretnej sytuacji gospodarczej. W napięciu między ambicjami a rzeczywistością, ale też – między deklaracjami a praktyką, między nie zawsze koherentnymi działaniami poszczególnych resortów, wreszcie między możliwościami gospodarczymi a współkreowanym przez sam rząd klimatem politycznym (to ostatnie napięcie objawia się szczególnie wyraźnie przy założonym w Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju finansowaniu inwestycji za pieniądze Unii Europejskiej).
Celem książki nie jest również wypracowanie poręcznej etykietki dla reżimu gospodarczego, który obiecuje, projektuje i faktycznie wprowadza w życie PiS; nie tylko dlatego, że czas, jaki upłynął od objęcia władzy przez tę partię, jest zbyt krótki na dokonywanie syntez, ale także dlatego, że w samym rządzie widać ścieranie się różnych tendencji i filozofii gospodarczych, których spektrum jest bardzo szerokie. Począwszy od centralistycznego etatyzmu połączonego z ręcznym sterowaniem (polityka wobec przemysłu zbrojeniowego) przez nową politykę przemysłową (oscylującą pomiędzy Nową polityką strukturalną a interwencjonizmem à la Korea Południowa, Finlandia czy Izrael) aż po silnie doktrynerski neoliberalizm (którego bastionem wydaje się dzisiaj resort odpowiedzialny za naukę). Co istotne, odmienne, a nawet sprzeczne podejścia można nieraz zaobserwować nawet w ramach jednego resortu.
Dlatego właśnie o przygotowanie artykułów poprosiliśmy autorów reprezentujących różne pokolenia, środowiska zawodowe, poglądy polityczne i metody badawcze. Nie ma wśród nich osób o poglądach dogmatycznie wolnorynkowych, gdyż ten nurt, zwłaszcza po 2008 roku, inicjatorzy Ekonomii politycznej „dobrej zmiany” traktują jako skompromitowany, a wierne trwanie przy jego aksjomatach jako wyraz ideologicznego zacietrzewienia. Preferujemy za to podejście, które łączy, w miarę możliwości, założenia badawcze płynące z różnych teorii cząstkowych i przywiązanie do wyników empirycznych, a nie sztywne trzymanie się jednego, z góry określonego paradygmatu.
Na publikację składają się teksty badaczek i komentatorów specjalizujących się w różnych dziedzinach polityki gospodarczej i społecznej, z różnym stosunkiem do obecnej władzy i o różnych poglądach na to, co w ekonomii jest nauką, a co już ideologią. W efekcie otrzymujemy obraz gospodarki i społeczeństwa w Polsce PiS, niewolny od sprzeczności, ale przez to – w naszej opinii – pełniejszy i uczciwszy, bez roszczeń do pełnego obiektywizmu, za to z ambicją oddania złożoności zjawisk. Zakres tematów nie opisuje całego krajobrazu społeczno-ekonomicznego „dobrej zmiany”, ale składa się na mapę priorytetów, instrumentów działania i – może przede wszystkim – napięć, które powstają w ramach tworzenia politycznego projektu PiS i w praktyce jego wdrażania.
Artykuły w książce można podzielić na przekrojowe, czyli szukające ogólnej logiki (bądź jej braku) w planach i posunięciach społeczno-gospodarczych PiS-u, oraz monograficzne, które skupiają się na konkretnych dziedzinach. I tak, Rafał Woś podkreśla przede wszystkim elementy zerwania z dotychczasową, „transformacyjną” logiką polityki gospodarczej, zwłaszcza w jej wymiarze redystrybucyjnym. Ignacy Morawski wskazuje ograniczenia strukturalne gospodarki globalnej, które każą wątpić w możliwość realizacji ambitnych planów skoku rozwojowego (niezależnie od błędów i niedostatków samej praktyki rządu PiS). Z kolei sceptyczny Piotr Kuczyński ostrzega przed potencjalnie groźnym wpływem niezależnych od nas, zewnętrznych czynników w gospodarce, które rząd zdaje się lekkomyślnie ignorować, zwłaszcza w polityce fiskalnej. Piotr Wójcik rekonstruuje inspiracje i różne aspekty polityki przemysłowej PiS, wykazując jej nierozerwalny związek z polityką redystrybucyjną, zaś Dominik Gajewski opisuje plany uszczelniania systemu podatkowego przez PiS, punktując m.in. zaniedbania w obszarze ściągalności podatku CIT. Anna Gromada konfrontuje retorykę i założenia programów gospodarczych partii „dobrej zmiany” oraz jej poprzedników i wskazuje na ich nieoczywiste podobieństwa. Katarzyna Golik zestawia retorykę i praktykę relacji polsko-chińskich, doceniając dywersyfikację geopolitycznej uwagi w naszym kraju, a zarazem umiarkowanie sceptycznie traktując urzędowy optymizm w kwestii „nowego otwarcia” na wschodni kierunek współpracy gospodarczej. Maria Skóra analizuje rynek pracy, zestawiając politykę PiS z wyzwaniami demografii, rosnącej różnorodności stylów życia i zmian technologicznych. Leokadia Oręziak krytykuje plany reformy emerytalnej i wskazuje na ich zaskakujące powinowactwo z reformą wprowadzającą OFE w 1999 roku. Hanna Kuzińska docenia zabiegi na rzecz uszczelnienia systemu podatkowego i podkreśla względną odporność gospodarki na zawirowania polityczne, wskazuje jednak na poważne zaniechanie związane z utrzymywaniem w Polsce niesprawiedliwego rozłożenia obciążeń podatkowych. Last but not least, Maria Libura rozważa wyzwania i dylematy reformy służby zdrowia na osiach rynek–państwo oraz indywidualizm–solidarność i wskazuje na istotne rozbieżności między polityczną retoryką a praktyką planowanych i wdrażanych działań.
Granice wyobraźni i granice możliwości polityki gospodarczej to wątki, które przewijają się przez niemal wszystkie teksty. Można odnieść wrażenie, że jedne i drugie granice są w przypadku PiS szersze, niż to się wydawało poprzednim ekipom rządzącym. Nie zmienia to faktu, że gospodarczy i społeczny imposybilizm z hasłami, że „się nie da”, że „nas nie stać”, że „jesteśmy krajem na dorobku”, jako dominująca przez lata konstrukcja myślowa, miał pewne racjonalne przesłanki. Dopiero przyszłość pokaże, ile piętnowanych dziś – nie tylko przez PiS, ale i przez głosy z lewej strony – zaniechań poprzednich rządów wynikało z braku wizji i odwagi, ile z aktualnej sytuacji, a ile z obiektywnego losu państwa półperyferii.
Dodajmy, że sytuacja zmienia się bardzo dynamicznie, co zmusza obserwatorów do weryfikacji nawet bardzo ogólnych ocen; tak było np. w kwestii projektu „jednolitej daniny”, sugerującego zwiększenie podatkowej progresji w Polsce, z którego rząd się jednak ostatecznie wycofał. Obecnie pojawiają się zapowiedzi rozszerzenia zakresu zachęt podatkowych dla inwestorów, analogicznych do tych, które znamy ze specjalnych stref ekonomicznych i które w wielu przypadkach okazały się źródłem wyjątkowo złej jakości miejsc pracy, nieprzynoszącym dochodów lokalnym samorządom, za to przynoszących ogromne zyski inwestorom, kosztem między innymi wpływów do budżetu państwa. Gdyby te plany się potwierdziły, część przychylnych opinii na temat polityki przemysłowej rządu, jakie znajdziemy w tej książce, można by zapewne poddać rewizji.
Z książki tej ludzie projektujący politykę „po PiS-ie” dowiedzą się nieco o rozdźwięku między ideą a praktyką i o ich zderzeniu z materialną i społeczną rzeczywistością. Projektujący politykę „przeciw PiS” mogą dojrzeć napięcia, konflikty, słabe punkty i braki, przede wszystkim zaś sprzeczności immanentne dla polityki obozu władzy, których wypunktowanie i krytyczny osąd może być wehikułem politycznej mobilizacji w oparciu o społeczne bolączki, troski i czekające nas wyzwania. Wreszcie, jeśli sięgną po naszą publikację obecni decydenci lub ci, którzy mają do decydenckich uszu dostęp, mogą z tej lektury wynieść pomysły korekty obranego kursu – z pożytkiem, miejmy nadzieję, nie tylko dla dzisiejszego i przyszłego dobrostanu obywateli, ale i dla samego państwa, które zapewne ktoś po „dobrej zmianie” jeszcze odziedziczy.
Rafał Woś – publicysta ekonomiczny „Polityki”, pisze również w „Dzienniku Gazecie Prawnej”; wykładowca Collegium Civitas i laureat Nagrody im. Dariusza Fikusa 2015. Autor książek Dziecięca choroba liberalizmu (2014) oraz To nie jest kraj dla pracowników (2017). Przygotowuje doktorat na temat polskiej transformacji neoliberalnej.
Rafał Woś
Bardzo prawdopodobne, że pod rządami PiS skończyła się w Polsce neoliberalna transformacja. Jednocześnie wątpliwe jest, czy Kaczyńskiemu starczy sił, środków i wyobraźni, by rozpocząć nowy rozdział w polskim życiu gospodarczym. Trzeba mu w tym pomóc. A w końcu go w tym zadaniu zastąpić.
POLSKA PRZED KACZYŃSKIM
Zanim przyjrzymy się poetyckiej frazie (głównie plan Morawieckiego) i prozie codziennej polityki gospodarczej PiS (rodzącej się dziś w trójkącie Morawiecki – Szydło – Kaczyński, w tej właśnie kolejności), zróbmy dwa kroki w tył. Cofnijmy się mniej więcej do lat 2012–2014, a więc do czasów późnych rządów Platformy. Wtedy w polskich dyskusjach ekonomicznych wyraźnie zmienia się klimat. Ja sam piszę Dziecięcą chorobę liberalizmu. Stawiam w niej tezę, że z polską gospodarką jest coś nie tak. Z wierzchu wszystko niby słodziutko. Wskaźniki ekonomiczne (przynajmniej niektóre) za ćwierćwiecze transformacji budzą respekt od Waszyngtonu po Brukselę, a Polska jest fetowana jako prymus wolnorynkowych przemian. Tylko co to tak wyje tam pod lasem? Coś nie gra. Coś uwiera. Jak źle dopasowany but albo uporczywy ból zęba, który nie chce przejść.
Nie jest wcale tak, że tylko ja to wycie słyszę. Przekonanie o potrzebie korekty płynie wtedy z bardzo różnych stron. Coraz śmielej przemawia nowa lewica ekonomiczna, pytająca czemu, u licha, nigdy nie próbowano u nas nad Wisłą przetestować kapitalizmu typu skandynawskiego. Z porządnym, progresywnym welfare state, cywilizowanymi stosunkami pracy i sprawiedliwymi podatkami. A może niemiecki ordoliberalizm albo francuski dyryżyzm? – dodaje etatystyczna prawica – ostatecznie może być silne i aktywne państwo w stylu Eugeniusza Kwiatkowskiego. „Druga RP przynajmniej zbudowała Gdynię i Centralny Okręg Przemysłowy. A Trzecia? Parę piłkarskich stadionów?” – zastanawia się na antenie Telewizji Republika jeden z tuzów prawicowej publicystyki Bronisław Wildstein. Po programie (wiem, bo też tam byłem) podszedł do niego Witold Gadomski z „Gazety Wyborczej” i powiedział z wyrzutem: „Kiedyś byłeś takim porządnym liberałem, a teraz co?!”.
Ale nawet wśród zdeklarowanych liberałów Gadomski jest już wtedy coraz bardziej anachroniczny. W tym samym czasie kolejni wolnorynkowcy dokonują przecież głośnych rachunków sumienia. Marcin Król mówi Grzegorzowi Sroczyńskiemu, że dziś już by nie podtykał solidarnościowym elitom pism Hayeka i Friedmana do czytania. Jan Krzysztof Bielecki dodaje (w rozmowie ze mną i Grzegorzem Osieckim dla „Dziennika Gazety Prawnej”), że czasem trzeba trochę „przykeynesować”. A Donald Tusk klaruje zaskoczonym redaktorom „Polityki”, że im dłużej rządzi, tym bardziej czuje się „socjaldemokratą”. Słowo „zmiana” wisi w powietrzu. I nie chodzi tu o zmianę kosmetyczną. Po ćwierćwieczu neoliberalnej transformacji Polska zdaje się gotowa na przestawienie zwrotnic nadwiślańskiej polityki gospodarczej.
Ale co to właściwie znaczy: przestawić owe zwrotnice? Grzegorz Kołodko i Jerzy Hausner do dziś uważają się za antybalcerowiczowców. Ale gdy mieli władzę, ich wyniki w zawracaniu nas z neoliberalnej ścieżki były raczej mizerne. A czasem (Hausner ze swoim uelastycznieniem rynku pracy) wręcz wzmacniały wolnorynkową hegemonię. Za pierwszego PiS-u Kaczyńscy też szybko porzucili hasło „Polski solidarnej” – obniżyli podatki dla najbogatszych i lansowali tezę o potrzebie „taniego państwa”, co wprowadzone w życie spowodowało, że większość ochroniarzy i sprzątaczek stała się „jednoosobowymi korporacjami”. Nie mówiąc już o rządzie z udziałem Akcji Wyborczej Solidarność, który wpuścił logikę rynkową do służby zdrowia i systemu emerytalnego. Im wszystkim jednak nie udało się przestawić wajchy polskiego porządku ekonomicznego. Neoliberalizm za każdym razem okazywał się zawodnikiem nie do pokonania.
Dlaczego? Każdy, kto kiedykolwiek zastanawiał się głębiej nad fenomenem neoliberalizmu, wie, że to nie tylko zestaw konkretnych, ekonomicznych rozwiązań w stylu „obniż podatki, zetnij wydatki, zdereguluj”. Sedno polityki neoliberalnej sięga dużo głębiej. Nie chodzi tylko o nakazanie demokratycznym politykom określonego sposobu działania. Neoliberalizm próbuje pozbyć się tych demokratycznych polityków z pokoju, w którym zapadają najważniejsze decyzje. Nie robi tego oczywiście wprost, tylko pod miłymi uchu hasłami. „Merytokracji” (władzy mędrców), „technokratyzacji” (władzy ekspertów) czy „stawiania tamy niebezpiecznemu populizmowi”. Jednym ze sposobów gwarantowania neoliberalnej hegemonii jest więc wyjęcie ekonomii z demokratycznej polityki. Postawienie przed gospodarką znaku „Stop!” z podpisem: „Politykom wstęp wzbroniony”. Każdy, kto ma ambicje wyrwać się z neoliberalnego dogmatu, musi poradzić sobie wpierw z tą pułapką.
W tym sensie mniej więcej od 2012 roku polska polityka stała się jakby trochę mniej neoliberalna. Być może po raz pierwszy od początku transformacji polskie elity opiniotwórcze zaczęły się zastanawiać, czy aby nie nazbyt pochopnie wyłączono gospodarkę z bieżącej polityki. Widać to było nawet w praktyce rządzenia niegdyś wolnorynkowej koalicji PO-PSL. Pod wpływem piętrzących się problemów zapowiedziała ona w końcu (po 2011 roku) walkę z patologiami śmieciowego zatrudnienia, rozpoczęła (w 2013 roku) odkręcanie prywatyzacji emerytur i prowadziła antycykliczną politykę antykryzysową w latach 2009–2010, a nawet zaczęła mówić głośno o potrzebie repolonizacji banków. Wszystkie te posunięcia wymagały złamania neoliberalnego sacrum i mocnego wmieszania się państwa w gospodarkę.
W 2015 roku pełnię władzy w Polsce wzięło Prawo i Sprawiedliwość. Partia Kaczyńskiego też od pewnego czasu żeglowała na opisanej tu fali tęsknoty za poważną korektą porządku gospodarczego III RP. Nic więc dziwnego, że po wyborach 2015 roku ochoczo zabrała się za napełnianie jej treścią. Samodzielna większość parlamentarna dodatkowo rozpaliła apetyty rządzących. Niemal dwa lata po wyborczym zwycięstwie można próbować robić pierwsze podsumowania odbywającej się właśnie korekty. Aby to zamierzenie mogło się udać, potrzebne jest jakieś kryterium. Najlepiej, gdyby nie było ono podyktowane chwilą, lecz robiło przynajmniej pewne wrażenie trwałości. Algorytm do oceny polityki gospodarczej PiS-u, który chciałbym zaproponować, nie jest idealny. Spełnia jednak warunek osadzenia w tym, co było przed PiS-em.
Narzędzie pochodzi wprost ze wspomnianej już książki Dziecięca choroba liberalizmu. Zwracałem w niej uwagę na trzy podstawowe wymiary, które „nie grają” w modelu gospodarczym III RP. Na pracę, podatki i państwo dobrobytu. W tym sensie była to autorska wizja najważniejszych wyzwań rozwojowych stojących przed polską gospodarką. Już sam ich dobór wskazuje oczywiście na preferencje autora. Przekonanego, że problemy gospodarki późnego kapitalizmu to: (1) nadmierna przewaga kapitału nad pracą, (2) wynikające z tego nierówności ekonomiczne i wreszcie (3) słabość instytucji (państwa, związków zawodowych), które powinny tę utraconą równowagę przywracać. Te same kryteria (w moim mniemaniu absolutnie pierwszoplanowe) chciałbym zastosować również do oceny polityki PiS-u. Oto, co mi z tego wychodzi.
PRACA W POLSCE KACZYŃSKIEGO
W III RP praca była nadmiernie wychylona w kierunku pracodawcy, zbyt tania i zbyt niepewna. Na dodatek miała tendencję do „rozlewania się”, zagarniania czasu potrzebnego na realizację ważnych, ludzkich potrzeb. Nie tylko fizjologicznych czy konsumpcyjnych, lecz również obywatelskich, rodzinnych, duchowych oraz twórczych. To był hamulec, który powodował, że dla sporej części polskiego społeczeństwa słodkie owoce transformacyjnego sukcesu, jeśli w ogóle ich zakosztowała, były mniej słodkie, niż nakazywałaby wierzyć liberalna propaganda.
Po roku u władzy PiS przekonuje, że w latach 2016–2017 wzmocnił polskiego pracownika. Ma na to parę mocnych przykładów. Partia rządząca słusznie chwali się podwyżką płacy minimalnej z 1750 do 2000 zł brutto. Nie idzie tu nawet o jej wysokość, bo Platforma Obywatelska też przecież płacę minimalną stale podnosiła (w latach 2007–2015 wzrosła z 936 do 1750 zł). Kluczowe znaczenie miał nowy sposób naliczania jej wedle stawki godzinowej (13 zł), co sprawiło, że podwyżka rzeczywiście objęła także część pracujących na śmieciówkach. Na dodatek za pilnowanie zmian wziął się NSZZ „Solidarność” w ramach udanej akcji „13 złotych i nie kombinuj”.
Propracowniczy efekt przyniosła też oczywiście Rodzina 500 plus. Wielu najsłabiej sytuowanych pracowników mogło pierwszy raz od lat „postawić się” swojemu pracodawcy na zasadzie „za takie pieniądze, to ja nie robię”, co łagodziło nieco folwarczne relacje, charakteryzujące od lat nadwiślański kapitalizm. Do tego doszła niezła koniunktura i wzrost płac realnych (3 proc. w 2017 roku, co w porównaniu z resztą Europy jest całkiem przyzwoitym wynikiem). A ponieważ w tym samym czasie spadało bezrobocie, okazało się, że sztandarową tezę liberalnych populistów o tym, że podniesienie płac oznacza niechybny wzrost bezrobocia i gospodarczą zapaść, można włożyć między bajki. Bo dokładnie tam jest jej miejsce.
Inną autentyczną zdobyczą nowej władzy jest przywrócenie w Polsce dialogu społecznego. Po 1989 roku jego losy układały się różnie – obszernie opowiadał mi o tym profesor Juliusz Gardawski w wywiadzie dla „Polityki” z grudnia 2016 roku i to jego tezy będą podstawą poniższych rozważań. I tak, w czasach PO-PSL sytuacja się raczej pogarszała, aż do 26 czerwca 2013 roku, gdy przedstawiciele trzech największych central związkowych („Solidarności”, OPZZ i FZZ) opuścili obrady Komisji Trójstronnej, czyli ciała, w którym od 1994 roku ścierały się stanowiska rządu, lobby pracowników i biznesu. Związkowcy trzasnęli drzwiami i ogłosili, że na obrady nie wrócą, bo od lat dialog społeczny jest w Polsce fikcją, a rząd traktuje związki niczym listek figowy. „Niech sobie rząd i pracodawcy rozmawiają w komisji dwustronnej. Przecież i tak już dawno uszyli taką koalicję” – tłumaczył przewodniczący „Solidarności” Piotr Duda. Premier Tusk zareagował na ten gest tak, jak się to dotąd w Polsce robiło, to znaczy oskarżył związki o brak gotowości do dialogu. Byłoby pewnie przesadą powiedzieć, że opinia publiczna stanęła po stronie związków, ale na pewno po raz pierwszy od bardzo dawna pojawiło się w przestrzeni publicznej jakieś nowe, dawno niewidziane zaciekawienie, że może jednak te związki mają trochę racji.
Dziś pod tym względem jest dużo lepiej niż jeszcze dwa, trzy lata temu. Poprzednia władza powołała do życia (w miejsce Komisji Trójstronnej) Radę Dialogu Społecznego, która dziś już działa. I o ile przez cały okres trwania koalicji PO-PSL związkowcy żalili się, że rząd rzadko ich pyta o zdanie, o tyle od początku 2016 roku czują się wręcz przytłoczeni. Bo rząd wysyła do RDS-u wszystkie projekty legislacyjne. I widać, że bardzo uważa, by nie zostać oskarżonym o ignorowanie dialogu społecznego. Zazwyczaj – bo w sprawach, na których władzy szczególnie zależy, konsultacji jest już zdecydowanie mniej. Przykładem może być reforma oświaty, którą PiS forsuje mimo znacznego sprzeciwu ze strony ZNP.
Tu jednak wracamy do pytania fundamentalnego, od którego zależą dalsze odpowiedzi. Pytanie brzmi: jak źle było z pracą w Polsce przed przejęciem władzy przez PiS? Innymi słowy, jak kształtowały się relacje pracy i kapitału w gospodarce narodowej? Jeśli ktoś uważa, że były w miarę poprawne, to pewnie zadowoli się posunięciami PiS-u. Tak mówi wielu publicystów i polityków prawicy dowodzących, że „godność pracy została przywrócona”, a teraz można się zająć poważniejszymi sprawami.
Ale czy została przywrócona w stopniu wystarczającym? Moim zdaniem nie. Zmiany są bowiem pod wieloma względami niewystarczające. A na dodatek gdzieniegdzie w miejsce starych kłopotów pojawiły się nowe. Pod lupą wygląda to mniej więcej tak:
Po pierwsze, chodzi o sposób emancypacji polskiego świata pracy. Trudno nie zauważyć, że odbywa się ona jakby „z łaski partii rządzącej”. Sprawa płacy minimalnej była tu bardzo charakterystyczna. Najpierw związki zawodowe i pracodawcy długo negocjowali – aż w końcu doszli do porozumienia. Po czym włączył się rząd i… przelicytował nawet związki, dając tym samym jasny sygnał, że to on będzie mecenasem świata pracy. Powiedział: „nam to ludzie zawdzięczacie”. To dowód, że PiS nie lubi się dzielić władzą w sprawach kluczowych. W latach 2005–2007 prowadził już podobną grę wobec partnerów społecznych. Jarosław Kaczyński chciał wtedy doprowadzić do zawarcia „paktu” między „Solidarnością” a PiS-em z pominięciem innych partnerów. Władze „Solidarności” nie zgodziły się jednak na to, bo nie chciały załamania szerokiego dialogu.
Z takiego nastawienia PiS-u wynika wprost punkt drugi. Po stronie władzy nie ma dziś autentycznej woli, by doprowadzić do faktycznej, a nie pozornej emancypacji pracownika. Ani nawet do wejścia na szlak prowadzący do tego celu. Dowody? Do dziś partia rządząca (tak skuteczna w szybkim przepychaniu ustaw, na których jej zależy) nie przygotowała ustawy, która by pozwalała zatrudnionym na umowach śmieciowych organizować się w ramach związku zawodowego. A przecież Trybunał Konstytucyjny nakazał to zrobić jeszcze za rządów PO-PSL. Prywatni pracodawcy, u których dotąd działało niewiele związków, bardzo się tego boją. Ale drżą też trochę same związki. Z jednej strony napływ świeżej krwi to dla nich szansa, z drugiej – wyzwanie dla układu sił w związkowym establishmencie. Od roku trwają też przymiarki do nowelizacji kodeksu pracy, ale i tu nie ma śladu, by szykowało się jakieś zasadnicze i systemowe wzmocnienie pracownika w relacji z pracodawcą.
„Zgadnijcie państwo, ile razy na 298 stronach dokumentu Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju pojawiają się terminy «związek zawodowy» i «rada pracowników»?” Takie pytanie zadał działacz społeczny i felietonista „Tygodnika Solidarność” Rafał Górski uczestnikom konferencji konsultacyjnej SOR-u, która odbyła się w Ministerstwie Rozwoju we wrześniu 2016 roku. I zaraz na nie odpowiedział. Otóż… nie pojawiają się one ani razu. Górski lobbuje za radami pracowników od 2006 roku. Jak dotąd bezskutecznie. Za pierwszego PiS-u wprowadzono odpowiednie zapisy (pod wpływem UE) do polskiego prawa, ale nigdy żaden rząd się do nich nie palił. Tymczasem – według Górskiego – silne rady pracowników mogą być szkołą dla setek tysięcy osób w przygotowaniu polskich pracowników do roli odpowiedzialnych akcjonariuszy przedsiębiorstw, które będą nastawione nie tylko na zysk, ale także będą realizowały swoje zobowiązania społeczne wobec odbiorców ich produktów, dostawców, osób zatrudnionych oraz społeczności lokalnej.
Ostatecznie, pod wpływem konsultacji społecznych, temat silniejszych instytucji rynku pracy w SOR-ze się pojawił. „Związki” wymienione zostały w części zasadniczej ledwie dwukrotnie i na dodatek enigmatycznie. Podobnie jak „akcjonariat pracowniczy”, który pojawia się też dwukrotnie i też bardzo pobieżnie. „Rady pracowników” nie ma w ogóle. To wiele mówi o klimacie, jaki panuje wokół tematu pracy w superministerstwie kierowanym przez Mateusza Morawieckiego. Ten zdecydowanie bardziej woli zajmować się problematyką start-upów i przedsiębiorczości niż tematyką pracowniczą. Nie chodzi nawet o to, że jest jej wrogi, po prostu widzi klucze do rozwiązania polskich dylematów gospodarczych gdzie indziej. Programowa Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju jest na to dobrym przykładem.
Po trzecie wreszcie, można odnieść wrażenie, że po 2015 roku pod wieloma względami uległy osłabieniu same związki zawodowe (najważniejsza instytucja, która w kapitalizmie może służyć emancypacji świata pracy). A szczególnie „Solidarność”. Ta druga co do wielkości (i najlepiej zorganizowana) polska centrala związkowa nie bez przyczyny uchodzi za bliską prawicy. Od czasu zwycięskich dla partii Kaczyńskiego wyborów „Solidarność” straciła jednak w dużej mierze polityczną samodzielność, i to z własnej winy. Przewodniczący Piotr Duda powrócił do brutalnej retoryki wyrażonej w haśle „nie jesteśmy Armią Zbawienia, reprezentujemy tylko swoich członków”. Pojawiło się również pohukiwanie na tych wszystkich, którzy krytykują rząd Prawa i Sprawiedliwości na polach innych niż pracownicze. Choćby w sporze o Trybunał Konstytucyjny czy o obecność dziennikarzy podczas obrad Sejmu. W ten sposób „S” Dudy zaczęła trwonić spory kapitał zaufania, który związkom udało się wypracować w latach 2009–2015.
O tym, że w praktyce ogranicza to efektywność „Solidarności” i powoduje, że jej działacze niewiele mogą, świadczy sytuacja panująca od początku 2016 roku w dużej spółce skarbu państwa, czyli Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych. Pod rządami PiS-owskiego nominata (i protegowanego Antoniego Macierewicza) doszło tam do autentycznego rozmontowania przewidzianych prawem oraz dobrym obyczajem mechanizmów demokracji pracowniczej. W efekcie duża publiczna spółka zaczęła dryfować w kierunku modelu folwarcznego – z pracodawcą jako panem i władcą. Oraz z bezbronnymi pracownikami, których wyzuto z ich prawa do wpływania na losy firmy. Gdy zakładowa komórka „Solidarności” próbowała przeciw temu protestować, jej przewodniczący został zwolniony, a następcy długo nie dopuszczano do pracy. W sprawie interweniowali zakulisowo najważniejsi działacze „S”, z przewodniczącym Dudą na czele. „Dobra zmiana” w PWPW wcale się jednak ich uwagami nie przejęła, co wiele mówi o miejscu, w którym znalazła się dziś cała „Solidarność” w drugim roku rządów PiS-u. Niby wpływowa jak nigdy, a w praktyce coraz częściej bezzębna. Zdecydowanie nie tak powinno wyglądać zapowiadane wielokrotnie przez nową władzę wzmacnianie polskiego pracownika.
Po czwarte, wobec takich problemów nie ma nawet mowy o nowatorskich i dalekosiężnych pomysłach na wzmocnienie pracownika. Na przykład przez skrócenie czasu pracy, wprowadzenie mechanizmu pracy gwarantowanej czy popularyzowanie promowanego przez rząd modelu spółdzielczego. Tego typu rozwiązania są w Polsce Kaczyńskiego bez dwóch zdań scenariuszem z cyklu political fiction. W IV RP bowiem o przyszłości pracy właściwie się nie rozmawia.
PODATKI W POLSCE KACZYŃSKIEGO
Punktem wyjścia było stwierdzenie, że Polska po ćwierćwieczu neoliberalnej transformacji to kraj niesprawiedliwych i niskich podatków.
Niesprawiedliwych głównie z powodu kształtu klina podatkowego. W Polsce wygląda on tak, że im więcej człowiek zarabia, tym niższe są jego obciążenia. A to dlatego, że państwo od lat idzie na fiskalną łatwiznę. Najchętniej zabiera pieniądze słabszym pracownikom, a jednocześnie jest uległe wobec silnych i zorganizowanych pracodawców. W efekcie mamy niskie efektywne podatki dochodowe, malejące wraz ze wzrostem dochodów. Ponadto, pracownika obowiązuje relatywnie wysoki poziom składek (tu Polska jest grubo powyżej średniej OECD), dzięki czemu składki płacone przez pracodawców mogą być niższe (w okolicach średniej OECD).
Na dodatek, po ćwierćwieczu transformacji należymy do krajów, gdzie podatki są raczej niskie. Chodzi tu o udział wszystkich podatków w PKB (u nas to około 30 proc., podczas gdy w wielu krajach zachodnich nawet 40 proc.) i o opodatkowanie pracy. W 2016 roku klin podatkowy – różnica między kosztem dla pracodawcy a tym, co pracownik dostaje na rękę – wyniósł w Polsce 35 proc. i w porównaniu z poprzednim rokiem właściwie się nie zmienił. Czy te 35 proc. to dużo? Raczej mało, lekko poniżej średniej dla wszystkich krajów OECD (ta wynosi 36 proc.). Za to od czołówki dzieli nas przepaść. W Belgii to obecnie 54 proc., w Niemczech 49 proc., a we Francji 48 proc. W czołówce zwraca również uwagę obecność kilku krajów naszego regionu: Węgier (48 proc.), Czech (43 proc.) oraz Słowenii (42 proc.).
W marszu po władzę PiS sporo mówił o podatkach. Koncentrował się jednak głównie na zwiększeniu wpływów z danin. Raz – przez uszczelnienie systemu, a dwa – dzięki wprowadzeniu w życie nowych podatków. Najwięcej sukcesów partia Kaczyńskiego ma na tym pierwszym polu, zresztą zgodnie z oczekiwaniami. Już w momencie zmiany władzy Jacek Kapica, odpowiedzialny w rządzie Donalda Tuska właśnie za administrację podatkową, mówił mi, że PiS ma „większą determinację i akceptację swojego elektoratu, żeby nałożyć nowe obowiązki na biznes”. A wiedział, co mówi, bo gdy sam próbował uszczelnić polskie podatki za czasów PO, to szybko dorobił się wśród probiznesowego lobby opinii „człowieka, który nienawidzi przedsiębiorców”. W sprawie ściągalności zapisujemy więc punkt po stronie Kaczyńskiego.
Kłopot w tym, że jeśli chodzi o nowe podatki, jest już znacznie gorzej. Przypomnijmy, że PiS szło do wyborów w 2015 roku z propozycjami wprowadzenia dwóch ważnych i nowych danin: bankowej i handlowej. Plany te posypały się w zderzeniu z rzeczywistością. Podatek bankowy? Z 6,5 mld rocznie zrobiły się w praktyce 4 mld. Podatek handlowy poszedł zaś do poprawki, bo w przyjętej formie zakwestionowała go Komisja Europejska. Nie widać też sukcesów w zapewnianiu stabilnego źródła finansowania takim instytucjom jak telewizja publiczna. „ Kiedy jesteś w opozycji, nigdy nie zobowiązuj się do wprowadzenia nowych podatków. Zwłaszcza jeśli nie masz gotowego planu, jak będą one funkcjonowały w praktyce” – pisał w swojej autobiografii były laburzystowski kanclerz skarbu Denis Healey. I to jest chyba lekcja, którą PiS właśnie odrabia.
Biorąc pod uwagę wyzwania rozwojowe Polski, największą słabością PiS-u jest jednak brak rozwiązań, jak bardziej sprawiedliwie rozłożyć obciążenia. Na usprawiedliwienie prawicy można przywołać fakt, że ich redystrybucja nigdy nie była jej ulubionym tematem. Jedynym wyjątkiem jest kwota wolna od podatku, którą grano w wyborach 2015 roku niezwykle chętnie. Szybki jej wzrost zapowiadał w kampanii Andrzej Duda. Potem premier Szydło mówiła, że stanie się to priorytetem pierwszych stu dni nowego gabinetu. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna.
Projekt prezydencki, choć złożony jeszcze przed końcem 2015 roku, został przez Sejm zignorowany. Rok później (w październiku 2016 roku) PiS złożył projekt ustawy, w którym zastrzegano, że kwota wolna wzrośnie najwcześniej w 2018 roku. Podwyższenie kwoty łączono też z pracą nad jednolitą daniną, która miała być rewolucją w systemie danin publicznych, łącząc PIT i składki w jeden podatek. Pomysł jednak przepadł z powodu oporu lobby probiznesowego oraz wicepremiera Morawieckiego. W końcu, w listopadzie 2016 roku, kwotę wolną podwyższono, ale wcale nie tak, jak zapowiadano. W większości rządowych deklaracji nowa kwota miała wynosić 8000 zł rocznie i objąć wszystkich podatników. Ostatecznie wyniosła 6600, a w jej ramach zdecydowano się na rozwiązanie degresywne, to znaczy takie, w którym kwota wolna spada wraz z poziomem zarobków. Nowe przepisy weszły w życie z początkiem 2017 roku, ale nie towarzyszyły temu żadne zmiany po drugiej stronie podatkowego spektrum. Innymi słowy, nie zmniejszyła się degresywność całego polskiego systemu podatków osobistych, na który składają się łącznie: niska kwota wolna, bardzo niska progresja podatków dochodowych, niskie opodatkowanie kapitału oraz duży udział podatków pośrednich we wpływach do budżetu. Najbogatsi nadal płacą do wspólnej kasy zadziwiająco niewiele, za to spadł CIT dla drobnych przedsiębiorców. Sen o sprawiedliwych, progresywnych podatkach nad Wisłą wciąż pozostaje marzeniem ściętej głowy.
PAŃSTWO DOBROBYTU W POLSCE KACZYŃSKIEGO
Gdyby porównać politykę do gry komputerowej, to PiS programem Rodzina 500 plus – pisałem o tym obszernie na łamach „Polityki” w lutym 2017 roku – przeniósł nas na zupełnie nowy level. Spora część komentatorów bije z tego powodu na alarm. Zwracają uwagę, że ten nowy poziom może przekraczać umiejętności obecnej klasy politycznej. Ich zdaniem PiS nie znajdzie trwałych źródeł finansowania dla swojej „pięćsetki”, a jednocześnie musi uwzględnić, że lawina oczekiwań społecznych została już uruchomiona. Poniesie ona polityków (również tych opozycyjnych) w kierunku licytacji, kto da więcej. Jest 500 zł na dziecko? To my dorzucimy jeszcze darmowe przedszkola. A my damy emeryturę obywatelską. A my jeszcze 1000. zł bezwarunkowego dochodu podstawowego. Tyle że – dowodzą sceptycy – finanse państwa tego nie udźwigną, rynki finansowe wezmą nas w końcu na celownik, a kapitał zacznie znad Wisły uciekać. Niech jeszcze dojdzie do tego jakieś globalne spowolnienie gospodarcze i nieszczęście gotowe. W ten sposób nasza przygoda z wyższym levelem skończy się bolesnym upadkiem i cofnie nas w okolice 1989 roku. Albo w okolice scenariusza greckiego.
Trzeba jednak pamiętać, że nawet wśród tej części opinii publicznej, której nie podoba się cały projekt pisowskiej rewolucji, bardzo często można usłyszeć głosy, że akurat „pięćsetka” to pomysł potrzebny i, mimo wad, całkiem sensowny. A przede wszystkim: jest. Stanowi bowiem zapowiedź zerwania ze szkodliwym, ich zdaniem, ekonomicznym dusigroszostwem i lekceważeniem spójności społecznej.
Zwolennicy dostrzegają w tym projekcie nadzieję na zmniejszenie biedy, na efekt popytowy oraz (to trochę mniej) na pobudzenie dzietności. A także – i to jest najważniejsze w dłuższym okresie – na włączenie szerszych mas Polaków do obiegu gospodarczego, politycznego i obywatelskiego. Właśnie tych, którzy w spożywaniu najsłodszych owoców transformacji uczestniczyli zbyt słabo. A dług? Oczywiście, że lepiej, żeby go nie było (choć można przecież podnieść podatki), ale nie wolno go też w polityce ekonomicznej fetyszyzować. Jest on przecież tylko narzędziem, jak nóż. Można nim zarówno poderżnąć komuś gardło, jak i posmarować chleb.
Program 500 plus to bardzo ciekawy ideowy mieszaniec. Ta hybryda ma bez dwóch zdań lewicowy korpus. Jest tu stary, pragmatyczny postulat socjaldemokracji, a więc powszechna polityka redystrybucyjna, ale to również łakomy kąsek dla nowoczesnej lewicy, rozdyskutowanej dziś na temat dochodu podstawowego (który właśnie testują Finowie). To pomysł rozdawania pieniędzy, które należą się za samo istnienie (np. jako obywatela). Pięćsetka zmierza w tym samym kierunku. Nie jest wprawdzie projektem uniwersalnym (bo jest „na coś”, tzn. na dzieci, choć nie na wszystkie), ale z drugiej strony nie stygmatyzuje tak, jak stary neoliberalny welfare, w którym pieniądze płyną tylko do „najbardziej potrzebujących”. I może w przyszłości stanowić dobry punkt wyjścia dla dochodu podstawowego.
Łeb naszego stwora jest już jednak dość konserwatywny. 500 plus stawia bowiem w centrum uwagi rodzinę (i to najlepiej tę tradycyjną). Samotni, bezdzietni lub żyjący w innych, bardziej patchworkowych relacjach, stają się w myśl panującej logiki odchyleniem od normy. Obecna konstrukcja „pięćsetki” wzmacnia również tradycyjny podział ról ekonomicznych w rodzinie. Zachęca, by mąż pracował, a żona zajęła się rodzeniem i wychowaniem dzieci.
Są jeszcze łapy. Już nawet nie liberalne, a raczej libertariańskie. Bo „pięćsetka” to przecież dawanie do ręki żywej gotówki zamiast przepuszczania publicznych pieniędzy przez filtr instytucji państwowych. Mamy więc prymat indywidualizmu (no, co najwyżej familiaryzmu) nad celebrowaniem dobra wspólnego.
Trudno jednak nie dostrzec, że jest to największe od lat posunięcie wzmacniające polskie państwo dobrobytu. To samo, które w czasie neoliberalnej transformacji nie spełniało roli dodatkowego silnika gospodarki, wyrównującego lot w czasie dekoniunktury.
To jednak nie wszystko. Niedawno Katarzyna Piotrowska i Gavin Rae, ekonomiści z Akademii Leona Koźmińskiego, przeprowadzili frapujące badanie. Zadali solidnej próbie Polaków (prawie 1000 osób) kilkadziesiąt szczegółowych pytań: o rolę państwa w gospodarce, o mechanizmy redystrybucji, o rolę związków zawodowych czy o filozofię podatkową. Ankietę przeprowadzono latem 2016 roku, a więc w czasie, gdy większość pisowskich zmian (w tym 500 plus) oraz kontrpomysłów opozycji była już dość dobrze znana opinii publicznej.
Następnie uzyskane wyniki rozkodowano. To znaczy pokazano, jaki model państwa dobrobytu wyłania się z udzielanych odpowiedzi. Wynik był intrygujący. To, że liberalny pomysł na państwo dobrobytu nie jest dziś w Polsce szalenie popularny i że ma swoich zwolenników głównie wśród osób lepiej sytuowanych, dało się jeszcze przewidzieć. Ciekawe jest jednak to, że model opiekuńczości konserwatywnej, zaproponowany po wyborach 2015 roku przez zwycięski PiS, wcale nie cieszy się dużo większym poparciem. Oba dostały mniej więcej 30 pkt. w skali od 0 do 100. Zwycięzcą (60 punktów na 100) okazał się model socjaldemokratyczny, zwany również skandynawskim. To znaczy ten, w którym najważniejsze są uniwersalne świadczenia społeczne i usługi publiczne.
Z badań Piotrowskiej i Rae wyłania się zatem dość interesujący wniosek. Polacy ciągle jeszcze trochę wstydzą się mówić o tym, że chcieliby żyć w kraju na wskroś opiekuńczym. Ale gdy popytać ich o konkrety, to wychodzi, że marzą, ni mniej, ni więcej, tylko o Skandynawii nad Wisłą.
Te wyniki powinny szczególnie ucieszyć polską lewicę, ponieważ wygląda na to, że PiS odblokował pewną zaporę. Pokazał, że Polska nie jest już zbyt biedna na welfare state. To, co lewica powinna teraz zrobić, to wykorzystać przerwanie owej blokady. I nie pozwolić, by bieg rzeki kiedykolwiek wrócił do starego, liberalnego koryta.
I NA KONIEC
Zarysowana tu wizja polityki gospodarczej PiS pokazuje niezaprzeczalną odwagę nowej władzy w łamaniu głęboko zakorzenionych liberalnych blokad i przesądów. Pokazuje też ekipę pozbawioną spójnych i skutecznych pomysłów, co z tą uzyskaną wolnością decydowania o gospodarce dalej zrobić. W sferze symboliki PiS będzie rzecz jasna przywdziewał dobrze znane historyczne kostiumy. Sam Mateusz Morawiecki już kilkakrotnie stawiał samego siebie w jednym szeregu z historycznymi reformatorami, Franciszkiem Ksawerym Druckim-Lubeckim czy Eugeniuszem Kwiatkowskim. Nie zmienia to jednak faktu, że wobec gospodarczej opowieści PiS-u należy formułować całościowe kontrnarracje. Inne jednak niż reakcyjna, antypisowska opowieść o scenariuszu greckim i powrocie do tego, co było wcześniej. To wielkie zadanie dla odradzającej się polskiej lewicy.
Ekonomia polityczna „dobrej zmiany”
Redakcja: Michał Sutowski
Seria Zeszyty Instytutu Studiów Zaawansowanych: 5
Warszawa 2017
Copyright © 2017
By Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego oraz Autorzy i Autorki
ISBN 978-83-65853-15-8
Redakcja: Michał Sutowski
Redakcja językowa: Bea Rutkowska
Korekta: Aleksandra Ptasznik
Projekt graficzny: Studio Noviki, noviki.net
Wydawca: Wydawnictwo Krytyki Politycznej / Stowarzyszenie im. St. Brzozowskiego,
Warszawa 2017
Publikacja bezpłatna
Publikacja ukazuje się dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg Przedstawicielstwo w Warszawie
Instytut Studiów Zaawansowanych
ul. Foksal 16, 00 - 372 Warszawa
tel. + 48 22 505 66 90
www.instytut-studiow.pl
Skład wersji elektronicznej: Aneta Więckowska
konwersja.virtualo.pl