29,99 zł
Trzeci tom przygód panny Holmes, która uczy dziewczynki, jak być sobą, spełniać swoje marzenia i robić to, co nakazuje serce, a nie to, co przystoi.
„Doskonale sobie poradzisz sama, Enolu” – pisała matka młodszej siostry Sherlocka Holmesa przed swoim tajemniczym zniknięciem. Dziewczyna myśli o tym przesłaniu za każdym razem, kiedy jest jej trudno czy smutno. To dzięki wsparciu mamy Enola postanawia, że nie podda się woli braci i nie będzie tracić czasu na pensji dla dobrze urodzonych panien, tylko wyruszy do Londynu, by zostać perdytorystką – detektywką poszukującą zaginionych osób.
A w tomie trzecim jej przygód znika nie byle kto, tylko sam doktor Watson, którego Enola zdążyła poznać i polubić. Za wszelką cenę postanawia zatem odszukać zaginionego przyjaciela swojego brata. Czy bukiet przedziwnych kwiatów, który otrzymała żona lekarza, ma jakieś znaczenie dla sprawy? Sherlock je ignoruje – czy słusznie? Kto z rodzeństwa – i czy ktokolwiek? - odnajdzie zaginionego?
Enola znów musi wykazać się sprytem, odwagą i empatią. To cechy, które pokazała już w poprzednich tomach. Bohaterkę podziwia też Millie Bobby Brown, słynna Jedenastka z serialu „Stranger Things”, która zagra główną rolę w ekranizacji przygód nastoletniej detektywki. Zdjęcia już wystartowały! Aktorka tak mówi o książce i bohaterce: „Pełna mocy, zdolna i inteligentna... Z ważnym przesłaniem: możesz zrobić, co tylko zechcesz, wystarczy, że się na to zdecydujesz”.
Panna Holmes uczy dziewczynki, jak być sobą, spełniać swoje marzenia i robić to, co nakazuje serce, a nie to, co przystoi.
„Enola to wspaniała, wyjątkowa (...) bohaterka. Przesuń się, Sherlocku”
„School Library Journal”.
„Koniec drugiego tomu zapowiada dalsze ciekawe przygody rezolutnej i odważnej młodszej siostry Holmesów. „Enola Holmes. Sprawa leworęcznej lady” udowadnia, że można pisać powieści detektywistyczne dla młodzieży, które są lekkie, przyjemne, a jednocześnie angażujące”
Marta Kraszewska, NaTemat.pl
Czwarty tom przygód Enoli już w przygotowaniu!
O autorce
Nancy Springer jest autorką ponad pięćdziesięciu książek dla dorosłych, młodzieży i dzieci. Seria książek o Enoli Holmes powstała dzięki Sherlockowi Holmesowi, który jest jej ulubionym bohaterem. Znaną postać nie tylko tutaj autorka uczyniła punktem wyjścia emocjonującej historii: w Tales of Rowan Hood opisała losy pewnej dziewczynki, która jest córką Robin Hooda. Za serię o Enoli była dwukrotnie nominowana do Edgar Award. Autorka mieszka w Bonifay na Florydzie, w Stanach Zjednoczonych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 146
Dla mojej matki
N.S.
MARZEC 1889 ROKU
Wariaci nie mają za grosz rozsądku – stwierdziła w myślach przełożona personelu pielęgniarskiego – ale co odbiera ludziom zdolności umysłowe, jeśli nie brak zdrowego rozsądku? – Weźmy tego nowego pacjenta: gdyby miał choć trochę pomyślunku, skorzystałby z pięknej słonecznej pogody i wyszedłby na plac rekreacyjny wraz z innymi, żeby się trochę rozruszać w pierwszym dniu wiosny. Słuchałby poleceń („Wyprostować się! Głęboki wdech! Patrzymy w górę i podziwiamy piękne niebo! A teraz marsz! Od lewej! RAZ-dwa-trzy-cztery!”) i wyszłoby mu to tylko na zdrowie, ale ten...
– Wypuśćcie mnie! – słyszy to żądanie już chyba setny raz. – Jestem Anglikiem! Takie traktowanie brytyjskiego obywatela jest niedopuszczalne! – Chociaż pacjent mówi w gniewie, jedno trzeba mu przyznać: nie przeklina. Nie obrażał przyzwoitości nawet wtedy, gdy szarpał się z dozorcami czy podbił dyrektorowi oko. Teraz też ogranicza się do ognistych protestów: – Wypuśćcie mnie! Żądam tego, jako lojalny poddany jej królewskiej mości. Wypuśćcie mnie z tej sakramenckiej trumny!
– To nie jest trumna, panie Kippersalt – oponuje przełożona nieco znudzonym, lecz łagodnym głosem. Siedzi na niewygodnym drewnianym krześle, którego twardość kompensują jedynie jej obfite kształty, zajęta dzierganiem skarpetki. – Góra i dół mogą wprawdzie kojarzyć się z trumną, ale przecież doskonale pan wie, że trumna nie ma po bokach kratek, które panu umożliwiają oddychanie, a nam pilnowanie, czy nie dzieje się panu żadna krzywda.
– Żadna krzywda?! – Uwięziony w skrzyni mężczyzna wybucha śmiechem. Zaskoczona kobieta gubi oczko, marszczy brew i odkłada na bok robótkę, by sięgnąć po cienki zeszyt i ołówek. – Nie dzieje mi się żadna krzywda w tym diabelskim wynalazku? – Więzień z trudem wypowiada te słowa między kolejnymi spazmami dyszkantowego śmiechu.
– Nie wydaje mi się, by był pan fizycznie niedysponowany – odpowiada przełożona łagodnie, acz z godnością. – Poza tym leży pan na czystej palecie, może pan zmieniać pozycję i poruszać rękami. Łóżeczko jest o wiele przyjemniejsze niż kaftan bezpieczeństwa.
– Łóżeczko? Więc tak to nazywacie?! – Pacjent wciąż zanosi się śmiechem bez najmniejszego powodu.
Przełożona zerka na niego z ukosa. Doskonale zdaje sobie sprawę, że z tym człowiekiem nie ma żartów. Okazał się nader zwinny jak na swoją tuszę i do tego obdarzony wyjątkowym sprytem. Niewiele brakowało, a dobiegłby do ogrodzenia.
W nowym, niemal dziewiczym dzienniku pacjenta Kippersalta pojawia się nowy wpis: data i godzina, a pod nimi słowa: Pacjent dostał ataku śmiechu, to oczywisty przejaw histerii. Z poprzednich uwag wynika, że pan Kippersalt opierał się z całych sił podczas przebierania go w szary wełniany uniform i protestował, kiedy odebrano mu rzeczy osobiste, by umieścić je w bezpiecznej przechowalni. Odmówił przyjmowania pokarmów. Mocz jest jasny i przejrzysty. Praca jelit przebiega prawidłowo. Sprawia wrażenie schludnego. Nie stwierdza się u niego deformacji czaszki, tułowia i kończyn. I używa chustki do nosa.
– Łóżeczko, które ma mnie pozbawić przynależnej dorosłym wolności? – Denerwujący śmiech zaczyna przycichać. Pacjent nawet nieźle się trzyma jak na osobę w średnim wieku. Ma w sobie coś z żołnierza. Teraz gładzi palcami wąsy, jakby chciał powściągnąć irytację albo coś przemyśleć. – Kiedy mnie stąd wypuścicie?
– Po przebadaniu przez lekarza. – I rzecz jasna po podaniu wodzianu chloralu, dopowiada w myślach przełożona. Zakładowy medyk, będąc uzależniony od laudanum i podobnych substancji, ogranicza swój kontakt z pacjentami do podawania im silnie działających środków.
– Lekarza? Ależ to ja jestem lekarzem! – I nowo przyjęty wariat ponownie zanosi się śmiechem.
Przełożona zapisuje: Upiera się przy swoich urojeniach będących przejawem manii wielkości. Odkłada zeszyt i ponownie sięga po druty. Wyrabianie pięty w skarpecie wymaga skupienia, ale kiedy jest się żoną dyrektora szpitala dla obłąkanych, trzeba się pogodzić z robieniem siedmiu rzeczy naraz i brakiem czasu, by odsapnąć, pójść na spacer czy przejrzeć gazetę. Cóż, kierowanie personelem pielęgniarskim wymaga równie dużo zachodu jak nadzór nad chorymi. Nie dotarł tu jeszcze etos pracy Florence Nightingale: opiekunowie chorych są w najlepszym razie analfabetami, większość jednak tkwi w szponach jakiegoś nałogu i zazwyczaj pije.
Przełożona wzdycha. Usiłuje znaleźć zgubione oczko, i choć w jej głosie pobrzmiewa tłumiony strach, odpowiada pacjentowi:
– Lekarzem? To nieprawda, panie Kippersalt. Z dokumentów przyjęcia wyraźnie wynika, że prowadzi pan sklep.
– Nie nazywam się Kippersalt! Nie jestem osobą, za którą mnie tu wszyscy biorą! Dlaczego nikt w tym piekielnym miejscu nie potrafi pojąć, że trafiłem tu wskutek jakiegoś absurdalnego qui pro quo[1]?
Czując na sobie wzrok zamkniętego w trumnopodobnym pudle mężczyzny, przełożona uśmiecha się z pełnym rutyny pobłażaniem.
– Doświadczenie zdobyte podczas trzydziestu lat pracy nauczyło mnie jednego: pacjenci nader często twierdzą, iż doszło do pomyłki, jednak nigdy nie jest to zgodne z prawdą. – Jakżeby inaczej, skoro skierowanie do zakładu zamkniętego wiązało się z niebagatelnymi kwotami przechodzącymi z ręki do ręki. – Było tu wielu takich jak pan dżentelmenów. Niejeden z nich upierał się, że jest Napoleonem, to najczęstsza fiksacja. Ale zdarzyli się nam także książę Albert i sir William Drake, a nawet William Szekspir.
– Ależ ja mówię prawdę!
– ...niektóre zbłąkane dusze wracają tu do zdrowia – ciągnie przełożona, puszczając protesty mimo uszu. – Część z nich wciąż tu przebywa. Ale chyba nie chciałby pan tego, prawda, panie Kippersalt? Nie chciałby pan dokończyć tu żywota.
– Nie noszę nazwiska Kippersalt! Nazywam się Watson! – Nawet przez kratę widać, jak nastroszyły mu się wąsy.
Przełożona kwituje to dobrodusznym żarcikiem:
– Na jednym z oddziałów mamy teraz samego Sherlocka Holmesa. Ciekawe, czy zechce za pana poręczyć.
– Pani chyba oszalała! Tłumaczę pani, że jestem Johnem Watsonem, lekarzem i literatem! Wystarczy zatelefonować do Scotland Yardu...
Zatelefonować? Jakby ktoś w oddalonej od City północnej części miasta miał kiedykolwiek styczność z tym nowomodnym wynalazkiem. „Wystarczy zatelefonować do Scotland Yardu”? Kolejny dowód, że to przypadek manii wielkości.
– ...i poprosić o rozmowę z inspektorem Lestrade’em. Potwierdzi moją tożsamość.
– Nonsens – mruczy pod nosem przełożona. – Nonsens. – Doprawdy, czy ten biedak naprawdę się łudzi, że dyrektor przeprowadzi dochodzenie, zwróci pokaźną zapłatę i wypuści go na wolność? – Już dobrze, cichutko. Cii... – ścisza głos, jak piastunka uspokajająca marudne dziecko. Zaczyna się obawiać, czy nasilające się pobudzenie nerwowe nie doprowadzi pacjenta do gorączki mózgowej. Wszak mija już drugi dzień, a pan Kippersalt jak bredził, tak bredzi.
Doprawdy, przykra sprawa. Przełożona miała do czynienia z pokaźną rzeszą obłąkanych, jednak ten osobnik wzbudza w niej szczególne współczucie. Zdaje się, że byłby przezacnym człowiekiem, gdyby tylko nie szwankował mu umysł.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Niełatwo wybrać sobie nowe imię i nazwisko. Chyba nawet trudniej niż wybrać imię dla dziecka, ponieważ z wiekiem człowiek wchodzi w szczególną komitywę z własnym ja, a przychodzące na świat niemowlę jest jedną wielką niewiadomą. Z pewnością jakiś artystyczny kaprys kazał mamie wybrać dla mnie imię Enola, czyli a l o n e pisane wspak.
Nie myśl o mamie.
Mimo że potężny siniec na mojej twarzy już prawie zniknął, cios zadany moim uczuciom pozostawił głęboką i bolesną ranę. Dlatego też owego pierwszego ciepłego i słonecznego dnia marca tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku uznałam, że wolę pozostać w zaciszu wynajmowanego pokoiku. Uzbrojona w papier i ołówek zasiadłam przy otwartym oknie (jak miło odetchnąć świeżym powietrzem – nawet w jego londyńskim wydaniu – po długiej zimie!), przyglądając się tętniącej życiem uliczce East Endu. Moją uwagę od razu przykuła rozgrywająca się na dole scena: właśnie przepędzano tamtędy spore stado baranów, więc wszelkiego rodzaju pojazdy – wozy z węglem, wózki zaprzężone w osiołki czy kramiki na kółkach pchane przez obwoźnych sprzedawców – utworzyły zator. Do moich uszu dobiegały wyjątkowo plugawe przekleństwa, którymi przerzucali się wściekli woźnice. Ubrani w czerwień rekruterzy z wojska i liczni próżniacy przyglądali się temu z drwiącym uśmieszkiem; ślepy żebrak i prowadzący go chłopaczek w łachmanach próbowali przebić się przez tłum; nieletni ulicznicy wspinali się na latarnie, żeby się gapić i szydzić, a kobiety okutane w brudne szale spieszyły się do swoich obowiązków. One – przepracowane ponad siły mieszkanki slumsów – w przeciwieństwie do mnie miały dokąd pójść.
Spojrzałam na trzymany na kolanach arkusz, na którym bezwiednie napisałam:
Enola Holmes
Zamaszystym ruchem przekreśliłam swoje prawdziwe personalia. Tym imieniem i nazwiskiem absolutnie nie wolno mi się było posługiwać. Mycroft i Sherlock mogliby trafić na mój ślad i ponownie wziąć mnie pod kuratelę, by poprzez lekcje śpiewu i inne podobne sztuczki zrobić z niepokornej siostry wzorcową ozdobę towarzystwa z wyższych sfer. I mieli do tego pełne prawo. Mogli mnie przymusowo umieścić na pensji dla panien. Albo w klasztorze. Ewentualnie w sierocińcu. Zapisać do Akademii Zdobienia Porcelany dla Młodych Dam. Mogliby zrobić ze mną wszystko. Zgodnie z obowiązującym prawem Mycroft, starszy z braci, byłby władny zamknąć mnie do końca życia w szpitalu dla obłąkanych. Wymagało to jedynie podpisów dwóch doktorów medycyny (w tym lekarza „od czubków”, który dbał o regularne wpłaty na rzecz swojego zakładu). Dwa podpisy plus autograf samego Mycrofta, gotowego posunąć się do każdej intrygi, byle tylko pozbawić mnie wolności, której nie chciałam się wyrzec.
Napisałam:
Ivy Meshle
Imię i nazwisko, którymi posługiwałam się przez pół roku swego niezależnego bytowania po ucieczce z domu. „Ivy”, czyli bluszcz, symbol wierności, oraz „Meshle” – gra sylabami nazwiska „Holmes”: Hol mes, mes Hol, Meshle. Bardzo mi się ta tożsamość podobała i żal mi było z niej zrezygnować, jednak czułam się z nią niezbyt pewnie, odkąd Sherlock odgadł, że posługuję się kryptonimem Ivy w szyfrowanej korespondencji z mamą, na łamach działów ogłoszeń drobnych codziennej prasy.
Co jeszcze wiedział mój arcymądry brat Sherlock – który w przeciwieństwie do korpulentnego i zasiedziałego Mycrofta próbował mnie chociaż odszukać – co jeszcze Sherlock wiedział na mój temat? Co odkrył podczas naszych jakże osobliwych spotkań?
Napisałam:
Wie, że jestem do niego podobna fizycznie.
Wie, że wspinam się na drzewa.
Wie, że jeżdżę na rowerze.
Wie, że udawałam wdowę.
Wie, że podszywałam się pod nędzarkę sprzedającą czyściki do stalówek.
Wie, że udawałam zakonnicę.
Wie, że rozdawałam biedakom żywność i koce.
Wie, że noszę w gorsecie sztylet.
Wie, że naprowadziłam policję na trop dwóch przestępców.
Wie, że dwukrotnie wdarłam się do jego domu przy Baker Street.
Wie, że używam imienia Ivy.
Należy założyć, że doktor Watson poinformował go, iż niejaka Ivy Meshle pracuje dla pierwszego na świecie naukowca perdytorysty.
Westchnęłam, pisząc to ostatnie zdanie. Podziwiałam poczciwego doktora Watsona, mimo że spotkałam go zaledwie trzykrotnie. Po raz pierwszy, kiedy postanowił zasięgnąć rady perdytorysty – zawodowego poszukiwacza zaginionych osób – w sprawie swego przyjaciela Sherlocka Holmesa. Po raz drugi – kiedy wybrałam się do niego po poradę, a on mi zaaplikował brom na ból głowy. Po raz trzeci i ostatni – kiedy powierzyłam jego opiece ranną lady. Doktor Watson był uosobieniem szarmanckiego i solidnego angielskiego dżentelmena gotowego spieszyć z pomocą bliźnim w każdej potrzebie. Darzyłam go wielką sympatią, niemal równie wielką jak brata, bo mimo wszystko uwielbiałam Sherlocka, choć znałam go tylko z cieszących się ogromnym wzięciem relacji spisywanych i publikowanych przez doktora Watsona, które czytałam z wypiekami na policzkach.
Dlaczego, ach, dlaczego ci, na których mi najbardziej zależało, zawsze chcą dowieść, że się do niczego nie nadaję?
Z westchnieniem zacisnęłam wargi i przekreśliłam Ivy Meshle paroma grubymi pociągnięciami ołówka.
No to w takim razie jak?
Moja konsternacja wynikała nie tyle z konieczności wyboru imienia i nazwiska, ile z szerzej pojętej kwestii wyboru kolejnego wcielenia. Jaki typ kobiety wziąć sobie za wzór? Prostą dziewczynę, Mary albo Susan? Brzmi nijako. Jednak imiona kwiatowe, które uwielbiałam, takie jak Rosemary (rozmaryn to symbol wspomnień) czy Violet (fiołek symbolizuje ukryte piękno i cnotę) nie wchodziły w rachubę, ponieważ Sherlock wiedział, że porozumiewam się z mamą kwiatowym szyfrem.
Nie mogłam też wykorzystać pozostałych imion, które otrzymałam na chrzcie, a zgodnie ze szlacheckim obyczajem mam ich kilka: Enola Eudoria Hadassah Holmes. Enola E.H. Holmes – E.E.H.H. Eehh. Tak się właśnie czułam. Imię Hadassah nosiła nieżyjąca już siostra mojego ojca, Sherlock natychmiast by je ze mną skojarzył. Z Eudorią było jeszcze gorzej, ponieważ imię to nadano mi po matce.
Zresztą nie chciałam się w żaden sposób wzorować na mamie.
A może jednak?
– A niech to. Do diaska – mruczałam gniewnie, pisząc:
Violet Vernet
Vernet to nazwisko panieńskie matki, więc Sherlock bez wątpienia by je rozpoznał. A gdyby je zapisać wspak:
Tenrev.
Zupełnie nie brzmi. A gdybym pobawiła się nieco literami?
Netver
Never
Every
Ever
Ever. Zawsze. Ale co?
Zawsze sama?
Zawsze porzucona?
– Zawsze wierna sobie – stwierdziłam surowo. – Zawsze będąca tym, kim teraz jestem. Buntowniczką, marzycielką. Oraz perdytorystką, poszukiwaczką zaginionych. Przyszło mi nagle na myśl, że dobrym rozwiązaniem dla osoby zainteresowanej poznawaniem wiadomości, które nie trafiały do druku, byłoby zatrudnienie się w redakcji przy Fleet Street...
Traf chciał, że w tej samej chwili na schodach rozległo się żółwiowate człapanie mojej gospodyni.
– Gazety, panno Meshle! – zawołała, zanim jeszcze dotarła do półpiętra. Głucha jak pień pani Tupper uznawała za stosowne robić wokół siebie jak najwięcej hałasu.
Wstałam, przeszłam przez pokój i wrzuciłam wszystkie swoje zapiski do ognia. Po chwili gospodyni załomotała do drzwi z siłą, z jaką zwykli ludzie łupią orzechy.
– Dziękuję, pani Tupper. – Oczywiście nie mogła mnie usłyszeć i tylko z ruchu moich, mam nadzieję, uśmiechniętych warg odczytała, co powiedziałam, odbierając od niej prasę.
Pani Tupper nie zamierzała jednak się oddalić. Wyprostowawszy przygarbione plecy na tyle, na ile było to możliwe, wbiła we mnie spojrzenie wodnistych oczu.
– Panno Meshle – oznajmiła z heroizmem osoby, która postanawia wypełnić święty moralny obowiązek – nie godzi się tak zamykać na cztery spusty. Cokolwiek się wydarzyło... chociaż nic mi do tego... cokolwiek się stało, to jeszcze nie powód, żeby się wpędzać w chorobliwą bladość. A tak się składa, że mamy dziś dzionek jak marzenie. Pokazało się słoneczko i wreszcie czuć w powietrzu wiosnę. Niechże panna naciągnie na głowę czepek i wyjdzie w końcu na spacer...
Wydaje mi się, że mniej więcej coś w tym stylu powiedziała. Nie wsłuchiwałam się w jej słowa i z lekkim wstydem stwierdzam, że zamknęłam jej drzwi przed nosem. Całą moją uwagę przykuł bowiem nagłówek z pierwszej strony „Daily Telegraph”.
A brzmiał on tak:
WSPÓŁPRACOWNIK SHERLOCKA HOLMESA
ZNIKNĄŁ W TAJEMNICZYCH OKOLICZNOŚCIACH
MIEJSCE POBYTU DOKTORA WATSONA POZOSTAJE NIEZNANE
PRZYPISY
[1]Qui pro quo (łac.) – dosłownie: kto zamiast którego, nieporozumienie (przyp. tłum.).