Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O skrywanej stronie przedwojennej Polski.
W Drugiej Rzeczpospolitej trwa rewolucja seksualna. Kraj nieskazitelnych dżentelmenów, pełnych gracji dam i bohaterów, którzy wywalczyli o niepodległość był jednocześnie niekwestionowaną ojczyzną seksualnego wyzwolenia. Tylko jakoś samo słowo „seks” niezbyt często padało. Nie pozwalała na to cenzura.
„Epoka hipokryzji” - książka bestsellerowego autora, Kamila Janickiego, odmalowuje wielkie zderzenie światopoglądów i spór obyczajowy, który dzielił przedwojenną Polskę. Przeczytamy w niej o ówczesnym seksie z każdej perspektywy: od prawa i obyczajów, przez erotyczne gusta (jak kobieta powinna zachowywać się w łóżku? jak mężczyzna?), fantazje (dlaczego przedwojenne Polki marzyły o seksie z Afrykańczykami?), antykoncepcję (sprzedawano już nawet prezerwatywy z wypustkami mającymi potęgować doznania), seksualne problemy (jak walczyć z impotencją?), aż po szeroko rozumiany seksbiznes. Nie zabrakło tematów trudnych i kontrowersyjnych: sprawy aborcji, handlu żywym towarem, czy wreszcie głębokiej nietolerancji wobec każdego rodzaju inności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 587
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Taty,
bo to dzięki niemu długo żyłem w beztroskim przekonaniu,że to rzeczywiście bocian przynosi dzieci i wrzuca do kapusty.
„Płciwo mi, doktorze kochany, goreje. Pochwianki nie brakuje, srom zaślimaczony i strzykam. Zwisak męża twardy. On się spuszcza, a ja się spuścić nie mogę”.
Stanisław Kurkiewicz o wstydzie wiedział wszystko. Kilkanaście lat praktyki zawodowej nauczyło go, że pacjenci rzadko się hamują, kiedy przychodzi im działać. Problemy pojawiają się, gdy o tym działaniu trzeba opowiedzieć. Wielu czuło, że prędzej spali się ze wstydu, niż zdradzi zwyczajnemu lekarzowi, co ich trapi. Tym bardziej bali się wizyty u specjalisty. Seksuolog, a nawet ginekolog – to przecież nie był typ, do którego mogłaby się udać porządna kobieta lub kulturalny mężczyzna. Syfilis, rzeżączka, impotencja i pochwica. Wszystko wydawało się lepsze od rozmowy o „tym” z obcym człowiekiem. A co dopiero tak trywialny problem, jak na przykład brak orgazmu przez całe życie.
Kurkiewicz czuł, że winny zażenowania pacjentów jest przede wszystkim język. Słowniki nie zajmowały się seksem. Tym bardziej nikogo nie uczono w szkole, jak opowiadać o swoim życiu płciowym. W potocznej mowie funkcjonowały określenia niejasne lub wulgarne. W literaturze fachowej – terminy zapożyczone z zagranicy, hermetyczne i trudne do rozszyfrowania. Kurkiewicz marzył o świecie, w którym ludzie będą gotowi bez rumieńców opowiadać o swoich łóżkowych kłopotach. Będą mogli nawet „w towarzystwie” prowadzić „stateczną rozmowę z zakresu płciowego, nierażącą ucha rubasznymi wyrażeniami”. Z tą właśnie myślą przystąpił do tworzenia pierwszego polskiego Słownika płciowego[1].
Wyszczególnił ponad osiemdziesiąt rodzimych określeń na orgazm i okoliczności z nim związane. A to był tylko wierzchołek góry lodowej. Łącznie w jego publikacjach przewija się kilka tysięcy seksualnych definicji. Seks nosił dla Kurkiewicza miano „błogoszczenia”. Moment kulminacyjny stosunku mógł być „zbieraniem ckliwości” lub „spuszczeniem się”. Potencję nazywał „szczytliwością”, zaś osobę o przeciętnym libido – „średnio-szczytakiem” (lub „średnio-szczytaczką”). Groźnie brzmiący onanizm stał się w jego nomenklaturze „samieństwem”, zaś onanizm wzajemny – „samiarstwem”. Wszystko to miało się przydać ludziom „przy zeznawaniu przed lekarzem-płciownikiem”. Bo właśnie tak Kurkiewicz określał samego siebie.
Doktor przyznawał, że „wyrazotwórstwo” jest jedną z jego dwóch wielkich pasji. Drugą było obserwowanie życia. I pokazywanie go takim, jakie jest naprawdę. O przykładowych sytuacjach, które zaobserwował na ulicach swojego rodzinnego Krakowa, pisał następująco:
Pod wpływem niecierpliwości płciowej wbiegła młoda dziewczyna (...) z ulicy do bramy i tu w ukryciu wykonała (...) samieństwo. Przy jednym z placów targowych (...) sprzedający ogórki na wozie parobek leżał brzuchem na nich i miał wydobyty zwisak.
Na plantacjach [czyli Plantach – przyp. KJ] krakowskich pod murem opodal teatru miejskiego dawał nieświadomie przedstawienie swojego samieństwa pewien starszy robotnik. W Sukiennicach, przyglądając się sklepowej wystawie widokówek z podobiznami nagich kobiet, popełniał młody uczeń gimnazjalny samieństwo udowe przez spodnie.
Na Małym Rynku w Krakowie między rupieciami i gratami, służącymi do sprzedaży owoców, siedziało skrycie towarzystwo złożone z dwóch pijanych przekupek i jednego, także pijanego towarzysza. Jedna z nich, starsza, wykonywała mu merdankę (...), a druga, znacznie młodsza, słowami „a odstrzyknijcież!”, nawoływała go do wystrzyknięcia nasienia.
Na plantacjach krakowskich uczniowie szkoły realnej pod nakryciem rysownicami (...) popełniali na ławce gromadne samieństwo[2].
Autor nie ograniczał się tylko do Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa. W zasięgu jego zainteresowań znalazła się cała Małopolska. O uczestniku pewnego balu w Zakopanem („ubranym i uczesanym po balowemu”) pisał: „Usadowił się na szereg godzin w wychodku i co która z pań do sąsiedniego wychodka przyszła w sprawie moczowania, to on ją szparami podpatrywał i z rozbudzenia popełniał samieństwo”. Pozostali uczestnicy zabawy też nie byli bez winy. „Po pląsach (po tańcu) jest popełnianie samiarstwa zdarzeniem najzwyklejszym, tak u osób z »towarzyskim ułożeniem«, jak i u ludu wiejskiego” – podkreślał lekarz-płciownik.
Wszystkie te historie wydarzyły się zaraz przed wybuchem pierwszej wojny światowej oraz w jej trakcie. Kurkiewicz zebrał je i wydał drukiem w 1917 roku. Oburzano się, że sieje zgorszenie i zachęca do dawania upustu zboczeniom. Nie brakowało komentarzy, że sam pan doktor jest zwyrodnialcem, znajdującym uciechę w podglądactwie. Kurkiewicz bronił się krótko: właśnie tak wygląda życie. I to życie zwyczajnych ludzi.
Wierzył, że ma przed sobą wielką misję. Chciał zebrać informacje o seksualności we wszystkich jej odmianach. W jego kolekcji znalazły się setki, a może nawet tysiące przypadków. Wiele z nich wypatrzył osobiście, wiele dodali do kartoteki współpracownicy z jego Poradni Płciowniczej przy ulicy Stefana Batorego 20 w Krakowie. Kurkiewicz starał się też zaangażować społeczeństwo. W wydawanych własnym sumptem książkach zamieszczał ogłoszenia:
Osoby (...) miłujące naukowość życia płciowego (...), wyszkalamy na SPOSTRZEGACZY(czki) i ZBIERACZY(czki) różnych płciowych zdarzeń, dziejących się na każdym kroku w otoczeniu (...) każdego człowieka. (...) Za takie dostarczenie nam zdarzeń (...) prawdziwie zaszłych wynagradzamy według umowy.
Postać Kurkiewicza przywodzi na myśl głównego bohatera głośnego swego czasu serialu telewizyjnego Masters of Sex. To osadzona w latach pięćdziesiątych XX wieku i oparta na faktach opowieść o początkach amerykańskiej seksuologii. Widz poznaje doktora Williama Mastersa, kiedy ten – niedoceniany i niezrozumiany – siedzi w szafie, podglądając klientów domu publicznego podczas ich sesji z prostytutkami. W purytańskich Stanach Zjednoczonych jest to jedyny sposób na zebranie jakichkolwiek informacji o ludzkiej seksualności. Trudno nie czuć wobec Mastersa współczucia. Nie miałby aż takich problemów, gdyby tylko urodził się pół stulecia wcześniej w bardziej wyzwolonym seksualnie społeczeństwie. Na przykład na ziemiach polskich. I nawet nie musiałby prowadzić żadnych badań – wystarczyłoby podjechać do Krakowa i zajrzeć do przepastnego archiwum doktora Kurkiewicza.
Małopolski lekarz-płciownik starał się zrozumieć, ale też – leczyć. Przyjmował pacjentów borykających się z „zaburzeniami w czynności spółkowania”, udzielał instrukcji wychowawczych i prowadził warsztaty dla narzeczonych oraz dla dziewic. Mógłby doradzić także pacjentce, która z pomocą jego słownika wypowiedziałaby zdanie o „gorejącym płciwie” i braku „spuszczenia”. Być może stwierdziłby, że jej małorozkosz wynika z wnetszczytliwego usposobienia męża. On jest dziarski płciowo, „na lada bodziec odpowiada od razu szczytowaniem”. Czyli rychłówką. Ona – przeciwnie, odznacza się usposobieniem trudnoszczytliwym. Problem dało się rozwiązać, namawiając męża do specjalnego treningu. Albo też – jeśli pacjentka okazałaby się łechtkoczuła – poprzez odpowiednie wzbogacenie pożycia płciowego. I proszę. Kolejny zadowolony klient.
Nie wiadomo, czy Kurkiewicz zdołał pomóc wielu osobom z podobnym problemami. Zaraz po odzyskaniu przez Polskę niepodległości zapadł na zdrowiu. Zmarł w 1921 roku w wieku zaledwie pięćdziesięciu czterech lat, a o jego niestrudzonej pracy natychmiast zapomniano. Zupełnie niesłusznie. Dzisiaj można powiedzieć, że był pierwszym, choć nieświadomym, kronikarzem wielkiego przewrotu obyczajowego. Rewolucji seksualnej w przedwojennej Polsce.
TAJEMNICA BRUDNYCH STÓP
Koniec nie był dla Kurkiewicza łatwy. Niedługo przed śmiercią opublikował desperacki apel o wsparcie do „ludzi dobrej woli”[3]. Wprawdzie nigdy nie blokowano jego badań, jednak środowisko naukowe i lekarskie traktowało go jak wyrzutka. Był święcie przekonany, że celowo odbiera mu się pacjentów. Żadne księgarnie nie chciały sprzedawać jego książek. A co najgorsze – musiał czuć, że wrócił do punktu wyjścia. Bo początki jego kariery prezentowały się równie mizernie. Może i nigdy nie krył się w szafie w domu publicznym, ale podobieństwa do historii Billa Mastersa i tak są uderzające.
„Co która z pań do sąsiedniego wychodka przyszła w sprawie moczowania, to on ją szparami podpatrywał i z rozbudzenia popełniał samieństwo”. Przedwojenny voyeuryzm w opisie Stanisława Kurkiewicza (rys. „Nowy Dekameron”, 1924).
Było lato 1900 roku, kiedy dwóch młodych, nikomu nieznanych lekarzy podjęło praktykę w szpitalu św. Łazarza w Krakowie[4]. O pierwszym natychmiast zrobiło się głośno. Dzięki notatkom drugiego – możemy się dzisiaj dowiedzieć, z jakiego powodu. „Z samym Kurkiewiczem zetknąłem się przed laty, kolegowaliśmy przez kilka miesięcy (...) na oddziale chorób wewnętrznych, gdzie Kurkiewicz był zresztą jedynie tolerowany (...). Była to osobliwa, nader charakterystyczna postać” – wspominał doktor numer dwa. I ciągnął dalej:
Sławne w szpitalu były „statusy” (protokoły badania chorych) Kurkiewicza. Przywieziono, dajmy na to, kobietę chorą na zapalenie płuc, z gorączką [po]wyżej czterdziestu stopni; protokół pierwszego badania sporządził Kurkiewicz. Granice płuc były [jak] zwykle dość licho oznaczone, natomiast już zdążył wydobyć z tej na wpół przytomnej istoty zeznanie, że się za młodu „samiła”, oraz szczegóły tego zajmującego skądinąd, ale dla przebiegu zapalenia płuc dość obojętnego faktu. Nieodmiennie też w rubryce zewnętrznych oględzin (...) figurowała starannie notowana rubryka: „Stopy brudne”.
Ten specjalny typ badań stosowanych przez Kurkiewicza, te jego „psychoanalityczne” spowiedzi budziły taką nienawiść u władających w szpitalu zakonnic (zwłaszcza u sędziwej siostry Domiceli), iż używszy całych swoich wpływów, wyświeciły go z oddziału [dla] kobiet[5].
Autorowi tych wspomnień Kurkiewicz wydawał się człowiekiem nieco śmiesznym, ale zarazem – niezwykle frapującym. Miał w sobie coś z szaleńca, to nie ulegało wątpliwości. Potwierdzał „teorię, że większość psychiatrów ma »fioła«”. Lekarza nękała jednak inna myśl. Kurkiewicz był przede wszystkim niesamowitym pechowcem. Przez całe życie harował dla idei, wydając prywatny majątek na zgłębianie tajemnic seksualności. Umarł jako bankrut. I to „będąc niejako prekursorem specjalności, która dziś dla freudystów stała się kopalnią złota”. Oczywiście Kurkiewicz doszedł do całej góry błędnych, wręcz kuriozalnych wniosków. Zarazem jednak sformułował tezy prawdziwie pionierskie, wyprzedzające epokę. Przez jego zawodowe dziwactwa, przyprawione sporą dawką megalomanii i zamiłowaniem do słowotwórstwa, nikt tych ustaleń nie potraktował poważnie. Inni lekarze, z Polski i zagranicy, formułowali te same tezy. Wprawdzie sporo później, ale samodzielnie. I to oni figurują dziś w encyklopediach.
Dla drugiego doktora, wspominającego młode lata Kurkiewicza, było oczywiste, że można go uznać za świadka pewnego przełomu, ale na pewno nie za jego współtwórcę. Mimo wszystko wiedza krakowskiego „płciownika” nikomu się nie przydała. Nie jest to jednak, jak się zdaje, słuszny wniosek. Autor nie wziął pod uwagę, że znajomość z Kurkiewiczem, zetknięcie się z jego niezwykłą pasją i gotowością do mówienia o seksie bez ogródek mogły wpłynąć na niego samego. Po latach to właśnie on, drugi młody lekarz ze szpitala św. Łazarza, stanie się największym w Polsce piewcą obyczajowego wyzwolenia. Dla wielu mieszkańców II Rzeczpospolitej rewolucja seksualna będzie nosić jego imię: Tadeusza Boya-Żeleńskiego.
Kraków przełomu wieków miał szczęście do obserwatorów życia. Kurkiewicz z determinacją przedstawiał to, jak świat wygląda naprawdę. Boy notował w myślach, pod iloma fałszywymi pozorami prawda jest ukrywana. Po latach, będąc już popularnym publicystą „Kuriera Porannego” oraz „Wiadomości Literackich”, pokaże XIX-wieczną obyczajowość seksualną bez żadnej nostalgii i bez pardonu. Jako jedno z największych nieporozumień, żeby nie powiedzieć zbrodni, nowoczesnego świata.
STARE DOBRE CZASY
Gdyby ktoś poprosił Boya o wybranie dwóch słów najlepiej opisujących seksualność poprzedniego stulecia, raczej nie wahałby się z odpowiedzią. Narzeczeństwo i burdel. Ewentualnie jeszcze trzecie: strach. W tekście ze zbioru Zmysły... zmysły..., wydanego w 1932 roku, felietonista wyjaśniał: „Małżeństwo ówczesne nie miało nic z miłej cyganerii dzisiejszych stadeł, było aparatem serio, ach, jak serio... prawie tak, jak wieko od trumny”[6]. Znajdowało to odbicie w długim i żmudnym okresie przygotowawczym. Pan młody musiał być bezsprzecznie gotowy do poświęcenia. Wymagano, by posiadał wykształcenie, zawód, pieniądze, by miał za sobą służbę wojskową, a w mieszkaniu postawił fortepian dla przyszłej żony. Ludzie, jak wspominał Boy, „byli wtedy wściekle przezorni”. Nikogo nie dziwiły narzeczeństwa trwające kilka, a nawet kilkanaście lat. Cały ten czas z jedną tylko rozrywką: rozmową.
Tadeusz Boy-Żeleński na fotografii z początku lat trzydziestych XX wieku.
„Dziś młodzi idą razem do kina, do dancingu, do kawiarni. Wówczas tego wszystkiego nie było, mogli się tłamsić tylko w domu, gdy matka drzemała w drugim pokoju” – tłumaczył. Do niczego więcej dojść nie mogło nie tylko ze względu na towarzystwo (przed tym na parę minut zawsze dałoby się uciec), ale – ze strachu. Przede wszystkim, strachu przed złamaniem zasad.
Narzeczeństwa takie obowiązywała czystość. On nie mógł skalać tej, która miała być jego żoną; przestałaby go być godna. Takie były wówczas pojęcia. Ona bałaby mu się oddać – w formie zaliczki – bo na zasadzie wiekowych aforyzmów o mężczyznach, obawiałaby się – często słusznie – że się z nią wówczas nie ożeni. (...) Rzecz prosta, że spędzali z sobą dużo czasu. (...) Wypełniały go rozmowy o przyszłości, co prawda coraz mniej entuzjastyczne, sprzeczki, dąsy, pojednania i mniej lub więcej zaawansowane pieszczoty. Czystość przy ciągłym towarzystwie kobiety...
Nie było przebacz. Widmo ciąży – drugi wielki strach – skutecznie zniechęcało przed czymkolwiek więcej. „Ustrzec się [przed nią] było bardzo trudno, a (...) była niewiarygodną katastrofą, rzeczą wręcz nie do pomyślenia” – wyjaśniał Boy. Efekt mógł być, zdaniem publicysty, tylko jeden: „Kiedy nastrój był bardzo gorący, on szedł potem do domu publicznego”. I nawet się z tym nie krył. Młodzi chłopcy robili wypady na prostytutki w środku miasta, wspólnie z kolegami, czasem nawet z ojcem. W całej Europie przyjęła się tradycja, że inicjacja seksualna mężczyzny powinna następować w burdelu. Przyzwolenie stopniowo zmieniało się w społeczny nakaz[7].
Autor wydanego w 1909 roku poradnika Hygiena miodowych miesięcy wprost krytykował żonkosiów idących do ołtarza bez wcześniejszego treningu z prostytutkami. „Zdarzało się, że młodzi mężowie rozpoczynali swój miesiąc miodowy w niewiedzy (...). Winni byli uczyć się tego tam, gdzie mogli to czynić przed zawarciem związku małżeńskiego” – instruował[8]. Nikogo to nie szokowało. Medycyna skutecznie zabiła wstyd. W Polsce wciąż pokutowała archaiczna wykładnia, zgodnie z którą organizm dojrzewającego chłopca (ale tylko chłopca) do prawidłowego funkcjonowania wymaga regularnych wytrysków. I to wyłącznie tych następujących podczas tradycyjnego stosunku płciowego. Spotkania z prostytutkami uchodziły za rodzaj terapii przeciwdziałającej bólom głowy, problemom z koncentracją, z kręgosłupem i koordynacją ruchową.
Z tym rysem rzeczywistości musieli się godzić nawet najbardziej radykalni publicyści przełomu wieków: ci propagujący abstynencję seksualną. W komentarzu do ankiety na temat życia płciowego, przeprowadzonej w 1903 roku wśród warszawskich studentów, organizatorzy podkreślali, że wstrzemięźliwość wymaga od mężczyzn prawdziwego męczeństwa. Respondenci, którzy nie uprawiali regularnie seksu, uskarżali się w związku z tym między innymi na „zanik zdolności”, ciężkie migreny i „częste zdenerwowanie”. Ci, których do abstynencji zmusiła bieda, otwarcie nawoływali do „zakładania dobroczynnych domów publicznych dla ubogich studentów”. Przytoczono też popularny pogląd, zgodnie z którym „prostytucja istnieje na to, by młodzieży zdrowie zapewnić”[9].
Dopiero w 1905 roku doktor Eugeniusz Piasecki, jako pierwszy specjalista nad Wisłą, próbował zakwestionować medyczne uzasadnienie prostytucji[10]. Niewiele wskórał. Pismo „Kosmetyka” trzy lata później wciąż tłumaczyło: „Zupełne wstrzymanie się od stosunku płciowego jest dla kobiety rzeczą (...) dla zdrowia obojętną, podczas gdy u mężczyzny wywołać ono może pewne zaburzenia w sferze nerwowej lub psychicznej”[11]. Kolejne dwie dekady też nic nie zmienią. Lekarze pierwszego kontaktu nadal będą leczyć migreny u mężczyzn właśnie prostytucją. O zetknięciu się z taką metodą wspomni w 1925 roku Cecylia Bańkowska, autorka książki Jak uświadomiłam mojego syna. Wprawdzie z dezaprobatą – jednak bez zdziwienia[12].
„Prostytutka stała się na wiek cały filarem moralności społecznej, niemal urzędnikiem państwowym” – podkreślał Boy[13]. W polskich miastach pracowały ich dziesiątki, a może i setki tysięcy. Z tego olbrzymia część – w samej Warszawie. Najodważniejsze statystyki wskazywały, że nawet co trzecia kobieta w stolicy w wieku od dwudziestu do trzydziestu pięciu lat para się prostytucją[14]. Świat został podzielony pomiędzy cnotliwe i nietknięte narzeczone, z którymi mężczyźni spędzali popołudnia, oraz na kobiety upadłe, w których ramionach mijały im wieczory. Te drugie nie mogły liczyć nawet na status pełnoprawnych istot ludzkich. Uczestnicy ankiety z 1903 roku podkreślali, że czują „wstręt do kobiet sprzedajnych i publicznych”. Widzieli w nich ni mniej, ni więcej, tylko „wrzód społeczny”. A jednocześnie – przyznawali, że jak niemal każdy, korzystają z ich usług. Powstało przekonanie, że „pewne grupy ludzi, pozbawione są wszelkich praw ludzkich i niewarte żadnych względów, a żyją tylko dla użytku, rozrywki lub wygody ludzi uprzywilejowanych”[15].
Na masową skalę przyjęto zasadę „podwójnej moralności”. Zjawisko to dzisiaj często tłumaczy się po prostu jako bezczelną dwulicowość XIX-wiecznych mężczyzn. Miałyby pod nią podchodzić wszystkie ukrywane przed partnerkami zabawy w burdelach i związki pozamałżeńskie. W rzeczywistości niewiele ukrywano i wcale nie o to chodziło. „Podwójna moralność” polegała na przyjęciu przez społeczeństwo zupełnie różnych oczekiwań wobec kobiet i wobec mężczyzn. Tym drugim wolno było bezkarnie prowadzić życie seksualne przed i poza małżeństwem. Panny i mężatki miały z kolei być bezwzględnie cnotliwe i wierne[16].
Feministka Iza Moszczeńska prezentowała ramy tego podziału już w 1904 roku w tekście Cnota kobieca: „Nie podlega najmniejszej wątpliwości, że kobieta, która miała kochanka, nie ma prawa wyjść za uczciwego mężczyznę, tj. takiego, który miał X kochanek przed ślubem – ale nie kradnie, nie rozbija, nie morduje”. Tak samo oczywisty miał być fakt, że „godną pogardy jest taka, która zdradzi choćby najgorszego, moralnie i fizycznie bezwartościowego męża. Wszystkie odstępstwa od zasad czystości, wierności, stałości – popełniane przez kobietę – są gorszące i tragiczne”[17].
U mężczyzn w ogóle trudno było mówić o jakiejkolwiek obowiązującej moralności. W broszurze Czego nie wiemy o naszych synach ta sama Moszczeńska pisała z przekąsem:
Moralność męska! Toż i dzisiaj przeważająca większość czytelników (...) z bardzo dwuznacznym uśmiechem przyjmuje samo zestawienie tych dwóch wyrazów. Naturalnie i od mężczyzny wymaga się pewnego rodzaju moralności, mianowicie rzetelności w interesach, poszanowania cudzej własności, (...) trzymania się przepisów honoru itp. Ale w stosunkach płciowych stawiać jakieś reguły i zasady (...) to przecież śmieszna pedanteria lub rozczulająca naiwność.
Zupełnie inaczej traktowano kwestię moralności kobiecej. Tu obyczaj i opinia stawały się niezmiernie surowe i zbroiły się całym arsenałem zabójczych pocisków. Absolutna czystość, dziewictwo, anielstwo (...). Oto normalne wymagania, jakie stawiano przeciętnie przyzwoitym kobietom.
Na skutek tego podziału ziszczał się jeszcze jeden wielki strach epoki industrialnej: trwoga przed chorobami wenerycznymi. Boy próbował nawet wyjaśniać tym strachem całą XIX-wieczną obsesję na punkcie kobiecej – i wyłącznie kobiecej – wstrzemięźliwości płciowej. „W epoce, gdy nieopanowany przez medycynę syfilis groźny był jak dżuma, jedyną gwarancją było zaślubić patentowaną dziewicę i trzymać ją pod kluczem. Mąż niewiernej żony nie był pewny dnia ani godziny” – pisał[18]. Brzmi to trochę jak panika przed AIDS, tyle że w krzywym zwierciadle. Rzeczywiście czasy zaborów i królowej Wiktorii przypominają pod pewnymi względami lata osiemdziesiąte XX wieku. Seks bez zabezpieczeń postrzegano jako śmiertelnie niebezpieczny, a nie istniały żadne skuteczne zabezpieczenia. W efekcie metoda obronna zarysowana przez Boya szybko straciła rację bytu. Nawet on oceniał, że od 50 do 90% młodych mężczyzn zarażało się od prostytutek kiłą. A następnie przekazywali ten „prezent ślubny” żonom.
Gdy ślub po paru latach dochodził wreszcie do skutku, w wielu przypadkach bardziej przypominał pogrzeb. To była transakcja, w której uczucia schodziły na dalszy plan w stosunku do kwestii majątkowych, towarzyskich czy nawet honorowych. Chodziło o zdobycie dobrej partii i ewentualnie posagu oraz o pozyskanie zdrowej, silnej matki dla przyszłego potomstwa. Boy półgębkiem wspomina o jakiejś tam, mimo wszystko, roli miłości, ale to z jego strony przejaw daleko posuniętego optymizmu. XIX-wieczni specjaliści małżeństwo traktowali jak handel. Doktor Baker, autor wydanego w 1809 roku poradnika Tajemnice płci żeńskiey, sugerował, żeby oblubienicę przed ślubem rozbierać do rosołu i kontrolować, czy nie ma żadnych defektów fizycznych. Zupełnie jakby była klaczą na targu. Pomysł ten wracał wielokrotnie przynajmniej do lat sześćdziesiątych XIX wieku. Zawsze w odniesieniu do kobiet[19].
Po nocy poślubnej w sytuacji mężczyzny niewiele się zmieniało. Miał odtąd zapewniony wikt i opierunek, ale życie seksualne prowadził tak, jak zawsze. Głównie poza domem. Na uzasadnienie tego faktu znaleziono kolejny pseudonaukowy argument. Zgodnie z popularną teorią przytoczoną przez Izę Moszczeńską każdy mężczyzna był z urodzenia poligamistą, a każda kobieta – monogamistką. W efekcie wierność mężów uznawano za rodzaj zwyrodnienia i grzechu przeciwko naturze. W przypadku żon podobnym grzechem byłaby jakakolwiek próba szukania doznań seksualnych poza małżeństwem. Zresztą, to ostatnie wydawało się wyjątkowo nieprawdopodobne. XIX-wieczni mężczyźni powszechnie przyjmowali, że seks to sprawa, która nie dotyczy ich partnerek. Jak wyjaśnia historyczka Bożena Urbanek, kobietom odmawiano prawa do jakiejkolwiek erotycznej satysfakcji. W świetle poważnych prac naukowych orgazmu doznawali wyłącznie mężczyźni. Przedstawicielki słabszej płci mogły liczyć zamiast tego na... radość z macierzyństwa[20].
Dzieła literackie i cała obowiązująca kultura wpajały im zresztą przekonanie, że pożycie małżeńskie to w pierwszej kolejności forma poświęcenia. „Czystość jest czymś bezwzględnie dobrym, życie płciowe zaś w każdym razie plamą i poniżeniem” – instruowano dziewczęta, jak pisała Iza Moszczeńska w Cnocie kobiet. „Nawet małżeńskie życie jest dla nich jakimś zstąpieniem z piedestału, a ich naturalne pragnienie ziemskiej miłości grzeszną żądzą (...). W świetle tak pojętej etyki im większą stosunek małżeński jest dla kobiety ofiarą, im większy w niej wstręt budzi, tym ona jest wyższą istotą”.
W jednym ze swoich esejów Boy stwierdził: „Takie małżeństwo nie było dobrowolnym związkiem dwojga ludzi, którzy wierzą, że się dobrali szczęśliwie i że im będzie z sobą dobrze, ale pułapką zastawianą przez »społeczeństwo« na głód serca mężczyzny”[21]. Jako mężczyzna, i to wychowany właśnie w XIX wieku, nie mógł chyba widzieć sprawy inaczej. Polskie feministki stawiały znacznie ostrzejsze diagnozy. W XIX-wiecznym modelu obyczajowym dostrzegały narzędzie poniżenia i ubezwłasnowolnienia kobiet. A w seksbiznesie – cyniczny przemysł pogardy. Erotyczna emancypacja znalazła się na liście najważniejszych postulatów ich ruchu. Zaraz obok praw wyborczych i ekonomicznych. Najpierw musiały jednak udowodnić, że kobieca seksualność w ogóle istnieje. I że jest czymś więcej niż groźnym schorzeniem.
PIESZCZOTY SUROWO WZBRONIONE
Amerykański lekarz Russell Thatcher Trall był człowiekiem do bólu szczerym. Wiedział, że bez kobiet nie byłoby XIX-wiecznej medycyny. A on sam musiałby pewnie zająć się uczciwą pracą. W 1873 roku pisał: „Ponad dwie trzecie wszystkich gabinetów lekarskich zajmuje się tylko chorobami kobiecymi”. Chodziło o naprawdę gigantyczne pieniądze. Rocznie doktorzy w Stanach Zjednoczonych zarabiali około dwustu milionów dolarów. „Za trzy czwarte tej sumy – sto pięćdziesiąt milionów – lekarze mogą dziękować kruchości kobiet” – dopowiadał Trall[22]. W przeliczeniu na dzisiejszą wartość dolara, było to przynajmniej trzy i pół miliarda każdego roku[23]. I to za zajmowanie się przypadłościami, które w większości w ogóle nie istniały.
„Kobiety chorowały, ponieważ były kobietami” – wyjaśnia historyczka Ann Douglas Wood[24]. W połowie XIX stulecia z tym bezczelnie prostym punktem widzenia zgadzały się nawet pierwsze lekarki i działaczki społeczne zajmujące się propagowaniem higieny. Każdej kobiecie uskarżającej się na nieudane pożycie małżeńskie przyczepiano łatkę „histeryczki”. Wielu innym też. Tajemnicza choroba wiązana z nieprawidłowym działaniem żeńskich narządów płciowych miała dotykać dziesiątek milionów żon i narzeczonych na całym świecie. Lista symptomów histerii była długa i elastyczna. Znajdowało się na niej wszystko: od uczucia ciężkości w brzuchu, przez problemy ze snem, podenerwowanie, bóle głowy, aż po budzące szczególny niepokój lekarzy „pocenie się” pochwy na przykład na skutek niezdrowych fantazji. Dzisiaj naukowcy wiele z tych objawów wiążą po prostu z seksualną frustracją. Z brakiem zadowolenia z życia erotycznego lub też z zupełnym brakiem takiego życia[25].
Nic dziwnego. Podczas gdy mężczyźni „leczyli” ból głowy w domach publicznych, kobiety były skazane na wspomniane przez Izę Moszczeńską składanie „ofiary” z siebie. Fakt ten doskonale oddaje praca lwowskiego lekarza Artura Ligiszy z 1903 roku. W książce poświęconej tematowi zapobiegania ciąży udzielał on czytelnikom szeregu niezawodnych rad. Przykładowo, wedle niemieckiego zwyczaju:
Przed aktem płciowego obcowania zupełnie się nie podnieca nerwów u żony żadnymi pieszczotami, całusami lub objęciami, tylko wprost przystępuje się niespodzianie, znienacka do aktu spółkowania.
Skutek przy tym głównie ma zależeć [od tego], aby zaraz od początku małżeństwa tak postępowano, aby młoda nie znała innego rodzaju wykonywania małżeńskiego obcowania, jak tylko ten jeden[26].
Inny sposób wymagał, by kobieta bacznie obserwowała, aż u mężczyzny zbliży się chwila orgazmu i na moment przed wytryskiem głęboko nabrała powietrza. Następnie powinna wstrzymać oddech na tak długo, jak tylko będzie w stanie. Szok i niedotlenienie powinny zniwelować ryzyko zapłodnienia. Prostsza metoda, podawana w publikacjach innych autorów, zakładała po prostu zupełny, stuprocentowy bezruch kobiety w trakcie całego stosunku. Mąż niech robi swoje, a żona powinna leżeć niczym kłoda.
„Dla histeryczki akt seksualny musi być rozczarowaniem. Ona go nie rozumie” – pisał w 1895 roku francuski lekarz Georges Gilles de la Tourette[27]. I miał rację. Z tym, że należałoby jego twierdzenie nieco rozszerzyć. Powiedzmy wprost: dla niemal każdej XIX-wiecznej kobiety akt seksualny był rozczarowaniem. I nie mogło być inaczej, jeśli ówczesna kultura akceptowała wyłącznie dwa punkty widzenia. Kobiety były albo istotami zupełnie aseksualnymi, albo seksualnie popsutymi. I to do tego stopnia, że każdy przejaw potrzeb erotycznych wymagał interwencji lekarza.
„Prostytutka stała się na wiek cały filarem moralności społecznej, niemal urzędnikiem państwowym” – pisał Tadeusz Boy-Żeleński (rysunki Zygmunta Waliszewskiego, 1917).
Na obydwa te poglądy nakładało się dość powszechne przekonanie, że kobieta to człowiek, ale jednak nie do końca. August Czarnowski, redaktor broszury Marnopłcenie – onanizm, przestrzegał, by nie narażać systemu nerwowego dziewczynek na nadmierny wysiłek, bo ten po prostu nie jest do niego zdolny. „Natężenie mózgu”, na przykład w toku edukacji szkolnej, niechybnie skutkowało „osłabieniem działalności żołądka, kiszek, wątroby, śledziony”. Przede wszystkim zaś – co dla podkreślenia powagi podano pismem rozstrzelonym – groziło bezpłodnością[28]. Kobiety mogły więc być albo mądre, ale chore, bezużyteczne i bezpłodne, albo głupie jak but – i przydatne dla społeczeństwa. Rolą rodziców i mężów było dokonanie za nie właściwego wyboru. Sprawę rzadko ujmowano równie drastycznie, ale ogólnej zasady do połowy stulecia niemal nikt nie kwestionował. Przykładowo Teodozy Sierociński, autor pracy Pedagogika, czyli nauka wychowania, tłumaczył w 1846 roku, że dziewczynek nie należy uczyć zbyt wiele, tak aby czasem nie osiągały tego poziomu intelektualnego, co mężczyźni. Przecież kobieta ma się „zgadzać ze swoim losem i być gotową do znoszenia choćby najgorszej doli. Los jej (...) jest związany z losem męża i dzieci. Ma być całe życie uległą i posłuszną”[29].
Pierwszy, głęboko symboliczny akt uległości – a często wręcz poniżenia – następował podczas nocy poślubnej. Nieliczne panny młode wiedziały, czego oczekiwać po tej chwili. Nie była to rzecz, o której rozmawiało się w domu. Nawet przed samym ślubem mało która matka udzielała córce szerszych rad niż tylko: bądź dzielna, wytrzymaj. Żyjąca w pierwszej połowie XIX wieku Aleksandra Tarczewska wspominała w pamiętniku: „Niech, co chcą, mówią kobiety, lecz podług mnie nie ma nic nieszczęśliwszego jak skromnie wychowana dziewczyna przez pierwsze dni po szlubie. Kochałam zawsze Marcelka, ale taki żal do niego miałam, za różne mi po szlubie wyrządzone niecnoty, że w pierwszych dniach naszego związku nadzwyczajnie byłam smutna”[30].
Pozbawione prawa do własnej opinii kobiety zaciskały zęby i czekały, aż w końcu ktoś dostrzeże, że nie tak to powinno wyglądać. Światełko w tunelu pojawiło się w latach osiemdziesiątych XIX wieku. Medycyna niespodziewanie zainteresowała się seksem[31].
ZGUBNY UCHWYT PAROBCZAKA
Najlepsza biografia to ta, którą napiszesz sobie sam. W myśl tej prostej zasady Winston Churchill uczynił zwycięstwo w drugiej wojnie światowej swoim jednoosobowym sukcesem. Ale nie był pierwszy. Niespełna pół wieku wcześniej to samo próbował osiągnąć Stanisław Kurkiewicz. Tyle że chodziło o wojnę z erotycznym zacofaniem, a nie z nazistami.
W 1916 roku doktor cierpliwie instruował czytelników mogących nie mieć świadomości, z jak wybitnym autorem przyszło im obcować:
Tę gałąź czynności (praktyki) lekarskiej, która zajmuje się życiem płciowym (...) ja od lat kilkunastu ująłem w nową i oryginalną całość. Jestem więc twórcą i pierwszym dopiero przedstawicielem tak specjalistycznie wyodrębnionej lekarskiej praktyki (...). Tego nie wypowiadam jako reklamę i przechwałkę – jeno jako prawdziwy stan rzeczy w dziejowości (historii) wiedzy płciowej[32].
Rzeczywiście innych lekarzy-płciowników historia nie odnotowała. Kurkiewicz miał też rację, pisząc, że nie istnieją szkoły dla seksuologów, kursy ani oficjalne tytuły. Wszystkiego musiał uczyć się sam. Nie zauważył jednak, że wcale nie jest jedyny. Ani nawet pierwszy.
Zupełnie pierwszy rzecz jasna nie mógł być. Ludziom każdej kolejnej epoki wydawało się, że odkrywają seks. Faktycznie jednak to, co człowiek potrafi robić w sypialni w XXI wieku, równie oczywiste było dla Greków, Rzymian i Azteków. Nie potrzebowali podręczników wychowania do życia w rodzinie ani Kamasutry, żeby dopasować jeden element układanki do drugiego. Ani seks oralny, ani zabawki erotyczne, ani taka czy inna pozycja nie miały nigdy swoich „wynalazców”. Nie da się ujmować naturalnych instynktów i wrodzonych potrzeb w ramy historii. Jeśli coś odkrywano na przestrzeni stuleci, to przede wszystkim nowe sposoby mówienia lub milczenia o seksie. Nowe obyczaje, uprzedzenia i granice tego, co wydawało się dopuszczalne. Schyłek XIX wieku był wyjątkowy, bo po raz pierwszy uczeni mogli wziąć życie erotyczne pod mikroskop. Świat jeszcze nigdy nie wydawał się równie mierzalny i policzalny. Człowiek ujarzmił elektryczność, odkrył genetykę i teorię ewolucji. Medycyna zaczęła wychodzić poza obszar przypadkowych prób i błędów. Powstawały pierwsze nowoczesne atlasy anatomiczne, promienie Roentgena pozwoliły dosłownie spojrzeć w głąb człowieka. Tajemniczy obszar ludzkiej seksualności postrzegano jako nową, wymagającą opisania rubież nauki. Tak brzmi optymistyczne wyjaśnienie narodzin seksuologii. Zapewne niektórych naukowców do badań w dziedzinie płciowości rzeczywiście pchała ambicja. Dużo większe znaczenie miał jednak strach – nieodłączny towarzysz XIX-wiecznego seksu.
U schyłku XIX wieku uczeni po raz pierwszy mogli wziąć życie erotyczne pod mikroskop. Świat seksu jeszcze nigdy nie wydawał się równie mierzalny i policzalny (rys. „Amorek”, 1924).
Należałoby wręcz mówić o całej górze lęków, a nie o jednej, sprecyzowanej obawie. Jako najważniejszy można wskazać strach przed degeneracją. Pobieżne uświadomienie sobie prawideł genetyki nadało zupełnie nowe znaczenie bezładnemu życiu płciowemu XIX stulecia. Choroby weneryczne, przypadkowe stosunki płciowe, nieślubne dzieci z nieznanymi partnerami. Z paniką skonstatowano, że to nie problem bieżącego świata, ale też każdego kolejnego pokolenia. Naukowcy i publicyści widzieli już oczami wyobraźni skarlałe karykatury człowieka, zamieszkujące Europę za kolejne stulecie. „Co do obecnego stanu obyczajowego, nikt chyba nie zaprzeczy, że pod względem zwyrodnienia płciowego stoi on na samej krawędzi, poza którą grozi już chyba ludzkości pełna zagłada”[33]. Te słowa Marii Turzymy z 1906 roku doskonale oddają atmosferę przełomu wieków. Trwogę podsycał jeszcze niekontrolowany postęp w każdej dziedzinie. Rozrastające się miasta, niesprawdzone technologie, wywrotowe koncepcje polityczne, anarchia, rozkwit przestępczości. Seks wydawał się jeszcze jednym obszarem wymagającym poskromienia. Tym pilniejszego, odkąd człowiek uświadomił sobie za sprawą Darwina, że nie tak znowu wiele dzieli go od zwierząt[34].
Nic dziwnego, że praca uznawana za fundament nowoczesnej seksuologii – Psychopathia Sexualis Richarda Kraffta-Ebinga z 1886 roku – to przede wszystkim wielki spis prawdziwych lub częściej wyobrażonych dewiacji. Od zoofilii i onanizmu po sadyzm i masochizm. Epatowanie strachem stało się odtąd znakiem rozpoznawczym badań nad stosunkami płciowymi. Nawet pocieszny Stanisław Kurkiewicz przyznawał, że w niekontrolowanym życiu erotycznym widzi wielkie zagrożenie dla ludzkości. I że właśnie ta wisząca nad światem groźba skłoniła go, by poświęcić seksowi całe życie. W jednej z książek pisał: „Znanym mi jest przypadek nagłej śmierci u dziewczyny góralki, gdy przy źródle, czerpiąc wodę, została wzięta tak (...) najniewinniej za palec przez parobczaka, którego osoba ją bardzo silnie napinała. I napięcie to spowodowało wtedy udar mózgowy!”[35].
Chwycenie za palec, niechwycenie za palec. Nadużywanie seksu albo i brak seksu. Nadmiar złych myśli i ich niedomiar. Każde odstępstwo od trudnej do zdefiniowania normy niosło za sobą opłakane skutki. Kurkiewicz strawił dziesiątki stron na wypisanie wszystkich możliwych schorzeń, biorących początek w nadużyciach płciowych. Na liście była zaćma, zaburzenie akcji serca i ogólna „mózgoniemoc”. Od „źle wykonywanego” seksu można się było nabawić nawet gruźlicy. I zdaniem Kurkiewicza, często się to zdarzało nowożeńcom. Wprawdzie krakowski lekarz-płciownik działał w naukowej próżni, nieświadomy konkurencji i postępów w medycynie, ale inni badacze dochodzili do bardzo podobnych wniosków. Także Zygmunta Freuda należałoby wrzucić do tego samego worka z etykietą „straszenie seksem”. Może i ojciec psychoanalizy nie był na tyle zdesperowany, aby grozić pacjentom śmiercią, ale podobnie jak Kurkiewicz w erotyce dostrzegał głównie problemy. Zatajone przeżycia, krzywdy i wstrząsy seksualne z przeszłości uniemożliwiały człowiekowi normalne życie. Pomóc mogła tylko kosztowna terapia i ujarzmienie własnej seksualności.
Praca pierwszych seksuologów miała w sobie rys tragizmu. Wszyscy przyznawali, że nawet jeśli seks zabija, to nie da się przed nim uciec. Wielką popularność zdobywały sobie koncepcje filozoficzne, zgodnie z którymi światem i ludzką egzystencją rządzi wyłącznie ślepy, bezwzględny popęd płciowy. To za jego sprawą powstają cywilizacje i za jego przyczyny giną narody. Polski lekarz Michał Misiewicz referował w 1906 roku:
Od pierwszych chwil rozwoju (...) męczy miłość płciowa bezwiednym pragnieniem, do którego nakłania wszystkie dążenia i czyny człowieka. Marne ideały przedstawia młodzieńcowi w aureoli nieskończonej doskonałości. (...) Skazuje go na męczarnie, doprowadzając nieraz do samobójstwa. W dojrzałym wieku geniusz gatunku występuje z jeszcze większą siłą i narzuca kajdany miłości, małżeństwa i ojcostwa. W małżeństwie rzadko urzeczywistnia się ideał (...), a ze swojej strony wymaga ono zapobiegliwości, pracy, poświęcenia. W starości zostawia brzemię opieki nad niedojrzałymi dziećmi i troski o ich byt. I jeszcze na łożu śmierci umiera człowiek z zeschłymi od pragnienia wargami (...).
Wszystkie czynności i funkcje życiowe, a więc odżywianie, sen, trawienie, mają jedynie za cel zadośćuczynienie potrzebom rozpłodu[36].
Nauka od pierwszej skrajności i zupełnego odrzucenia roli życia płciowego, przeszła w skrajność drugą – bagatelizując całą resztę ludzkiej kultury. Liczyć miał się tylko seks. Ten skrajnie paniczny trend nie utrzymał się długo. Wystarczył jednak, by postawić pierwszą podwalinę rewolucji seksualnej. Przy całej niedorzeczności formułowanych poglądów, wcześni seksuolodzy przynajmniej docenili rolę życia płciowego. I opisali jego mechanizmy.
Niemiecki dermatolog Iwan Bloch stwierdził odważnie, że „przyczyną dewiacji seksualnych nie jest degeneracja, ale pragnienie odmiany (...), właściwe dla każdego człowieka”. Brytyjczyk, doktor Havelock Ellis dopowiadał: pamiętaj, w życiu seksualnym „nie każdy jest taki jak ty”[37]. Dzięki nim propagatorzy zdrowego i pozbawionego kompleksów życia seksualnego będą mogli posunąć się w epoce międzywojennej jeszcze o krok dalej. I ogłosić, że wszyscy ludzie są trochę zboczeńcami. Tak właśnie w 1930 roku ujmie rzecz polski lekarz Paweł Klinger – jako stan zrozumiały i zupełnie naturalny[38].
Najważniejszy przełom dotyczył jednak kobiet. Badacze życia seksualnego wreszcie zauważyli, że erotyka wcale nie jest domeną jednej płci. Historyk medycyny Marcin Leśniewski szczególne zasługi przypisuje wspomnianemu już Havelockowi Ellisowi. W wydanej w 1896 roku pracy Studium psychologii seksualnej Ellis „stwierdził, że dziewczęta dojrzewają wcześniej niż chłopcy. Rozbił mit, jakoby kobiety nie miały popędu płciowego”. Stąd niedaleko już było do badań Hiszpana Gregorio Marañóna i do stwierdzenia, że macierzyństwo wcale nie uniemożliwia kobiecie rozwoju intelektualnego, a jej organizm – nie jest seksualnie upośledzony.
Wyjątkowe postępy odnotowała psychologia. Dostrzeżono, że stosunek płciowy to coś więcej niż dwójka ludzi wykonujących osobliwe ruchy i wydających zabawne odgłosy. Austriak Wilhelm Steckel rozwodził się nad psychiczną podbudową seksu. To w umyśle widział źródło impotencji i seksualnych lęków. Nagle stało się jasne, że nie tylko mężczyzna powinien czerpać satysfakcję ze stosunku. A także, że to mąż ponosi w znacznym stopniu odpowiedzialność za niechęć, wstręt lub obojętność żony wobec życia płciowego[39].
Na tym polu Polacy byli prawdziwymi prekursorami. Już w 1875 roku warszawski ginekolog Jakub Rosenthal pisał o popędzie seksualnym i związkach pomiędzy wyobrażeniami oraz pragnieniami a życiem erotycznym. Wszystko to w poradniku higienicznym dla niewiast[40]. Z kolei krakowski położnik Henryk Jordan w 1881 roku sporządził dokładny, biologiczny opis stosunku płciowego, także z perspektywy kobiety. Potwierdził tym samym, że w kwestii fizjologii seksu polscy lekarze z końca XIX wieku wiedzieli niemal tyle samo, co dzisiejsi[41]. Dopiero pięć lat później miała się ukazać Psychopatia Sexualis, rzekomo pierwsza praca nowoczesnej seksuologii, a dociekliwy krakus już „odkrył” kobiecy orgazm. Pisał:
Podczas szczytu podrażnienia płciowego powstaje (...) skurcz, od ujść jajowodów ku ujściu zewnętrznemu się posuwający, skutkiem czego śluz (...) się wydziela i pojemność tej jamy się pomniejsza. Macica mocno skurczona napręża się, naprężają się i wargi maciczne wśród silnego bardzo nawału krwi[42].
Już ten jeden akapit powinien tłumaczyć, czemu Henryk Jordan ma park swojego imienia w samym środku Krakowa. Zasłużył.
Jeśli kobiecy orgazm istniał, należało wreszcie zapytać: dlaczego kobiety tak rzadko go miewają? Dzięki postępom seksuologii to też stało się możliwe. Lekarze, początkowo opierający się na dociekaniach teoretycznych lub danych zebranych przez ginekologów i wenerologów, na przełomie wieków zaczęli prosić o wyrażenie opinii zwyczajnych ludzi. Za pierwszego seksualnego ankietera uznaje się dość powszechnie niemieckiego naukowca Magnusa Hirschfelda. Na pewno był najgłośniejszą osobą w tym fachu. Za przepytywanie homoseksualistów trafił na dziesięć dni do aresztu. Mimo to nie zniechęcił się, a w 1918 roku założył Instytut Wiedzy Seksualnej w Berlinie. Podręczniki podają, że była to pierwsza tego typu instytucja na świecie, a sam Hirschfeld stworzył nawet termin „seksuologia”. I w pewnym sensie jest to prawda. Warto jednak przypomnieć, że sporo lat wcześniej własny instytut, własne ankiety i sztab „spostrzegaczy zdarzeń płciowych” miał Stanisław Kurkiewicz. A poza tym – zupełnie niezależnie od Hirschfelda – ogłosił nazwę „seksuologia”. Choć oczywiście wolał swojsko brzmiące płciownictwo.
NASZE MACICE, WASZE KAMIENICE
„Zawsze lub prawie zawsze”. Takiej odpowiedzi na pytanie „Jak często przeżywa Pani orgazm w trakcie stosunku” w 2005 roku udzieliło ponad 35% ankietowanych Polek. Sondaż przeprowadził profesor Zbigniew Izdebski. Łącznie 82% respondentek przyznało, że przynajmniej „czasami” zaznaje orgazmu. Odpowiedź „nigdy” podała jedna kobieta na sto[43].
Podobną ankietę po raz pierwszy zorganizowano w Polsce już w 1908 roku. Autorem badania był warszawski lekarz oraz antropolog Walenty Miklaszewski. I trzeba przyznać: przez sto lat nastąpiła kolosalna zmiana. Doktor relacjonował: „Żona doznaje rozkoszy przy stosunkach płciowych stale w 7,5% [przypadków], zmiennie w 11,56% przypadków, a wstrętu w 8,3% przypadków”[44]. Łącznie dla zaledwie 19% kobiet życie seksualne było choć trochę satysfakcjonujące. Liczbę tę należałoby zresztą chyba jeszcze przyciąć. Miklaszewski zadał pytanie dość niekonkretne – o rozkosz, a nie o orgazm. W epoce, w której kobieca zdolność do szczytowania wydawała się absolutną nowinką, wiele respondentek mogło wręcz nie wiedzieć, co kryje się pod dziwnym słowem na „o”.
Nawet twórca ankiety przyznawał, że jej wyniki wołają o pomstę do nieba. „Jest oczywiste, że kobieta została podporządkowana mężczyźnie w myśl przysięgi posłuszeństwa i uległości. A taki stosunek stanowi wprost zaprzeczenie miłości. Ma on wszelkie cechy stosunku posiadacza, władcy” – pisał na łamach czasopisma „Czystość”. Coraz większa liczba specjalistów przyznawała, że trzeba zacząć działać. Do debaty włączyły się też, i to z wielką siłą, kobiety: polskie sufrażystki. Dyskutowały na łamach własnych czasopism, wydawały książki. I spierały się – bo jednego wyjścia z sytuacji nie było.
„Chcemy całego życia!” – zaapelowała Zofia Nałkowska w 1907 roku. Na ilustracji kobieta jako władczyni świata („Amorek”, 1924).
Zgadzano się, że podwójna moralność musi zniknąć. Pytanie brzmiało: które jej oblicze należy zlikwidować? Historyczka Jolanta Sikorska-Kulesza podaje najpopularniejszy wśród aktywistek pogląd: „Mężczyźni powinni przyjąć rygorystyczny standard, obowiązujący dotąd kobiety – ascezę przedślubną i wierność w nowym małżeństwie”[45]. Zmienić miało się wszystko. W XIX-wiecznych małżeństwach feministki słusznie widziały tylko „sponiewieranie miłości” i „materialną transakcję”[46]. Pismo „Ster” wyjaśniało w 1907 roku, że związek sakramentalny to tak naprawdę „monogamiczna prostytucja dla majątku lub interesu”, a kobiety są w nim „płatnymi nałożnicami swoich mężów”[47]. Kazimiera Bujwidowa dopowiadała, że źródło problemu tkwi w sprowadzeniu kobiet do roli samic[48]. Maria Turzyma ujmowała sprawę nawet dosadniej. Pisała o „wybujałości uczucia”, która czyni z kobiet niewolnice. Szansę na wyzwolenie dawało tylko wyrwanie się z seksualnej matni. Całkowite odrzucenie erotyki jako obszaru życia.
Nowe małżeństwo miało znajdować pełnię we wzniosłym, czystym uczuciu, nie zaś w brudnej, poniżającej kobietę kopulacji. Seks należało zupełnie wyplenić z życia, tak by odtąd służył tylko płodzeniu potomstwa. Ten skrajny pogląd zdobył sobie sporą popularność. Kobiety, których pragnienia i potrzeby przez cały wiek trzymano pod kluczem, teraz chciały zamknąć w więzieniu i siebie, i mężczyzn. Tak, żeby dla dobra sprawy cierpiał każdy.
Trudno im się dziwić. Ankieta Walentego Miklaszewskiego dowodzi, że większość z nich nawet nie wiedziała, że coś traci. Wyrzekały się tego, czego i tak nigdy w życiu nie doznały. Ten ton dominował w debacie aktywistek przynajmniej od lat dziewięćdziesiątych XIX wieku. Dopiero w 1904 roku Iza Moszczeńska nieśmiało zapytała: „Czy mamy moralne prawo żądać od kobiet czystości przed ślubem, absolutnej stałości i wierności po ślubie, czy każde odstąpienie od tych wymagań istotnie grozi społeczeństwu ruiną?”. Prawdziwa bomba wybuchła jednak w 1907 roku. Na Drugim Zjeździe Kobiet Polskich odważna młoda pisarka Zofia Nałkowska uderzyła pięścią w stół. „Chcemy całego życia!” – zaapelowała w imieniu swojego pokolenia.
Poświęcić mamy wszelkie indywidualne dążenia erotyczne dla dobra dzieci. Tą drogą – odrzucając z życia całe piękno – cały poryw i żywioł uczucia, czynimy ze świata jedną wielką stajnię racjonalnej hodowli zwierząt ludzkich[49].
Dwudziestotrzyletnia Nałkowska domagała się wolności, prawa wyboru własnej ścieżki. I prawa do czerpania z życia przyjemności. Stojąca po drugiej stronie barykady czterdziestosiedmioletnia Maria Turzyma skomentowała cierpko, że to tak, jakby żądać „prawa do oddawania się prostytucji”. Być może dla jej generacji inny punkt widzenia po prostu nie mógł istnieć. Dyskusje trwały nadal. Postępowa prasa drukowała coraz to radykalniejsze propozycje rozwiązania kwestii płciowej. Ale młode, uświadomione kobiety wybrały wizję Nałkowskiej. Zaczęły żądać od mężczyzn „całego życia”. Równouprawnienia w pracy, na ulicy, przy urnie – i w łóżku. To był drugi filar rodzącej się rewolucji seksualnej.
DWIE POLSKI
Na dwóch chwiejnych podporach przewrót obyczajowy nie przetrwałby długo. Seksuologia była rozrywką dla elit, a feministki docierały ze swoimi postulatami głównie do kobiet już rozumiejących potrzebę emancypacji. Na tym jednak zmiany się nie zatrzymały. Każdy dzień przynosił nowe wynalazki w dziedzinie seksu. Innowacje pozwalające myśleć o fizycznej miłości bez strachu i bez wstrętu. W 1910 roku do aptek trafia pierwszy skuteczny środek przeciwko syfilisowi – salwarsan[50]. Seks bez zabezpieczeń nie oznacza już dłużej piętna na całe życie. Jednocześnie pojawiają się zabezpieczenia. Pod koniec XIX wieku rusza sprzedaż pierwszych nowoczesnych środków antykoncepcyjnych. O stuprocentowej pewności nie może być mowy, ale kobieta wreszcie sama decyduje, czy chce w danym momencie kolejnego dziecka, czy nie. „Opanowanie ciąży (...) stwarza w dziedzinie kształtowania się obyczajów nowy fakt niesłychanej doniosłości. Na tej zasadzie młode dziewczęta biorą dziś sobie same owo prawo do swobody” – wyjaśniał Tadeusz Boy-Żeleński[51]. I rzeczywiście swoboda staje się coraz wyraźniejsza w pierwszych latach XX wieku. Świat buzuje pragnieniem zmian. Nie chodzi tylko o przemiany polityczne. Na tle rewolucji 1905 roku polskie organizacje niepodległościowe i terrorystyczne otwierają się na kobiety. Socjaliści, anarchiści, działacze robotniczy. Wszyscy oni w seksualnym wyzwoleniu i równouprawnieniu obydwu płci widzą narzędzie postępu[52]. Niczym grzyby po deszczu wyrastają też odważne, erotyzujące pisemka. W cieniu patriotycznej literatury, w której pragnienie niepodległości spychało w niebyt każdą inną ludzką potrzebę, rodzą się nowe, przesiąknięte erotyką ruchy artystyczne. Twórcy, kojarzeni z szeroko rozumianym modernizmem, nie boją się pokazywać, że seks ma dla nich znaczenie. I że wolą wolną miłość od wyzutego z emocji XIX-wiecznego małżeństwa. Zmieniają się też codzienne obyczaje i moda[53]. Poważna prasa coraz częściej pomstuje na rozluźnienie moralne, na zrzucanie przez kobiety kolejnych warstw ubrań. Już około 1910 roku gazety w rodzaju „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” twierdzą, że nowoczesny damski styl to ni mniej, ni więcej, tylko nagość.
Wreszcie – wybucha wojna. I to jest ostatni gwóźdź do trumny XIX-wiecznej etyki seksualnej. Młode pokolenie, które w 1914 roku mimo wszystko godziło się na zastany porządek rzeczy, na sztywne konwenanse i wiktoriańskie narzeczeństwa, w 1918 roku nie wierzy już w robienie żadnych planów. Cztery lata w świecie pełnym bezsensownej śmierci, chorób i niepewności wystarczają, by młodzi zapragnęli wszystkiego tu i teraz. Chcą, jak ujął to Modris Eksteins, „celebrować życie”[54]. To bunt przeciwko staremu porządkowi w każdej jego odsłonie. Przeciwko zakłamanym rodzicom, męczącym się ze sobą bez miłości i bez celu, ale też przeciw dżentelmenom we frakach, którzy doprowadzili do samobójstwa Europy. To wreszcie pragnienie nowej wielkiej przygody. Mimo całej swej bezsensowności i całego bólu, dla wielu wojna była także tym.
Młodzi mężczyźni, którzy w innych okolicznościach zdawaliby egzaminy na studia, wkuwali podręczniki i szukali stabilnej, monotonnej pracy, dostali szansę, by walczyć o niepodległość z karabinem w ręku. Do pewnego stopnia dostały ją też kobiety. Wiele dziewczyn działało przy Legionach i innych organizacjach narodowych. Czuły, że wreszcie są potrzebne – że mogą zdjąć maskę apatii i przestać podporządkowywać się mężczyznom w każdej sferze życia. Obowiązujące jeszcze parę lat wcześniej przekonanie, że „kobieta jest istotą stworzoną dla mężczyzny”, zaczęło brzmieć absurdalnie.
Legionistki rzucały się w wir aktywności, a często także w wir erotycznych przeżyć. Wojna sprzyjała temu w sposób szczególny. Maria Dąbrowska, działająca w Oddziale Wywiadowczym, wspominała rozmowę na wojskowej kwaterze, do której raczej nie mogłoby dojść przed 1914 rokiem. „Po herbacie [gospodarz] zaproponował mi bez ogródek, że gotów zastąpić mi na tę noc »pana małżonka«” – zanotowała. Kiedy odmówiła, niezrażony mężczyzna zapewnił, że nie obrazi się, jeśli ona nagle zmieni zdanie. „Wystarczy zapukać” – mruknął, wychodząc do drugiego pokoju[55]. Odrzucenie konkurów nie wynikało z żadnych hamulców moralnych. Maria żyła w wyzwolonym małżeństwie, akceptującym ponadprogramowe aktywności obu stron. Taki model wspólnego życia był wśród legionistów bardzo częsty. Józef Piłsudski w ogóle nie krył się z romansem z przełożoną kurierek Aleksandrą Szczerbińską. Faktu, że ta urodziła mu nieślubne dziecko, też nie maskowano. Żona Komendanta Maria Piłsudska o wszystkim wiedziała. Wielokrotnie wypowiadała się publicznie na temat jego kochanki i to wydawało się nową normą[56].
Po zakończeniu wojny trudno było wrócić do świata sztywnych ograniczeń. „Powojenne nasze nerwy wciąż emocji nowych chcą. Silnych wrażeń chcą bez przerwy i do silnych wrażeń lgną, dzieci, panny i mężatki” – brzmiał niezwykle trafny wierszyk opublikowany w 1924 roku przez pismo „Amorek”[57]. Życie polegające na odhaczaniu długiej listy zobowiązań wydawało się teraz śmiesznie bezcelowe. Za zmianami nie nadążali prawodawcy ani publicyści. Chaotyczna rzeczywistość wymykała się próbom opisu. Trudno było stwierdzić, co jest zasadą przyjętą przez całe pokolenie, co chwilową modą, a co – wybrykiem zepsutych przez wojnę jednostek. Tylko sam fakt, że doszło do przewrotu, nie ulegał wątpliwości dla obserwujących go ludzi. Tadeusz Boy-Żeleński pisał na początku lat trzydziestych:
Chcesz wiedzieć, co to jest reforma seksualna? Spojrzyj dokoła siebie. Życie przeprowadza ją co dzień. Sam powiedz, czy podobne jest do tego, jakie było przed kilkunastu laty? Idź na plażę, do kawiarni, spójrz na taniec, na strój kobiecy, posłuchaj rozmów. I spróbuj potem wziąć do ręki powieść sprzed lat dwudziestu, zajść do teatru na przedwojenną sztukę. Jakże absurdalny, jak niepotrzebny wyda się niejeden najdramatyczniejszy konflikt bohaterów![58]
Co jeszcze się zmieniło? Historyczka Dobrochna Kałwa wymienia: „Z pejzażu codzienności znikła postać przyzwoitki. Kobiety zaczęły bywać samodzielnie w restauracjach, w kawiarniach – miejscach, do których dawniej uczęszczać mogły jedynie pod opieką męskich członków rodziny”[59]. Zachowania, które uchodziły za niemoralne i niedopuszczalne, teraz stały się zwyczajne i codzienne. A to miał być tylko początek. Dopiero co odesłano do historii trwający tysiąc lat „imponujący blef, mający na celu wyrobienie w kobietach (...) kompleksu niższości”, a feministki już zaczęły nawoływać do zupełnego obalenia starego porządku. „Cywilizacja męska, doprowadziwszy samą siebie do absurdu, przygotowała wszystko, aby sama się zniszczyć. Przeprowadziła (...) próbę generalną, ulepszyła to i owo... A teraz stop! Wracajcie do waszej Walhalli, głupi i dziecinni bogowie dotychczasowego świata! Czas zamknąć was tam na klucz” – postulowała w latach trzydziestych Irena Krzywicka[60]. Na miejsce kultury szowinistów miał przyjść nowy świat kobiecych zasad. Również – zasad seksu i miłości.
Skala transformacji była olbrzymia, ale wielu historyków wciąż twierdzi, że była też bardzo nietrwała. Piszą oni, że „emancypacja seksualna kobiet” skończyła się niemal tak szybko, jak się zaczęła, a o polskiej rewolucji seksualnej „na większą skalę” trudno mówić z absolutną pewnością[61]. Rzeczywiście, z perspektywy całego społeczeństwa II Rzeczpospolitej sprawa nie wygląda prosto. Wciąż utrzymują się ruchy wzywające do wstrzemięźliwości płciowej lub do ograniczania roli kobiet. Walka z prostytucją szybko przepoczwarza się w publiczne potępienie całej erotycznej sfery życia. Politycy i dziennikarze nawołują do usunięcia seksu z gazet, książek, ze sztuki scenicznej. Wśród tych, którzy krzyczą najgłośniej, nie brakuje dżentelmenów do niedawna otwarcie korzystających z uroków podwójnej moralności. Z drugiej strony, wielu postępowców dostrzega, że posunęli się za daleko i przechodzą na drugą stronę barykady. W środowiskach o konserwatywnym, narodowym rysie powojenne zepsucie staje się głównym celem nowej obyczajowej krucjaty.
Bierze w niej udział między innymi Iza Moszczeńska, nie tak dawno nawołująca do zaakceptowania przedmałżeńskiej swobody kobiet. W 1904 roku naigrywała się: „U nas (...) jest niezmiernie wiele rzeczy świętych i nietykalnych, o których wcale dysputować nie wolno, bo sama dyskusja już jest zuchwałym targnięciem się na ich niewzruszoność i majestat”[62]. W roku 1928 ta sama Moszczeńska została uznana przez postępową prasę za uosobienie „zamaskowanej obłudy”[63]. Ludzie władzy przeszli podobną przemianę. Słynący z elastycznego podejścia do etyki seksualnej piłsudczycy w 1926 roku stanęli na czele ruchu wielkiej odnowy moralnej. W obyczajowym pejzażu II Rzeczpospolitej nie ma sztywnych granic. Wiek XIX, epoka otwartej pogardy, ustąpił miejsca epoce hipokryzji.
Te wszystkie zjawiska wcale jednak nie zaprzeczają istnieniu polskiej rewolucji seksualnej. Wręcz przeciwnie. Z rzekomą „rozpustą” walczono tak zaciekle właśnie dlatego, że było z czym walczyć. W 1918 roku narodziła się nie jedna Polska, ale przynajmniej dwie. Ta pruderyjna, a często także zakłamana. Polska, która zdelegalizowała domy publiczne i sutenerstwo, pozostawiając prostytucję i udając, że problemu nie ma. Ta, w której życie płciowe funkcjonowało wyłącznie w kategoriach grzechu, zboczenia lub przykrej konieczności. Oraz druga Polska – domagająca się, w ślad za Zofią Nałkowską, „całego życia”. Ale domagająca się go w wielu przypadkach bezładnie, roszczeniowo i bez żadnej kontroli. Dla idei wolnej miłości gotowa akceptować rozpad rodzin, krzywdę kobiet, a nawet przypadki pedofilii.
Przedstawiciele pierwszej Polski już w międzywojniu odmawiali tej drugiej prawa do istnienia. W wyzwoleniu seksualnym widzieli wpływy żydowskie i działania wrogich agentur. Brudy moralne Polaków bali się wyciągać do tego stopnia, że zupełnie bagatelizowali seksualną przestępczość, plagę partaczonych aborcji i bezkarnych dzieciobójstw. Łatwo jest przyjąć ich wersję rzeczywistości. Od lat robią to historycy i publicyści rozkochani w micie II Rzeczpospolitej. Wolą opowiadać o kraju kulturalnych dam i idealnych dżentelmenów niż o państwie ludzi z krwi i kości. Idealna epoka, w której ekspedientki w sklepach były zawsze pomocne, politycy uczciwi, a obywatele zafiksowani na wspólnym, narodowym interesie, ma nieprzemijający urok. Trudniej zajmować się państwem pełnym wewnętrznych konfliktów i palących problemów społecznych. Takim, w którym chłopi na Kresach jedli korę z drzew, a urzędnicy państwowi byli wieszani na szubienicy za malwersacje. A już szczególnie problematyczne wydaje się wplecenie w ten obraz milionów ludzi żądających seksualnej swobody. Warto jednak to zrobić. Choćby po to, żeby spojrzeć z dystansem na obecną rzeczywistość.
Wychowanie seksualne, związki partnerskie, małżeństwa homoseksualne, życie bez ślubu, aborcja, seks w mediach i w sferze publicznej, sponsoring, swingersi, stalking, mobbing, legalność prostytucji, a nawet gender. Przedwojenna Polska zajmowała się każdym z tych tematów. W wielu z nich debata publiczna zabrnęła znacznie dalej niż w swojej XXI-wiecznej odsłonie. A przede wszystkim – dalej zabrnęło społeczne przyzwolenie. Seks w przedwojennej Warszawie czy Krakowie był wszędzie. Małżeńskie wielokąty, orgie, stosunek na ławce w parku i w wagonie pociągu. Do tego postulaty zupełnego zniesienia monogamii i tradycyjnej instytucji małżeństwa. Ale też: poważnego potraktowania potrzeb i oczekiwań kobiet. Postęp w skrajnej formie. Taki, który zawsze oznacza coś nowego. Ale nie zawsze – lepszego.
Dla obywateli drugiej – tylko tej drugiej – Polski to była codzienność. Na tle sytuacji w dużych miastach w latach trzydziestych XX wieku to raczej III Rzeczpospolitą należałoby uznać za pruderyjną i wyzutą z seksu. Irena Krzywicka relacjonowała na gorąco w 1925 roku: „Obecnie w miłości panuje bunt, protest, zerwanie wszystkich więzów. Freud, homoseksualizm, kobieta w roli mężczyzny i mężczyzna w roli kobiety, słowem epoka burzy i naporu”[64]. Jedna z najodważniejszych polskich publicystek była przekonana, że „wszystko to się uciszy, ułoży, zastygnie, znajdzie swoją formę klasyczną i konwencjonalną, stworzy nową moralność, którą znów zburzy epoka następna”. Nie miała racji. Losy II Rzeczpospolitej okazały się zbyt krótkie i zbyt niepewne, by kurz zmian zdążył opaść. Epoka „burzy i naporu” – okres wyjątkowego w naszych dziejach, nieskrępowanego chaosu i wyzwolenia obyczajów – skończyła się dopiero w 1939 roku, razem z wolną Polską. Ta książka ma na celu przypomnieć jej historię.
Cicho zapadał mrok... Jerzy leniwie zamknął książkę. W głowie mu szumiał straszny chaos: wzory, cyfry, daty i fakty mieszały się ze sobą, tworząc jakieś dziwne, potworne koła... Ociężale podniósł się z krzesła i doszedł do okna (...). Z dala szły dziwne, oszałamiające tchnienia rozbudzonej przyrody, wzniecając w żyłach tajemne żądze i nieokreślone pragnienia... Wiosna! Dni gwarne, słoneczne (...), a noce ciche, pełne słodkich pokus i miłosnych dreszczy. (...) Jerzy rozpaczliwym ruchem zatrzasnął okno i zapaliwszy świecę znów siadł do nauki. Myśli jednak zebrać nie mógł. Monotonnym głosem powtarzane formułki geometryczne żadną miarą wejść nie chciały, tłukły się jeno beznadziejnie o ściany małego pokoju...
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł Stach Wirski, przyjaciel Jerzego.
– Wkuwasz, widzę, ubierz się prędzej i chodź ze mną! – krzyknął. (...)
– A jutrzejszy egzamin? – próbował oponować Jerzy.
– Pal to sześć! W taką noc ślęczeć nad książką – zbrodnia!
Szybko zbiegli ze schodów, natychmiast gwar i szum miasta otoczył ich. Ulicami przeciągały tłumy, dziwnie podniecone. Ogniste spojrzenia krzyżowały się bezustannie. Coś tajemniczego tętniło we krwi, w powietrzu i – wszędzie...
Matura. Opowiadanie opublikowane przez „Nowy Dekameron” w czerwcu 1924 roku. Fragment pierwszy[1].
Wiek inicjacji seksualnej polskiej młodzieży obniża się! – alarmują media. Według badań przeprowadzonych w 2012 roku na zlecenie firmy Durex dzisiejsi czterdziestolatkowie swój „pierwszy raz” przeżyli, mając średnio dziewiętnaście lat. Ich młodsi koledzy, synowie i córki sporo wcześniej – bo jeszcze przed osiemnastymi urodzinami. Także badania prowadzone w kolejnych latach zdają się nie pozostawiać wątpliwości: im Polak starszy, tym później zetknął się z życiem erotycznym[2].
„Najprzystępniejsze i zarazem najpewniejsze pod względem higienicznym”. Warszawscy studenci z początku wieku właśnie w ten sposób tłumaczyli, dlaczego to ze służącą rodziców zdecydowali się przeżyć swój pierwszy raz (rys. „Amorek”, 1924).
Profesor Zbigniew Lew-Starowicz wyjaśnia: „Młodzież coraz wcześniej dojrzewa biologicznie. Hormonalne przyspieszenie sprawia, że wcześniej dochodzi również do zainteresowania seksem”[3]. Komentarze prasowe, zarówno te pisane przez laików, jak i profesjonalistów, sugerują, że mamy do czynienia z sytuacją wyjątkową w polskiej historii. Podobno dawniej „większość osób rozpoczynających życie seksualne miała dwadzieścia i więcej lat”[4], a późna inicjacja seksualna była odwiecznym standardem. To nieprawda – przynajmniej w odniesieniu do mężczyzn.
W epoce międzywojennej tematem początku życia seksualnego zajmował się między innymi Albert Dryjski. Zebrał on informacje od łącznie sześciuset osiemdziesięciu uczniów uczęszczających do szkół średnich w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości. Aż 75% ankietowanych zadeklarowało, że seks uprawiali po raz pierwszy jeszcze przed osiemnastymi urodzinami[5]. Wyniki te można porównać z bardzo podobnym badaniem przeprowadzonym w 2018 roku w Małopolsce. Zespół seksuolożek przepytał uczniów szkół ponadgimnazjalnych. Tylko 41% z nich przyznało, że ma za sobą pierwszy raz[6].
Spadek jest niemal dwukrotny. I nic dziwnego. Gimnazjaliści przepytani przez Alberta Dryjskiego to pokolenie przełomu. Ostatnie roczniki, na które wciąż rzutowała XIX-wieczna moralność, dająca młodym mężczyznom prawo do zupełnej swobody. Dobrze widać to po liczbie deklaracji o bardzo wczesnym rozpoczęciu życia płciowego. Aż 15% pytanych stwierdziło, że zaczęli uprawiać seks jeszcze przed czternastymi urodzinami. Dzisiaj taka liczba byłaby zupełnie nie do pomyślenia. Jak mówi profesor Zbigniew Izdebski, obecnie około 13% ankietowanych uczniów przyznaje się do inicjacji przed piętnastym (a nie czternastym) rokiem życia. I już ten wynik współcześni specjaliści uznają za wyjątkowo niepokojący[7].
Stach i Jerzy szli szybko przez oświetlone lampami elektrycznymi ulice, aż doszli do bramy parku. Przystanęli. Jakaś tajemnicza siła zaległa wkoło. Księżyc srebrem swym oblewał klomby i drzewa, rzucając fantastyczne cienie na ziemię...
Udali się w głąb parku, gdzie splątane konary drzew tworzą zaciszne altanki (...). Wtem Stach szarpnął Jerzego za rękaw.
– Widzisz, tam na ławce siedzą dwie dzieweczki, chodź, dojdziemy.
Doszli do ławki:
– Można usiąść?
– Owszem! – Usiedli.
Powoli zawiązała się cicha, dyskretna rozmowa... Nieznajome były to siostrzyczki, śliczne brunetki o czarnych, wiele mówiących oczach. By nie przeszkadzać sobie wzajemnie, Stach przeprowadził się z jedną siostrzyczką – Lusią – na inną ławkę, zostawiając Jerzego z drugą – Niusią. Jerzy był bardzo podniecony. Bliskość ognistej brunetki, której włosy muskały mu rozpalone czoło, roztętniła w nim krew i wzbudzała huragan pożądań... Rozmowa rwała się ciągle.
Matura. Opowiadanie opublikowane przez „Nowy Dekameron” w czerwcu 1924 roku. Fragment drugi.
KIESZEŃ PEŁNA JAJEK. „PIERWSZY RAZ” STO LAT TEMU
„W dwunastym roku życia dowiedział się tajemnicy od kolegów i rówieśników i w tymże roku rozpoczął życie płciowe w towarzystwie tychże towarzyszy i dziewczynek na łące”[8]. To informacja podana w 1903 roku przez jednego z uczestników ankiety przeprowadzonej na Politechnice Warszawskiej. Albert Dryjski nie był pierwszym badaczem młodzieńczej seksualności. Przed nim temat podejmowało kilku innych lekarzy i higienistów. Dane, które uzyskali, trzeba jednak traktować z daleko posuniętą ostrożnością. Na politechnice kwestionariusz otrzymało tysiąc studentów. Zainteresowało się nim zaledwie stu czterdziestu. Tylko trochę lepiej było na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie najszersza ankieta z przełomu wieków objęła trzysta osób. Tam, gdzie przyjęto rzetelne metody badawcze (a więc na przykład nie sugerowano odpowiedzi ani nie ograniczano grupy ankietowanych do zwolenników wstrzemięźliwości), wyniki były zbliżone do rezultatów Dryjskiego[9]. Od liczb dużo ciekawsze są jednak odpowiedzi otwarte.
Jedna z organizatorek ankiety z 1903 roku, Iza Moszczeńska, opatrzyła wyniki następującym komentarzem: „Utrata niewinności, nawet bardzo przedwczesna, nie świadczy jeszcze wcale ujemnie o skłonnościach wrodzonych, ani nawet o charakterze chłopca”. Zastrzeżenie wydało jej się konieczne, bo wśród badanych byli tacy, którzy tracili „niewinność” w wieku ośmiu, a nawet i sześciu lat. W przypadku tych ostatnich należałoby mówić raczej o ofiarach molestowania. Ale już chłopcy, którzy odbyli pierwszy stosunek w wieku trzynastu, czternastu lat, sami przyznawali, że inicjatywa wyszła z ich strony. A partnerka często nie miała nic do gadania.
Amatorzy fotografii w wyobrażeniu „Bociana”, 1924.
Największa grupa, bo aż dwudziestu dwóch uczestników ankiety, wyjaśniła, że inicjację seksualną przeszli z zatrudnioną w domu rodzinnym służącą lub kucharką. Jeden pisał o seksie „z namowy kolegów ze służącą”. Inny o stosunku „w warunkach pospolitych ze służącą moich rodziców”. Moszczeńska dopowiadała:
Kilku wspomina o oporze ze strony służącej, albo też o biernym i niechętnym poddawaniu się, inni znów, że „nie dała się długo prosić”. (...) Niektórzy wprost mówią, że tego rodzaju kobiety uważają za najprzystępniejsze i zarazem najpewniejsze pod względem higienicznym. Jeden z nich na przykład, na pytanie, czy stale z jedną kobietą utrzymuje stosunki, czy coraz to z inną, odpowiada: „To zależy od każdorazowej zmiany służącej”.
Drugą grupę partnerek przy pierwszym stosunku stanowiły prostytutki. Dziesięciu ankietowanych wspomniało, że straciło niewinność z kobietami zatrudnionymi w domach publicznych. Ośmiu pisało o „rogówkach” – świadczących najtańsze usługi i najczęściej zarażonych syfilisem. Jeden nadmienił przy okazji, że boi się chodzić z kolegami na piwo, bo „najczęściej biba przechodzi w orgie w domach publicznych”.
Nagle Jerzy, niby pantera, szybkim ruchem objął Niusię i zaczął ją całować. Szał ogarnął go... Całował czoło, oczy, usta pąsowe, szyję... Drżącymi rękoma odpiął bluzkę i całował jej piersi twarde jak granit, bez opamiętania, szalenie, jakby duszę chciał z niej wypić... Ona usiłowała się bronić, lecz jakieś potężne, słodkie omdlenie moc jej odbierało i słaniała się w objęciach Jerzego niby wonny, słaby kwiat (...).
– Ach, nie całuj tak strasznie! – błaga Niusia, lecz jego rozhukane zmysły nie znają granic (...). Coraz potężniej, coraz namiętniej ściska i całuje. Przed oczyma wirują mu w obłąkanym tańcu ogniste koła... Niusia czuje instynktownie, że zbliża się z każdą chwilą ku przepaści, lecz sił brak jej, by bronić się, a zresztą! A zresztą!
Matura. Opowiadanie opublikowane przez „Nowy Dekameron” w czerwcu 1924 roku. Fragment trzeci i ostatni.
Pierwszy raz z przyjaciółką lub ze szkolną miłością na przełomie wieków niemal się nie zdarzał. Już prędzej – z przypadkową nieznajomą. Jeden z chłopców cytowanych przez Izę Moszczeńską stwierdził, że przestał być prawiczkiem „pod wpływem chwili”. Akurat „powracał z operetki”, kiedy zdarzył mu się pierwszy raz. Zupełnym przypadkiem. Ogółem tylko sześciu ankietowanych przyznało, że przeszło inicjację z osobą ze swojego „towarzystwa”. A zaledwie jeden na stu trzydziestu zrobił to „pod wpływem miłości z osobą kochaną”.
Te wyznania nie powinny dziwić. W pierwszych latach XX wieku młodzi mężczyźni potrafili widzieć w kobiecie tylko prostytutkę lub – nieosiągalny obiekt uczuć. Trzecia opcja nie istniała. Nie wiedzieli jak nawiązywać relacje wykraczające poza koleżeństwo, a zarazem nieponiżające drugiej strony. Okazywali się brutalni lub żałośnie nieporadni. I w szczególności dotyczyło to chłopaków należących do rzekomo najbardziej postępowych warstw społeczeństwa. W teorii opowiadali się oni za równością płci. Ba, wypisywali to hasło na swoich sztandarach. Ale w praktyce – nijak nie potrafili pogodzić równouprawnienia z seksem. Irena Krzywicka (a w tym czasie jeszcze Irena Goldberg), urodzona w 1899 roku w niezamożnej, inteligenckiej rodzinie i dorastająca w otoczeniu warszawskich socjalistów, wspominała z pewną konsternacją, że chłopcy byli wówczas wyjątkowo powściągliwi. „Bez wyraźnej zachęty ze strony dziewczyny nie odważyliby się jej uściskać” – pisała[10]. W efekcie miała kilku bliskich przyjaciół, ale mimo gotowości z jej strony, żaden nie potrafił posunąć się dalej, niż do niewinnych pocałunków. Miała też chmarę zupełnie niezdarnych adoratorów. O pierwszym pisała: „Chodził za mną jak cień na uniwersytet, z uniwersytetu, po sprawunki, raz nawet polazł za mną na jakiś pogrzeb. Nigdy nie podszedł ani nie powiedział słowa”. Drugi amant nie tylko był fajtłapowaty, ale wręcz – budził litość. Stalker imieniem Leon stale śledził Krzywicką, a nawet nieproszony pojechał w ślad za nią na wakacje do Zakopanego. „A że wydał prawie wszystkie swoje pieniądze na bilet, więc żywił się wyłącznie surowymi jajkami, których sporo nosił zawsze w kieszeniach” – relacjonowała przyszła publicystka. „Kiedy wchodziłam do jakiegoś sklepu czy kawiarni, albo szłam z wizytą do znajomych, Leonek zostawał na zewnątrz, wyjmował jedno jajko po drugim, nakłuwał z obu końców i wypijał duszkiem. Nie zniechęcała go moja obojętność przez długi czas, chyba przez parę lat”.
Przez te wszystkie samotne miesiące Leonek na pewno jednak nie żył w celibacie. O tym, jak ciężko było utrzymać ówczesnym mężczyznom zamknięty rozporek – i jak wciąż ulotny był związek miłości z miłością fizyczną – Irena przekonała się jeszcze przed ukończeniem studiów. W 1922 roku przyjęła oświadczyny jednego ze swoich kolegów, Jerzego Krzywickiego. Narzeczony z radością usłyszał od niej głośne „tak”. Zamiast jednak skonsumować związek – co postępowej dziewczynie raczej by nie przeszkadzało – cały w skowronkach poszedł do pierwszej lepszej ulicznicy[11]. I jeszcze tego samego dnia zaraził się wyjątkowo paskudną odmianą rzeżączki.
„SYFILISY, SZANKRY, SPALONE LASKI...”UŚWIADAMIANIE MŁODZIEŻY
„Czy w ogóle należy uświadamiać? Nad tą kwestią nie trzeba zatrzymywać się długo, jest ona jasna i oczywista. Dzieci nasze i młodzież jest [już] uświadomiona”. Te słowa postępowa pedagog Teodora Męczkowska napisała w 1934 roku[12]. Równie dobrze mogłaby sformułować je trzydzieści lat wcześniej. Ankieta z 1903 roku, opracowana przez Izę Moszczeńską, wskazywała na uderzająco wczesne rozpoczynanie życia płciowego przez chłopców. Siłą rzeczy w jeszcze młodszym wieku zdobywali informacje o nim. Typowy dwunastolatek, we własnym mniemaniu, wiedział już o seksie niemal wszystko.