Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller Kamila Janickiego – znów dostępny!
Bona Sforza, Barbara Radziwiłłówna i Anna Jagiellonka – trzy nietuzinkowe kobiety, które żyły w epoce największej potęgi Rzeczpospolitej. Dziś trudno nam nawet wyobrazić sobie ten luksus i splendor, życie pośród setki dworzan i służących gotowych na każde skinienie. Jednak żadna z dam złotego wieku, mimo niewątpliwych sukcesów, nie zaznała trwałego szczęścia. W świecie zdominowanym przez mężczyzn wysoko urodzone kobiety miały do dyspozycji trzy drogi: pozostać marionetką, dążyć do otwartej konfrontacji lub też sprytem i manipulacją zdobywać wpływy i realizować własne cele. Damy złotego wieku nie pozwoliły uwięzić się w złotych klatkach.
Groźba wojny domowej, zalążki nowoczesnego biznesu, wykwintne uczty, zakulisowe gry i potajemne romanse – w swojej książce Kamil Janicki barwnie odmalowuje bodaj najbardziej bezwzględny okres w dziejach Polski i kreśli portrety kobiet, których życiorysy istotnie wpłynęły na losy całego państwa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 536
• Dla mamy, żony i teściowej. •
• Bez nich trzech nie byłoby tej książki •
AKIEWKA, WCIŚNIĘTA POSPIESZNIE za gorset, nieprzyjemnie uwierała. Maryna nie była w stanie powiedzieć, ile właściwie jest w niej monet. Zresztą w tym momencie już jej to nie interesowało. Sprawy zaszły o wiele za daleko. Kiedy kilka miesięcy wcześniej zgodziła się szpiegować dla sekretarza swojej pani, Jana Wawrzyńca Pappacody, nie przeczuwała, że może się to wiązać z jakimikolwiek nieprzyjemnościami. W swoim nowym mocodawcy widziała typowego dworskiego kombinatora. Człowieka szukającego sposobów na zdefraudowanie jakiejś sumy pieniędzy, na skompromitowanie konkurentów do łask królowej albo zdobycie intratnego stanowiska. Potrafiła łatwo zrozumieć jego motywacje. Sama też przecież dążyła do swoich celów, nie zawsze najuczciwszą drogą. Z dzisiejszej perspektywy marzenia sprzed pół roku wydawały jej się trywialne. Chciała trochę zarobić, może zyskać nowe kontakty wśród neapolitańskiej szlachty, a wreszcie – wyrwać się z nudnego Bari.
Teraz nie myślała już o wojażach i dworskim życiu, ale o własnej hańbie. Czuła się niczym Judasz Iskariota, a ciężkie zawiniątko ukryte przy sercu boleśnie przypominało, że podobnie jak protoplasta wszystkich zdrajców, ona także odebrała swoje trzydzieści srebrników. Nie mogła się jednak wycofać.
Afera zaczęła się niewinnie. Parę tygodni wcześniej królowa Bona zwierzyła się Marynie – ulubionej i najbardziej zaufanej pokojówce – że zamierza niezwłocznie zarządzić przygotowania do powrotu do Polski. Coś we Włoszech wyraźnie zaczęło napawać ją strachem. Napomknęła też, że coraz mniej wierzy swojemu dotąd niezawodnemu sekretarzowi.
Maryna, niewiele myśląc, powtórzyła wszystko właśnie jemu. Odebrała zapłatę i już miała zapomnieć o tym, co zaszło. Wtedy bieg spraw nagle przyspieszył. Nim się spostrzegła, była w samym środku spisku mającego na celu zgładzenie sześćdziesięciotrzyletniej królowej Polski.
Okazało się, że Pappacoda to nie żaden drobny cwaniaczek, ale agent samego króla Hiszpanii, Filipa II Habsburga, oraz jego wuja, cesarza Ferdynanda I. Misja mężczyzny była jasna i nie zakładała żadnych kompromisów. Miał pozbyć się Bony, przejąć jej włoskie księstwa i zagarnąć dla Habsburgów należącą do niej bajeczną fortunę. Marynie wydawało się, że skaptował już wszystkich mieszkańców baryjskiego zamku. Jedni zgodzili się pracować za pieniądze. Na innych znalazł odpowiednie haki. Jeśli nawet ktoś początkowo się wahał, to do współpracy z habsburskim szpiegiem przekonał go trzeźwiący przykład osobistego lekarza Bony, Jana Antoniego di Matery.
On właśnie podał swojej pani pierwszą porcję trucizny. Z kamienną twarzą zapewniał, że jest to dawka leku przyjmowanego codziennie przez królową. Coś jednak musiało wzbudzić podejrzenia Bony. Może krople potu na twarzy doktora, może nieznacznie łamiący się głos. W każdym razie monarchini nie zamierzała ryzykować. Nakazała Janowi wypić połowę zawartości pucharu z lekarstwem, zanim sama podniesie go do ust. Lekarz przystał na takie rozwiązanie. Znał paranoidalną naturę królowej. Pappacoda zawczasu zapewnił go, że dysponuje skutecznym antidotum i poda mu je natychmiast po audiencji. Kiedy jednak przyszło co do czego, wcale tego nie zrobił. Stwierdził tylko, że nie ma zupełnej pewności, iż lekarz pozostanie mu wierny, i nie uważa, by ten spisał się wystarczająco dobrze. Jan Antoni umarł w boleściach na oczach zamkowej służby. Odtąd wszyscy bez zająknięcia spełniali żądania Pappacody. Także Maryna.
Zgodnie z przewidywaniami organizatora spisku Bona zaniemogła. Symptomy rozwijały się powoli – dziwny katar, osłabienie, gorączka i dolegliwości gastryczne. Nic jednak, co mogłoby bezpośrednio zagrozić jej życiu. Być może zahartowany organizm skutecznie walczył z trucizną. A może Jan Antoni naprawdę źle się spisał i zamiast skutecznie otruć własną królową, połknął większość jadu, licząc na antidotum obiecane przez Pappacodę. Jakkolwiek było, taki rozwój sytuacji tylko pomógł architektowi spisku. Choroba królowej wydawała się postępować naturalnie; niczym jakaś niefortunna infekcja, a nie skutek otrucia. Wreszcie po kilku dniach Pappacoda wezwał kolejnego pomagiera – szefa kuchni królowej, Pawła Martillo. Druga, końska dawka trucizny została ukryta w jednej z ulubionych potraw starej pani. Po niej Bona nie miała już żadnych szans na ozdrowienie.
Zaufany lekarz podaje Bonie kielich z trucizną. Na drugim planie widać pokojówkę Marynę, która zdradziła swoją panią i doprowadziła do jej śmierci. Ilustracja Jana Matejki.
Nadszedł 17 listopada 1557 roku – decydujący dzień w bezlitosnym planie habsburskiego agenta. Na zamku zebrało się sześciu lekarzy królowej, którzy orzekli, że jej stan jest beznadziejny. Przybył też wezwany przez Pappacodę notariusz, Marek de Baldis. Ośmiu świadków zamknęło się w komnacie Bony – długim, jasnym pomieszczeniu z oknami wychodzącymi na wzburzony Adriatyk. Razem z nimi była również Maryna i właśnie za udział w tym spektaklu otrzymała sakiewkę monet.
Bona leżała na wznak na wielkim łożu, ustawionym pośrodku komnaty, przykryta pierzynami i kocami. Była cieniem samej siebie. Jej ciałem wstrząsały konwulsje, twarz miała rozpaloną, a powieki przymknięte i drgające. W niczym nie przypominała energicznej kobiety, która przed piętnastu laty niemal w pojedynkę rządziła olbrzymim państwem polsko-litewskim i która jeszcze przed dwoma tygodniami snuła plany swojego wielkiego politycznego powrotu. Teraz nie była już potężną, apodyktyczną i wyrachowaną mistrzynią machinacji. Leżała bezbronna, na łasce własnych sług.
Miarowym, beznamiętnym głosem zaczęto odczytywać testament przygotowany przez Pappacodę. Ja, z Bożej łaski królowa polska, wielka księżna litewska... Najświętszemu królowi hiszpańskiemu Filipowi zapisuję księstwa moje Bari, Rossano oraz dobra Ostuni, Grottage i Monteserico... Janowi Wawrzyńcowi Pappacodzie, który służył mi wiernie i niezawodnie aż do ostatnich chwil, oddaję dobra Noia i Triggiano, roczne dochody z Rutigliano oraz trzynaście tysięcy dukatów, konie z mych stajni i najwspanialsze ze sreber stołowych...
Następowały po sobie kolejne zapisy. Jedne na sumy oszałamiające, inne na tylko wielkie. Bona zdawała się cały czas nieobecna. Nie mówiła nic, tylko momentami z jej ust wydobywał się nieartykułowany bełkot. O jej zupełne obezwładnienie chodziło Pappacodzie, jednak z przyczyn prawnych morderca potrzebował dowodu, że królowa na wszystko wyraziła zgodę. Tu właśnie do akcji wkraczała Maryna.
Pokojówka zasiadła u wezgłowia Bony i niepostrzeżenie wsunęła dłoń pod poduszkę swojej pani. Po każdym kolejnym zapisie unosiła nieznacznie rękę, tak że wydawało się, iż osłabiona królowa z aprobatą kiwa głową. Zarząd dóbr Rutigliano dla przekupionego dworzanina – skinienie. Pięć tysięcy dukatów dla stronników Pappacody w Neapolu – głowa znów wędruje w dół. Bona Sforza, ta, która przez całe życie była mistrzynią marionetek, w ostatnich chwilach sama stała się bezwolną, szmacianą kukiełką. A za sznurki pociągała dziewczyna, która właśnie królowej wszystko zawdzięczała: swoją pozycję, wychowanie, wykształcenie i dach nad głową.
Ponury spektakl zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie cały olbrzymi majątek Bony został rozdysponowany. Dla jej rodziny, dla syna i córek pozostawiono tylko marne resztki, ochłapy. Na dobrą sprawę zostali wydziedziczeni, a fortuna miała przejść na własność Habsburgów i ich popleczników.
Notariusz opieczętował dokument i wręczył go Pappacodzie. Ten z triumfalnym, krzywym uśmieszkiem na twarzy ruszył w kierunku łoża królowej. Podtrzymywał testament w powietrzu, podczas gdy Maryna zanurzała pióro w kałamarzu. Następnie włożyła je między palce królowej i sama poprowadziła jej dłoń w doskonale znanym i bajecznie łatwym do podrobienia podpisie: Bona regina...
Oryginalny podpis Bony Sforzy
Sprzedajni świadkowie powstali z miejsc. Ślepy na nadużycia notariusz ruszył za nimi do wyjścia, ramię w ramię z Pappacodą. W pustej komnacie poza Maryną została tylko powoli konająca Bona. Oczy miała teraz otwarte i zdawało się, że półprzytomny wzrok utkwiła w konkretnym punkcie na ścianie. Maryna spojrzała w tym samym kierunku. U nasady łuku podtrzymującego sklepienie tkwił kamienny herb Sforzów, ze smokiem pożerającym dziecko. W tej jednak chwili smok wydawał się Marynie co najwyżej żmiją. Syczącą ostatkiem sił, rozdeptaną.
Pokojówka po raz ostatni spojrzała na swoją panią, po czym wolnym krokiem ruszyła w stronę drzwi. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła wybaczyć sobie tę zdradę i czy potrafi sobie poradzić z wyrzutami sumienia. Nie mogła wiedzieć, że jej obawy są zupełnie nieuzasadnione. Pappacoda nie zamierzał ryzykować. W ciągu kilku kolejnych miesięcy miał zginąć każdy, kto wiedział cokolwiek o morderstwie polskiej królowej. I tak też się stało.
ZA SIEDMIOMA WŁOSKIMI GÓRAMI
Późna jesień we Włoszech potrafi być paskudna. Dwaj polscy wędrowcy przemierzający mozolnie szlak łączący Bari z Benewentem, a następnie z Neapolem z każdym dniem coraz bardziej utwierdzali się w tym przekonaniu. Dzisiaj podróż na wspomnianej trasie zajmuje trzy godziny, a największym wyzwaniem stojącym przed podróżnym jest odnalezienie miejsca, w którym zatrzymuje się odpowiedni autobus dalekobieżny. Podobnie jak wszystko w południowych Włoszech z samej zasady musi być ono oznakowane w sposób przyprawiający o ból głowy. Albo nieoznakowane w ogóle.
Posępne mury zamku w Bari i opustoszały dziedziniec. Fotografia z 2014 roku.
Jan Konarski i Stanisław Ostroróg nie musieli przejmować się znikającymi przystankami autobusowymi. Mieli na głowie zupełnie inne zmartwienia. Był rok 1517, podróżowali więc konno i zamiast trzech godzin wygodną autostradą przedzierali się z Bari do Neapolu przez ponad tydzień wyboistym szlakiem pamiętającym czasy Juliusza Cezara. W liście wysłanym do polskiego króla przedstawili swoją podróż jako ekspedycję najeżoną niezwykłymi niebezpieczeństwami. „Musieliśmy przez trudne do przebycia góry szerokość całych Włoch przemierzyć!” – żalili się. W rzeczywistości większość trasy biegła przez płaskie niczym stół, upstrzone gajami oliwnymi równiny Apulii. Przesadę łatwo jednak wytłumaczyć. Polskim posłom tak naprawdę nie przeszkadzały góry, ale irytacja. Ta wzbierała w nich wraz z każdym podmuchem lodowatego wiatru i z każdą kolejną ulewą. Po miesiącach spędzonych w podróży mieli już serdecznie dość zabawy w kotka i myszkę, w której wbrew własnej woli brali udział od września. I w której przeciwnik wciąż był o krok przed nimi.
Przyjechali do Włoch, aby powitać i odeskortować nad Wisłę przyszłą małżonkę Jego Królewskiej Mości Zygmunta I Jagiellończyka. Małżeństwo zostało zaaranżowane przez niemieckiego władcę Maksymiliana Habsburga, a panna młoda należała do godnej, choć zupełnie uzależnionej od cesarza rodziny. Wydawać by się mogło, że całe poselstwo przebiegnie ekspresowo i bez najmniejszych problemów. Nic bardziej mylnego. Przeszkody pojawiły się już na pierwszym etapie podróży, na dworze cesarskim w Wiedniu.
Posłowie oczekiwali, że matka przyszłej polskiej królowej, księżna Izabela Aragońska, wyrazi zgodę na wszystkie ich żądania, byle tylko zapewnić córce świetlaną przyszłość. Tymczasem działająca przez pośredników księżna nie zgodziła się właściwie na nic. Ani na wypłatę posagu w jednej racie, ani na ograniczenie włoskiego dworu księżniczki, ani nawet – co było głównym punktem sporu – na zorganizowanie wstępnych zaślubin w Wiedniu. Zdesperowani posłowie nie mieli wyjścia. Król chciał się żenić i już przyjął cesarskie swaty. Trzeba było się ugiąć i ruszać dalej. Z habsburskiej stolicy Konarski i Ostroróg pojechali ku Wenecji i Półwyspowi Apenińskiemu.
Po przeszło sześciu tygodniach dyplomaci stanęli wreszcie w Bari: stolicy małego, choć urokliwego państewka rządzonego przez Izabelę Aragońską. Przeliczyli się jednak, oczekując, że księżna powita ich w swoich włościach i szybko dopełni wszelkich formalności. Miejscowy zamek świecił pustkami. Gdy tylko Izabela usłyszała o zbliżających się wysłannikach polskiego monarchy, razem z córką i całym dworem czmychnęła w stronę Neapolu.
Nieszczęśni dyplomaci z nerwów zgrzytali zębami. Mogli jedynie pocieszać się plotkami, które następnie powtarzali w listach do króla. „Podobno oświecona księżna Izabela posiada umysł bardzo wyniosły, ale najjaśniejsza pani Bona jest bardziej przystępna” – pisali. Prawda była jednak taka, że Konarski i Ostroróg, pomimo lat studiów spędzonych w Bolonii, dali się ograć niczym dzieci. A o kobietach, z którymi mieli do czynienia, nie wiedzieli zupełnie nic.
Może gdyby lepiej znali historię rodziny Sforzów i więcej wiedzieli o samej Izabeli, nie wydawaliby tak uproszczonych i naiwnych sądów. Może nie pozwoliliby wodzić się za nos po całej Italii i nie skapitulowaliby w wiedeńskich negocjacjach. Żaden z nich nie miał jednak pojęcia o tym, z jak wytrawnym przeciwnikiem ma do czynienia. „Wyniosła” Izabela należała do najtęższych umysłów politycznych we Włoszech. Bona natomiast – którą wyobrażali sobie niczym żyjącą za siedmioma górami i siedmioma lasami baśniową królewnę – nie była żadną zahukaną białogłową. Raczej zahartowaną przez trudną młodość, żądną władzy dziedziczką rodu słynącego z bezwzględności, wyrachowania i gotowości do poświęcenia wszystkiego w walce o wpływy.
• Źródła ilustracji
Archiwum autora/domena publiczna: s. 12, 14
Fotografie wykonane przez Kamila i Aleksandrę Janickich: s. 16