Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Groza i fascynacja.
Kim naprawdę byli najsłynniejsi zbrodniarze międzywojennej Polski?
Jak opisywała ich ówczesna prasa?
Jak postrzegało ich społeczeństwo?
Najnowsza książka Kamila Janickiego odsłania mroczne oblicze dwudziestolecia międzywojennego – jej bohaterami są seryjni mordercy.
Wampir z Łowicza, fabrykantka aniołków, wampir z Łodzi…
Potwór, diabeł wcielony – seryjni mordercy budzą przerażenie, ale i działają na zbiorową wyobraźnię. Kto nie czytał z wypiekami na twarzy Pachnidła Süskinda? Kto nie oglądał Milczenia owiec?
Na kartach Seryjnych morderców… autor koncentruje się na kilku wybranych postaciach i historiach, ale zarysowuje też szersze tło, pokazując narodziny fascynacji historiami mrożącymi krew w żyłach. Książka przedstawia również sposób funkcjonowania ówczesnej prasy (niszczenie ludzi bez dowodów, nakręcanie spirali strachu, brak szacunku dla ofiar), policji oraz społeczeństwa z jego chorobliwym zainteresowaniem skandalami i zbrodnią, a także głęboko zakorzenioną mizoginią.
Kamil Janicki jak mało kto potrafi napisać książkę historyczną, którą czyta się niczym wciągającą powieść, czego dowodem są choćby wielotysięczne nakłady jego bestsellerów: Pierwszych dam II Rzeczypospolitej czy Dam złotego wieku. A kiedy podejmuje tematykę kryminalną, od lektury po prostu nie sposób się oderwać!
Groza i fascynacja.
Kim naprawdę byli najsłynniejsi zbrodniarze międzywojennej Polski?
Jak opisywała ich ówczesna prasa?
Jak postrzegało ich społeczeństwo?
Najnowsza książka Kamila Janickiego odsłania mroczne oblicze dwudziestolecia międzywojennego – jej bohaterami są seryjni mordercy.
Wampir z Łowicza, fabrykantka aniołków, wampir z Łodzi…
Potwór, diabeł wcielony – seryjni mordercy budzą przerażenie, ale i działają na zbiorową wyobraźnię. Kto nie czytał z wypiekami na twarzy Pachnidła Süskinda? Kto nie oglądał Milczenia owiec?
Na kartach Seryjnych morderców… autor koncentruje się na kilku wybranych postaciach i historiach, ale zarysowuje też szersze tło, pokazując narodziny fascynacji historiami mrożącymi krew w żyłach. Książka przedstawia również sposób funkcjonowania ówczesnej prasy (niszczenie ludzi bez dowodów, nakręcanie spirali strachu, brak szacunku dla ofiar), policji oraz społeczeństwa z jego chorobliwym zainteresowaniem skandalami i zbrodnią, a także głęboko zakorzenioną mizoginią.
Kamil Janicki jak mało kto potrafi napisać książkę historyczną, którą czyta się niczym wciągającą powieść, czego dowodem są choćby wielotysięczne nakłady jego bestsellerów: Pierwszych dam II Rzeczypospolitej czy Dam złotego wieku. A kiedy podejmuje tematykę kryminalną, od lektury po prostu nie sposób się oderwać!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Dla Oli.Żeby w razie potrzeby dała mi alibi
„Będzie wam u mnie jak w raju”
Przedsiębiorcze małżeństwo spod Warszawy
Zmieniła się władza, ale nie miejsce straceń. W wolnej Polsce skazańców nadal rozstrzeliwano na stoku Cytadeli warszawskiej.
On uśmiechnął się i głęboko ukłonił sądowi, „jakby dziękując za ten wyrok”.
Nie zdradzał ani śladu zaskoczenia. Ona łkała cicho, zalana łzami. Skuliła się i nawet nie próbowała protestować. Nic dziwnego, że wielu siedzących dalej gapiów, którzy widzieli tylko jej szczelnie owiniętą chustą głowę, twierdziło później, że przyjęła decyzję „ze spokojem”.
„Nie płacz, głupia! To nic strasznego! To nic...” – Mężczyzna szturchnął żonę i teatralnie, jakby na pokaz, zarechotał. „Widocznie obserwował dużo wypadków śmierci i przyszedł do przekonania, «że to nic»” – komentował sprawozdawca sądowy poczytnej „Gazety Porannej 2 Grosze”. Beztroska i spokój skazańca wyraźnie mu imponowały, ale jednocześnie też budziły grozę. „Śmieje się! Jak widmo, jak szatan...” – podkreślał zaaferowany. Nie tego oczekiwał po człowieku, który właśnie otrzymał najwyższy wymiar kary, bez prawa do apelacji.
„W imieniu Rzeczypospolitej... na zasadzie artykułów... skazać na karę śmierci przez rozstrzelanie... Wyrok ostateczny. Zamykam posiedzenie” – ogłosił przewodniczący trzyosobowego składu sędziowskiego. Ten sam wyrok usłyszała też ona. Małżonkowie umrzeć mieli wspólnie, nazajutrz o świcie.
Inny dziennikarz twierdził, że na twarzy mężczyzny malowała się drwina, pogarda. Podobno ktoś zdążył rzucić w jego stronę: „Panie... nastraszył się pan bardzo?”. „Ja? A to czego? Wielka rzecz. Mnie tam wsio rawno” – brzmiała odpowiedź.
W końcu i żona, „ledwo dotąd widziana pod chustką, pod sam nos zawiązaną, ukazała roześmiane oblicze”[1]. Może naprawdę nabrała otuchy; może tylko chciała sprawić przyjemność mężowi, który w swoim ostatnim słowie podkreślał, że ona jest niewinna. A kto wie, może wciąż się łudziła, że nieodwołalną decyzję uda się jeszcze cofnąć. Musiała przecież zdawać sobie sprawę, że prasa początkowo stała po jej stronie. Niektórzy pismacy twierdzili nawet, że trudno zarzucić jej coś więcej niż tylko to, że nie złożyła doniesienia, gdy zaczęła podejrzewać, iż mąż ma na sumieniu jakieś przestępstwo[2]. Prokuratura też na dobrą sprawę nie próbowała udowadniać, że oskarżona ma krew na rękach. A poza tym, kto to widział, by w Polsce rozstrzeliwać kobiety?
Dwoje obwinionych, dwaj adwokaci. Zarówno jego obrońca, jak i jej natychmiast złożyli prośby o ułaskawienie do Naczelnika Państwa. W pierwszym przypadku była to tylko formalność. Nikt nie brał pod uwagę, że Józef Piłsudski powstrzyma egzekucję zwyrodniałego zbrodniarza. Sytuacja kobiety nie była równie oczywista. W porannych gazetach, które wypuszczono do druku nocą, pisano, że skazana raczej nie szła na śmierć ze stoickim spokojem... „o ile nie została ułaskawioną”. Statystyka pozwalała się łudzić: Marszałek uwalniał od egzekucji nawet co trzeciego przestępcę[3].
Niewielu dziennikarzy rwało się do tego, by osobiście śledzić dalsze losy skazańców. Co innego przesiadywać w sądowej ławie, a co innego – zwlekać się z łóżka po ciemku i pędzić na pole straceń. Jeden chętny zamierzał jechać, ale „w celach beletrystycznych”. Inni wyłamywali się, przekonani, że starczy po fakcie przepytać gapiów. Kto dotarł na miejsce? Chyba reporter „Rzeczpospolitej”, bo gazeta zamieściła relację jeszcze tego samego dnia i nie szczędziła detali. Kontakt z kimś, kto był w miejscu egzekucji, musiał mieć też zawsze dobrze poinformowany, choć drukowany w Krakowie, „Ilustrowany Kuryer Codzienny”. Najdokładniejsze sprawozdanie z tej nocy i tego poranka ukaże się jednak dopiero dwanaście lat później, w odcinkowym cyklu Dzieje upiornego małżeństwa, publikowanym na łamach „Expressu Wieczornego Ilustrowanego”.
Także prokurator Rettinger, który odgrywał rolę oskarżyciela publicznego, wolał się wyspać. Na miejsce straceń oddelegował początkującego kolegę, by ten już od piątej rano pilnował przygotowań. Przed nim zaś wszystko miały przyszykować zatrudnione w prokuraturze kancelistki. Wyrobić odpowiednie dokumenty, powiadomić właściwe czynniki.
Małżonków z gmachu sądu przewieziono z powrotem do aresztu. Nie tylko pod obstawą, ale wręcz pod lufami. Nie można było przecież przewidzieć, do czego spróbuje się posunąć drapieżnik zapędzony w ślepy zaułek. Jeszcze zanim podjechał więzienny furgon, do skazanych podszedł „miejscowy ksiądz sądowy” i zaproponował mężczyźnie „zrobienie rachunku z sumieniem”. Ten odmówił, jak gdyby niepewny, jakiego boga powinien próbować przebłagać. „Mam czas do rana. Przecież nie wiem, co «tam» będzie, wiem, co tu jest” – odpowiedział. Wreszcie pod gmachem pojawił się wóz. „Konni policjanci wyjmują rewolwery. Skazańców wsadzają do karetki i cały orszak rusza” – relacjonowała „Gazeta Poranna 2 Grosze”[4].
Było popołudnie, nie później niż trzecia czy może czwarta, gdy kawalkada dotarła do aresztu. Małżonków umieszczono w odrębnych celach. On poprosił o pięćdziesiąt papierosów i o butelkę wódki. Fajki dostał, ale alkoholu mu odmówiono. Był spokojny, około dziesiątej wieczorem zasnął. Obudzono go nieco ponad godzinę później, gdy nadeszła wiadomość z Belwederu.
Naczelnik Państwa „nie skorzystał z prawa łaski” – ani w jego, ani w jej przypadku. Bardzo nawet możliwe, że w ogóle nie zapoznał się ze sprawą. W tych dniach był akurat dość zajęty. Rozstrzelanie wyznaczono wszak na 7 kwietnia 1922 roku, tego zaś dnia Piłsudski miał odebrać Wielką Wstęgę Orderu Leopolda, najwyższe belgijskie odznaczenie państwowe, z rąk ambasadora tego kraju. Poza tym już przygotowywał się do wielkanocnego, rodzinnego wyjazdu do Wilna[5]. Wielka Niedziela przypadała 16 kwietnia.
Na skazanym mężczyźnie wiadomość z Belwederu „nie wywarła większego wrażenia, jednak więcej nie zasnął, a na pytanie, czy życzy sobie pociechy religijnej, odpowiedział potakująco”. Przez kolejne godziny siedział prawie nieruchomo, paląc papierosa za papierosem. Ksiądz przyszedł do jego celi o trzeciej nad ranem. Rozmawiali przez pół godziny i podobno przestępca pojednał się ze Stwórcą. Zdążył też podyktować i podpisać testament.
Kobieta, w przeciwieństwie do męża, w ogóle nie była w stanie zmrużyć oka. Nie mogła też usiedzieć w miejscu. „Wstawała co kilka minut z pryczy, biegała z kąta w kąt, padała znów na twarde posłanie i zaczynała głośno zawodzić”. Wciąż miała resztki nadziei. Wiadomość, że nie zostanie ułaskawiona, była dla niej „jak uderzenie gromu”.
„Za co mnie mordujecie? Czy człowiekowi nie trzeba przebaczyć?” – zapytała, od nikogo chyba nie doczekując się odpowiedzi. Błagała o księdza. Kapelan więzienny został już wezwany do jej męża, obudzono więc innego duchownego. Przebywał z nią przez godzinę; gdy wychodził, łapała go jeszcze za sutannę. Około trzeciej „prosiła, ażeby przynieść jej ciepłe palto, bo marznie”. Naczelnik aresztu kazał spełnić życzenie, palto wydano z magazynu. Potem znowu prosiła o posługę. Podobno spowiedź zadziałała na nią „uspokajająco”. Nie na długo jednak, bo o czwartej do obu cel przybyli policjanci, „zawiadamiając, że trzeba już wybierać się w drogę”. Ona znów drżała na całym ciele, była śmiertelnie blada. Opatuliła się chustą, po czym zaczęła prosić, by pożyczono jej szal, „bo strasznie jest zimno”. Wspominano później, że „ledwo wlokła nogami”.
Małżonków znów umieszczono w jednej karetce więziennej. Kobieta przez całą drogę łkała. Mąż, tak jak przedtem, bez ustanku kurzył papierosy[6]. Miejsca egzekucji nie trzeba było wskazywać. Miała się odbyć tam, gdzie zawsze – na stokach Cytadeli warszawskiej. Przed półwieczem pod murami ponurego politycznego więzienia powieszono przywódców powstania styczniowego. Później to tutaj umierali niezliczeni patrioci, rewolucjoniści. Po odzyskaniu niepodległości przez chwilę wydawało się, że dawna rosyjska twierdza stanie się miejscem pamięci. To na jej stokach 3 maja 1919 roku zebrał się pięćdziesięciotysięczny tłum, by obchodzić pierwsze w wolnym kraju święto narodowe. „Całe wzgórze było czarne [od ludzi], jeśli się pominie liczne polskie flagi i sztandary w uderzających biało-czerwonych barwach” – opowiadał obecny na miejscu Amerykanin, Hugh Gibson. Odprawiono mszę polową, przemawiał Piłsudski, grała orkiestra. Potem jeszcze w kraterze po niemieckiej bombie zasadzono „drzewko wolności”[7]. A gdy tłumy się rozeszły... na nowo odkurzono szafot i zaczęto sprowadzać kolejnych skazańców. Pospolici mordercy ginęli w tym samym miejscu, co dawni bohaterowie. A rzut kamieniem dalej zakopywano ich ciała.
Siódmego kwietnia słońce wyłoniło się zza horyzontu równo o godzinie szóstej. Było pochmurno i zimno. Słupek rtęci na termometrach nieznacznie przekraczał zero[8]. Na wzgórzu czekał już w pogotowiu pluton żołnierzy. Polskie prawo nie przewidywało urzędu kata, wszystkie egzekucje były więc przeprowadzane przez wojsko. Strzelali młodzi chłopcy, poborowi. Prasa ubolewała, że chyba tylko ze „względu oszczędnościowego” ci, których powołano „do obrony ojczyzny”, musieli odgrywać budzącą zgrozę rolę. Na razie jednak nic nie zapowiadało zmiany[9]. W bramie Cytadeli na skazańców oczekiwał też kapelan twierdzy, ksiądz Przyjemski. To on, w asyście dwudziestu policjantów, odprowadził małżonków na miejsce, w którym mieli zginąć.
Mężczyzna szedł równo, o własnych siłach. Kobietę trzeba było trzymać pod ręce. „Wolałabym całe życie siedzieć w więzieniu, niż iść tak na śmierć” – powiedziała w którymś momencie. A potem stanęła jak wryta, podniosła rękę i łamiącym się głosem dodała:
„Patrz, to nasze groby...”.
Na wzgórzu, zaraz obok szafotu, rzeczywiście czekały już dwie wykopane jamy i dwie trumny. On próbował uspokajać żonę. Podobno nawet żartował: „Nie płacz, stara. Myślą o nas, już szlafroki nam szykują”.
Oboje wysłuchali wyroku odczytanego przez przedstawiciela prokuratury. Oboje też ucałowali podsunięty im krzyż. Podobno „aż do chwili wykonania wyroku zachowywali się nadzwyczaj spokojnie”.
Kobieta miała być rozstrzelana pierwsza. Zawiązano jej oczy, omdlała, zanim żołnierze przystąpili do swego obowiązku. „Salwa z dwunastu karabinów i najokrutniejsza zbrodniarka w Polsce padła, zalewając się krwią” – opisywał po latach Jerzy Zdan na stronach „Expressu Wieczornego Ilustrowanego”. Twierdził też, że mąż straconej „trzymał twarz w rękach”. Mimo wszystkich czynów, których dokonał, na tę jedną śmierć nie chciał patrzeć.
W prasie często pojawiały się informacje o „energicznych” działaniach policji.Na zdjęciu funkcjonariusze podczas nocnego dyżuru, 1925 rok.
Spoglądali natomiast inni. Na stoku zebrały się grupki pracujących w okolicy robotników. Było też sporo „żądnych wrażeń” warszawiaków, których nie odstraszyły ani chłód, ani dystans dzielący Cytadelę od centrum miasta. Jak podkreślił dziennikarz „Rzeczpospolitej”, wśród świadków egzekucji „po raz pierwszy” zauważono panie. I może trudno się dziwić, skoro w wolnej Polsce jeszcze nigdy nie stracono kobiety. Zdaniem niektórych był to zarazem ostatni w historii kraju przypadek, gdy na kobiecie wykonano wyrok śmierci za „pospolite” przestępstwo, nie licząc oczywiście dętych procesów z czasów okupacji i PRL-u.
Ciało „sprzątnięto”, a miejsce zbrodniarki zajął jej mąż. Poprosił, by jemu nie zawiązywano oczu, ale „życzeniu temu odmówiono”. W ostatnich chwilach widział tylko ciemność. Zanim odgłos strzałów dotarł do jego uszu, był już martwy[10].
Była godzina szósta trzydzieści pięć. Akt finałowy historii pierwszych seryjnych zabójców II Rzeczypospolitej. Choć sto lat temu nikt by ich w ten sposób nie określił.
~SĄ WAŻNIEJSZE SPRAWY
Trzy miesiące wcześniej, Warszawa. Nad miastem nie zawisło widmo strachu. Nie szerzyła się panika, mieszkańcy nie barykadowali drzwi domów, kobiety nie unikały samotnych przechadzek ulicami. Opinia publiczna nie była rozgorączkowana, bo też nie miała pojęcia, że powinna być.
Jedno z pierwszych doniesień wydrukowano 17 stycznia 1922 roku w „Kronice policyjnej” gazety „Rzeczpospolita” – poważnego i poczytnego dziennika sponsorowanego przez ekspremiera, wybitnego pianistę i milionera, Ignacego Paderewskiego.
(!) TRUP W ZAGAJNIKU. Znaleziono w zagajniku pod Pruszkowem zwłoki kobiety lat około 40 niewiadomego nazwiska z poderżniętą nożem szyją. Przypuszczalna jest zemsta i porzucenie trupa w ustronnym zagajniku. Ślady zasypała śnieżyca. Śledztwo wdrożono.
Wiadomość upchnięto na końcowej, szóstej stronie gazety, gdzie zajęła przedostatnie miejsce w rubryce. To nie była sprawa numeru ani nawet najważniejsza historia kryminalna tego dnia. Obszerniej pisano o „śmiertelnym zaczadzeniu” (również w Pruszkowie, student przez sen kopnął drzwiczki pieca, umarli on i kolega) i o „wypadku z armatką” (podczas ćwiczeń w szkole podchorążych w Alejach Jerozolimskich niechcący wystrzelono z 75-milimetrowego działka, w gmachu pękło kilka szyb, kula poleciała gdzieś na południowy zachód). Za najważniejszy temat policyjny uznano zaś najście na lokal przy ulicy Mariańskiej: czterech zamaskowanych i uzbrojonych w rewolwery bandytów wtargnęło do mieszkania połączonego z „zakładem golarsko-dentystycznym”, skrępowało domowników przy użyciu bielizny i wyniosło pokaźne łupy w banknotach oraz biżuterii. Przestępcy zabrali też, jak nie omieszkała poinformować gazeta, nowy płaszcz męski[11].
Do sprawy zaszlachtowanej kobiety dziennikarze już nie wrócili. Nie dociekano tożsamości ofiary ani nie informowano o przebiegu „wdrożonego śledztwa”. A gdy minęły dwa tygodnie, nikt nie pamiętał o temacie i nie był zdolny powiązać zbieżnych faktów. W numerze wieczornym z 1 lutego redakcja doniosła o nowej zbrodni. Tym razem odnaleziono „kobietę lat około 30 w stanie brzemiennym”.
Była odarta z wierzchniej odzieży, mając na sobie tylko lekką bluzkę i męskie kalesony. W pobliżu leżących zwłok znajdowało się kilka strzępów podartej chustki i butelka od wódki, w której jeszcze trochę wódki się znajdowało.
Ciało denatki leżało na polu nieopodal Ożarowa. Policja nie potrafiła ustalić danych osobowych ofiary. Gazeta prosiła osoby mogące wiedzieć coś o zamordowanej kobiecie o kontakt z komendą[12]. Ale na tym zainteresowanie tematem się kończyło. Nazajutrz pisano o pijanym szoferze (który oddał kierownicę równie upojonemu koledze, po czym wspólnie urządzili rajd po miejskich chodnikach) i o wyjątkowo przemęczonym złodzieju (który włamał się do piekarni, po czym zasnął pod przyjemnie rozgrzanym piecem)[13]. Morderstwo nie zasługiwało widać na więcej niż odosobnioną, zdawkową notatkę.
Jedenastego lutego znów taka sama historia. Jeszcze jedna śmierć, jeszcze jeden rutynowy anons pod koniec numeru:
(!) MORDERSTWO. W nocy z dnia 9 na 10 b.m. na drodze prowadzącej od stacji Włochy do wsi Karolin, gm. Skoroszach, pow. warszawskiego znaleziono zwłoki zamordowanej kobiety lat około 30, nieustalonego dotychczas nazwiska. Morderstwa dokonano przez poderżnięcie gardła, prawdopodobnie w celach rabunkowych, albowiem trup odarty był z wierzchniej odzieży. Przy zamordowanej znajdowały się dwa bilety kolejowe: jeden z Włoch do Warszawy z datą dawniejszą, drugi z Warszawy do Torunia z datą 9-go lutego, co wskazuje, że morderstwa dokonano tegoż dnia, kiedy znaleziono zwłoki[14].
Dwudziestego ósmego lutego jak co dwa tygodnie: ponowna wiadomość, robiąca wrażenie powtórki z poprzednich. „W lesie między Miłosną a Wawrem na 10. kilometrze od Warszawy znaleziono trupa zamordowanej kobiety niewiadomego nazwiska. Trup leżał już od kilku dni, albowiem znajdował się on w stanie rozkładu”. „Rzeczpospolita” zamieściła notkę na pierwszym miejscu w „Kronice policyjnej”. Znacznie szerzej opisano jednak „katastrofę wodociągową” (pękła rura i zalała piwnice dwóch sklepów; handlarz tekturą Pinkus Finkelkraut był zrozpaczony) i „podstępny rabunek” według metody na brylanty (dwóch cwaniaków zwabiło przechodnia do bramy, obiecując korzystną sprzedaż kamieni szlachetnych; gdy tylko ten wyciągnął paczkę z banknotami, wyrwali mu ją, pogrozili nożem i uciekli). Konkurencyjna „Gazeta Poranna 2 Grosze” drukowała tę samą kronikę wypadków, ale sprawę morderstwa przesunęła na sam koniec. Z kolei poczytny „Kurier Poranny” donosił o brylantach, ale morderstwo uznał najwyraźniej za nieciekawe i nieistotne. Na łamach tego pisma nie mówiono o nim w ogóle[15].
Dziennikarze wciąż nie łączyli elementów układanki w jedną całość. Może zresztą nie należy im się dziwić. W Warszawie trup ścielił się gęsto. Codziennie notowano śmierć w nienaturalnych okolicznościach. Od początku roku, wedle oficjalnych statystyk, doszło do dwudziestu ośmiu samobójstw. Co drugi dzień ktoś wyskakiwał z okna, łykał truciznę albo się wieszał. Jedna osoba zginęła pod kołami samochodu, dwie zostały śmiertelnie potrącone przez tramwaje, trzynaście zostało zabitych przez pociągi[16].
Nie brakowało również oczywistych zbrodni. Akurat w lutym doszło do jednej z najbrutalniejszych w całej tej epoce. W Skolimowie (obecnie część Konstancina) grupa bandytów napadła na zagrodę młynarza, po czym poddała domowników nieludzkim torturom. Łamano im nogi, okładano ich kijami, zabito niemal wszystkich, nawet dzieci chowające się pod łóżkami. Ocalał tylko jeden ranny chłopak – bo choć okropnie go katowano, to skutecznie udawał, że już nie żyje... Gdy wciąż trwało śledztwo w tej sprawie, inni bandyci zabili w Warszawie udekorowanego orderami żołnierza Legionów i dla niepoznaki rzucili jego zwłoki pod pociąg. Z kolei na Pradze pewna kobieta zginęła we własnym domu od wielokrotnych uderzeń żelazkiem w głowę. Nieznany sprawca ukradł siedemdziesiąt dolarów, które ofiara właśnie dostała od męża pracującego w Ameryce. Co rusz pod miastem, w ustronnych miejscach, znajdowano też denatów bez pewności, czy zostali zabici, czy umarli na skutek nieszczęśliwego wypadku. Bosego mężczyznę, którego ktoś zrzucił z mostu i którego zwłoki nadżarły psy. Kobietę, która prawdopodobnie zamarzła razem ze swoim niemowlęciem, po czym z jej ciała zdarto wierzchnią odzież...[17]
Warszawiacy zewsząd byli bombardowani informacjami o dokonanych zbrodniach. Morderstwa nie były, jak w spokojniejszych czasach, budzącymi dreszczyk emocji, niegroźnymi historyjkami o zupełnie obcych ludziach, ale stawały się elementem ponurej codzienności. I to elementem, którym mieszkańcy stolicy wyraźnie się już zmęczyli. Ludwik Kurnatowski, w 1922 roku wiceszef warszawskiego Urzędu Śledczego, otwarcie przyznawał, że pod tym względem w ciągu zaledwie paru lat nastąpiła radykalna zmiana. Przed wybuchem pierwszej wojny światowej „dzienniki bardzo szczegółowo opisywały większe przestępstwa, jak zabójstwa, wielkie afery i kradzieże, a publiczność z wielkim zajęciem śledziła bieg spraw tego rodzaju”. Naczelnikowi policji kryminalnej przyczyny tego stanu rzeczy wydawały się jasne: „przestępczość wtedy była rzadszą, a równocześnie z uwagi na stosunki polityczne te jedynie sprawy przerywały monotonny bieg ówczesnego życia”[18]. Teraz sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Nie było już zaborców, ścisłej cenzury ani politycznego kagańca. W sejmie partie prowadziły bezpardonową walkę, kraj ledwie dźwigał się po wojnie z bolszewikami, galopowała inflacja.
Do pitawalowej tematyki ludzie nie mieli ani serca, ani czasu. Czołówki gazet właściwie zawsze zajmowały doniesienia o sprawach państwa lub wiadomości z areny światowej. Nawet najważniejsze procesy kryminalne relacjonowano gdzieś w środku numeru. Nie zapowiadały ich krzykliwe nagłówki, krew nie tryskała ze stron gazety. Najczęściej zresztą tytuł był ten sam z numeru na numer: Życie i sąd, Z sali sądowej, Z sądów, i tak w kółko. O wszystkich przestępstwach – a nie tylko o niezidentyfikowanych trupach kobiet – informowano na ostatnich stronach, jakby z pewną obojętnością i tylko dla porządku. Nikomu nie przyszłoby do głowy marnować głównych szpalt na podobne wiadomości. Zresztą nie było takiej potrzeby. Zbyt wiele się działo. Marionetkowy sejm w Wilnie właśnie zdecydował o przyłączeniu Litwy Środkowej do Polski. Południe kraju pustoszyła powódź – było co najmniej dwadzieścia zerwanych mostów, spiętrzona kra zbliżała się do Warszawy, a saperzy zapewniali, że są przygotowani do wysadzania lodu dynamitem. Co więcej, władze, dotąd bezwolnie tolerujące bankructwo kraju, niespodziewanie wprowadziły nadzwyczajną „daninę”. Miliony Polaków miały w ciągu kilku tygodni uiścić kwoty przekraczające wysokość wszelkich podatków płaconych od czasów przedwojennych. Chaos był trudny do opisania, kolejki w urzędach absurdalne, protesty – powszechne[19].
Atmosfera nie sprzyjała zadumie nad pojedynczymi zbrodniami na nieznanych ofiarach. W efekcie zupełnie przeoczono, że w okolicach Warszawy ktoś na porażającą skalę, metodycznie i regularnie morduje kobiety. Dopiero 1 marca w „Rzeczpospolitej” i w kilku innych gazetach zamieszczono pierwszy tekst sugerujący, że pod miastem grasuje niezwykle groźny zbrodniarz.
(!) TAJEMNICZE MORDERSTWA KOBIET. Od pewnego czasu słyszy się stale o znalezionych tu i ówdzie trupach kobiet. Trupy te są zawsze odzierane z wierzchniej odzieży i mają na sobie znaki od uderzeń tępym narzędziem. Wynika z tego, że morderstwa te dokonywane są według jednego systemu, należy przeto przypuszczać, iż działa tu jedna ręka. W ciągu ostatnich dwóch tygodni znaleziono już 7 takich trupów w okolicach Warszawy, w okolicach Rakowca, pod Ożarowem, Otwockiem, Pruszkowem, w lesie między Miłosną a Wawrem i w innych okolicach. Należy zwrócić jeszcze uwagę na to, że dzieje się to w pobliżu torów kolejowych.
Wczoraj donosiliśmy o jednym takim wypadku, dziś znowu wypada nam zanotować o dwóch trupach kobiet, znalezionych w pobliżu toru kolejowego, na łąkach folwarku Święcice (pow. błoński) i w zagajniku majątku Teresin (pow. sochaczewski). Oba trupy odarte są z wierzchniej odzieży i na obu są ślady uderzeń tępym narzędziem. Twarze są podrapane, co wskazuje, że ofiary stoczyły z mordercą walkę.
Oceniano, że nieznany sprawca ma na sumieniu już przynajmniej dziewięć ofiar zabitych w ciągu zaledwie dwóch miesięcy (w tym kilka takich, o których prasa w ogóle nie pisała). Ale dziennikarze nie uważali tego szacunku za powód, by bić na alarm. Doniesienie, tak jak poprzednie, zamieszczono pod sam koniec numerów. W większości pism nie stanowiło nawet głównego materiału kronik bieżących wydarzeń. A „Kurier Warszawski” – będący wtedy gazetą o bodaj największym nakładzie – nawet nie puścił materiału w całości, zadowalając się jego skrótem.
I tylko jakby z kurtuazji, w ostatnim zdaniu nieśmiało dopytywano: „Czy nie należałoby na tajemnicze mordowanie kobiet zwrócić baczniejszej uwagi władz policyjnych?”[20].
PRZYPISY
„BĘDZIE WAM U MNIE JAK W RAJU”.PRZEDSIĘBIORCZE MAŁŻEŃSTWO SPOD WARSZAWY