Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeden z największych bestsellerów Kamila Janickiego – znów dostępny!
O prezydentach II Rzeczpospolitej czytamy w podręcznikach historii, odpytywano nas w szkole z ich dokonań. A ile wiemy o kobietach, które stały u ich boku, jednocześnie kształtując własne życie i próbując zrealizować osobiste ambicje w świecie zdominowanym przez mężczyzn?
W jednej ze swoich najgłośniejszych książek Kamil Janicki opowiada o Marii Wojciechowskiej oraz Michalinie i Marii Mościckich. Każda z nich miała za sobą burzliwą młodość, wymykała się schematom, a z tradycyjnie rozumianą socjetą było im zupełnie nie po drodze. Polskie prezydentowe, chociaż nie przyszło im to łatwo, odcisnęły głębokie piętno na życiu kraju i na sprawach wielkiej polityki.
Wszystkie pierwsze damy II Rzeczpospolitej łączy jeszcze jedna rzecz: historia obeszła się z nimi bez skrupułów, zupełnie o nich zapominając, a przecież każda z nich zasługuje na znacznie więcej niż wzmianka w biografii męża. Książka Kamila Janickiego nie tylko przywraca pamięć o tych trzech nietuzinkowych kobietach, nie tylko oddaje im należną podmiotowość, ale również nadaje ich życiorysom formę żywych i wciąż inspirujących opowieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 326
• Pamięci Macieja Grabskiego •
AKIE HISTORIE zdarzały się w harlequinach, ale przecież nie w prawdziwym życiu! A już zwłaszcza nie w cywilizowanym świecie sztywnych reguł i konwenansów. Polska wprawdzie nie była żadnym królestwem z bajki ani tym bardziej ważnym mocarstwem, ale przynajmniej niektórzy czytelnicy już o niej słyszeli. Części mogła się obić o uszy polska wódka, polska kiełbasa albo chociaż generał Kościuszko. Słowem, amerykańscy dziennikarze mieli doskonały powód, żeby zacierać ręce. Dotarła do nich historia tak amerykańska w swoim wyrazie, że wprost nie mogli jej sobie darować. Opowieść o American dream i Kopciuszku, który znalazł swojego księcia z bajki. A to wszystko z pięknym happy endem!
Wiadomość rodem z Europy Środkowej natychmiast podchwyciły tabloidy, regionalne dzienniki, a nawet najważniejsze krajowe gazety. Relacjonowały ją „The New York Times”, „Time”, „Montreal Gazette”, „Milwaukee Journal Sentinel”, „Huntingdon Daily News”, „The Modesto Bee”, ale też główne tytuły prasy angielskiej, szkockiej, a nawet australijskiej. Na jeden dzień Rzeczpospolita znalazła się w centrum uwagi.
„Jutro dopełni się jedna z najbardziej wzruszających historii miłosnych w dziejach Polski” – zachwycał się 9 października 1933 roku dziennikarz „Montreal Gazette”. – „Posunięty w latach i do niedawna pogrążony w żałobie prezydent Ignacy Mościcki weźmie za żonę Marię Dobrzańską. Młodą rozwódkę, której życie także zostało naznaczone przez tragedię”[1].
Inni reporterzy dodawali kolejne szczegóły. Korespondent „The New York Times” zwrócił uwagę na wiek pani Dobrzańskiej, dwa razy młodszej od pana młodego! Jego kolega z „Huntingdon Daily News” zaznaczył, że Maria była wcześniej skromną sekretarką pierwszej pani Mościckiej, a na dodatek nieszczęśliwą żoną... osobistego adiutanta prezydenta. Oboje, Maria i Ignacy, mieli za sobą ciężkie przejścia, opisane ze szczegółami przez „Montreal Gazette”:
Mościcki, po trzech bolesnych ciosach, to jest śmierci swojej żony, syna i zięcia, wydawał się wręcz zdeterminowany, by ustąpić ze stanowiska. Również Mademoiselle Dobrzańska, obdarzona nie tylko rzadkim urokiem, ale też wspaniałą sylwetką, niemało się nacierpiała[2].
Podobno kiedy wzięła ślub wbrew woli rodziców, oboje popełnili samobójstwo.
W końcu jednak dwie zagubione dusze trafiły na siebie. Dla Amerykanów była to piękna historia o miłości, która zawsze znajdzie drogę i zwycięży przeciwności losu. Niezależnie od różnicy wieku, statusu społecznego i oburzenia postronnych. „Młoda narzeczona wniosła szczęście w życie prezydenta”[3] – podkreślał dziennikarz „Milwaukee Journal Sentinel”. Jego kolega z „Huntingdon Daily News” pytał zupełnie retorycznie: „Któż nie lubi takich opowieści ze szczęśliwym zakończeniem?”[4].
Zamek Królewski w Warszawie – od 1926 roku siedziba prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Fotografia przedwojenna.
Gdyby zadał to pytanie w Polsce, okazałoby się, że wcale nie jest ono retoryczne. To, co Amerykanom wydawało się historią z bajki, nad Wisłą przerodziło się w największy skandal obyczajowy dwudziestolecia międzywojennego.
Zarzut postawiony Marii z Dobrzańskich Mościckiej był poważny. Mówiono, że zniszczyła wyobrażenia Polaków o tym, kim powinna być pierwsza dama. Liczyła sobie zaledwie trzydzieści siedem lat, była zgrabna, niezbyt dostojna i miała za sobą, o zgrozo, karierę przywodzącą na myśl raczej służącą niż wielką damę. Nie tego oczekiwała śmietanka towarzyska!
Trzeba jednak powiedzieć uczciwie: ze stanowiskiem prezydentowej w II Rzeczpospolitej od początku był problem. Kiedy w 1920 roku rozgorzała dyskusja nad konstytucją odrodzonego państwa, przedstawiciele niemal wszystkich frakcji politycznych uznali pomysł oddania jakiegokolwiek wycinka władzy w ręce kobiety za czysty absurd. „Myśl Niepodległa”, wpływowe pismo wolnomyślicielskie, zżymała się w lipcu 1920 roku:
Gdyby ta siła [polityczna – przyp. K.J.] dostała się pod komendę [...] jakiejś pani prezydentowej z jej kompromitującym otoczeniem, z jej garderobą, w której mieszałyby się grzebienie z depeszami szyfrowanymi, liściki błagające o protekcję z projektami edyktów, to zaiste przyszłaby na nas znowu owa ostatnia godzina, która wybiła dla Republiki pierwszej, znowu na jakieś sto lat gotując nam niewolę, kajdany i ucisk przerażający[5].
Takie argumenty z góry wykluczyły formalny udział jakiejkolwiek prezydentowej w rządzeniu krajem. Wyobrażono sobie w takim razie, że rola żony głowy państwa sprowadzi się przede wszystkim do funkcji reprezentacyjnych. Prezydentowa miała być najbardziej dystyngowaną i wpływową damą z towarzystwa. Szacowną matroną, która będzie organizować bale i rauty, patronować ważnym imprezom charytatywnym i wspierać szczytne inicjatywy. Politykom taka wizja nawet przypadła do gustu, ale dla socjety – a więc ludzi, którzy żyli właśnie balami, rautami i działalnością społeczną – był to absurd jeszcze większy od poprzedniego.
Kobiety z bogatych ziemiańskich rodzin od kołyski uczyły się, jak być wielką damą. W tym właśnie kierunku zmierzała cała ich edukacja: nauka dobrych obyczajów, języków obcych, gry na pianinie. Już jako podlotek dziewczyna z rodowodem musiała bywać na salonach, nawiązywać znajomości, powoli wspinać się po krętej i skostniałej drabinie towarzyskiej. Całe jej dalsze życie obracało się wokół zasady: jeśli nie bywasz, to nie istniejesz. I drugiej, nie mniej ważnej: jeśli nie działasz społecznie, nie udzielasz się, to nie ma dla ciebie miejsca w socjecie.
Teraz demokratom przyszło nagle do głowy, że cały ten misternie skonstruowany system można zastąpić procesem demokratycznym. Rygorystyczna edukacja i dekady upływające od jednego rautu do drugiego straciły rację bytu. Odtąd wystarczyło mieć męża, który głosami plebsu wygra wybory...
Śmietanka towarzyska odetchnęła, kiedy przynajmniej upadł pomysł powszechnych wyborów prezydenckich. Optymiści pośród arystokracji uwierzyli, że jeśli wybory odbędą się w parlamencie, to na pewno wygra ktoś z nich – dystyngowany i bogaty ziemianin, żyjący na odpowiedniej stopie. Człowiek, który niczym król w dawnych wiekach będzie godnie reprezentował Rzeczpospolitą. U jego boku miała natomiast stanąć równie elegancka „pierwsza obywatelka”.
Rzeczywistość ułożyła się zgoła inaczej. Wystarczy przyjrzeć się sylwetkom żon kandydatów, którzy stanęli w szranki podczas wyborów prezydenckich w 1922 i 1926 roku. To prawdziwa galeria osobowości.
Maria Daszyńska trudniła się zawodem podziwianym przez zwykłych ludzi, ale przez wpływowych i bogatych zrównywanym niemal z prostytucją. Była aktorką. Od 1894 roku występowała na scenach Krakowa i Poznania. Po wyjściu za mąż poświęciła się zaś rodzinie i... działalności socjalistycznej. Deklamowała na wiecach wywrotowe wiersze. W międzyczasie wychowywała gromadkę dzieci. Nie mogłaby pewnie świecić przykładem jako pierwsza dama. Niedługo po odzyskaniu przez Polskę niepodległości jej małżeństwo się rozpadło. Ignacy Daszyński, pierwszy premier i kandydat socjalistów na prezydenta w 1922 roku, mieszkał w Warszawie z kochanką. Ona w rodzinnym Krakowie.
Romualda z Bagnickich Baudouin de Courtenay miała wprawdzie piękne szlacheckie nazwisko, ale także uprawiała zawód, który zdaniem ziemian zdecydowanie nie był przeznaczony dla kobiet. Została lekarką i nauczycielką. Do tego urodziła pięcioro dzieci, które sama wychowywała, nie wyręczając się armią niań i guwernantek. Pisała też artykuły kulturalne, a nawet drobne prace historyczne. Jej mąż Jan w 1922 roku został kandydatem mniejszości narodowych. W pierwszej turze oddano na niego prawie dwadzieścia procent głosów.
Ada Marek-Rutkowska mogła się pochwalić nie tylko barwną przeszłością, lecz także zupełnie niecodziennym wykształceniem. Jako żona młodego działacza socjalistycznego wielokrotnie miała okazję rozmawiać z Włodzimierzem Leninem. Studiowała medycynę w Zurychu, a potem na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kiedy już porzuciła swoje komunistyczne pasje, została profesorem medycyny (jedną z pierwszych kobiet z takim tytułem w Polsce!) i ordynatorem oddziału renomowanego szpitala. Gdy w 1926 roku jej mąż, krakowski prawnik Zygmunt Marek, wystartował w wyborach prezydenckich, na wielu ziemian padł blady strach. Wprost nie mieściło im się w głowach, że pierwszą damą może zostać profesor ginekologii i specjalistka w zakresie położnictwa!
Warto dodać jeszcze parę słów o Katarzynie Witosowej. Wprawdzie jej mąż Wincenty nigdy oficjalnie nie wystartował w wyborach prezydenckich, ale wielokrotnie mówiono o jego kandydaturze i czyniono do niej przymiarki. Kasia nie była ani aktorką, ani panią profesor. Wincenty twierdził, że to kobieta prosta, ale „rozsądna i pracowita”. Opiekowała się gospodarstwem, wiedziała, jak zaorać pole i wydoić krowy, a całą tę politykę miała w głębokim poważaniu...
Jej zupełnym przeciwieństwem były Aleksandra Piłsudska i Jadwiga Beckowa – dwie kobiety, które zasłynęły z zamiłowania do władzy. Wprawdzie nie posiadały żadnej oficjalnej pozycji (pierwsza była żoną marszałka Piłsudskiego, druga żoną szefa Ministerstwa Spraw Zagranicznych), ale obie czerpały pełnymi garściami z możliwości, jakie dawała im praca mężów. Obie też miały osobliwą przeszłość. Aleksandra w młodości była rewolucjonistką oraz pracownicą biura suszarni jarzyn. Przesiedziała swoje w carskim areszcie. Jadwiga poczynała sobie spokojniej, za to w wieku trzydziestu trzech lat porzuciła męża, przeszła na kalwinizm i niespodziewanie poślubiła przyszłego ministra.
Wszystkie te niedoszłe (i nieoficjalne) pierwsze damy łączyło jedno: dla elit ówczesnej Rzeczpospolitej były zupełnie nie do przyjęcia. Kiedy jednak policzono głosy w wyborach prezydenckich, okazało się, że posłowie postawili na mężów kobiet o jeszcze barwniejszych życiorysach.
Każda z trzech prezydentowych II Rzeczpospolitej – zarówno Maria Wojciechowska, jak i dwie panie Mościckie – miała za sobą burzliwą młodość. Każda wymykała się schematom, a z tradycyjnie rozumianą socjetą było im zupełnie nie po drodze. Polskie prezydentowe same stworzyły wizję swojej roli. Z prostych i skromnych kobiet przekształciły się w wielkie damy. Nie każdej przyszło to łatwo, ale wszystkie odcisnęły głębokie piętno na życiu kraju i na sprawach wielkiej polityki.
Wszystkie je łączy jeszcze jedno: historia obeszła się z nimi bez skrupułów, zupełnie o nich zapominając. O Marii Wojciechowskiej nie pamiętają nawet encyklopedie. Michalina Mościcka to bohaterka sztywnych i zdawkowych biogramów, a Maria Mościcka – co najwyżej plotkarskich artykułów. Każda zasługuje na więcej.
Ta książka ma na celu przywrócenie ich sylwetek do życia.
• Źródła ilustracji
fot. Henryk Poddębski, Biblioteka Narodowa / POLONA, domena publiczna: s. 11
• Przypisy
PROLOG