Życie w chłopskiej chacie - Kamil Janicki - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Życie w chłopskiej chacie ebook i audiobook

Kamil Janicki

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

37 osób interesuje się tą książką

Opis

Jak wyglądał zwyczajny dzień w chłopskiej chacie?

Dlaczego nasi przodkowie nie używali łóżek?

Skąd na wsiach tysiącletnia awersja do wychodków?

Jak chłopi radzili sobie bez stołu i dlaczego nigdy nie otwierali okien?

  

Szum wiatru w polu, trzask palącego się w piecu drewna i swojski aromat świeżego chleba – tak było, to prawda, ale… nie jesteśmy w skansenie. Życie w autentycznej chłopskiej chacie przez długi czas oznaczało spanie z krowami, wodę zalewającą ściany, dławiący dym i zapachy, które dzisiaj nawet trudno sobie wyobrazić. Tamte wiejskie domy, nazywane „okopciałymi budami”, nie mogły być dziełami sztuki – najczęściej były raczej dziełem straszliwej biedy. Z klepiskiem zamiast podłogi, oknem zasłoniętym deską lub zapchanym szmatami i bez najprostszych nawet wygód – bo tak mieszkali pradziad, dziad i ojciec. 

O tym, jak nasi przodkowie żyli w takich warunkach, jak wyglądała ich codzienność i jak w końcu udało się zmienić obraz wiejskiego życia, pisze w nowej książce Kamil Janicki. Autor zmusza do odrzucenia sielankowych obrazów z muzeów i zaprasza do przestąpienia progu prawdziwej włościańskiej chaty. Uwaga na głowę!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 40 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Maciej Więckowski

Oceny
4,7 (119 ocen)
89
26
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dolezny

Nie oderwiesz się od lektury

Jes ok!
00
Miroska561

Dobrze spędzony czas

ciekawa...
00
Dana23

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastycznie ciekawa!!!
00
tomasz_tatara1977

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jest genialna. Prawdziwa opowieść o prawdziwej wsi. Autor rozprawia się z mitem wsi spokojnej i wesołej, który może odnosi się do wsi XV czy XXI wiecznej, ale na pewno nie tej naszych pra pra pra dziadów czyli XIX wiecznej. Głęboki ukłon dla Autora xa jego Pracę.
00
AnetaRozycka

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Ka­mil Ja­nicki, 2024 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Agnieszka Czap­czyk
Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Dra­gan, Da­mian Paw­łow­ski
Ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Ula Pą­gow­ska
Ilu­stra­cja na okładce: ob­raz Alek­san­dra Kot­sisa „Za­groda wiej­ska” /Wi­ki­me­dia com­mons
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68263-65-7
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

KSIĄŻKI KA­MILA JA­NIC­KIEGO, KTÓRE UKA­ZAŁY SIĘ W WY­DAW­NIC­TWIE PO­ZNAŃ­SKIM:

Pańsz­czy­zna

War­chol­stwo

Epoka hi­po­kry­zji

Cy­wi­li­za­cja Sło­wian

Śre­dnio­wie­cze w licz­bach

Moim chłop­skim przod­kom

1.WE WSI.CAŁY ŚWIAT POL­SKIEGO CHŁOPA

Życie pol­skiego chłopa z daw­nych wie­ków za­czy­nało się i koń­czyło w cha­cie. Można by po­my­śleć, że to ba­nał i tru­izm. Tak samo prze­cież ży­cie miesz­cza­nina to­czyło się w ka­mie­nicy, a szlach­cica we dwo­rze. A jed­nak cho­dzi o coś wię­cej, znacz­nie wię­cej. Przed­sta­wi­ciel miej­skiego plebsu mógł przez całe ży­cie na­wet kil­ka­na­ście razy prze­no­sić się z miej­sca na miej­sce, szu­kać so­bie kąta w tej czy in­nej su­te­re­nie. Zie­mia­nin, choć miał swoje ho­łu­bione gniazdo ro­dzinne, to nie tkwił tam prze­cież bez ustanku. Je­śli po­zwa­lała mu na to za­sob­ność szka­tuły, jeź­dził po przy­ja­cio­łach, od­wie­dzał na­wet da­le­kie kraje, brał udział w sej­mi­kach, za­ba­wiał się w mie­ście. Tylko jedna, ale naj­licz­niej­sza, war­stwa spo­łe­czeń­stwa była po­zba­wiona swo­body ru­chu. Chłopi, w cza­sach no­wo­żyt­nych przy­wią­zani do gruntu, nie mieli prawa opusz­czać wsi, szu­kać lep­szego miej­sca do ży­cia. Eg­zy­sten­cję wią­zali z kon­kret­nym skraw­kiem gruntu i z jedną za­grodą, zwy­kle zresztą na­le­żącą for­mal­nie nie do nich, lecz do pana. Znie­sie­nie pańsz­czy­zny i pod­dań­stwa, usku­tecz­nione na ca­łych zie­miach pol­skich w dru­giej po­ło­wie XIX stu­le­cia, nie zmie­niło ra­dy­kal­nie tego stanu rze­czy. Może i chło­pom nikt nie bro­nił już szu­kać szans na po­prawę losu poza gro­madą, ale nę­dza i wie­lo­wie­kowy oby­czaj ka­żący my­śleć o wszyst­kim, co obce i da­le­kie, z nie­uf­no­ścią, ro­biły swoje. Chłop­stwo po­zo­stało naj­bar­dziej sta­tyczną, nie­ru­chliwą czę­ścią po­pu­la­cji. Choć ten ko­men­tarz na­leży ro­zu­mieć wła­ści­wie.

Wnę­trze chaty chłop­skiej. XIX-wieczny ob­raz Alek­san­dra Kot­sisa

W ob­li­czu głodu i skraj­nej de­spe­ra­cji ogromne rze­sze opusz­czały wieś, ale na ogół ruch na­stę­po­wał w jed­nym kie­runku. Emi­gra­cja za chle­bem, która w la­tach 1860–1914 ob­jęła na­wet po­nad 2 mi­liony pol­skich chło­pów, pro­wa­dziła do Au­strii, Nie­miec, Fran­cji, a naj­czę­ściej aż do Ame­ryki. Zza oce­anu wra­cała nie wię­cej niż jedna trze­cia tu­ła­czy. A i z tego za­le­d­wie cząstka znów zmie­rzała do ro­dzin­nej wio­ski. Trudno się dzi­wić, bo wy­jeż­dżali nie go­spo­da­rze i go­spo­dy­nie, ma­jący choćby skromne źró­dło utrzy­ma­nia, ale młodsi sy­no­wie, rza­dziej córki, po­zba­wieni spła­chetka gruntu i domu. Ci, któ­rzy w ra­zie po­zo­sta­nia na prze­lud­nio­nej wsi by­liby zmu­szeni miesz­kać ką­tem u ob­cych, szu­kać ja­kie­go­kol­wiek do­ryw­czego za­ję­cia, stale zma­gać się nie tylko z biedą, ale i gło­dem. Kto mógł żyć jako chłop – a więc kto miał za­gon i swoją chatę lub przy­naj­mniej plac, na któ­rym byłby w sta­nie ją zbu­do­wać – nie­mal ni­gdy nie de­cy­do­wał się na wy­jazd. I to nie tylko w sen­sie emi­gra­cji. Ty­powy go­spo­darz uni­kał też ja­kich­kol­wiek wy­jaz­dów da­lej niż na naj­bliż­szy jar­mark lub do lo­kal­nego miej­sca piel­grzym­ko­wego. Swoje ży­cie dzie­lił mię­dzy cha­łupę i pole, poza tym od­wie­dza­jąc głów­nie ko­ściół i wiej­ską karczmę, od­le­głą na ogół o nie wię­cej niż kilka mi­nut spa­ce­rem od domu. An­tro­po­log Lu­dwik Stomma wy­li­czył na­wet swego czasu, że „za­le­d­wie 2,5–4% chło­pów miało oka­zję wy­do­stać się kie­dy­kol­wiek w ży­ciu poza gra­nice” tego, co na­zy­wali „swoim świa­tem”, a więc poza „re­jon o pro­mie­niu nie więk­szym niż 15–20 ki­lo­me­trów”. I sza­cu­nek ten od­nosi się nie do epoki pańsz­czy­zny, ale do cza­sów po uwłasz­cze­niu – gdy były już ko­leje że­la­zne, a wiel­kie mia­sta pęcz­niały w oczach, stale po­trze­bu­jąc no­wych mas ro­bot­ni­ków.

Chłop ro­dził się, żył i umie­rał w cha­cie. Zwy­kle nie była to jed­nak ta sama chata. A już na pewno nie była to taka cha­łupa wiej­ska, jaką dzi­siaj mamy w wy­obraźni. Po­la­kom ży­ją­cym w XXI wieku z po­zoru nie trzeba tłu­ma­czyć, jak wy­glą­dał tra­dy­cyjny wiej­ski dom. W ca­łym kraju działa około trzy­dzie­stu du­żych skan­se­nów, mu­zeów na wol­nym po­wie­trzu, do któ­rych prze­nie­siono re­likty kul­tury lu­do­wej. We wszyst­kich ta­kich in­sty­tu­cjach stoją łącz­nie setki obiek­tów: spi­chle­rzy, sto­dół, mły­nów, a przede wszyst­kim cha­łup miesz­kal­nych. I choć dzia­łal­ność par­ków et­no­gra­ficz­nych jest nie­zwy­kle cenna, to na­leży mieć świa­do­mość, że za­ra­zem jest ona my­ląca. Kreuje bo­wiem da­lece za­fał­szo­wany, a przy­naj­mniej nie­re­ali­stycz­nie upięk­szony ob­raz wiej­skiej rze­czy­wi­sto­ści sprzed stu­leci.

Chaty w skan­se­nach są prze­stronne, czy­ste, za­dbane, zwy­kle też sta­ran­nie od­ma­lo­wane i wy­peł­nione uro­kli­wymi sprzę­tami. Domy ota­cza upo­rząd­ko­wana zie­leń, a ca­łość two­rzy wra­że­nie har­mo­nii i bez­tro­ski. Na­wet bu­dynki opi­sy­wane jako skromne sie­dziby nie­gdy­siej­szych nę­dza­rzy dzi­siaj za­chwy­cają swoją nie­zo­bo­wią­zu­jącą pro­stotą i do­sko­na­łym sta­nem utrzy­ma­nia. Wielu mia­sto­wych, zmu­szo­nych gnieść się na 30 czy 40 me­trach w bloku, za­pewne chęt­nie za­mie­ni­łoby swoje M2 cho­ciażby na rów­nież dwu­po­ko­jową, ale jakże cza­ru­jącą białą chatkę „bied­niacką” ze skan­senu w ma­ło­pol­skim Wy­gieł­zo­wie. Pod­czas oglą­da­nia tego za­to­pio­nego wśród drzew i kwia­tów domku na pa­górku nie spo­sób wy­obra­zić so­bie, że kie­dyś żyli w nim lu­dzie z tru­dem wią­żący ko­niec z koń­cem. I że ich eg­zy­sten­cja była czymś in­nym niż sie­lanką. Pro­blem w tym, że ani wspo­mniany dom, po­cho­dzący do­piero ze schyłku XIX stu­le­cia, nie od­daje praw­dzi­wej formy nędz­nej cha­łupy z na­prawdę od­le­głych cza­sów, ani na­wet on sam nie wy­glą­dał jak ob­ra­zek z ka­ta­logu re­kla­mo­wego, gdy jesz­cze miesz­kali w nim lu­dzie i gdy jego sień była stale wy­peł­niona bru­dem, za­pa­sami i za­pa­chem ki­szo­nej ka­pu­sty, a w za­wil­got­nia­łej, za­dy­mio­nej, zim­nej i przede wszyst­kim cia­snej izbie mu­siała się mie­ścić cała ro­dzina, li­cząca choćby pięć czy sześć osób.

Cha­łupa bied­niacka z oko­lic Chrza­nowa w Parku Et­no­gra­ficz­nym w Wy­gieł­zo­wie. Lu­dziom, któ­rzy miesz­kali w niej u schyłku XIX wieku, ra­czej nie ja­wiła się sie­lan­kowo

Skan­seny, w któ­rych dawne chaty trak­tuje się, zresztą słusz­nie, jak dzieła sztuki, wy­ma­ga­jące sta­ran­nej kon­ser­wa­cji i opieki, nie mogą dać praw­dzi­wego ob­razu nie­zwy­kłej pro­stoty i roz­gar­dia­szu wiej­skiego ży­cia sprzed wie­ków. Czę­sto two­rzą one pa­no­ramę wprost sprzeczną z hi­sto­rycz­nymi fak­tami. Taki stan rze­czy wy­nika na do­brą sprawę z sa­mej idei par­ków et­no­gra­ficz­nych. Bu­dowle tra­fiają do nich z nie­ma­łym wy­sił­kiem i kosz­tem, wła­śnie jako dzieła sztuki. Wy­star­czy wspo­mnieć, że w two­rzo­nym te­raz skan­se­nie na ob­sza­rze kra­kow­skiej No­wej Huty średni koszt prze­nie­sie­nia każ­dego hi­sto­rycz­nego bu­dynku osza­co­wano na około 650 000 zło­tych. A praw­dziwe wy­datki okażą się za­pewne dużo wyż­sze, bo gdy wy­ty­po­wano do roz­biórki, po­now­nego mon­tażu i re­no­wa­cji pierw­szą chatę, kosz­to­rys tego jed­nego za­da­nia się­gnął 1 400 000 zło­tych. „To bę­dzie naj­droż­sza prze­pro­wadzka w hi­sto­rii Kra­kowa” – ko­men­to­wali, oczy­wi­ście nieco na wy­rost, dzien­ni­ka­rze. Koszt two­rze­nia ca­łego skan­senu ma się za­mknąć w kwo­cie aż 60 mi­lio­nów zło­tych, choć po­cząt­kowo do parku trafi tylko około dwu­dzie­stu hi­sto­rycz­nych kon­struk­cji. W ta­kim kon­tek­ście nie­trudno zro­zu­mieć, że do skan­se­nów spro­wa­dza się gma­chy naj­le­piej za­cho­wane, naj­oka­zal­sze, naj­cie­kaw­sze i naj­pięk­niej­sze, nie zaś te naj­bar­dziej ty­powe dla daw­nej wiej­skiej rze­czy­wi­sto­ści. Bo też czy ja­ki­kol­wiek sa­mo­rząd zdo­łałby uza­sad­nić prze­no­sze­nie za mi­liony za­pa­dłej ru­dery? Dla po­rów­na­nia można zaj­rzeć cho­ciażby do Wiel­ko­pol­skiego Parku Et­no­gra­ficz­nego pod Gnie­znem, gdzie przy wiej­skim placu pną się jedna przy dru­giej prze­stronne, im­po­nu­jące skalą, do­sko­nale za­cho­wane za­grody bo­ga­tych czy przy­naj­mniej peł­no­rol­nych chło­pów, na do­da­tek wy­peł­nione no­wo­cze­snymi sprzę­tami, o wy­raź­nie XX-wiecz­nej, nie zaś star­szej ge­ne­zie. Na­wet po­je­dyn­cza chata niby to bied­nego cha­łup­nika przed­sta­wia się wię­cej niż za­cnie. Inna rzecz, że au­ten­tycz­nej ru­dery z na­prawdę od­le­głych cza­sów, która po­ka­za­łaby, jak kie­dyś żyli sze­re­gowi wło­ścia­nie, po pro­stu nie da­łoby się już w Pol­sce od­na­leźć. Praw­dzi­wie tra­dy­cyjna chłop­ska ar­chi­tek­tura znik­nęła bo­wiem bez­pow­rot­nie na długo przed tym, jak w la­tach PRL-u za­częto two­rzyć sieć pań­stwo­wych skan­se­nów.

Chaty, w ja­kich miesz­kańcy wsi żyli w XVII, XVIII czy na­wet XIX stu­le­ciu, były nie­zwy­kle nie­trwałe. Ża­den go­spo­darz nie wzno­sił wtedy sie­dziby na po­ko­le­nia. Zwy­kle nie ocze­ki­wano na­wet, że dom prze­trwa de­kady. Zresztą samo okre­śle­nie „dom” na miej­sce, gdzie dni i zwłasz­cza noce spę­dzała wy­raźna więk­szość daw­nych miesz­kań­ców Pol­ski, to chyba na­zwa nieco na wy­rost. „Nie miesz­kamy w do­mach, tylko w okop­cia­łych bu­dach” – po­wta­rzano skargę sa­mych chło­pów w bro­szu­rze kol­por­to­wa­nej w 1790 roku, w do­bie Sejmu Wiel­kiego. Także liczni spo­łecz­nicy cza­sów oświe­ce­nia i póź­niej­szych pod­kre­ślali, że na wsiach wi­dy­wało się nie do­mo­stwa, ale prę­dzej nory i sza­łasy. Pro­wi­zo­ryczne kon­struk­cje, wko­pane tak, że „okna tylko i dach ster­czały nad zie­mią”, z wy­krzy­wio­nymi, to­ną­cymi w bło­cie ścia­nami, nędz­nymi dasz­kami, na ogół bez ko­mi­nów. „Okropne”, „wa­lące się”, „nie­godne, żeby w nich be­stie” szu­kały schro­nie­nia, a co do­piero, by „miesz­kali i gnili” w nich „za ży­cia lu­dzie” – cha­rak­te­ry­zo­wał wiej­skie bu­dow­nic­two ksiądz Piotr Świt­kow­ski, w po­świę­co­nej mu książce z 1793 roku. Zwra­cał uwagę, że domy nie­raz „do po­łowy” były za­pad­nięte w ziemi, pod­gniłe, spróch­niałe, roz­ła­żące się i po­chy­lone tak, że nie­wiele bra­ko­wało, by się prze­wró­ciły. Gdy w 1807 roku świeżo po­wo­łane To­wa­rzy­stwo War­szaw­skie Przy­ja­ciół Nauk ogło­siło kon­kurs na pro­jekt wiej­skiej chaty przy­szło­ści, który za­pew­niłby wło­ścia­nom trwa­łość, cie­płotę, ni­skie koszty i bez­pie­czeń­stwo, przed­się­wzię­cie uza­sad­niano „ohyd­nym wi­do­kiem” ist­nie­ją­cych wiej­skich do­mów. Kon­struk­cji tak li­chych, że wiatr i mróz swo­bod­nie się po nich „prze­cha­dzały” i co­rocz­nie trzeba było ła­tać ich da­chy oraz wy­peł­niać dziury w ścia­nach, a poza tym „drą­gami pod­pie­rać” ca­łość, aby chata nie zo­stała po­rwana przez wi­chury. Je­śli deszcz ich „nie roz­mo­czy”, „su­sza nie roz­sy­pie”, to „przy­pad­kowy ogień w kilka je mi­nut w po­piół ob­róci” – pod­su­mo­wy­wano stan nędz­nych „le­pia­nek”, w któ­rych „nie by­dło, ale wło­ścia­nie, do­bro­dzieje nasi, miesz­kali”.

Pu­bli­cy­styczne wy­wody, dru­ko­wane, by na­gło­śnić ba­ga­te­li­zo­wany pro­blem i po­ru­szyć su­mie­nia, miały oczy­wi­ście to do sie­bie, że uprasz­czały, a do pew­nego stop­nia także za­kła­my­wały rze­czy­wi­stość. Nie wszę­dzie stan chłop­skich do­mów wo­łał o po­mstę do nieba, nie każda chata była tylko smut­nym, za­da­szo­nym bar­ło­giem. Nie­mniej jed­nak w pol­skiej hi­sto­rii nie­wiele da się wska­zać mo­men­tów, gdy wiej­skie cha­łupy pre­zen­to­wały się nędz­niej niż na prze­ło­mie XVIII i XIX stu­le­cia: po se­rii nisz­czy­ciel­skich wo­jen, kon­fe­de­ra­cji i na­jaz­dów, w na­stęp­stwie kilku po­ko­leń za­pa­ści go­spo­dar­czej i u sa­mego szczytu pańsz­czyź­nia­nego wy­zy­sku. Piotr Świt­kow­ski twier­dził, że ty­powa chata za jego cza­sów stała tylko przez 15–20 lat. Je­śli prze­sa­dzał, to nie­znacz­nie. Po ta­kim cza­sie domy zwy­kle same jesz­cze się nie wa­liły, przy­naj­mniej nie do szczętu. Głów­nym po­wo­dem, dla któ­rego trzeba je było roz­bie­rać i wzno­sić na nowo, były po­żary, stale na­wie­dza­jące pol­ską wieś. Ka­zi­mierz Cheł­chow­ski, spo­łecz­nik, który po­wró­cił do tego te­matu na po­czątku XX wieku, twier­dził na­wet, że wła­śnie nie­ustanne po­żogi sta­no­wiły główne źró­dło „smut­nego nie­zmier­nie stanu” daw­nych chat wiej­skich. „Nie warto było sta­wiać lep­szej chaty, gdy się ocze­ki­wało, że nie­długo spło­nie” – mieli ro­zu­mo­wać go­spo­da­rze. Je­śli na­wet któ­ryś dom prze­trwał nieco dłu­żej, to i tak wresz­cie go roz­bie­rano, gdy dal­sze ła­ta­nie i pod­pie­ra­nie spróch­nia­łej kon­struk­cji nie mo­gło już wy­star­czyć. W kon­se­kwen­cji, jak pi­sze et­no­graf Ma­rian Po­kro­pek, do dzi­siaj nie za­cho­wały się żadne ory­gi­nalne chłop­skie chaty z XVII stu­le­cia, a tym bar­dziej wcze­śniej­sze. Cha­łup XVIII-wiecz­nych jest le­d­wie garstka. Zresztą to albo domy daw­nej wiej­skiej elity – tak oka­załe i so­lidne, że wstrzy­mano się z ich wy­bu­rze­niem – albo kon­struk­cje, które z cza­sem do­cze­kały się tylu prze­ró­bek czy na­wet grun­tow­nych prze­bu­dów, że dzi­siaj nie­wiele przy­po­mina o ich pier­wot­nej for­mie.

Au­ten­tyczne domy chło­pów pańsz­czyź­nia­nych nie ist­nieją dzi­siaj, ale na­wet na sa­mym po­czątku XX wieku, le­d­wie kilka de­kad po tym, jak pol­ski lud zy­skał choćby na­miastkę wol­no­ści, nie wi­dy­wało się ich już nie­mal ni­g­dzie. Znie­sie­nie pod­dań­stwa i prze­ka­za­nie wło­ścia­nom prawa wła­sno­ści do pól, za­gród oraz do­mów spra­wiło, że po raz pierw­szy od kilku po­ko­leń chłop miał po­wód, by dbać o swoją sie­dzibę, by co­kol­wiek w nią in­we­sto­wać. Wcze­śniej normą było, że go­spo­darz stale znaj­do­wał się na ła­sce, i zwłasz­cza nie­ła­sce, pana. Je­śli cho­roby i wiek nie po­zwa­lały mu dłu­żej zaj­mo­wać się rolą, wła­ści­ciel wsi mógł wy­rzu­cić go z domu i od­dać cha­łupę komu in­nemu. Także gdy był w pełni sił, ale zo­stał uznany za zbyt krnąbr­nego czy nie­ro­bot­nego, albo po pro­stu gdy szlach­cic miał taką za­chciankę, cała ro­dzina mo­gła zo­stać przy­mu­sowo prze­nie­siona do mniej­szej i pod­lej­szej chaty oraz na mniej uro­dzajną zie­mię. „Kto do­brze i na czas pańsz­czy­znę od­ro­bił, to na grun­cie go­spo­da­rzył. A jak ro­bić nie chciał, to dzie­dzic mu grunt ode­brał i da­wał dru­giemu” – wspo­mi­nał wiej­ski pa­mięt­ni­karz Wa­lenty Ku­nysz.

Do­piero po znie­sie­niu sys­temu daw­nej za­leż­no­ści chłop mógł wresz­cie za­cząć my­śleć o miej­scu, gdzie miesz­kał, jako o czymś sta­łym, war­tym choćby odro­biny uwagi; czymś, co na­dal było za­gro­żone ogniem, ale czego przy­naj­mniej nie mógł mu już wy­szar­pać nie­przy­chylny dwór. Li­kwi­da­cja pańsz­czy­zny spra­wiła poza tym, że chłopi zy­skali czas, i to zu­peł­nie do­słow­nie. U szczytu wy­zy­sku, gdy wa­liła się Rzecz­po­spo­lita Obojga Na­ro­dów, ty­powa ro­dzina chłop­ska była zo­bo­wią­zana do­star­czyć panu przy­naj­mniej dzie­więć peł­nych – li­czo­nych od świtu do za­chodu słońca – dni bez­płat­nej nie­wdzięcz­nej pracy w każ­dym ty­go­dniu. Te­raz chłop mógł ten sam czas po­świę­cić na ro­botę na wła­snym za­go­nie, na za­ro­bek albo na coś, co wcze­śniej wy­da­wało się luk­su­sem za­re­zer­wo­wa­nym wy­łącz­nie dla pa­nów: od­po­czy­nek wy­kra­cza­jący poza nie­dzielną wi­zytę w karcz­mie. Nędzne sza­łasy nie nada­wały się jed­nak do od­po­czynku, do spę­dza­nia w nich stale czasu. Pe­wien XIX-wieczny au­tor, ską­d­inąd szlach­cic, no­to­wał cho­ciażby, że po „usta­niu za­ciągu”, a więc pańsz­czy­zny, „chło­pek więk­szej uży­wa­jący swo­body” od­krył, że nie ma gdzie spo­koj­nie i wy­god­nie przy­siąść dla re­laksu w dniu wol­nym. Nowe re­alia poza nie­skrę­po­wa­niem dały chło­pom też pewne do­chody. Zwy­kle skromne, nie­rzadko ża­ło­sne, ale jed­nak nie­za­leżne od dworu. I na ogół wy­star­cza­jące przy­naj­mniej do tego, by po no­wym po­ża­rze lub w ob­li­czu ko­niecz­no­ści ko­lejny dom bu­do­wać jed­nak nieco le­piej niż za cza­sów nie­woli.

„Grze­szą nasi ba­da­cze pra­wie wszy­scy tym, że uwa­ża­jąc chatę dzi­siej­szą za stary za­by­tek bu­dow­nic­twa lu­do­wego, nie uwzględ­niają wiel­kiego prze­łomu, jaki (...) na­stą­pił w wieku XIX” – ko­men­to­wał przed prze­szło stu­le­ciem hi­sto­ryk i kra­jo­znawca Zyg­munt Glo­ger. Po­dobne słowa można by wy­po­wie­dzieć i dzi­siaj, bo prze­cież wciąż domy ze skan­se­nów bie­rzemy za coś, co ist­niało nie­mal od za­wsze. Fak­tycz­nie jed­nak znie­sie­nie pańsz­czy­zny przy­nio­sło re­wo­lu­cję. „Nowe cha­łupy w po­rów­na­niu ze sta­rymi są nieco wyż­sze, ob­szer­niej­sze, u okien mają okien­nice, czę­sto też ga­neczki od frontu” – wy­li­czał Zyg­munt Wa­si­lew­ski, w swoim opi­sie wa­run­ków wiej­skiego ży­cia na Lu­belsz­czyź­nie. Także naj­bar­dziej za­słu­żony, a przy­naj­mniej naj­bar­dziej znany, XIX-wieczny et­no­graf Oskar Kol­berg pod­kre­ślał: „Nowe chaty [chłopi] bu­dują po­spo­li­cie ob­szer­niej­sze od daw­nych”. Zwięk­szała się po­wierzch­nia do­mów, a zwłasz­cza liczba po­miesz­czeń. W wielu re­gio­nach główną oznaką zmiany była ma­sowa prze­bu­dowa chat jed­no­izbo­wych, ta­kich ma­ją­cych tylko jedno ogrze­wane, ści­śle miesz­kalne po­miesz­cze­nie, na domy dwu­izbowe. Po­ja­wiały się też, choć czę­sto z bar­dzo du­żym opo­rem, in­no­wa­cje tech­niczne, o ja­kich daw­niej albo na­wet nie ma­rzono, albo uwa­żano je po­wszech­nie za zby­tek, za­strze­żony dla pa­nów. Lep­sze (i bez­piecz­niej­sze) piece, mu­ro­wane ko­miny, drew­niane pod­łogi, okna z praw­dzi­wego zda­rze­nia, me­ble sto­lar­skiej ro­boty. Czy w ogóle ja­kie­kol­wiek bar­dziej skom­pli­ko­wane sprzęty, wy­kra­cza­jące poza to, co każdy go­spo­darz był w sta­nie ocio­sać i skle­cić wła­snymi rę­koma. W praw­dzi­wie tra­dy­cyj­nej cha­cie chłop­skiej nie wi­dy­wało się szaf, łó­żek, czę­sto na­wet sto­łów. Nie było też lu­do­wych ozdób, fal­ba­nek, ma­lun­ków, które dzi­siaj, mię­dzy in­nymi za sprawą skan­se­nów, nie­od­łącz­nie ko­ja­rzą się z es­te­tyką daw­nej wsi. Lu­dzie, któ­rzy fak­tycz­nie mieli oka­zję oglą­dać praw­dzi­wie dawne chłop­skie sie­dli­ska, pod­kre­ślali, że na ja­ką­kol­wiek de­ko­ra­cyj­ność bra­ko­wało w nich miej­sca. „Chata wie­śniaka” ni­gdy nie mo­gła być „bar­dzo ozdobną i wy­kwintną” – ko­men­to­wał Jó­zef Ignacy Kra­szew­ski w 1858 roku. I cią­gnął: „Samo po­ło­że­nie bied­nego ludu, zmu­szo­nego my­śleć z dnia na dzień o utrzy­ma­niu ży­cia, bu­dowę chaty wy­łą­cza nie­jako z dzieł sztuki, bo to prze­cież tylko dzieło biedy”. Nie­mal wszystko, co dzi­siaj sym­bo­li­zuje wiej­skie wzor­nic­two, co wy­daje nam się naj­bar­dziej chłop­skie i tra­dy­cyjne, 160 czy 170 lat temu po pro­stu nie ist­niało, a w każ­dym ra­zie nie w ty­po­wym wło­ściań­skim do­mo­stwie. Na­wet rzecz tak oczy­wi­sta jak fi­ranki za­częła się upo­wszech­niać na wsi do­piero po znie­sie­niu pańsz­czy­zny. I także te pro­ste ozdoby po­cząt­kowo ucho­dziły za fa­na­be­rię.

Roz­miar wiej­skich bu­dyn­ków zmie­nił się wprost eks­pre­sowo. Zyg­munt Glo­ger po­dał choćby przy­kład Zło­to­rii pod Ty­ko­ci­nem, gdzie w 1864 roku było około 50 do­mów. Cztery de­kady póź­niej, w roku 1904, ist­niały na­dal tylko dwie z tych chat, wów­czas po­gar­dli­wie na­zy­wane przez miej­sco­wych „pańsz­czyź­nia­nymi”. Wszyst­kie inne bu­dynki ro­ze­brano i za­stą­piono now­szymi, więk­szymi i oka­zal­szymi. Taka skala prze­mian nie była ni­czym dziw­nym. Prze­ciw­nie – sta­no­wiła normę. Gdy ten sam au­tor w 1905 roku szu­kał sta­rych do­mów pod Grod­nem na obec­nej Bia­ło­rusi, a więc w re­gio­nie szcze­gól­nie bied­nym i nie­go­nią­cym za no­win­kami, na­tra­fił tam tylko na jedną, „ostat­nią we wsi” cha­tynkę z cza­sów pod­dań­stwa: „kurną, bez ko­mina, o jed­nej izbie, z trzema ma­łymi okien­kami”. W ca­łej oko­licy nie było już żad­nych in­nych „pańsz­czyź­nia­nych” do­mostw.

Przy­kłady naj­star­szych, „pańsz­czyź­nia­nych” chat, na ja­kie Zyg­munt Glo­ger na­tra­fił we wsiach na Pod­la­siu (u góry) i Po­le­siu (na dole)

O wiele mniej żwawo, a za to bar­dzo nie­jed­no­li­cie, po­stę­po­wały zmiany w ja­ko­ści ży­cia. Wiele niby to oczy­wi­stych, przy­naj­mniej dla nas, in­no­wa­cji stało się na wsi normą do­piero w la­tach mię­dzy­woj­nia, na inne trzeba było cze­kać aż do cza­sów wcze­snego PRL-u. Po­wody, dla któ­rych po­stęp był tak nie­mrawy, oka­zy­wały się różne. Cho­dziło, mię­dzy in­nymi, o wprost ob­se­syjne przy­wią­za­nie chło­pów do tra­dy­cji. Po­wszechny był osąd, że wiej­ski świat ma swój przy­ro­dzony po­rzą­dek, któ­rego na­ru­sze­nie ob­ra­ża­łoby mo­ral­ność i Boga, nie­chyb­nie pro­wa­dząc do naj­gor­szych ka­ta­strof – od klęsk nie­uro­dzaju, przez po­żary, po po­mór by­dła i epi­de­mie. Je­śli na przy­kład z dziada pra­dziada na po­lach pra­co­wano sier­pem, to nie na­le­żało ni­komu przy­zwa­lać, by się­gał po kosę: na­wet je­śli ta umoż­li­wiała wy­ko­na­nie tej sa­mej ro­boty nie w dwa­na­ście, ale dajmy na to w sie­dem go­dzin. „Kto żyto kosi, ten o chleb prosi” – na­po­mi­nano go­spo­da­rzy, któ­rzy ośmie­lali się uła­twiać so­bie w taki spo­sób ży­cie. Je­śli przez po­ko­le­nia za­do­wa­lano się drew­nianą so­chą, to so­lidny, że­la­zny pług mógł się wy­da­wać nie­bez­piecz­nym eks­ce­sem. Je­śli nikt ni­gdy nie stą­pał w domu po de­skach, ale po kle­pi­sku, okna miał ni­czym nie­przy­sło­nięte, a po­wie­trze duszne, wy­peł­nione dy­mem i tru­jące, bo chata po­zba­wiona była ko­mina, to cała gro­mada trzy­mała się prze­ko­na­nia, że tak wła­śnie ma być na­dal. I że każda zmiana jest ob­raź­liwa, roz­pustna; że grozi nie tylko no­win­ka­rzowi, ale i każ­demu, kto wcho­dził z nim w stycz­ność. Ano­ni­mowy chłop­ski pa­mięt­ni­karz spod Bia­łe­go­stoku wspo­mi­nał w tek­ście z lat mię­dzy­woj­nia, że gdy za młodu pró­bo­wał uży­wać kosy pod­czas żniw, oj­ciec i dzia­dek za­re­ago­wali „obu­rze­niem”, „zło­rze­cze­niami”, nie chcieli na­wet „na to pa­trzeć”. Ar­gu­ment mieli je­den: przez wieki pańsz­czy­zny całe fol­warki ob­ży­nano sier­pami, na­le­żało więc na­dal czy­nić tak samo. O wy­go­dzie ży­cia, co­dzien­nych prak­ty­kach i oby­cza­jach my­ślano w iden­tyczny spo­sób. Gdy na przy­kład Wa­lenty Ku­nysz, miesz­ka­jący pod Rze­szo­wem, w po­cząt­kach XX wieku za­chę­cał swo­jego dziadka, by „le­piej i wy­god­niej urzą­dził so­bie izbę”, ten od­parł, że prze­cież Ma­tu­zol – a więc za­pewne sta­ro­te­sta­men­towy Ma­tu­za­lem, o któ­rym mu­siał usły­szeć od księ­dza w ka­za­niu – prze­bie­do­wał trzy­sta lat w no­rze „i się nie bu­do­wał”, więc i on nie po­trze­buje go­nić za ja­ki­mi­kol­wiek no­win­kami. „Oj, bie­do­wali lu­dzi­ska, że kto na­ocz­nie nie stwier­dził, trudno mu bę­dzie uwie­rzyć” – kwi­to­wał chłop­ski pa­mięt­ni­karz.

„Co tam o miesz­ka­niu wiele ga­dać. Tak miesz­kam, jak miesz­kał mój ro­dzic, dziad, pra­dziad. A oni tak żyli, aż po­marli” – przy­ta­czał ty­powy ko­men­tarz, z ja­kim spo­ty­kał się na wsiach Ma­ciej Mo­ra­czew­ski, au­tor ksią­żeczki O bu­do­wie za­gród wło­ściań­skich z 1885 roku. Ten wpły­wowy ar­chi­tekt zwią­zany z Kra­ko­wem i Lwo­wem z au­top­sji znał przede wszyst­kim sy­tu­ację pa­nu­jącą w Ga­li­cji – re­gio­nie zma­ga­ją­cym się w XIX stu­le­ciu ze szcze­gólną nę­dzą i nie bez po­wodu na­zy­wa­nym prze­śmiew­czo „Go­li­cją i Gło­do­me­rią”. Co zro­zu­miałe, Mo­ra­czew­ski zwró­cił więc uwagę na kwe­stię biedy i jej wpływ na wa­runki ży­cia chło­pów. Jak wspo­mi­nał, od nie­jed­nego go­spo­da­rza zda­rzyło mu się usły­szeć zda­nia w ro­dzaju: „Czy ja to bo­gacz jaki albo pan [je­stem], że­bym mógł pie­nią­dze na miesz­ka­nie wy­da­wać? Człek goły ma ot tyle, że głód od­ga­nia od sie­bie, żony i dzieci, jak­żeż tu pa­łace bu­do­wać”. Wy­po­wiedź do­sko­nale ilu­stro­wała nie tylko chłop­ską de­spe­ra­cję, ale też ty­pową dla miesz­kań­ców wsi hie­rar­chię prio­ry­te­tów. Na­wet po znie­sie­niu pańsz­czy­zny spo­sób co­dzien­nego ży­cia i wy­goda miesz­ka­nia ucho­dziły po­wszech­nie za coś mało istot­nego. Nie drugo-, ale wprost trze­cio­rzęd­nego. Coś, o czym wy­pa­dało my­śleć bo­ga­czowi, ale nie zwy­kłemu wło­ścia­ni­nowi. Ta­kie po­dej­ście spra­wiało, że ogólny wnio­sek Mo­ra­czew­skiego można od­nieść nie tylko do za­boru au­striac­kiego, ale do więk­szo­ści ziem pol­skich w XIX wieku. Au­tor stwier­dził: „Dziś, z ma­łymi wy­jąt­kami, które naj­czę­ściej w bli­sko­ści więk­szych miast spo­tkać można, miesz­kają pra­wie wszy­scy [wło­ścia­nie] li­cho”. I tak było za­równo w Kra­kow­skiem, w Pol­sce Środ­ko­wej, na Ma­zow­szu, Ku­ja­wach, jak i w Wiel­ko­pol­sce.

O tym, co kon­kret­nie kryło się pod wspo­mnianą „li­chotą”, opo­wiem w ko­lej­nych roz­dzia­łach. Książka, którą trzy­ma­cie w rę­kach nie trak­tuje o ży­ciu w cha­cie z kon­kret­nego re­gionu albo z jed­nej war­stwy chłop­skiej spo­łecz­no­ści. Sku­pię się jed­nak na kon­kret­nym, prze­ło­mo­wym okre­sie: na cza­sach, gdy ro­dziła się ta kul­tura lu­dowa, któ­rej znie­kształ­cone od­bi­cia mamy dzi­siaj w gło­wach. I gdy nasi przod­ko­wie za­częli miesz­kać na spo­soby, które współ­cze­śnie wy­dają się zwy­czajne czy na­wet nie­odzowne. In­nymi słowy, bę­dzie to opo­wieść o epoce prze­wrotu w wiej­skiej co­dzien­no­ści, jaka roz­po­częła się, gdy naj­pierw skru­szał, a na­stęp­nie upadł sys­tem pańsz­czyź­niany. Nie o bu­dyn­kach, cha­tach, ale przede wszyst­kim o lu­dziach, któ­rych się w nich spo­ty­kało. W du­żym stop­niu o tym, jak sta­li­śmy się sobą.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

ŹRÓ­DŁA ILU­STRA­CJI

Wszyst­kie fo­to­gra­fie ar­chi­walne nie­ozna­czone ina­czej po­cho­dzą z do­meny pu­blicz­nej. Wszyst­kie fo­to­gra­fie z par­ków et­no­gra­ficz­nych zo­stały wy­ko­nane przez au­tora lub Olę Za­prutko-Ja­nicką.