Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zebrane w jednym tomie wszystkie reportaże Hanny Krall, opowiadające o losie, Zagładzie i pamięci.
Fantom bólu to publikacja wyjątkowa: kultowe teksty mistrzyni reportażu, która „zapisuje świat” w niepowtarzalnym stylu. W skład jej wielkiej księgi opowieści, czyli ponad tysiącstronicowego tomu, wchodzą: Zdążyć przed Panem Bogiem, Sublokatorka, Okna, Hipnoza, Taniec na cudzym weselu, Dowody na istnienie, Tam już nie ma żadnej rzeki, To ty jesteś Daniel, Wyjątkowo długa linia, Król kier znów na wylocie, Różowe strusie pióra i Biała Maria - z najnowszą, dopisaną specjalnie do tej edycji, częścią zatytułowaną Podwójne życie Władysława Sokoła.
"Hanna Krall w swoich tekstach ocala nie tylko nazwiska, miejsca i historie, ocala też pojedyncze gesty. Jak fotograf wydobywa jakiś drobiazg na pierwszy plan, a tło pozostawia w nieostrości, tak ona w jednym akapicie uwypukla coś, co inni może by zbagatelizowali.
Kall jest też odważna. W przegadanym świecie proponuje małomówność”. Ze wstępu Mariusza Szczygła
Edycja Fantomu bólu… łączy się z ważną rocznicą. 2017 rok to 40. rocznica publikacji Zdążyć przed Panem Bogiem – ten kanoniczny i przełomowy dla kariery pisarskiej Hanny Krall reportaż pojawił się po raz pierwszy w 1977 roku nakładem właśnie Wydawnictwa Literackiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1651
Mariusz Szczygieł
Zdążyć. Także przed deszczem
1.
Umarł niedawno E.L. Doctorow, ulubiony pisarz Hanny Krall.
Przysłała esemes: „Napisze Pan coś na Facebooku? Że to autor Ragtime’u. Najfajniejszej książki, jaką czytaliśmy. Może być inny przymiotnik”.
„Ale co napisać, bo nie wiem?” – odesemesowałem.
„Coś o Ragtimie. Że słyszałam, w Pradze zresztą, jak czytał na głos pierwszy rozdział, a cała wielonarodowa sala czytała z nim. Każdy w swoim języku. I że było to najbardziej wzruszające i najbardziej krzepiące spotkanie autorskie w całym moim życiu. Bo widać było, jak literatura ŁĄCZY ludzi. Wszystko dzieli (polityka, religie), a literatura łączy. I po to jest”.
(Zdradzę, że nawet mamy z Hanną Krall wspólny ulubiony fragment tej powieści. O roku 1902 w Stanach Zjednoczonych:
„Latem wszyscy ubierali się na biało. Rakiety tenisowe były ciężkie i miały eliptyczny kształt. Omdlenia z nadmiaru emocji seksualnych zdarzały się co chwila. Murzyni nie istnieli. Nie istnieli też imigranci. W niedzielę po południu, zaraz po obiedzie, ojciec i matka szli na górę i zamykali się w sypialni”[1].
Każde zdanie to inny temat. Każde zdanie – jak kamyk, mniejszy lub większy, ale zawsze wypukły i oddzielny. Zaś całość układa się w przyjemną dla ciała plażę. „Murzyni nie istnieli” – to wspaniałe zdanie, krótkie, zawiera w sobie cały esej).
I zaraz następny esemes, że napisała w poprzednim zbyt dużo słów: „Za długo, ale naprawdę ten Doctorow mnie jakoś obszedł”.
Innym razem w mailu spytała: „Panie Mariuszu, czy świat potrzebuje od Pana aż tylu słów? Proszę zawsze o to siebie spytać, nim zabierze się Pan do pisania”.
Krall jest odważna. W przegadanym świecie proponuje małomówność.
O takich twórcach pisał Jan Parandowski, że chodzą drogami własnymi, które rozmijają się z drogami stulecia.
2.
Jak więc dziś opowiadać o Zagładzie? Ale i o Rwandzie czy Afganistanie. Próbuje się różnych form, ona znalazła własną. Mówi: – Rezygnuję z literackości. Z ozdobności słów i ozdobności metafor.
Przywołuje obraz Mondriana New York City. Składa się on z linii poziomych i pionowych. Proste zdania bez ornamentów mogą być sztuką, jak te linie.
Metodę Krall zdekonstruowała laureatka Nagrody Nobla w dziedzinie literatury Herta Müller (w książce Król kłania się i zabija): „Hanna Krall odmawia wszelkiego komentarza, poprzez spiętrzanie i układ faktów powstaje nieustępliwa bezpośredniość, która zaczyna huczeć w głowie. Dokumentowane rzeczywistości autorki opowiadają się pozornie same. Ale na tym właśnie polega jej wirtuozeria: zaniechać komentarzy, a mimo to poprzez niewidoczną ingerencję stać za każdym zdaniem”[2].
A więc: mniej i niewykwintnie.
Jesienią 2014 roku w Polskiej Szkole Reportażu pisarka analizowała pierwszy polski tekst o Zagładzie: Józefa Mackiewicza, Ponary – „Baza”. Jesienią 1943 roku Mackiewicz był mimowolnym świadkiem wymordowania wileńskich Żydów. Napisał o tym reportaż drukowany w piśmie „Orzeł Biały”. Kiedy Krall rekomendowała mi ten tekst do Antologii polskiego reportażu XX wieku, powiedziała: – Mam poczucie, że to najlepsze, co przeczytałam o Zagładzie. Może dlatego, że kiedy Mackiewicz pisał swój tekst w 1945 roku, słowa, którymi się posłużył, były jeszcze niezużyte.
Pisał o „oprawcach”, którym oczy „zieleniały dzikością”, o ofiarach, z których wydobywał się „upiorny wrzask”. Wszystko to działo się w krainie, którą zdominowały „mgły i dalekości horyzontu”, a wokół pleniły się „niskorosłe sosenki”...
Tak Krall wykładała to naszym studentom:
– Mackiewicz chciał, żeby było ładnie. On jeszcze nie wiedział, że gdy się pisze o Zagładzie, to nie wypada, żeby było ładnie. To było przed Tadeuszem Borowskim, przed Zofią Nałkowską. I teraz zrobię mały wywód o formie. Pojawiło się coś, o czym ludzie przedtem nie myśleli, że jest możliwe. Ludzie nie myśleli, że ten sposób zabijania jest możliwy. A już na pewno Mackiewicz sobie nie wyobrażał, że może być świadkiem czegoś podobnego. Na świecie, w Europie pojawiło się coś, czego nie było, i należało to opisać. Ale jeszcze nie było formy, więc ludzie sięgali po formę, jaką znali sprzed wszystkiego. Widziałam film dokumentalny o dzieciach żydowskich. Dzieci, które przeżyły wojnę w Polsce, opowiadały ludziom, którzy przeżyli wojnę w Związku Radzieckim i nic nie wiedzieli. O tych gettach, o tych koszmarach, o tym wszystkim. A potem była taka scena, bo to był film dokumentalny, ale łączony z fabułą, scena z aktorką, która grała wychowawczynię. Wieczorem w swoim pokoju przeżywała to, co usłyszała. Siedziała na parapecie okna, bardzo starannie miała włosy uczesane, w taką falę przedwojenną, miała też przyklejone rzęsy, siedziała i gestem, o, takim, którym przedwojenne aktorki wyrażały smutek i tragizm, ona przeżywała. A za nią było uchylone okno i był wiaterek, i firanka się malowniczo poruszała, a ona przeżywała... Było to strasznie śmieszne, a jednocześnie doskonale było widać, o co chodzi. To było szukanie formy. Nowej formy nie było jeszcze, a dawna forma nijak nie nadawała się do tego. I otóż tutaj widzę ślady czegoś podobnego. Mackiewicz jeszcze sięgał po urodę słów. Po taką niewinną, powiedziałabym, po taką niewinną urodę słów, taką niezbrukaną, taką niezbrukaną urodę. „Dalekość” to jest takie właśnie urodziwe słowo.
Słowem, Hanna Krall przestrzega przed przerostem sztuki.
(Wiem: pisarce nie spodobałoby się, że powyższe zdanie ma trzy słowa, ułożone za sobą, z „prze-” na początku. – To niedobrze brzmi, panie Mariuszu – powiedziałaby.
– Tak, niedobrze – odpowiedziałbym – ale nie umiałem znaleźć za te słowa zastępstwa. Owszem, przerost można zamienić na nadmiar. Niemniej przerost ma w sobie jakąś anomalię, a ona bardziej pasuje do sensu wywodu. Nadmiar nie ma w sobie anomalii.
Krall to jedna z niewielu już osób, z którą mogę... A Polska Szkoła Reportażu to jedno z niewielu już miejsc, gdzie mogę... Rozmawiać o czymś tak bagatelizowanym jak właściwości słów).
3.
Wojciech Tochman w książce Krall spytał rozmówczynię, po co czytać o Zagładzie. Dlaczego mamy wyobrażać sobie ostatnie chwile ludzi idących na śmierć?
– Żeby się przestraszyć – odpowiedziała.
I dodała: – Tamte historie nie zdarzyły się raz na zawsze. Jak człowiek o nich czyta, to powinien go oblecieć strach. Bo ten człowiek wcale nie jest pewny, czy wtedy zachowałby się należycie.
To odpowiedź totalna. Wynika z wiary w moc literatury.
Niemniej Hannę Krall warto czytać z wielu innych powodów.
Starałem się poznać niemal wszystko, co napisano o jej książkach i tekstach oraz co sama o nich powiedziała. Przeczytałem jeszcze raz te książki. Po to, żeby podsumować i uzmysłowić sobie, co wnoszą do naszego myślenia. (Pomogły mi w tym także teksty Michała Cichego, Wiesława Kota i myśli Amosa Oza oraz cadyka z Lelowa).
Po co czytać Zdążyć przed Panem Bogiem, jest jasne dla wszystkich, łącznie z licealistami. Nie będę więc o tym pisał.
Sublokatorkę warto przeczytać, bo to powieść o tym, że aby wyćwiczyć w sobie jasność, trzeba przejść przez ciemność porządnie i do końca.
Okna, bo warto spytać: kim jesteśmy, jeśli składamy się z samych wątpliwości, a polskość składa się ze zdań twierdzących?
Powieść dla Hollywoodu, bo im większa rozpacz, tym mniej trzeba słów.
Strażnicy, bo przeszłość powinna znaleźć dla siebie strażników.
Hipnoza, bo kiedyś Żydzi byli zahipnotyzowani przyszłością, teraz zahipnotyzowała ich przeszłość. Obie rzeczy są fatalne (Amos Oz).
Syndrom ocalonych, bo ocalenie wcale nie musi być szczęściem.
To ty jesteś Daniel
Lipiec 2000. Nad Narwią
Nietrzeźwi mężczyźni wysiadują na rynku w cieniu cisów. Między ławkami rosną krzewy ozdobne powściągliwej urody. Krzewy i cisy posadzili tutejsi bezrobotni. Wąskie uliczki opadają ku rzece. Osowiałe łopiany nadrzecznych łąk i mchy zrudziałe od słońca doceniane są tylko przez turystów.
Kobieta i jej wnuk robią zakupy na obiad. Sprzedawczyni kroi kotlety, powoli, akuratnie.
– Rozbije pani? – pyta. – I nie będą pryskać? Jak ja rozbijam, to mięso pryska na wszystkie ściany. A jak wątróbkę rozbijam, to na firankach pełno.
Ścierkę trzeba podłożyć, wtrąca ktoś (w sklepie czeka kilka osób). Inny dodaje, że ta ścierka powinna być grubo zawinięta.
A tłuczek powinien być drewniany.
Nie, dlaczego, żelazny też może być.
E, nie, drewno to zawsze drewno.
Kobieta i jej wnuk wracają na rynek.
Nietrzeźwi mężczyźni uśmiechają się do nich jak do starych znajomych.
Chłopiec, który przyjechał na wakacje z Kanady, odwzajemnia uśmiech.
Kobieta mówi, że w kanadyjskich supermarketach pewnie nie rozmawia się o mięsie na firankach.
Na ścianach, poprawia wnuk. Mięso jest na ścianach, na firankach wątróbka. Nie, nie rozmawia się. Po czym dodaje: w naszych marketach w ogóle się nie rozmawia.
Ogląda się za pijaczkami na ławkach. Za ich mętnym, szczerbatym uśmiechem.
Mówi: jak skończę szkołę, przyjadę do Polski i zamieszkam w waszym miasteczku.
Maj 2000. Zakopane
Pytam Aktora (przez telefon), kiedy urodziła się Christiane, jego matka. Mówi, że w marcu, w czterdziestym trzecim.
Proszę, by odjął dziewięć miesięcy.
Aktor liczy w myślach. Milczymy.
Wychodzi lipiec.
I jeszcze wychodzi nam, że obie miały wtedy po dwadzieścia dziewięć lat. Obie: ta, która poszła do gazu ze swoim mężczyzną, i ta, która poczęła Christiane na polu rzepaku.
Wtedy: w lipcu, w czterdziestym drugim.
O Boże, mówi Aktor.
Milczymy.
I co z tego? – reflektuje się. To przecież nic nie znaczy.
W lipcu, w czterdziestym drugim, we wsi pojawił się żołnierz.
Była to piękna wieś, na wzgórzach, nad stawem, którego brzegi porastały trzciny, tatarak i zielony mech, a żołnierz był znikąd.
Żołnierze zawsze są znikąd, kiedy zjawiają się w pojedynkę.
Opowiadano, że pracował przy samochodach.
Nie ma w tym nic dziwnego. Żołnierze Wehrmachtu – bo była to niemiecka wieś i żołnierz był niemiecki – pracowali przy samochodach albo na budowie, albo w kuchniach polowych. W najgorszym razie kopali rowy strzeleckie, rzadko się jednak słyszy, by do kogoś strzelali. Nein, nein, sie haben nie geschossen.
Lipiec był upalny tamtego roku.
Jeszcze w czerwcu niebo nie wiedziało dokładnie: zalśnić urodą czy pogrążyć świat w szpetocie i smutku.
W lipcu czterdziestego drugiego niebo postanowiło: uroda świata pozostanie nietknięta.
W słoneczny lipcowy dzień żołnierz i Martha kochali się na rzepakowym polu. Martha miała gruby warkocz, duże piersi i wąską talię.
Leżeli na ciepłej ziemi, osłonięci wysokimi, brunatnymi łodygami.
Nad nimi pękały i otwierały się dojrzałe strąki.
Na plecy żołnierza i na twarz Marthy sypały się ze strąków czarne ziarenka.
Dziewięć miesięcy później urodziła się Christiane. Żołnierz poszedł gdzieś i już nie wrócił. Christiane urodziła syna, który został aktorem.
W czterdziestym drugim roku Felicja była w getcie warszawskim. Jej mąż znajdował się w dalekim, bezpiecznym świecie. Z Felicją był mężczyzna, którego kochała. Byli także jej matka i syn. Mężczyzna miał na imię Albert.
Uważano ją za rozpieszczoną, bezwolną jedynaczkę. Szybko się męczyła. Zwykła leżeć na kanapie z książką w ręku. Lubiła zmieniać kolor włosów. Lubiła Paryż i nieźle grała na fortepianie.
Albert był wysoki, piękny i bardzo semicki. Tacy mężczyźni nie mieli po aryjskiej stronie żadnych szans.
Kiedy matka powiedziała: wyjdziemy we troje, ty, ja i chłopiec, Felicja się nie zdziwiła.
I matka się nie zdziwiła, kiedy jej bezwolna jedynaczka powiedziała: wyjdziecie we dwoje, ja zostanę z Albertem. W getcie nikt niczemu się nie dziwił. Uczucia luksusowe zostały za murem.
W lipcu czterdziestego drugiego Felicja i Albert zginęli w Treblince.
Syn Felicji przeżył wojnę i został wybitnym pianistą.
Pisywał do nieżyjącej matki obelżywe listy, pełne miłości, zazdrości i tęsknoty.
Wolałaś Alberta, prawda? Wolałaś umrzeć z nim, niż żyć ze mną. Głupia, sentymentalna cipo. Czy udał się wam miodowy miesiąc? Ładny obrazek musiał to być, kiedyście umierali, trzymając się w ramionach... i tak dalej.
Umarł na raka.
Na krótko przed śmiercią zapisał swoją czaszkę Teatrowi Szekspirowskiemu w Stratfordzie. Zagrali z tą czaszką Hamleta, po czym umieścili ją w magazynie rekwizytów.
Napisałam o tym długie opowiadanie. Nazwałam pianistę Hamletem po Treblince.
Wieś, w której są wzgórza, staw porośnięty tatarakiem i pola rzepaku, od dawna znajduje się w Polsce.
Christiane rozmawia ze swoją matką po niemiecku.
Syn Christiane pokochał niemiecką kulturę.
Kochał Goethego i Kleista, a nade wszystko kochał niemiecki teatr. Kiedy był jeszcze w szkole aktorskiej, dowiedział się o Peterze Steinie i marzył, by grać w jego niezwykłych przedstawieniach. Dowiedział się o Josefie Kainzu i marzył, by zagrać Hamleta. Napisał o Kainzu pracę magisterską: Ludwik Bawarski czyta mu na głos sztukę Schillera, a znudzony artysta, ku rozpaczy zakochanego monarchy, zapada w drzemkę.
Ktoś powiedział Aktorowi, że przypomina Kainza. Ma podobnie połyskliwe, przezroczyste oczy i równie dźwięczny głos. Obejrzał w Wiedniu jego pomnik – Hamleta z czaszką w smutnych, bezbronnych rękach. Nie usłyszał głosu, nie dostrzegł podobieństwa, mimo to postanowił zostać Niemcem.
Zgromadził niezbite dowody niemieckości.
Znalazł wypisy ze starych ksiąg metrykalnych, przedwojenne książeczki oszczędnościowe ze sporymi sumami i nawet ubezpieczenie od ognia gospodarstwa babki Marthy.
Wyruszył do Niemiec.
Matce powiedział, że jedzie odzyskać rodzinne oszczędności.
W istocie chciał odzyskać Fausta i Steina.
Niemcy go zachwyciły. Były bezszelestne jak ekspresowe pociągi i higieniczne jak cytrynowy zapach w publicznych toaletach.
Znalazł się w obozie dla przesiedleńców.
Po dwóch miesiącach miał otrzymać ausweis.
Po dwóch tygodniach wrócił do Polski.
Może zrozumiał, że razem z Faustem i Steinem otrzyma Treblinkę w posagu?
Może dostał dobrą rolę?
Wrócił do Polski.
Zagrał Hamleta.
Mówił: „Pewnie król znowu zwabi cię do łóżka, nazwie cię myszką, uszczypnie w policzek, oślini cię obleśnym pocałunkiem...”.
Równie dobrze mógłby mówić: „Głupia, sentymentalna cipo, czy udał wam się miodowy miesiąc?”.
Zagrał wiele ról, a kimkolwiek się stawał – Harfiarzem Dawidem, Fryderykiem von Strahl, Baudelaire’em czy księciem Danii – była w nim przestrzeń i uroda lipcowych pól rzepakowych. A także tęsknota i niespełnienie babki Marthy, czekającej na powrót żołnierza.
Aktor chciałby wybrać się na wieś, do babki Marthy.
Jest kłopot: babka nie nauczyła się polskiego. Aktor nie zna niemieckiego, od kiedy przestał być Niemcem.
Tłumaczem będzie wuj Aktora. Przybrany wuj, przybrany brat Christiane. Znaleziony w gospodarstwie pod stodołą. Przybłąkane dziecko z dziwnie czarnymi oczami, wychowane przez Marthę.
Aktor chciałby spytać...
Er will dich fragen... zacznie przybrany wuj i szepnie po polsku: o co ją chcesz zapytać?
O dziadka, o żołnierza, powie Aktor.
Babcia nie będzie o nim mówić, powie surowo wuj.
To prawda. Martha nie rozmawia o żołnierzu nigdy i z nikim.
Chcę tylko spytać, skąd wie, że był przy samochodach, a nie na przykład...
Ona ma osiemdziesiąt siedem lat, przerwie wuj. Niczego się już nie dowiesz.
Was will er? – zniecierpliwi się babka.
Twój wnuk pyta cię, jak się czujesz, uśmiechnie się do Marthy jej syn. Przybłąkane dziecko. Z dziwnie czarnymi oczami – syn znikąd.
O Boże, mówi.
Reflektuje się: nic to nie znaczy. Kobiety, daty, czaszka, Hamlet... Przypadek. Zbiegi okoliczności.
Albo... dodaje ostrożnie. Trzeba te szczegóły zapamiętać. Może kiedyś dowiemy się o nich czegoś więcej.
Proszę pana. Kiedyś o wszystkim dowiemy się czegoś więcej.
Maj 2000. Herzliya koło Tel Awiwu
W ogrodach ambasadora trwa przyjęcie.
Ambasador z kieliszkiem w ręku sławi konstytucję sprzed dwustu lat.
Ciemność gęstnieje między drzewami.
Wesołe, spocone dziewczyny chciałyby potańczyć.
Na gałęziach cedrów i migdałowców przycupnęły nieliczne duchy. Przypuszczają, zupełnie słusznie, że polska konstytucja nikogo tutaj nie obchodzi. Poza nimi, cadykami z Horodenki i z Korca. To oni modlili się za Polskę. Najpierw Nachman z Horodenki się modlił, ale, niestety, udał się do Ziemi Świętej. Ledwie wyjechał, nastąpił pierwszy rozbiór. Po nim modlił się Pinchas z Korca. Umarł, niestety, a ledwie umarł, nastąpiły rozbiory kolejne.
Obaj są potomkami i przodkami sławnych mędrców.
Dziad Pinchasa ogłosił w Krakowie dwieście pięćdziesiąt dwie interpretacje modlitwy Mojżesza. Sama modlitwa liczyła dwa zdania.
Wnukiem Nachmana był cadyk z Bracławia, jego imiennik. („Boli mnie serce, rabi, mam kłopoty” – będzie mu się skarżył polski poeta po stu pięćdziesięciu latach).
Nachman miał sen. Śnił mu się jego własny dom, bezludny i pusty. Poszedł do synagogi. Byli w niej ludzie, ale odwracali się od Nachmana. Jak mogłeś? – szeptali oburzeni. Czy to możliwe, że popełniłeś tak okropny grzech? Nachman udał się w podróż, ale wszyscy, w każdym kraju, patrzyli ze zgrozą: jak mogłeś?! Zamieszkał w lesie. Stary człowiek z pobliskiej wsi przynosił mu jedzenie ze słowami: jak mogłeś?
Do końca snu nie dowiedział się, jaki popełnił grzech, ale po przebudzeniu poprosił uczniów, by zniszczyli jego ostatni rękopis. Spalili, nie czytając.
Trwa przyjęcie w ogrodach polskiego ambasadora.
Uwagę gości zwraca urodziwy mężczyzna. Smagły, siwy, z powagą w miodowych, głębokich oczach. Starzejący się król Dawid mógł tak wyglądać.
Podchodzi do mnie. Mówi, że się spotkaliśmy. W Polsce, w Łodzi. Był kwiecień. Pani była w domu Doktora, my przed domem. Pilnowała go tajna policja.
A tak, dawne czasy. Tajniacy przed wejściem. Izraelscy goście potulnie wracający do samochodu.
Nie chcieliśmy zatargów z waszą policją, mówi mężczyzna. (Nie jest królem Dawidem, jest profesorem nowożytnej historii). Zawróciliśmy, a Doktor...
Czy pani wie, co zrobił?
Wybiegł za nami i zaczął krzyczeć.
Wie pani, co on krzyczał?
Przeżyliście, bo jesteście tchórzami!
Przeżyliście, bo jesteście tchórzami!
Przeżyliście, bo jesteście...
No więc to chciałem opowiedzieć. I że się urodziłem po wojnie, tutaj się urodziłem, a on krzyczał: przeżyliście, bo jesteście...
(Doktor nakrył do stołu. Na uroczyście białym obrusie ustawił talerze. Ktoś przyjedzie, powtarzał. Niemożliwe, by wszyscy się bali.
Rozległy się werble. Głos z radia poinformował o rocznicy powstania w getcie i że w stolicy złożono wieńce.
Ten, który z grupą przyjaciół postanowił o powstaniu, powiedział coś o słońcu. Wtedy też świeciło, choć było chłodniej.
Goście nie nadjeżdżali. Doktor wyszedł na spacer. Za nim ruszyli tajniacy. Pilnowali, żeby się nie wymknął do getta. Nie był potrzebny tam, gdzie były werble i wieńce. Starał się nie widzieć ich spojrzeń, rozbawionych i pogardliwych.
W drodze powrotnej myślał o tym, jak się zabija ręką. Trzeba uderzyć w globus caroticus. W splot komórek nerwowych na szyi, za chrząstką tarczową. Tak, ma słabe ręce, ale wie, że z lewej strony jest nerw depresyjny...
Usiadł do stołu.
Z żytniówką i rosołem zrobiło się raźniej.
Dookoła stały wolne krzesła i puste talerze.
Przypisy
Wstęp
[1] Przeł. Mira Michałowska.
[2] Przeł. Katarzyna Leszczyńska.