Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tu i teraz. Gdzieś, kiedyś i zawsze. Nikt inny nie potrafi łączyć tych wymiarów czasu tak jak Hanna Krall. Z dbałością o każdy szczegół. Widma Zagłady przenikają się z dramatem dzisiejszych wojen. Wracają dawne traumy, ożywają lęki i nadzieje. Wielkie postacie historyczne ustępują miejsca zwyczajnym ludziom, cichym bohaterom codzienności.
„Świat zapada się w naszej pamięci nieustannie i na zawsze. Świat jest jak zbombardowany dom, z którego udało się uratować klamkę. Został nam tylko ten mosiężny szczegół. Klamka zaświadcza, jaki dom był piękny i wielki. Albo jaki nie był. Szczegół, jak może, ratuje nam świat”.
Mariusz Szczygieł, ze wstępu
Tadeusz Różewicz, Anna Walentynowicz, Kalina Jędrusik, Agnieszka Osiecka, Josif Brodski, Krzysztof Kieślowski, Ewa Hołuszko, ksiądz Adam Boniecki – to tylko kilka osób występujących w tej książce. Hanna Krall kolekcjonuje słowa, zdarzenia i przedmioty. Nadaje znaczenie rzeczom i szczegółom banalnym. Zapisuje dialogi, układa sceny prywatne. Rysuje żywe portrety, dzięki którym głosy opisywanych ludzi stają się słyszalne. Za pamięci – żeby nie pozwolić zapomnieć.
„Zeszli z barykad, cokołów i scen. Niczego nie udają, są zmęczeni. Nie to, że ich podglądam. Po prostu – jestem w pobliżu. Tak się złożyło, że jestem”. (fragment książki)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 199
KOLEGA REPORTER
I. Narty
Hanuš, kolega reporter, szukał socjalisty. Kręcił film – socjaliści w obozie – i przyszedł mu do głowy były polski premier. Wiedział o nim niejedno. Nawet o ręce wiedział, którą były premier chciał odrąbać, gdyby podniosła się na władzę ludową. Trudno, mówił Hanuš, ważne, że socjalista. Rzeczywisty, przedwojenny i był w Auschwitz. Spytaj – prosił ze Sztokholmu – czy zgodzi się na rozmowę.
Spytałam, zgodził się.
Poszłam ze szwedzką ekipą do Obrońców Pokoju (premier emeryt bronił aktualnie pokoju światowego).
Mówił o podziemnej PPS, jej wielką troską w Oświęcimiu byli młodzi więźniowie. W obozie łatwo zdziczeć – łatwo być zabitym, ale i zabić łatwo. Ta łatwość może być zaraźliwa, chcieliśmy przestrzec przed nią młodych ludzi.
O ważnych rzeczach im mówił, a na koniec zwrócił się do Hanuša: – Orientuje się pan zapewne, czym był Auschwitz.
Orientuję się, powiedział Hanuš.
Podziękował byłemu premierowi i zaczął zwijać kable.
Nagranie się skończyło, ale były premier nie przestawał opowiadać o Oświęcimiu. Mnie tym razem, bez kamer. Marzył o jednym. O nartach. Jeśli przeżyje, to narty będą najpierw. I baby. Baby i narty to było jego oświęcimskie marzenie.
Pierwszej powojennej zimy wjechał na Kasprowy Wierch. Miał marne wiązania i przed Kotłem Gąsienicowym odpięła mu się narta. Schylił się, poprawił wiązanie i pojechał dalej.
Przyszedł do niego do Obrońców Pokoju obcy mężczyzna. Niepozorny, niemłody. Nie przedstawił się. Chciał coś opowiedzieć. Nie zabiorę panu dużo czasu, obiecał.
Pamięta pan Kasprowy Wierch pierwszej zimy? Miał pan ochronę, ale jeździł pan sam.
Nie umieli jeździć na nartach, przyświadczył były premier.
Wiedzieliśmy, że nie umieją i że sam pan będzie. I narta się panu odpięła, pamięta pan? A kamień? Na lewo od pana, w stromej części, przed Kotłem.
Leżałem za tym kamieniem.
Miałem pana załatwić.
Niestety.
Minął mnie pan i nie zdążyłem.
Potem się pan zatrzymał, schylił się i zobaczyłem plecy.
I wie pan co?
Nie chciało mi się w plecy strzelać.
Jakoś mi się nie chciało.
Pomyślałem, że nadarzy mi się jeszcze okazja. Nie nadarzyła się. Trudno.
Niczego nie chciał. Nawet koniaku się nie napił. Pożegnał się i poszedł.
Narty po Oświęcimiu...
Uważałam, że Hanuš mógłby jeszcze raz włączyć kamerę.
Nie włączył.
Niestrzelanie w plecy... Niezłe, ale za polskie. Kto w Szwecji zrozumie – dlaczego się strzelało i dlaczego nie chciało się strzelać.
Nie to nie. Może i racja.
Orientuje się pan, czym był... – upewniał się były premier.
Hanuš się orientował.
Jego matka i brat zginęli w Oświęcimiu.
II. Wiegala
Grała na mandolinie i na gitarze, pisała dla dzieci piosenki i wiersze.
Miała męża i dwóch synów, Hanuša i Tomasa. Mieszkali na Morawach. Kiedy Hitler zajął Czechosłowację, wysłała starszego syna do Sztokholmu.
Deportowano ich do Terezina, do getta. Pracowała w nocy, w szpitalu dziecięcym, w dzień pisała wiersze i piosenki. Śpiewała je dzieciom, grając na gitarze, zabrała ze sobą gitarę do Terezina.
Napisała sześćdziesiąt wierszy. Willi, jej mąż, zakopał je w ziemi. Udało mu się – był w getcie ogrodnikiem. Przeżył wojnę i pojechał do Terezina. Papiery były nietknięte.
Lubiła kołysanki, jedną zwłaszcza, Wiegalę. Wiatr grał w niej trzcinom na lirze, słowik śpiewał swoją pieśń, a księżyc na ciemnym niebie był jak latarnia. Spoglądał na świat, w świecie była cisza. Żaden dźwięk nie zakłócał jego spokoju...
Każda zwrotka zaczyna się od wiegala, ale nie wiadomo, co to jest. Nie ma takiego słowa po czesku ani po niemiecku.
Może miała na myśli wajgelę?
Roślinę, krzewuszkę z różowymi kwiatami. Lubiącą słońce, ale odporną na mróz. Nazwaną na cześć niemieckiego botanika.
Pięćdziesiąt lat po wojnie Hanuš dostał list. Pisał człowiek, który był w Terezinie, potem w Auschwitz obsługiwał komorę gazową.
Któregoś jesiennego dnia przyjechał transport, pisał człowiek. Zobaczył gromadkę dzieci. Była z nimi kobieta, poznał ją – śpiewała w Terezinie piosenki. I ona go pamiętała, i ucieszyła się.
Zauważyła prysznice. Spytała: – Czy mogę wykąpać dzieci po podróży?
Nie chciałem jej oszukiwać, pisał mężczyzna Hanušowi.
Powiedział: – To nie są prysznice, tędy będzie leciał gaz.
Słuchaj mnie teraz uważnie, dam ci radę. Postarajcie się tam wejść jak najprędzej. Usiądź z dziećmi na podłodze i zacznij im śpiewać. To, co śpiewałaś w Terezinie. Wszyscy śpiewajcie. Wchłoniecie dzięki temu więcej gazu, wszystko potrwa krócej i będzie łatwiejsze.
Zachowała się dość dziwnie, zakończył mężczyzna swój list.
Uśmiechnęła się i powiedziała: – Więc nie wykąpię dzieci po podróży.
SCENY Z UDZIAŁEM A.B.
„Jak wiadomo, Bóg nie podejmuje dyskusji na temat swojej sprawiedliwości, ale na takie załatwianie ze sobą porachunków nie może się nie godzić”.
(Ma na myśli porachunki z Bogiem Marka Edelmana).
„...pozornie bluźniercze słowa nie są bluźnierstwem”.
(Ma na myśli pozorne bluźnierstwa Marka Edelmana).
Więc Zdążyć przed Panem Bogiem nie jest bluźnierczą książką. Dobra wiadomość, prawie jak rozgrzeszenie.
Wchodzi do hotelowej restauracji.
Rozgląda się.
Kłania się.
Powiedziano mi, że pani czeka na mnie dzisiaj wieczorem w Hotelu Francuskim. Oto jestem.
Wysoki, przystojny. Wie, na co Bóg nie może albo może się godzić, i nosi czarne sztruksowe wranglery. Oryginalne, żadna bazarowa podróbka.
Pyta, czy nie jest źle widziane, że księża mnie chwalą.
Nie jest.
Śledzą go. Ostatnio jeździli za nim, spytał, o co chodzi, udawali głupiego. Już przestali. Czegoś mu teraz brakuje.
Kalendarium życia Karola Wojtyły pióra A.B.
Pogrzeb, ślub, różaniec, chrzest, dróżki kalwaryjskie, wizyta u chorego, piesza wędrówka, opłatek, chora na raka więźniarka Ravensbrück, ostatnie namaszczenie, rodzice z bezwładnym dzieckiem na rękach na warszawskim lotnisku, znowu szpital... Niedobrze mieć nadmiar celów. Człowiek potrzebuje jednolitości... Pogrzeb, ślub, wizyta u najbiedniejszych. Trzeba heroicznie myśleć...
Inny język. Inne daty, rytmy, cierpienia i hierarchia ważności.
Inny świat.
Tysiąc siedemset nazwisk w indeksie osób. Na stronie 725 – Tarnowski, Tejchma.
A Taub?
Samuel Taub, wojskowy lekarz. Prowadził ciążę Emilii Wojtyłowej. Podobno zagrożoną. Podobno inny wadowicki lekarz radził tę ciążę usunąć.
Patrz pani, gdyby nie Taub, nie byłoby naszego kardynała, mówiła pani Tatarowa, położna z zawodu, do pani Kaczorowej, dobrej znajomej pani Emilii.
Gdyby Samuel Taub był stalinowskim śledczym albo sędzią skazującym na śmierć polskich patriotów, wiedzieliby o nim wszyscy. A jak dzięki żydowskiemu lekarzowi urodził się przyszły polski papież, to najwyżej pani Tatarowa z panią Kaczorową wspomną go z uznaniem i wdzięcznością.
Z Rzymu (Via Corsica, Padri Mariani).
Pyta, co przywieźć. Mamy pisać konkretnie. Jak go proszą o gumkę do majtek, igłę do maszyny albo część do samochodu, to jest mu łatwiej.
Z Rzymu.
Nie pisał ostatnio. Nie lubi, kiedy ktoś po drodze czyta jego listy.
Z Rzymu.
Próbuje pisać dla „Tygodnika”, ale wszystko wydaje mu się jakieś głupawe. „Tygodnik” ma taki ton jak rozmowy przy łóżku ciężko chorego. On wpada jak po powrocie z wycieczki, jak ktoś, kto nie wiedział o chorobie w domu. „Nowy język powstaje beze mnie”.
Nie potrzebuje już naszych spinaczy. Kiedyś czyścił nimi fajkę, dużymi drucianymi spinaczami do papieru. Nie było ich w sklepach, przynosiło się z redakcji. Teraz ma elegancki wyciorek, w Rzymie sobie kupił.
Pod choinkę kładzie prezenty w kolorowym, błyszczącym papierze, kunsztownie przewiązane wstążeczką. Leżą koło siermiężnych sznurków i papieru do pakowania.
W kuchni na Ursynowie rozmawia ze Zbyszkiem Bujakiem, ściganym listem gończym. Trwamy, zawiadamia go Bujak. I będziemy trwali aż do końca. To samo mówił rząd londyński, zauważa A.B. I nadal mówi. Bujak zastanawia się, czy powinien być dumny z porównania. Dochodzi do wniosku, że tak. Na przekór wszystkim będziemy trwali, zapewnia rzymskiego gościa.
Jest noc, parę minut po trzeciej, rzymskie lotnisko. A.B. jest nieogolony, niewyspany i zły. Nie uśmiechaj się, strofuje, tym kretyńskim polskim uśmiechem. Wszyscy was po tych uśmiechach tu poznają. Że tacy szczęśliwi jesteście. Żeście się na tę wolność wyrwali. I nie zaczynaj mi opowiadać, jakim cudem dostałaś paszport, błagam cię.
Ależ, drogi A., ja nie uśmiecham się ze szczęścia. Popatrz na barek, tam, w końcu sali. Widzisz beczułkę? „Campari” pisze. Widziałeś kiedyś, żeby campari z beczki leciało?
Będziesz piła campari o czwartej nad ranem? – upewnia się A.B.
Dlaczegóż by nie...
Ogrody Watykańskie, Grota z Lourdes. Biała, nieduża figurka spowita zielonym bluszczem. Wschodzi słońce. Jest pięknie.
Syn Emilii Wojtyłowej odprawił mszę. Podnosi się z kolan, podchodzi do A.B. i osób w pobliżu.
Nie wie jeszcze, że będzie świętym.
Nie wie, że zechcą go świętości pozbawić.
Nie wie, że będzie wiedział, ale może nie wiedział.
Mówi: – Ksiądz Adam wie o mnie więcej, niż sam o sobie wiem.
Przyszli poganie, żeby pokłonić się Jezusowi. Przyszli tedy do Filipa i prosili go: panie, chcemy Jezusa widzieć. Szedł Filip i powiedział Andrzejowi, a Andrzej zasię i Filip powiedzieli...
Dalej jest o ziarnie pszenicznym, które obumiera, i o tym jest kazanie A.B. O poganach nic, ani słowa. Pokłonili się w końcu? I dlaczego do Filipa chodzili?
Nie wiem, mówi A.B.
Jak to nie wiesz. Chcą do Jezusa, a do Filipa idą. Pewnie trudno było do Jezusa się dostać. Może się bali.
Nie było trudno i się nie bali, zapewnia A.B. A ty oczywiście uważasz, że to nieprawda.
Na odwrót. W nieprawdzie wszystko jest starannie poukładane. Jak mówią bez sensu i nie wiadomo dlaczego, to mówią prawdę. Gdybym była reporterką w tamtych czasach i Jan by mi tak opowiadał, wiedziałabym, że nie zmyśla.
Coś w tym jest – powiedziałabym w redakcji naczelnemu.
Ojca zabrali piątego stycznia.
Byłem najstarszy, miałem dziesięć lat. Najmłodszy miał dziesięć miesięcy.
Wiedziałem, że go nie zobaczymy.
Nie wiem skąd. Wiedziałem.
Mama pojechała do Warszawy. Zaczęliśmy odmawiać nowennę. Dziewięć razy dziennie przez dziewięć dni modliliśmy się o powrót ojca. Do Judy Tadeusza, patrona spraw beznadziejnych.
Dziewiątego dnia, po naszej osiemdziesiątej pierwszej modlitwie, wróciła mama. Nosiła czarny kapelusz i długi czarny welon.
Nazwiska rozlepiono na murach Warszawy trzynastego stycznia 1944 roku.
Michał Fredro-Boniecki był jednym z dwustu pięćdziesięciu rozstrzelanych.
I dziewiątego dnia, na widok mamy w żałobie, nie utraciłeś wiary w Boga? To dziwne.
Utrata wiary...
Odzyskanie wiary...
To zawsze jest dosyć dziwne. I tajemnicze.
Smotri, malczik, mówi oficer i sięga do torby. Szuka czegoś. Wyjmuje ołówek. Wkłada koniuszek do ust i ślini, na wardze zostaje niebieskosiny ślad.
Widzisz? – mówi z dumą. – Będzie ci na niebiesko pisał.
Uroczyście, prawie z namaszczeniem, wręcza prezent A.B.
A.B. jest dobrze wychowanym chłopcem, grzecznie dziękuje i chowa prezent.
A.B. już nie pisze ołówkiem, nawet stalówką nie pisze. Na Gwiazdkę dostał prawdziwe wieczne pióro i Wincenty Dudek, ksiądz, który codziennie przychodzi do pałacu i uczy go wszystkich przedmiotów, pozwala mu tym piórem odrabiać lekcje.
Szczerze mówiąc, A.B. myśli o radzieckim oficerze z lekkim politowaniem i poczuciem wyższości.
Być może ma to coś wspólnego z tym ich dwustuletnim pałacem. Albo z rodziną, o której pierwsza wzmianka jest u Długosza.
Albo nie. Może po prostu chodzi o kopiowy ołówek, który A.B. zna od dawna. Pisało się takimi ołówkami listy do wujów i stryjów, do oflagu.
Armia Czerwona zachowuje się taktownie. Mamę nazywa chaziajką – gospodynią, nie wchodzi do pałacowych pokojów, pyta, czy może zabić kolejną świnię albo gęś (czasami pyta już po zabiciu), sprząta ślady wojny: niemiecki czołg i niemieckie zwłoki. Bawi krótko i odchodzi na zachód.
Obrazy zostawili u księdza, meble są u ludzi na wsi.
Siedzą na furmance.
Konie ruszają.
Mijają bramę wjazdową. A.B. wie, że coś się kończy na zawsze. Nie jest to smutne. Ciekawe jest. Coś się dzieje, coś się zacznie zaraz.
Matka nie siada na furmance.
Tułacz nie jeździ, tułacz idzie.
Matka, wygnaniec, idzie piechotą.