Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Arcydzieło. Najsłynniejsza polska powieść. Fedydurke odkrywczością i śmiałością wyprzedziła swoja epokę. Jedna z najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych książek XX wieku.
Wspaniała przygoda literacka dla wielbicieli Gombrowicza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
PosłowieJerzy Franczak Wielka maskarada
We wtorek zbudziłem się o tej porze bezdusznej i nikłej, kiedy właściwie noc się już skończyła, a świt nie zdążył jeszcze zacząć się na dobre. Zbudzony nagle, chciałem pędzić taksówką na dworzec, zdawało mi się bowiem, że wyjeżdżam – dopiero w następnej minucie z biedą rozeznałem, że pociąg dla mnie na dworcu nie stoi, nie wybiła żadna godzina. Leżałem w mętnym świetle, a ciało moje bało się nieznośnie, uciskając strachem mego ducha, duch uciskał ciało i każda najdrobniejsza fibra kurczyła się w oczekiwaniu, że nic się nie stanie, nic się nie odmieni, nic nigdy nie nastąpi i cokolwiek by się przedsięwzięło, nie pocznie się nic i nic. Był to lęk nieistnienia, strach niebytu, niepokój nieżycia, obawa nierzeczywistości, krzyk biologiczny wszystkich komórek moich wobec wewnętrznego rozdarcia, rozproszenia i rozproszkowania. Lęk nieprzyzwoitej drobnostkowości i małostkowości, popłoch dekoncentracji, panika na tle ułamka, strach przed gwałtem, który miałem w sobie, i przed tym, który zagrażał od zewnątrz – a co najważniejsza, ciągle mi towarzyszyło, ani na krok nie odstępując, coś, co bym mógł nazwać samopoczuciem wewnętrznego, międzycząsteczkowego przedrzeźniania i szyderstwa, wsobnego prześmiechu rozwydrzonych części mego ciała i analogicznych części mego ducha.
Sen, który mię trapił w nocy i obudził, był wykładnikiem lęku. Nawrotem czasu, który powinien być zabroniony naturze, ujrzałem siebie takim, jakim byłem, gdym miał lat piętnaście i szesnaście – przeniosłem się w młodość – i stojąc na wietrze, na kamieniu, tuż koło młyna nad rzeką, mówiłem coś, słyszałem dawno pogrzebany swój głosik koguci, piskliwy, widziałem nos niewyrośnięty na twarzy niedokształtowanej i ręce za wielkie – czułem niemiłą konsystencję tej fazy rozwoju pośredniej, przejściowej. Zbudziłem się w śmiechu i w strachu, bo mi się zdawało, że taki, jak jestem dzisiaj, po trzydziestce, przedrzeźniam i wyśmiewam sobą niewypierzonego chłystka, jakim byłem, a on znowu przedrzeźnia mnie – i równym prawem – że obaj jesteśmy sobą przedrzeźniani. Nieszczęsna pamięci, która każesz wiedzieć, jakimi drogami doszliśmy do obecnego stanu posiadania! A dalej, wydało mi się w półśnie, ale już po obudzeniu, że ciało moje nie jest jednolite, że niektóre części są jeszcze chłopięce i że moja głowa wykpiwa i wyszydza łydkę, łydka zasię głowę, że palec nabija się z serca, serce z mózgu, nos z oka, oko z nosa rechocze i ryczy – i wszystkie te części gwałciły się dziko w atmosferze wszechobejmującego i przejmującego panszyderstwa. A kiedym na dobre odzyskał świadomość i jąłem przemyśliwać nad swym życiem, lęk nie zmniejszył się ani na jotę, ale stał się jeszcze potężniejszy, choć chwilami przerywał go (czy wzmagał) śmieszek, od którego usta niezdolne były się powstrzymać. W połowie drogi mojego żywota pośród ciemnego znalazłem się lasu. Las ten, co gorsza, był z i e l o n y.
Gdyż na jawie byłem równie nie ustalony, rozdarty – jak we śnie. Przeszedłem niedawno Rubikon nieuniknionego trzydziestaka, minąłem kamień milowy, z metryki, z pozorów wyglądałem na człowieka dojrzałego, a jednak nie byłem nim – bo czymże byłem? Trzydziestoletnim graczem w bridża? Pracownikiem przypadkowym i przygodnym, który załatwiał drobne czynności życiowe i miewał terminy? Jakaż była moja sytuacja? Chodziłem po kawiarniach i po barach, spotykałem się z ludźmi zamieniając słowa, czasem nawet myśli, ale sytuacja była niewyjaśniona i sam nie wiedziałem, czym człowiek, czym chłystek; i tak na przełomie lat nie byłem ani tym, ani owym – byłem niczym – a rówieśnicy, którzy już się pożenili oraz pozajmowali określone stanowiska, nie tyle wobec życia, ile po rozmaitych urzędach państwowych, odnosili się do mnie z uzasadnioną nieufnością. Ciotki moje, te liczne ćwierćmatki doczepione, przyłatane, ale szczerze kochające, już od dawna usiłowały na mnie wpływać, abym się ustabilizował jako ktoś, a więc jako adwokat albo jako biuralista – nieokreśloność moja była im niezwykle przykra, nie wiedziały, jak rozmawiać ze mną nie wiedząc, kim jestem, co najwyżej mamlały tylko.
– Józiu – mówiły pomiędzy jednym mamlęciem a drugim – czas najwyższy, dziecko drogie. Co ludzie powiedzą? Jeżeli nie chcesz być lekarzem, bądźże przynajmniej kobieciarzem lub koniarzem, ale niech będzie wiadomo... niech będzie wiadomo...
I słyszałem, jak jedna szeptała do drugiej, że jestem niewyrobiony towarzysko i życiowo, po czym znowu zaczynały mamlać umęczone próżnią, jaką tworzyłem im w głowie. W istocie, stan ten nie mógł trwać wiecznie. Wskazówki zegara natury były nieubłagane i stanowcze. Gdy ostatnie zęby, zęby mądrości, mi wyrosły, należało sądzić – rozwój został dokonany, nadszedł czas nieuniknionego mordu, mężczyzna winien zabić nieutulone z żalu chłopię, jak motyl wyfrunąć, pozostawiając trupa poczwarki, która się skończyła. Z tumanu, z chaosu, z mętnych rozlewisk, wirów, szumów, nurtów, ze trzcin i szuwarów, z rechotu żabiego miałem się przenieść pomiędzy formy klarowne, skrystalizowane – przyczesać się, uporządkować, wejść w życie społeczne dorosłych i rajcować z nimi.
Jakże! Próbowałem już, usiłowałem – i śmieszek mną wstrząsał na myśl o rezultatach próby. Aby się przyczesać i w miarę możności wyjaśnić, przystąpiłem do napisania książki – dziwne, lecz mi się zdawało, że moje wejście w świat nie może obyć się bez wyjaśnienia, choć nie widziano jeszcze wyjaśnienia, które by nie było zaciemnieniem. Pragnąłem naprzód książką wkupić się w ich łaski, aby potem w osobistym zetknięciu zastać już grunt przygotowany i – kalkulowałem – jeżeli zdołam zasiać w duszach dodatnie wyobrażenie o sobie, to wyobrażenie i mnie z kolei ukształtuje; w ten sposób choćbym nie chciał, stanę się dojrzały. Dlaczego jednak pióro mnie zdradziło? Czemu święty wstyd mi nie dozwolił napisać notorycznie zdawkowej powieści i zamiast snuć górne wątki z serca, z duszy, wysnułem je z dolnych odnóży, pomieściłem w tekście jakieś żaby, nogi, same treści niedojrzałe i sfermentowane, jedynie stylem, głosem, tonem chłodnym i opanowanym izolując je na papierze, wykazując, że oto pragnę wziąć rozbrat z fermentem? Dlaczego, jak gdyby na przekór własnym zamierzeniom, książce dałem tytuł Pamiętnik z okresu dojrzewania? Próżno przyjaciele doradzali mi, abym nie dawał takiego tytułu i strzegł się w ogóle najdrobniejszej aluzji do niedojrzałości. – Nie rób tego – mówili – niedojrzałość drastyczne pojęcie, jeśli sam siebie uznasz niedojrzałym, któż cię dojrzałym uzna? Czyliż nie rozumiesz, że pierwszym warunkiem dojrzałości, bez którego ani, ani, jest – samemu uznać się dojrzałym? Lecz mnie się zdawało, że wprost nie wypada zbyt łatwo i tanio zbywać smarkacza w sobie, że Dorośli zbyt są bystrzy i wnikliwi, aby dali się oszukać, i że temu, kogo smarkacz ściga nieustannie, nie wolno ukazać się publicznie bez smarkacza. Za poważny może miałem stosunek do powagi, zanadto przeceniłem dorosłość dorosłych.
Wspomnienia, wspomnienia! Z głową wtuloną w poduszkę, z nogami pod kołdrą, miotany już to śmieszkiem, już to lękiem, czyniłem bilans wejścia pomiędzy dorosłych. Za dużo się milczy o osobistych, wewnętrznych skazach i spaczeniach tego wejścia, na zawsze brzemiennego w konsekwencje. Literaci, ci ludzie posiadający boski dar talentu na temat rzeczy najdalszych i najbardziej obojętnych, jak na przykład dramat duszy cesarza Karola II z powodu małżeństwa Brunhildy, wzdragają się poruszać sprawę najważniejszą swej przemiany w człowieka publicznego, społecznego. Pragnęliby, widać, aby każdy myślał, że są pisarzami z łaski boskiej, a nie – ludzkiej, że z nieba spadli na ziemię wraz z talentem swoim; żenują się wyświetlić, jakimi to osobistymi koncesjami, jaką klęską personalną okupili prawo wypisywania o Brunhildzie lub chociażby o życiu pszczelarzy. Nie, o własnym życiu ani słowa – tylko o życiu pszczelarzy. Zapewne, wypisawszy dwadzieścia książek o życiu pszczelarzy, można zrobić się posągiem – ale jakiż związek, gdzie łączność pszczelarskiego króla z jego prywatnym mężczyzną, gdzie łączność mężczyzny z młodzieńcem, młodzieńca z chłopcem, chłopca z dzieckiem, którym przecie onegdaj się było, jaką pociechę ma smarkacz wasz z waszego króla? Życie, które nie przestrzega tych połączeń i nie realizuje własnego rozwoju w całej rozciągłości, jest jak dom budowany od góry i nieuchronnie musi skończyć na schizofrenicznym rozdwojeniu jaźni.
Wspomnienia! Przekleństwem ludzkości jest, iż egzystencja nasza na tym świecie nie znosi żadnej określonej i stałej hierarchii, lecz że wszystko ciągle płynie, przelewa się, rusza i każdy musi być odczuty i oceniony przez każdego, a pojęcie o nas ciemnych, ograniczonych i tępych jest nie mniej doniosłe niż pojęcie bystrych, światłych i subtelnych. Gdyż człowiek jest najgłębiej uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego człowieka, chociażby ta dusza była kretyniczna. I stanowczo przeczę zdaniu tych moich kolegów po piórze, którzy w odniesieniu do opinii tępych przyjmują postawę arystokratyczną i wyniosłą głosząc, że odi profanum vulgus. Cóż to za tani, uproszczony sposób uchylania się rzeczywistości, jakże nędzna ucieczka w kłamaną wyniosłość! Wręcz przeciwnie, twierdzę, że im bardziej opinia jest tępa i ciasna, tym bardziej jest dla nas ważka i paląca, zupełnie tak samo, jak ciasny trzewik dotkliwiej daje się we znaki niż trzewik dobrze dopasowany do nogi. O, te sądy ludzkie, ta otchłań sądów i opinii o twoim rozumie, sercu, charakterze, o wszystkich szczegółach twej organizacji – otwierająca się przed śmiałkiem, który swoje myśli ubrał drukiem i puścił między ludzi na papierze, o, papier, papier, druk, druk! I nie mówię tutaj o najserdeczniejszych, najmilszych sądach familijnych ciotek naszych, nie, raczej chciałbym dotknąć sądów innych ciotek – ciotek kulturalnych, tych licznych ćwierć-autorek i doczepionych pół-krytyczek, wypowiadających sądy swe po czasopismach. Gdyż kulturę świata obsiadło stado babin przyczepionych, przyłatanych do literatury, niezmiernie wprowadzonych w wartości duchowe i zorientowanych estetycznie, najczęściej z jakimiś swoimi poglądami i przemyśleniami, uświadomionych, że Oskar Wilde się przeżył i że Bernard Shaw jest mistrzem paradoksu. Ach, wiedzą już, że trzeba być niezależną, stanowczą i głębszą, przeto zazwyczaj są niezależne, głębsze i stanowcze bez przesady oraz pełne ciotczynej dobroci. Ciocia, ciocia, ciocia! O, kto nigdy nie znalazł się na warsztacie kulturalnej ciotki i nie był spreparowany niemo i bez jęku przez tę ich mentalność trywializującą i odbierającą życiu wszelkie życie, kto nie przeczytał o sobie w gazecie ciotczynego sądu, ten nie zna drobnostki, ten nie wie, co to jest drobnostka w ciotce.
A dalej, weźmy sądy ziemian i ziemianek, sądy pensjonarek, małostkowe sądy drobnych urzędników oraz biurokratyczne sądy wyższych urzędników, sądy adwokatów na prowincji, przesadne sądy uczniów, zarozumiałe sądy staruszków tudzież sądy publicystów, sądy działaczów społecznych oraz sądy żon doktorów, wreszcie sądy dzieci przysłuchujących się sądom rodzicielskim, sądy pokojówek, młodszych i kucharek, sądy kuzynek, sądy pensjonarek – całe morze sądów, z których każdy określa cię w drugim człowieku i stwarza cię w jego duszy. Jak gdybyś się rodził w tysiącu przyciasnych dusz! Lecz moje położenie było tu o tyle bardziej trudne i drażliwe, o ile książka moja była trudniejsza, drażliwsza od konwencjonalnie dojrzałej lektury. Zyskała mi wprawdzie grono nie byle jakich przyjaciół i gdyby ciotki kulturalne oraz inni przedstawiciele pospólstwa mogli słyszeć, jak w zamkniętym i nawet ich marzeniom niedostępnym kółku karmiony bywam przez Uznanych i Świetnych świetnością, uznaniem i wiodę intelektualne rozmowy na szczytach, chyba padliby plackiem przede mną i lizaliby moje stopy. Ale z drugiej strony musiało być w niej coś niedojrzałego, coś, co upoważniało do poufności i przyciągało istoty pośrednie ni z pierza, ni z mięsa, tę warstwę najstraszniejszą półinteligentów – okres dojrzewania zwabił półświatek kultury. Możliwe, iż będąc zbyt subtelna dla ciemnych umysłów, była jednocześnie za mało wyniosła i nadęta wobec gminu, który jest wrażliwy tylko na zewnętrzne oznaki powagi. I nieraz, wychodząc z miejsc świątynnych i wspaniałych, gdziem był fetowany mile poważaniem, spotykałem na ulicy jakąś inżynierową albo pensjonarkę, które poufale traktowały mię jak swego, jak niedojrzałego pobratymca i swojaka, klepały po ramieniu i wołały: – Serwus, Józiek, ty głupi, ty – ty niedojrzały! – I tak jednym byłem mądry, drugim głupi, jednym znaczny, drugim ledwie dostrzegalny, jednym pospolity, drugim arystokratyczny. Rozpięty pomiędzy wyższością i niższością, spoufalony zarówno z tym i z tamtym, poważany i lekceważony, pyszny i wzgardzony, zdolny i niezdolny, jak popadnie, jak się ułoży sytuacja! Życie moje stało się odtąd rozdarte bardziej, niż było za dni spędzanych w zaciszu domowym. I nie wiedziałem, czyj jestem – czy tych, co mnie cenią, czy tych, co nie cenią mnie.
Ale, co najgorsza – że nienawidząc gminu półinteligentów, jak jeszcze chyba nigdy nikt nie nienawidził, nienawidząc wrogo, zdradzałem sam siebie z gminem; opierałem się elicie i arystokracji i uciekałem od jej przyjaźnie otworzonych ramion w chamskie łapy tych, którzy mieli mnie za chłystka. W istocie jest rzeczą pierwszorzędnej wagi i rozstrzygającą o dalszym rozwoju, w z g l ę d e m c z e g o człowiek się ustawia i organizuje – czy na przykład działając, mówiąc, bredząc, pisząc ma na myśli, bierze pod uwagę jedynie ludzi dorosłych, skończonych, świat pojęć jasnych, skrystalizowanych, czy też nieustannie prześladuje go wizja gminu, niedojrzałości, uczniów, pensjonarek, obywateli ziemskich i wiejskich, ciotek kulturalnych, publicystów i felietonistów, wizja podejrzanego, mętnego półświatka, który gdzieś tam czai się na ciebie i powoli obrasta cię zielenią jak pnącze, liany i inne rośliny w Afryce. Ani na chwilę nie mogłem zapomnieć o niedoświatku ludzi niedoludzkich – i bojąc się panicznie, brzydząc się okropnie, wzdrygając się na samo wyobrażenie jego bagnistej zieleni, nie umiałem jednak się oderwać, byłem zafascynowany jak ptaszę widokiem węża. Jakby demon jakiś kusił mię do niedojrzałości! Jakbym w kontrnaturze sprzyjał niższej sferze i kochał – za to, że przytrzymuje mnie u siebie chłystkiem. Nie mogłem ani przez jedną sekundę mówić mądrze, chociażby na tyle, na ile zdobyć się potrafię, ponieważ wiedziałem, że gdzieś tam na prowincji pewien lekarz ma mnie za głupiego i oczekuje ode mnie jeno głupstwa; i wcale nie mogłem zachowywać się przyzwoicie i poważnie w towarzystwie, gdyż wiedziałem, że niektóre pensjonarki oczekują ode mnie samych nieprzyzwoitości. Zaprawdę, w świecie ducha odbywa się gwałt permanentny, nie jesteśmy samoistni, jesteśmy tylko funkcją innych ludzi, musimy być takimi, jakimi nas widzą, a już moją osobistą klęską było, że z jakąś niezdrową rozkoszą uzależniałem się najchętniej od niedorostków, wyrostków, podlotków oraz ciotek kulturalnych. A, ciągle, ciągle mieć na karku ciotkę – być naiwnym dlatego, iż ktoś naiwny sądzi, że jesteś naiwny – być głupim dlatego, że głupi ma cię za głupiego – być zielonym dlatego, że ktoś niedojrzały zanurza cię i kąpie we własnej zieleni – a, toż można by oszaleć, gdyby nie słówko „a”, które jakoś żyć pozwala! Ocierać się o ten świat wyższy i dorosły i nie móc dostać się do niego, być o krok od dystynkcji, elegancji, rozumu, powagi, od sądów dojrzałych, od wzajemnego uznania, hierarchii, wartości i jeno przez szybę lizać te cukierki, nie mieć dojścia do tych spraw, być dodatkowym. Obcować z dorosłymi i wciąż, jak w szesnastu latach, mieć wrażenie, że się jedynie udaje dorosłego? Udawać pisarza i literata, parodiować styl literacki i dojrzałe, wyszukane zwroty? Przystępować, jako artysta, do bezlitosnej rozgrywki publicznej o własne „ja” sprzyjając podziemnie swym wrogom?
O tak, na samym wstępie życia publicznego otrzymałem święcenia półświetne, zostałem hojnie namaszczony niższą sferą. A co jeszcze bardziej komplikowało sprawę, to że mój towarzyski sposób bycia również pozostawiał wiele do życzenia i był zupełnie mętny, marny, zamazany i bezbronny wobec półświetnych światowców. Jakaś nieumiejętność, zrodzona z przekory, a może z obawy, nie pozwalała mi zgrać się w żadnej dojrzałości, i nieraz bywało, żem ze strachu po prostu szczypnął tę osobę, która do mego ducha pochlebnie z duchem swym występowała. Jakże zazdrościłem owym literatom wysublimowanym już w kolebce i widać predestynowanym do wyższości, których Dusza funkcjonowała nieustannie wzwyż, jakby szydłem łechtana w sam tyłek – pisarzom poważnym, których Dusza brała się na serio i którzy z wrodzoną łatwością, w wielkiej męce twórczej, operowali w zakresie pojęć do tyla górnych, chmurnych i raz na zawsze uświęconych, że sam Bóg był im nieomal czymś pospolitym i mało szlachetnym. Dlaczegóż nie każdemu dozwolono napisać jeszcze jedną powieść o miłości albo w ciężkich bólach rozdrapać jakąś społeczną bolączkę i zostać Bojownikiem sprawy uciśnionych? Albo wiersze pisać i Poetą stać się i wierzyć „w świetlaną przyszłość poezji”? Utalentowanym być i duchem swym karmić i podnosić szerokie rzesze duchów nieutalentowanych? A, cóż za przyjemność dręczyć się i męczyć, poświęcać i spalać w ofierze, lecz zawsze w zakresie wyższym, w kategoriach tak wysublimowanych, tak – dorosłych. Satysfakcja własna oraz cudza satysfakcja – wyżywać się za pośrednictwem tysiącletnich instytucji kulturalnych tak pewnie, jakby się złożyło swoją sumkę w PKO. Lecz ja byłem, niestety, chłystek i chłystkowatość była jedyną moją instytucją kulturalną. Podwójnie przyłapany i ograniczony – raz własną przeszłością dziecinną, o której nie mogłem zapomnieć – drugi raz dzieciństwem wyobrażeń ludzkich o mnie, tą karykaturą, jaką się zapadałem w ich duszach – melancholijny niewolnik zieleni, ot, owad w gąszczu głębokim i gęstym.
Nie tylko przykra, lecz i groźna sytuacja. Albowiem Dojrzali niczym się tak nie brzydzą jak niedojrzałością i nic nie jest im bardziej nienawistne. Zniosą oni łatwo wszelkie burzycielstwo najzażartsze, byleby odbywało się w ramach dojrzałości, nie straszny im rewolucjonista, który jeden dojrzały ideał zwalcza drugim dojrzałym ideałem i na przykład Monarchię burzy gwoli Republice lub też, na odwrót, Republikę Monarchią napocznie i pożre. Owszem, z przyjemnością widzą, jak ruch się robi w dojrzałym, wysublimowanym interesie. Lecz jeśli u kogo zwęszą niedojrzałość, jeśli chłystka i smarkacza zwęszą, wówczas rzucą się na niego, zadziobią jak łabędzie kaczkę – sarkazmem, ironią, kpiną zakatrupią, nie dozwolą, by kalał im gniazdo podrzutek ze świata, którego dawno się wyparli. Więc na czym się to skończy? Dokąd zajdę na tej drodze? Na jakim tle (myślałem) powstało u mnie to niewolnictwo niedokształtowania, to zapamiętanie w zieleni – czy dlatego, żem pochodził z kraju szczególnie obfitującego w istoty niewyrobione, poślednie, przejściowe, gdzie na nikim żaden kołnierzyk nie leży, gdzie nie tyle Smęt i Dola, ile Niezguła z Niedojdą po polach snują się i jęczą? A może dlatego, iż żyłem w epoce, która co pięć minut zdobywa się na nowe hasła i grymasy i konwulsyjnie wykrzywia oblicze swe, jak tylko może – w epoce przejściowej?... Świt blady sączył się przez uchylone story, mnie zaś, gdym tak sumował bilans mego życia, rumieniec oblewał i podrzucał nieprzyzwoity śmieszek w prześcieradłach – i wybuchałem bezsilnym zwierzęcym śmiechem, mechanicznym, nożnym jak podłechtywany w piętę, jakby to nie twarz, ale noga moja chichotała. Należało co prędzej skończyć z tym, zerwać z dzieciństwem, powziąć decyzję i zacząć od nowa – należało począć coś! Zapomnieć, na koniec, zapomnieć o pensjonarkach! Zerwać z ukochaniem ciotek kulturalnych i wieśniaczek, zapomnieć o drobnych, drastycznych urzędnikach, zapomnieć o nodze i własnej haniebnej przeszłości, wzgardzić smarkaczem i chłystkiem – skonsolidować się twardo na gruncie dorosłym, ach, przyjąć, na koniec, tę postawę skrajnie arystokratyczną, wzgardzić, wzgardzić! Nie, jak dotąd było, żem niedojrzałością pobudzał, nęcił i przywabiał niedojrzałość innych, lecz – przeciwnie – dojrzałość wydobyć z siebie, dojrzałością pobudzić ich do dojrzałości, duszą przemówić do duszy! Duszą? Lecz czy wolno zapomnieć o nodze? Duszą? A noga gdzie? Czy wolno zapomnieć o nogach ciotek kulturalnych? A dalej – co będzie, jeśli mimo wszystko nie uda się przezwyciężyć pączkującej zewsząd, pulsującej, rosnącej zieleni (a na pewno prawie nie uda się), co będzie, jeśli ja do nich wystąpię dojrzale, a oni mnie po staremu ujmą niedojrzale, jeśli ja do nich z mądrością, a oni z głupotą? Nie, nie, w takim razie wolę pierwszy zacząć niedojrzale, nie chcę narażać mądrości mej na ich głupotę, wolę głupotę przeciw nim wystawić! A zresztą nie chcę, nie chcę, wolę z nimi, kocham, kocham te pączki, te kiełki, te krzaczki zielone, o! – uczułem, że znów mnie przyłapują, chwytają w miłosne objęcia, ponownie zaniosłem się śmiechem mechanicznym, nożnym i zaśpiewałem nieprzyzwoitą piosenkę:
W Skolimowie, willi Faramuszce,
W pokoiku bony, panny Mici,
Byli skryci w szafie dwaj bandyci
...gdy nagle w ustach zrobiło mi się gorzko, w gardle zaschło – spostrzegłem, że nie jestem sam. Był ktoś oprócz mnie w kącie, koło pieca, gdzie światło jeszcze nie dotarło – drugi człowiek był w pokoju.
Jednakże drzwi były zamknięte na klucz. Zatem nie człowiek, tylko zjawa. Zjawa? Diabeł? Strach? Nieboszczyk? Naraz poczułem, że nie nieboszczyk, ale żywy człowiek, i momentalnie zjeżyłem się cały – poczułem człowieka jak pies psa. I znowu w ustach susza, bicie serca, zatamowanie oddechu – to ja sam stałem pod piecem. Tym razem nie był to sen – naprawdę pod piecem stał sobowtór. Spostrzegłem jednak, że boi się jeszcze bardziej ode mnie; stał z głową pochyloną, ze wzrokiem opuszczonym, z rękami wzdłuż boków – lęk jego dodał mi odwagi. Ukradkiem spod kołdry patrzyłem jakby nie na siebie i widziałem tę twarz, która była moją i nie moją. Wyłaniała się ona z głębokiej i ciemnej zieleni, sama zielona jaśniej – to oblicze, które nosiłem na sobie. Oto nos mój... oto moje usta... oto uszy moje, dom mój. Witajcie, znajome kąty! Jak znajome! Jak znałem to skrzywienie warg, maskujące napięcie lęku. Oto kąciki ust – oto podbródek – ucho, które ongi naderwał mi Zdziś – znaki i symptomy dwojakich wpływów, twarz, którą dwie siły, zewnętrzna i wewnętrzna, utarły pomiędzy sobą. Było to moje – czy też to ja tym byłem – czy też było to cudze – a ja tym byłem jednak.
Nagle wydało mi się nieprawdopodobne, żebym to miał być ja. Jak w lustrze, gdy się ujrzymy niespodzianie, przez chwilę nie jesteśmy pewni, czy to my, tak też zdziwiła mnie i obraziła zaskakująca konkretność tego kształtu. Z włosami zabawnie ukróconymi i uczesanymi, z powiekami, w spodniach, z narzędziami do słuchania, patrzenia i oddychania – byłże to przyrząd mój, czy to ja byłem? Sprecyzowany – wyraźny w konturze i drobiazgowo określony, szczegółowy... zbyt wyraźny. Musiał spostrzec, że widzę jego szczegóły, gdyż jeszcze bardziej się zawstydził, uśmiechnął się niewyraźnie i ręką uczynił ruch niepewny i cofający w mrok.
Ale światło potęgowało się z okna i kształt wyłaniał się coraz jaskrawiej – już palce u rąk było widać i paznokcie – i widziałem... a duch widząc, że widzę, skulił się trochę i nie patrząc dawał mi znaki ręką, bym nie patrzył. Nie mogłem nie patrzeć. A więc taki byłem. Dziwny, doprawdy, jak pani de Pompadour. I przypadkowy. Dlaczego taki, a nie inny? Efemeryda. Wady i usterki wypełzały mu na światło dzienne, on zaś stał skulony, podobny do stworzeń nocnych, które światło wydaje na łup – jak szczur przyłapany na środku pokoju. I szczegóły uwydatniały się coraz lepiej, coraz straszniej, zewsząd wyłaziły mu części ciała, pojedyncze części, a te części były dokładnie określone, skonkretyzowane... do granic haniebnej wyrazistości... do granic hańby... Widziałem palec, paznokcie, nos, oko, udo i stopę, a wszystko wyprowadzone na wierzch – jak zahipnotyzowany szczegółami wstałem i uczyniłem krok ku niemu. Drgnął i zamachał ręką – jakby mnie przepraszał za siebie i mówił, że to nie to i wszystko jedno – pozwól, wybacz, zostaw... ale gest, poczęty ostrzegawczo, skończył się jakoś nikczemnie – ruszyłem na niego – i nie mogąc już powstrzymać wyciągniętej ręki trzasnąłem w twarz pełnym zamachem. Precz! Precz! Nie, to wcale nie ja! To coś przypadkowego, coś obcego, narzuconego, jakiś kompromis pomiędzy światem zewnętrznym a wewnętrznym, to wcale nie moje ciało! Jęknął i znikł – dał susa. A ja zostałem sam, a właściwie nie sam – gdyż nie było mnie, nie czułem, abym był, i każda myśl, każdy odruch, czyn, słowo, wszystko wydawało się nie moje, lecz jakby gdzieś ustalone poza mną, zrobione dla mnie – a ja właściwie jestem inny! I wtedy straszne ogarnęło mnie wzburzenie. Ach, stworzyć formę własną! Przerzucić się na zewnątrz! Wyrazić się! Niech kształt mój rodzi się ze mnie, niech nie będzie zrobiony mi! Wzburzenie pcha mnie do papieru. Wyciągam papier z szuflady i oto poranek nastaje, słońce zalewa pokój, służąca wnosi ranną kawę i bułeczki, a ja pośród form błyszczących i cyzelowanych zaczynam pisać pierwsze stronice dzieła mojego własnego, takiego jak ja, identycznego ze mną, wynikającego wprost ze mnie, dzieła suwerennie przeprowadzającego własną rację moją przeciw wszystkiemu i wszystkim, gdy nagle dzwonek się rozlega, służąca otwiera, we drzwiach ukazuje się T. Pimko, doktor i profesor, a właściwie nauczyciel, kulturalny filolog z Krakowa, drobny, mały, chuderlawy, łysy, i w binoklach, w spodniach sztuczkowych, w żakiecie, z paznokciami wydatnymi i żółtymi, w bucikach giemzowych, żółtych.
Czy znacie profesora?
Czy znany wam profesor?
Profesor?
Hola, hola, hola, hola, hola! Na widok tej Formy, tak przeraźliwie zdawkowej i doszczętnie zbanalizowanej, rzuciłem się na moje teksty zakrywając je całym ciałem, lecz on usiadł, wobec czego i ja musiałem usiąść, a usiadłszy złożył mi kondolencje z powodu śmierci pewnej ciotki, która umarła dość dawno i o której zupełnie zapomniałem.
– Pamięć zmarłych – rzekł Pimko – jest arką przymierza pomiędzy nowymi a starymi laty, podobnie jak i pieśń gminna (Mickiewicz). Przeżywamy życie umarłych (A. Comte). Ciotka pana umarła i to jest przyczyna, dla której można, a nawet należy poświęcić jej przyczynek kulturalnej myśli. Nieboszczka miała swoje wady (wyliczył), lecz miała też zalety (wyliczył), przynoszące korzyść ogółowi, w sumie książka niezła, to jest, chciałem powiedzieć, raczej trójka z plusem – – więc ostatecznie, krótko mówiąc, nieboszczka była dodatnim czynnikiem, sumaryczna ocena wypadła dodatnio i uważałem sobie za miły obowiązek powiedzieć to panu, ja, Pimko, stojąc na straży wartości kulturalnych, do których bez kwestii należy i ciotka, zwłaszcza że umarła. A zresztą – dodał pobłażliwie – de mortuis nihil nisi bene, więc choć dałoby się jeszcze wytknąć to i owo, po cóż zniechęcać młodego autora – przepraszam, siostrzeńca... Ale co to? – wykrzyknął ujrzawszy na stole rozpoczęty brulion. – Nie tylko więc siostrzeniec, ale i autor! Widzę, że próbujemy naszych sił na niwie? Cip, cip, cip, autor! Zaraz przejrzę i zachęcę...
I siedząc, przez stół sięgnął po papiery, przy czym nałożył binokle, i siedział.
– To nie... to tak tylko... – wybełkotałem siedząc. Świat nagle się załamał. Ciotka i autor zbulwersowały mnie.
– No, no, no – powiedział – cip, cip, kurka.
To mówiąc przecierał oko, a potem wyjął papierosa i trzymając go w dwóch palcach lewej ręki, dwoma palcami prawej ugniatał; jednocześnie kichnął, gdyż tytoń zawiercił mu w nosie, i siedząc jął czytać. I siedział mądrze, czytając. A mnie, gdy ujrzałem, że czyta, zrobiło się słabo. Świat mój się załamał i zorganizował naraz na zasadzie belfra klasycznego. Nie mogłem rzucić się na niego, bo siedziałem, a siedziałem dlatego, że siedział. Ni z tego, ni z owego siedzenie wybiło się na plan pierwszy i stało się największą przeszkodą. Wierciłem się przeto na siedzeniu nie wiedząc, co zrobić i jak się zachować, zacząłem ruszać nogą, spoglądać po ścianach i obgryzać paznokcie, a przez ten czas on konsekwentnie i logicznie siedział, mając siedzenie zorganizowane i wypełnione czytającym belfrem. Trwało to okropnie długo. Minuty ciążyły jak godziny, a sekundy rozszerzały się i czułem się nieporęcznie jak morze, które by ktoś chciał wypić przez rurkę. Jęknąłem:
– Na Boga, tylko nie belfer! Nie belfrem!
Kanciasty, sztywny belfer mnie zabijał. Lecz on nadal czytał belfrem i moje żywiołowe teksty asymilował belfrem typowym trzymając arkusz blisko przed oczyma, a za oknem kamienica stała, dwanaście okien wszerz i wzdłuż! Sen?! Jawa? Po co tu przyszedł? Po co siedział, po co ja siedziałem? Jakim cudem wszystko, co było poprzednio, sny, wspomnienia, ciotki, męki, duchy, rozpoczęty utwór – streściło się w siedzenie belfra banalnego? Świat się skurczył w belfra. Stawało się to niemożliwe. On siedział z sensem (bo czytał), a ja bez sensu siedziałem. Uczyniłem kurczowy wysiłek, by powstać, lecz właśnie w tym momencie spojrzał na mnie spod binokli pobłażliwie i nagle – zmalałem, noga stała się nóżką, ręka – rączką, osoba – osóbką, istota – istotką, dzieło – dziełkiem, ciało – ciałkiem, on zaś wzrastał i siedział spoglądając oraz czytając skrypt mój na wieki wieków amen – siedział.
Czy znana wam jest ta sensacja, gdy malejecie w kimś? Ach, maleć w ciotce to coś przedziwnie nieprzyzwoitego, lecz maleć w wielkim belfrze zdawkowym jest szczytem nieprzyzwoitej małości. I zauważyłem, że belfer jak krowa pasie się moją zielonością. Przedziwne uczucie – gdy zieloność twoją belfer skubie na łące, a jednak w mieszkaniu, siedząc na krześle i czytając – jednak skubie i pasie się. Coś okropnego działo się ze mną, lecz poza mną coś głupiego, coś bezczelnie irrealnego. – Duch! – krzyknąłem. – Ja! Duch! Nie autorek! Duch! Sam żywy! Ja! – Lecz on siedział, a siedząc siedział i siedział jakoś tak siedząc, tak się zasiedział w siedzeniu swoim, tak był absolutny w tym siedzeniu, że siedzenie, będąc skończenie głupim, było jednak zarazem przemożne. I zdjąwszy z nosa binokle przetarł je chusteczką, po czym nałożył na nos, a nos był czymś nie do zwalczenia. Był to nos nosowy, zdawkowy i banalny, belfrowaty, długi dosyć, złożony z dwu rurek równoległych, ostatecznych. I rzekł:
– Jaki duch znowu?
Krzyknąłem:
– Mój!
On zapytał wówczas:
– Swojski? Ojczysty?
– Nie swojski, a swój!
– Swój? – zagadnął dobrotliwie. – Mówimy o swoim duchu? A czy znany nam jest przynajmniej duch króla Władysława? – I siedział.
Jaki król Władysław? Byłem jak pociąg przewekslowany niespodzianie na boczny tor króla Władysława. Zahamowałem i otworzyłem usta uprzytomniwszy sobie, że nie znam ducha króla Władysława.
– A ducha dziejów znamy? A ducha cywilizacji helleńskiej? A ducha galijskiej, ducha umiaru i dobrego smaku? A ducha nikomu prócz mnie nie znanego sielankopisarza z XVI wieku, który pierwszy użył wyrażenia „pępek”? A ducha języka? Jak się mówi: „wykonywa”, czy też „wykonuje”?
Pytanie zaskoczyło mnie. Sto tysięcy duchów przydusiło nagle mego ducha, bąknąłem, że nie wiem, on zaś spytał, co mi jest wiadomo o duchu Kasprowicza i jaki był stosunek poety do chłopów, po czym zapytał jeszcze o pierwszą miłość Lelewela. Chrząknąłem i rzuciłem ukradkowo wzrokiem na paznokcie – paznokcie były czyste, ściągaczki nie było. Wówczas obejrzałem się – jakbym oczekiwał, że ktoś mi podpowie. Ale z tyłu przecież nikogo nie było. Sen mara, Bóg wiara. Co się dzieje? Boże! Czym prędzej przywróciłem głowę do zwykłej pozycji i spojrzałem na niego, ale wzrok był nie mój, był to wzrok spode łba, dziecinny i przepojony żakowską nienawiścią. Chwyciła mię niewłaściwa i anachroniczna chętka – trafić nauczyciela w sam nos papierową kulką. Widząc, że niedobrze ze mną, uczyniłem kurczowy wysiłek, aby w towarzyskim tonie zapytać Pimkę, co słychać na mieście, ale zamiast normalnego głosu dobyłem z siebie głos piskliwy, zachrypnięty, jakbym znowu przechodził mutację, i zamilkłem; a Pimko zapytał, co wiem o przysłówkach, kazał przedeklinować mensa, mensae, mensae, przekoniugować amo, amas, amat, skrzywił się, powiedział: – No tak, trzeba będzie trochę popracować – wyjął notes i dał mi złą notę, przy czym siedział, a siedzenie miał ostateczne, absolutne.
Co? Co? Chciałem krzyknąć, że nie jestem uczeń, że zaszła pomyłka, porwałem się do ucieczki, ale coś mnie z tyłu chwyciło jak w kleszcze i przygwoździło na miejscu – dziecięca, infantylna pupa mnie chwyciła. Z pupą nie mogłem się ruszyć, belfer zaś wciąż siedział i siedząc wyrażał tak doskonałą belferskość, że zamiast krzyczeć, wystawiłem dwa palce do góry, jak to robią uczniowie w szkole, gdy chcą się odezwać. Pimko skrzywił się i rzekł:
– Niech Kowalski siedzi. Znowu do klozetu?
I siedziałem w nierealnym nonsensie jak we śnie, zakneblowany, zbelfrzony i zabelfrowany, siedziałem na dziecinnej pupci – on zaś siedział jak na Akropolu i zapisywał coś w notesie. Wreszcie rzekł:
– No, Józiu, chodź, pójdziemy do szkoły.
– Do jakiej szkoły?!
– Do szkoły dyr. Piórkowskiego. Pierwszorzędny zakład naukowy. Są jeszcze miejsca wolne w szóstej klasie. Edukacja twoja – zaniedbana i trzeba przede wszystkim uzupełnić braki.
– Ale do jakiej szkoły?!
– Do szkoły dyr. Piórkowskiego. Nie lękaj się, my, nauczyciele, kochamy drobiazg, cip, cip, cip, nie brońcie maluczkim przyjść do mnie.
– Ale do jakiej szkoły?!!
– Do szkoły dyr. Piórkowskiego. Właśnie dyr. Piórkowski mnie prosił, bym mu zapełnił wszystkie wolne miejsca. Szkoła musi funkcjonować. Bez uczniów nie byłoby szkoły, a bez szkoły nie byłoby nauczycieli. Do szkoły! Do szkoły! Już tam w szkole zrobią z ciebie ucznia.
– Ale do jakiej szkoły?!!!
– E, proszę tylko bez dąsów! Do szkoły! Do szkoły! – Zawołał służącą, polecił podać mi palto, dziewczyna nie rozumiejąc, czemu obcy pan mnie wyprowadza, uderzyła w lament, lecz Pimko ją szczypnął – szczypnięta służąca nie mogła dłużej lamentować, wyszczerzyła zęby parsknąwszy śmiechem uszczypniętej sługi – wziął mnie za rękę i wyprowadził z domu, a na ulicy domy stały i ludzie chodzili!
Policja! Zbyt głupie! Zbyt głupie, aby być mogło! Niemożliwe, ponieważ zbyt głupie! Lecz zbyt głupie, abym mógł się opierać... Nie mogłem wobec belfra zdawkowego, który był belfrem banalnym. Zupełnie jak kiedy was kto zagadnie zbyt banalnie i zdawkowo, nie możecie, tak właśnie i ja nie mogłem. Idiotyczna, infantylna pupa paraliżowała odbierając wszelką możliwość oporu; pędząc truchtem obok kolosalnego, który sadził wielkimi krokami, ani rusz nie mogłem z pupą. Żegnaj, Duchu, żegnaj – rozpoczęte dzieło, żegnaj formo własna i prawdziwa, witaj, witaj, formo straszna, infantylna, zielona i niewypierzona! Banalnie zbelfrzony drobię u boku belfra olbrzymiego, który bełkocze jeno: – Cip, cip, kurka... Zasmarkany nosek... Kocham, e, e... Człowieczek, maluś, maluś, e, e, e, cip, cip, cip, cipuchna, Józio, Józio, Józiunio, Józieczek, male male, cip, cip, pupcia, pupcia, pcia... – Przed nami elegancka pani prowadziła na smyczy małego pinczerka, pies zawarczał, rzucił się na Pimkę, rozdarł mu nogawkę, Pimko krzyknął, ocenił ujemnie psa i właścicielkę, nogawkę spiął agrafką i poszliśmy dalej.
I oto przed nami – nie, nie wierzę własnym oczom – gmach dosyć płaski, szkoła, do której Pimko ciągnie mnie za rączkę pomimo płaczów i protestów i w którą wpycha mnie przez furtkę. Przybyliśmy akurat podczas wielkiej pauzy, na szkolnym podwórku spacerowały w kółko istoty pośrednie, od lat dziesięciu do dwudziestu, spożywając drugie śniadanie, złożone z chleba z masłem albo z serem. W płocie, okalającym podwórko, były szparki, a przez te szparki zaglądały matki i ciotki, nigdy niesyte swych pociech. Pimko z rozkoszą wciągnął w rasowe rurki szkolny zapach.
– Cip, cip, cip – zawołał. – Maluś, maluś, maluś...
A jednocześnie jakiś kulawy inteligent, zapewne dyżurny nauczyciel, podszedł do nas z oznakami wielkiej czołobitności względem Pimki.
– Profesorze – rzekł Pimko – oto mały Józio, którego pragnąłbym wpisać w poczet uczniów szóstej klasy, Józiu, przywitaj się z panem profesorem. Zaraz pogadam z Piórkowskim, a tymczasem oddaję go panu, niech się wdroży w życie koleżeńskie. – Chciałem protestować, lecz szastnąłem nogą, wietrzyk lekki powiał, gałęzie drzew się poruszyły, a wraz z nimi pęczek włosów Pimki. – Mam nadzieję, że będzie dobrze się sprawował – rzekł stary pedagog gładząc mię po główce.
– No, a jak tam młodzież? – zapytał ciszej Pimko. – Widzę, chodzą w kółko – bardzo dobrze. Chodzą, gwarzą między sobą, a matki ich podglądają – bardzo dobrze. Nie ma nic lepszego od matki za płotem na chłopca w wieku szkolnym. Nikt nie wydobędzie z nich bardziej świeżej i dziecięcej pupy niż matka dobrze ulokowana za płotem.
– Pomimo to wciąż są za mało naiwni – poskarżył się kwaśno nauczyciel. – Nie chcą być jak młode kartofelki. Nasadziliśmy na nich matki, ale i to jeszcze nie wystarcza. Wciąż nie możemy wydobyć z nich świeżości i naiwności młodzieńczej. Nie uwierzy pan kolega, jak pod tym względem są oporni i niechętni. Nie chcą wcale.
– Na umiejętności pedagogicznej wam zbywa! – skarcił Pimko ostro. – Co? Nie chcą? Muszą chcieć! Zaraz pokażę, jak się pobudza naiwność. O zakład, że za pół godziny będzie podwójna dawka naiwności. Plan mój jest następujący: zacznę obserwować uczniów i dam do poznania w sposób możliwie najbardziej naiwny, że uważam ich za naiwnych i niewinnych. To ich naturalnie rozjątrzy, będą chcieli wykazać, że nie są naiwni, i wtenczas dopiero popadną w prawdziwą naiwność i niewinność, tak słodką dla nas, pedagogów!
– Czy nie sądzi pan jednak – zapytał go nauczyciel – że insynuować uczniom naiwność to chwyt pedagogiczny cokolwiek niedzisiejszy i anachroniczny?
– Właśnie! – odparł Pimko. – Dajcie mi jak najwięcej tych anachronicznych chwytów! Anachroniczne są najlepsze! Nie ma nic lepszego nad prawdziwie anachroniczny chwyt pedagogiczny! Te miłe maleństwa, wychowywane przez nas w idealnie nierealnej atmosferze, tęsknią nade wszystko do życia i rzeczywistości i dlatego nic ich tak nie boli jak własna niewinność. Ha, ha, ha, zainsynuuję im zaraz niewinność, zamknę ich w tym dobrodusznym pojęciu jak w pudełku i zobaczycie, jacy staną się niewinni!
I schował się za pień dużego dębu, nieco na uboczu, a mnie wychowawca wziął za rączkę i wprowadził między uczniów, zanim zdążyłem wyjaśnić i zaprotestować. Wprowadziwszy puścił i zostawił w samym środku.
Uczniowie chodzili. Jedni dawali sobie sójki albo prztyczki – inni z głowami w książkach kuli coś bez przerwy, palcami zatykając uszy, jeszcze inni przedrzeźniali się albo podstawiali nogi, a wzrok ich błędny i tumanowaty ślizgał się po mnie nie odkrywając mego trzydziestaka. Przystąpiłem do pierwszego z brzegu – przekonany byłem, że cyniczna farsa musi się skończyć lada chwila.
– Kolega pozwoli – zacząłem. – Jak kolega widzi, nie jestem...
Lecz ten krzyknął:
– Patrzcie! N o v u s k o l e g u s!
Obskoczyli mnie, któryś wrzasnął:
– G w o l i ż j a k i m z ł o ś l i w y m k a p r y s o m a u r y w a s z m o ś ć d o b r o d z i e j a p e r s o n a t a k p ó ź n o w b u d z i e s i ę p o j a w i a?
Inny znowu pisnął śmiejąc się kretynoidalnie:
– A z a ż a m o r y d o j a k i e j p o d w i k i w s t r z y m a ł y s z a n o w n u s a k o l e g u s a? Z a l i ż z a d u f a ł y k o l e g u s o p i e s z a ł y j e s t?
Słysząc tę pokraczną mowę umilkłem, jakby mi kto język skręcił, oni zaś nie przestawali, jak gdyby nie mogli – lecz im okropniejsze były te wyrazy, z tym większą lubością, z maniackim uporem babrali w nich siebie i wszystko wokoło. I mówili – b i a ł o g ł o w a, n i e w i a s t a, p o d w i k a, b a l w i e r z, F e b u s, m i ł o s n e z a p a ł y, s k r z a t, p r o f e s o r u s, l e k c j u s p o l s k u s, i d e a ł u s, c h u t n i e. Ruchy mieli niezdarne – twarze szpikowane i faszerowane – a głównym ich tematem były bądź to – w młodszym wieku – części płciowe, bądź to – w starszym – sprawy płciowe, co w połączeniu z archaizacją i łacińskimi końcówkami tworzyło cocktail wyjątkowo wstrętny. Wyglądali jak wetknięci w coś, jak umieszczeni w czymś niedobrze, źle umiejscowieni w przestrzeni i w czasie, coraz zerkali na nauczyciela albo na matki za płotem, kurczowo łapali się za pupy, a świadomość ciągłej obserwacji utrudniała im nawet spożycie śniadania.
Więc stanąłem jak zbaraniały w tym wszystkim, nie mogąc zdobyć się na wyjaśnienie i widząc, że farsa wcale nie ma zamiaru się kończyć. Gdy szkolarze dostrzegli obcego pana, ukrytego za dębem, który przyglądał się im bacznie i wnikliwie, zdenerwowanie ich wzrosło niepomiernie, rozległy się szepty, że wizytator przyszedł do szkoły, jest za dębem i podgląda. – Wizytator! – mówili jedni sięgając po książki i ostentacyjnie zbliżając się do dębu. – Wizytator! – mówili drudzy oddalając się od dębu, lecz i ci, i tamci nie mogli wzroku oderwać od Pimki, który dyskretnie schowany za drzewem pisał ołówkiem na karteczce wyrwanej z blocknotu. – Zapisuje coś – szeptano na prawo i lewo. – Notuje swoje obserwacje. – Wtem Pimko podrzucił im tak zręcznie tę karteczkę, że wyglądało, jakby wiatr ją uniósł. Na karteczce było napisane:
Na zasadzie moich obserwacji, przeprowadzonych w szkole X podczas wielkiej pauzy, stwierdzam, że młodzież męska niewinna jest! Takie jest moje najgłębsze przekonanie. Dowodem tego – wygląd uczniów oraz ich niewinne rozmowy tudzież ich niewinne i przemiłe pupy.
T. Pimko
29.IX.193... Warszawa.
Kiedy ta notatka doszła do wiadomości uczniów, zaroiło się w szkolnym mrowisku. – My niewinni? My, młodzież dzisiejsza? My, którzy już chodzimy na kobiety? – Śmiechy i śmieszki rosły, gwałtowne, aczkolwiek sekretne, i zewsząd pojawiały się sarkazmy. Ach, naiwny dziadek! Cóż za naiwność! Ha, cóż za naiwność! Wprędce jednak pojąłem, że śmiech trwa zbyt długo... że, zamiast się skończyć, wzrasta i utwierdza się w sobie, a utwierdzając się staje się nadmiernie sztuczny w swoim rozwścieczeniu. Cóż się działo? Dlaczego śmiech się nie kończył? Dopiero potem zrozumiałem, jaki to gatunek trucizny wstrzyknął im diaboliczny i makiaweliczny Pimko. Albowiem prawda była taka, że te szczeniaki, uwięzione w szkole i oddalone od życia – były niewinne. Tak, byli niewinni, pomimo iż nie byli niewinni! Byli niewinni w swoim pragnieniu, aby nie być niewinnymi. Niewinni z kobietą w ramionach! Niewinni w walce i w biciu. Niewinni, gdy recytowali wiersze, i niewinni, gdy grali w bilard. Niewinni, gdy jedli i spali. Niewinni, gdy zachowywali się niewinnie. Zagrożeni bez przerwy świętą naiwnością, nawet gdy krew rozlewali, torturowali, gwałcili albo przeklinali – wszystko, aby nie popaść w niewinność!
Dlatego ich śmiech, zamiast ucichnąć, rósł i rósł, jedni powstrzymywali się na razie od ostrzejszej reakcji, lecz inni nie mogli się powstrzymać – i z początku powoli, potem coraz śpieszniej zaczęli wygadywać najgorsze brudy i wyrazy, jakich nie powstydziłby się pijany dorożkarz. I gorączkowo, szybko, po kryjomu wymieniali brutalne przekleństwa, wyzwiska i inne plugastwa, a niektórzy rysowali je kredą na płocie w kształcie geometrycznych figur; i w jesiennym, przejrzystym powietrzu zaroiło się od słów po stokroć gorszych niż te, którymi na wstępie mnie uczęstowali. Zdawało mi się, że śnię – gdyż we śnie się zdarza, że popadamy w sytuację głupszą od wszystkiego, co by się dało wymarzyć. Próbowałem powstrzymać ich.
– Dlaczego mówicie d...? – zapytałem gorączkowo któregoś z kolegów. – Dlaczego mówicie to?!
– Milcz, szczeniaku! – odparł ordynus dając mi kuksańca. – To wspaniałe słowo! Powiedz je natychmiast – syknął i nastąpił mi boleśnie na nogę. – Natychmiast powiedz je! To jedyna nasza obrona przed pupą! Nie widzisz, że wizytator jest za dębem i pupę nam robi? Ty, zdechlaku, francuski piesku, jeżeli zaraz nie powiesz największych świństw, zrobię ci korkociąg. Hej, Myzdral, chodź no, przypilnuj, żeby ten nowy zachował się przyzwoicie. A ty, Hopek, puść w kurs jaki pieprzny kawał. Panowie, ostro, bo pupę nam zrobi!
Wydawszy te rozkazy ordynarny łobuz, zwany przez innych Miętusem, podkradł się pod drzewo i wyrył na nim cztery litery w ten sposób, że były niewidoczne dla Pimki oraz dla matek za płotem. Cichy śmiech, pełen skrytej satysfakcji, rozległ się wokoło, matki za płotem i Pimko za dębem także poczęli śmiać się dobrodusznie słysząc śmiech młodzieży – i zapanował śmiech podwójny. Bo młodzi złośliwie śmieli się, że starszych nabrali, a starsi poczciwie śmieli się z beztroskiej wesołości młodych – i obie potęgi zmagały się w cichym powietrzu jesiennym, pośród liści spadających z dębu, w rozhoworze życia szkolnego, a staruszek woźny zgarniał miotłą śmiecie do śmietniczki, trawa żółkła i niebo było blade...
Lecz Pimko za drzewem stał się w mgnieniu oka tak naiwny, łobuzy, piejące z uciechy – tak naiwne, lizusy z nosami w książkach – tak naiwne i w ogóle sytuacja tak wstrętnie naiwna, iż zacząłem tonąć wraz ze wszystkimi nie wypowiedzianymi protestami. I nie wiedziałem, kogo ratować – siebie, kolegów czy Pimkę? Nieznacznie zbliżyłem się do drzewa i szepnąłem:
– Panie profesorze.
– Co? – zapytał Pimko, również szeptem.
– Panie profesorze, niech profesor wyjdzie stąd. Po drugiej stronie dębu brzydkie słowo wypisali. I śmieją się z tego. Niech profesor wyjdzie stąd.
A gdym szeptał w powietrzu te głupawe zdania, zdało mi się, że jestem mistyczny zaklinacz głupoty, i przeraziłem się własnej pozycji – z dłonią przy ustach, nieopodal dębu, szepczący coś do Pimki, który stał za dębem i na podwórku szkolnym...
– Co? – zapytał profesor, skulony za drzewem. – Co takiego wypisali?
W oddali zabrzmiała trąbka automobilu.
– Brzydkie słowo! Brzydkie słowo wypisali! Niech profesor wyjdzie!
– Gdzie wypisali?
– Na dębie. Z drugiej strony! Niech profesor wyjdzie! Niech profesor skończy z tym! Niech profesor nie daje się nabrać! Profesor chciał w nich wmówić, że są niewinni i naiwni, a oni panu cztery litery wypisali... Niech profesor przestanie się drażnić. Dość. Nie mogę dłużej mówić tego w powietrzu. Zwariuję. Profesorze, niech profesor wychodzi! Dość! Dość!
Babie lato snuło się leniwie, gdym tak szeptał, a liście spadały...
– Co, co? – zawołał Pimko. – Ja miałbym zwątpić o czystości młodzieży naszej? Przenigdy! Za stary jestem wyga życiowy i pedagogiczny!
Wyszedł zza drzewa, a uczniowie widząc jego postać absolutną wydali dziki ryk.
– Kochana młodzieży! – przemówił, gdy się nieco uciszyli. – Nie sądźcie, że nie wiem, iż używacie między sobą nieprzyzwoitych i brzydkich wyrazów. Wiem o tym doskonale. Ale nie obawiajcie się, żadne, nawet najgorsze, wybryki nie zdołają we mnie naruszyć tego głębokiego przekonania, że jesteście w gruncie skromni i niewinni. Stary wasz przyjaciel będzie was miał zawsze za czystych, skromnych i niewinnych, zawsze wierzyć będzie w waszą skromność, czystość i niewinność. A co do brzydkich wyrazów, wiem, że powtarzacie je nie rozumiejąc, ot, dla popisu, pewnie któryś nauczył się ich od służącej. No, no, nic w tym nie ma złego, przeciwnie – niewinniejsze to, niż wam się zdaje.
Kichnął i wytarłszy nos z zadowoleniem, skierował się do kancelarii pogadać z dyr. Piórkowskim w mej sprawie. A matki i ciotki za płotem wpadły w zachwyt i biorąc się w ramiona powtarzały: – Cóż za wytrawny pedagog! Pupcię, pupcię, pupcię mają maleństwa nasze! – Lecz śród uczniów przemowa jego wywołała konsternację. Oniemieli patrzyli za odchodzącym Pimką, dopiero gdy zniknął, posypał się grad złorzeczeń. – Słyszeliście? – ryknął Miętus. – Jesteśmy niewinni! Niewinni, psiakrew, cholera, zaraza! On myśli, że niewinni jesteśmy – za niewinnych nas ma! Ciągle ma nas za niewinnych! Za niewinnych! – i nie mógł żadną miarą wyzwolić się z tego wyrazu, który go pętał, krępował, zabijał, unaiwniał jakoś, uniewinniał. Wtedy jednak tęgi, wysoki młodzieniec, zwany przez kolegów Syfonem, jak gdyby z kolei wpadł w naiwność, która rozszalała się w powietrzu, gdyż powiedział niby to do siebie, ale tak, że wszyscy słyszeli – w powietrzu jasnym, przejrzystym, gdzie głos dźwięczał jak dzwonki krów w górach:
– Niewinność? Dlaczego? Właśnie niewinność jest zaletą... Trzeba być niewinnym... Dlaczego?
Zaledwie powiedział, Miętus przyłapał go w tym.
– Co? Uznajesz niewinność?
I cofnął się o krok, tak jakoś głupio to zabrzmiało. Lecz Syfon, podrażniony, przyłapał go w tym.
– Uznaję! Ciekawe, dlaczego nie miałbym uznawać? Nie jestem pod tym względem tak dziecinny.
Miętus, podrażniony, porwał się do kpiny w powietrzu echowym.
– Słyszeliście? Syfon jest niewinny! Ha, ha, ha, niewinny Syfon!
Padły wykrzykniki:
– Syfonus niewinnus! Azali zadufały Syfon nie zna białogłowy?
Posypały się sprośne koncepty na modłę Reya i Kochanowskiego i znowu świat stał się na moment zbabrany. Syfona jednak podrażniły koncepty i zawziął się.
– Tak, niewinny jestem – więcej powiem, jestem nieuświadomiony i nie pojmuję, czemu miałbym wstydzić się tego. Koledzy, żaden z was chyba poważnie nie twierdzi, że brud jest lepszy od czystości.
I cofnął się o krok, tak jakoś fatalnie to zabrzmiało. Zapanowało milczenie. Wreszcie rozległy się szepty.
– Syfon, nie żartujesz? Naprawdę jesteś nieuświadomiony? Syfon, to nieprawda!
I cofali się o krok. Ale Miętus splunął.
– Panowie, to prawda! Spójrzcie tylko na niego! To widać! Tfy! Tfy!
Myzdral krzyknął.
– Syfon, to niemożliwe, wstyd nam przynosisz, daj się uświadomić!
SYFON
Co? Ja? Ja mam się dać uświadomić?
HOPEK
Syfon, Matko Święta, Syfon, ależ pomyśl, że to nie tylko o ciebie chodzi, ty nas kompromitujesz, nas wszystkich – nie będę śmiał spojrzeć na żadną dziewczynę.
SYFON
Dziewczyn nie ma, są tylko dziewczęta.
MIĘTUS
Dziewcz... słyszeliście? To może i chłopięta, co? Może chłopięta?
SYFON
A tak, kolega z ust mi to wyjął, chłopięta! Koledzy, dlaczego mielibyśmy wstydzić się tego wyrazu? Czyż gorszy od innych? Dlaczego mielibyśmy w odrodzonej ojczyźnie wstydzić się dziewcząt naszych? Przeciwnie, należy je hodować w sobie! Dlaczego, pytam, w imię sztucznego cynizmu wstydzić się czystych wyrażeń, jak chłopię, orlę, rycerz, sokół, dziewczę – bliższe one chyba naszym młodym sercom niż karczemny słownik, którym kolega Miętalski zanieczyszcza sobie wyobraźnię.
– Dobrze mówi! – przytaknęło paru.
– Lizus! – krzyknęli inni.
– Koledzy! – zawołał, już zawzięty, porwany, zagorzały w niewinności własnej. – W górę serca! Proponuję, abyśmy tu natychmiast ślubowali, iż nigdy nie zaprzemy się chłopięcia ani orlęcia! Nie damy ziemi, skąd nasz ród! Ród nasz od chłopięcia i dziewczęcia się wywodzi! Ziemia nasza to chłopię i dziewczę! Kto młody, kto szlachetny, za mną! Hasło – młodzieńczy zapał! Odzew – młodzieńcza wiara!
Na to wezwanie kilkunastu zwolenników Syfona, porwanych młodzieńczym zapałem, podniosło ręce i ślubowało z twarzami nagle poważnymi, promiennymi, Miętus rzucił się na Syfona w powietrzu czystym, Syfon się zaperzył – ale na szczęście rozdzielono ich, nim doszło do bitki.
– Panowie – szarpnął się Miętus – dlaczego nie dacie kopniaka temu orlęciu, chłopięciu? Czy już nie ma w was wcale krwi? Czy nie ma ambicji? Kopniaka, kopniaka dlaczego nie dacie? Kopniak tylko może was uratować! Chłopakami bądźcie! Pokażcie mu, żeśmy chłopaki z dziewczynami, nie jakieś tam chłopięta z dziewczętami!
Szalał. Patrzyłem na niego z kropelkami potu na czole i z policzkami powleczonymi bladością. Miałem cień nadziei, że po odejściu Pimki zdołam jakoś przyjść do siebie i wyjaśnić – ha, jakże miałem przyjść do siebie, gdy o dwa kroki ode mnie w powietrzu świeżym i ożywczym naiwność i niewinność coraz się wzmagały. Pupa przetoczyła się w chłopię i w chłopaka. Świat jakby się załamał i zorganizował na powrót na zasadzie chłopięcia, chłopaka. Cofnąłem się o krok.
Syfon, rozdrażniony, zawołał w przestrzeni bladoniebieskawej, na twardej ziemi podwórka, pokrytej żyłkami cieniów i plamami świateł:
– Przepraszam, Miętalski warcholi! Proponuję nie zwracać na niego uwagi, postępujmy, jakby go nie było, precz z nim, koledzy, to zdrajca, zdrajca własnej młodości, on nie uznaje żadnych ideałów!