Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyjątkowa książka – „autobiografia pośmiertna” Witolda Gombrowicza opowiedziana jego własnymi słowami
Można przeczytać w niej to, co sam Gombrowicz napisał o swoim życiu, rodzinie, przyjaciołach, o Polsce, Argentynie, Europie, o literaturze, sztuce, religii, filozofii; jak komentował własne utwory i najważniejsze dla pisarza idee XX wieku. Jest portretem duchowym Gombrowicza zawartym w jednym tomie.
Książka niezbędna dla wszystkich, którzy nie przeczytali kilkunastu tomów utworów pisarza; pomocna dla każdego, kto chciałby przypomnieć sobie wcześniejsze lektury.
Po swoim świecie oprowadza sam Gombrowicz. Teksty wybrał i ułożył Włodzimierz Bolecki.
„Wiatr pseudo-jesienny porywa i mnie, i gna wraz ze mną – a zawsze w przeszłość – ma on przywilej wywoływania we mnie przeszłości i nieraz godzinami poddaję się mu, siedząc gdzieś na ławce. Tam, przewiany, usiłuję dokonać rzeczy nad siły a tak upragnionej – nawiązać z Witoldem Gombrowiczem do epok niepowrotnych”.
Witold Gombrowicz, 1954
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
Kim jestem?
Powinienem może powiedzieć, kim jestem i skąd.
Jestem autorem napisanych po polsku następujących utworów: Bakakaj (opowiadania), Iwona, księżniczka Burgunda (komedia), Ferdydurke (powieść), Ślub (dramat), Trans-Atlantyk (powieść), Pornografia (powieść). Wreszcie Dziennik za okres 1953–1961.
Aż do 1957 r. byłem niemal nieznany. Emigrant w Argentynie.
W 1957 rząd polski, w ramach przejściowej odwilży, zezwolił na reedycję moich książek. ↓
Nic tak nie oszałamia mnie, nie upija, jak moje życie, ta otchłań która mnie stwarza. Popełniłem wielki błąd, nie zapisując mego życia godzina za godziną, minuta za minutą. Czyż jednak można ogarnąć ten bezmiar chwil? Przyszłość jest tajemnicą, przeszłość jest chaosem. ↓
Zimny wiatr z południa wymiótł z Buenos Aires masę gorącego i wilgotnego powietrza, dmie teraz posuwiście, wyjąc, świszcząc, brzęcząc i trzaskając szybami, wyrzucając w górę papiery a na skrzyżowaniach ulic powodując istne orgie niewidzialnych czarownic. Ten wiatr pseudo-jesienny porywa i mnie, i gna wraz ze mną – a zawsze w przeszłość – ma on przywilej wywoływania we mnie przeszłości i nieraz godzinami poddaję się mu, siedząc gdzieś na ławce. Tam, przewiany, usiłuję dokonać rzeczy nad siły a tak upragnionej – nawiązać z Witoldem Gombrowiczem do epok niepowrotnych. ↓ Nie znam ani mojego życia, ani dzieła. Wlokę za sobą przeszłość, jak mglisty ogon komety, a co do dzieła, też niewiele wiem, bardzo niewiele.
Ciemność i magia. ↓
Moje życie w Polsce było spokojne i mierne; mało ludzi wybitnych znałem i mało doświadczyłem przygód. Ale chciałbym pokazać – choć nie wiem, czy to komu na co się przyda – w jaki sposób to życie mnie urobiło, mnie i moją literaturę. Naturalnie będą to zeznania bardzo niepełne, nieraz zatrzymujące się na samej powierzchni zdarzeń, bo nie tu miejsce na bardziej wyczerpujące analizy i brutalniejsze wywnętrznienia; ale przecież myślę, że i ta złagodzona biografia zdoła rzucić promyczek światła na rzeczywistość polską z tego okresu. ↓
Chyba tylko niewielu ludziom w kraju jestem znany z gruntownej lektury moich – trudnych dosyć i ekscentrycznych – utworów. Więcej jest takich co o mnie zasłyszeli i dla tych jestem przede wszystkim autorem „gęby” i „pupy” – pod znakiem tych dwóch potężnych mitów wszedłem do piśmiennictwa polskiego. Ale cóż to znaczy „zrobić komuś gębę” lub „przyprawić pupę”? „Zrobić gębę” to – opatrzyć człowieka inną twarzą niż jego własna, zniekształcić go... gdy, na przykład, człowieka niegłupiego traktuję jak głupca, a dobremu podsuwam intencje zbrodnicze, wówczas robię im gębę. A przyprawienie pupy jest właściwie identyczną operacją, z tą tylko różnicą, że tu idzie o traktowanie dorosłego, jak dziecka, o udziecinnienie. Otóż jak widzicie, obie te metafory są związane z aktem deformacji, której człowiek dopuszcza się na człowieku. I jeśli w naszej literaturze zająłem pewne odrębne miejsce to chyba przede wszystkim dlatego, że uwydatniłem niesłychane znaczenie formy w życiu, tyleż społecznym, co osobistym człowieka. „Człowiek człowieka stwarza” – to był mój punkt wyjściowy w psychologii. Sądzę też, że ta moja wrażliwość na formę od najwcześniejszego dzieciństwa pozwoliła mi osiągnąć potem własny styl pisarski i stworzyć gatunek, który dziś powoli zdobywa sobie obywatelstwo na szerokim świecie.
Skąd jednak wzięła mi się ta wrażliwość na formę ludzką, to jest na sposób bycia człowieka? Kiedyś, przed wojną, znakomity artysta polski, Bruno Schulz, w odczycie o mojej powieści Ferdydurke powiedział, że taka książka nie została wymyślona, że musiała ona być owocem wielu i ciężkich osobistych przeżyć. Schulz się nie mylił. Na swój sposób sporo się wycierpiałem, już w samym zaraniu mojej egzystencji, i o tych to mękach formowania się polskiego na razie pomówimy, aby potem zatrącić o inne tematy. ↓
Rodzina
Pochodzę z rodziny szlacheckiej, która przez jakieś czterysta lat miała posiadłości na Żmudzi, niedaleko Wilna i Kowna. Ta moja rodzina była nieco lepsza pod względem stanu posiadania, urzędów, koligacji, od przeciętnej szlachty polskiej, ale nie należała do arystokracji. Nie będąc hrabią miałem pewną ilość ciotek hrabin, ale hrabiny też nie były w najlepszym gatunku, były takie sobie. ↓
Moja matka z domu Kotkowska. Nie jest pewne, niestety, owszem, jest raczej niepewne, pochodzenie Kotkowskich od mitycznego Ścibora. Ale, jakby nie było, Bodzechów, gniazdo ich rodzinne (gdzie część dzieciństwa spędziłem), za czasów dziadka mego, Ignacego Kotkowskiego, trzysta włók liczył przedniej ziemi sandomierskiej. Dwór czcigodny, przez Małachowskich stawiany, w parku stuletnim, po którym duch kanclerza Małachowskiego przechadzał się w noce drżące księżycową pełnią.
Babka moja, Onufrowa Gombrowiczowa, była Dąbrowska (z lepszych), urodzona z Benisławskiej (dobrze), która rodziła się z baronówny Toplickiej (dobrze), która rodziła się z Sołtanówny, córki marszałka nadwornego Sołtana i Radziwiłłówny (doskonale). Benisławscy też kilka razy z Radziwiłłami się łączyli.
Antonina i Jan Gombrowiczowie z dziećmi, rodzeństwem Witolda. Od lewej: Janusz, Irena, Jerzy. Radom, ok. 1903 r.
Prababka moja, żona Józefa Gombrowicza, marszałka upickiego, była z domu Gintowt Dziewiałtowska, bratanica szambelana Jana Gintowta, a wnuczka szambelana Joachima. Urodzona z Tekli Gombrowiczówny, starościanki (wcale nieźle).
A znów prapradziad mój, ojciec Józefa, Jan, starosta wasilański i miguciański, sędzia Trybunału Wielkiego Litewskiego, pojął Marcjannę Rajecką z Jużynt (très bien). Siostra jej była za Weyssenhoffem. Miś Rajecki przeto, z Sobola i panny, to mój kuzyn (zupełnie zadowalające).
Ojciec Jana, Michał, stolnik mozyrski, ożeniony był ze Scybutt Romanowiczówną.
Ojciec tegoż, Jan, pojął Jadwigę Sipowiczównę, urodzoną z Połubińskiej (proszę!).
A ojciec Jana, Michał Kazimierz, pojął Burbiankę z domu Burbów zacnego, już wygasłego.
Ojciec Michała Kazimierza, Jerzy, ożeniony był z Dorotą Jawoyszówną (to więc moja praprapraprapraprababka).
Marceli Kotkowski, pradziadek autora Ferdydurke
Wspomnę też o innych aliansach domu mojego z domami Białłozorów, Witold Alexandrowiczów, Wołodkowiczów („jak niegdyś Wołodkowicz, pan dumny, zuchwały...”), Puzynów, Dunin Koziczów, Zawiszów...
Dobra Lenogiry, Wysoki Dwór i Mingayłów na Litwie przez kilka wieków w posiadaniu gombrowiczowskim były. A też od niechcenia o innych majątkach napomknę, Użorty, Rady, Użubol, Poniemuń, Barkłojnie, Poremigole, które krócej były we władaniu naszym.
Jestem niesmacznym snobem! ↓
W roku 1863 car rosyjski konfiskuje memu dziadkowi, Onufremu Gombrowiczowi, jego majątki Lenogiry, Mingayłów i Wysoki Dwór, za rzekomy udział w powstaniu polskim. Dziadek przenosi się w Sandomierskie (200 km na południe od Warszawy) gdzie za resztki pieniędzy kupuje mały folwark. Jego syn, a mój ojciec, Jan, żeni się z posażną córką Ignacego Kotkowskiego, właściciela dóbr Bodzechów, i kupuje majątek Małoszyce, gdzie ja się urodziłem. ↓
My, Gombrowicze, uważaliśmy się zawsze jako „nieco lepiej” w proporcji do ziemiaństwa sandomierskiego, a to z powodu zwłaszcza rozmaitych pokrewieństw, które nam pozostały z litewskich czasów, a także dlatego, że litewska szlachta, bogatsza i od wieków osiadła na swoich majątkach, mogła poszczycić się lepszą tradycją, ściślejszą historią i znaczniejszymi urzędami. Nie jestem jednak pewny, czy sandomierska szlachta podzielała ten punkt widzenia. Ja byłem najmłodszy. Najstarszy był Janusz, potem szedł Jerzy, moja siostra Irena starsza ode mnie o dwa lata. ↓
Zakłady Żelazne w Bodzechowie, koniec XIX w.
Rzeczywiście byłem maminsynkiem tak zwanej „zacnej” rodziny – ale tutaj słowo „zacna” należy użyć bez ironii, gdyż był to dom ludzi raczej dobrotliwych i mających swoje pryncypia.
Ojciec mój był właścicielem niewielkiego majątku w Sandomierskim oraz pracował w przemyśle, za czasów mego dorastania był prezesem Centrali Złomu i członkiem kilku rad nadzorczych i zarządów, co zapewniało mu dochód znacznie większy niż z owych maleńkich Małoszyc. Moja matka była córką Ignacego Kotkowskiego, obywatela ziemskiego w Sandomierskim. Ojciec mój pochodził z Litwy – dziadkowi memu, Onufremu, rząd rosyjski skonfiskował dobra w 1863-im i to skłoniło dziadka do przeniesienia się do Królestwa, gdzie za resztkę uratowanych pieniędzy kupił wieś Jakubowice, a potem drugą, Małoszyce. ↓↔
Zacznę od tego, że mój dom rodzinny był – wbrew pozorom – jednym wielkim dysonansem, rozdzierającym stale moje dziecięce uszy. Wiele na to składało się przyczyn, a jedną z główniejszych była niezgodność temperamentu i charakteru pomiędzy moją matką a moim ojcem. ↓
Ignacy Kotkowski, dziadek Witolda
Matka
Moja matka ↔ odznaczała się niezwykle żywym usposobieniem i bujną wyobraźnią. Nerwowa. Egzaltowana. Niekonsekwentna. Nie umiejąca się kontrolować. Naiwna i, co gorzej, mająca o sobie jak najbardziej pomylone wyobrażenie. Ojciec nieraz ulegał jej bystrości i inteligencji, ale częściej znosił w milczeniu jej egzaltacje, z którymi rzeczywiście trudno było dać sobie rady.
Nie chciałbym za długo rozwodzić się o najbliższej rodzinie. Powiem, że – moim zdaniem – to matka wniosła w nasz dom tę głęboką rozterkę formalną, na której wyrosłem. Nie winię jej o to, gdyż miała naturę szlachetną i najlepsze intencje, a też niezmiernie była do nas przywiązana – ale mówiąc doskonale po francusku, posiadając rozmaite wiadomości, które stanowiły edukację panny ze sfery ziemiańskiej, posiadając też niewzruszone zasady moralne, pozbawiona była tego co tyle pewności siebie, naturalności i prostoty przysparza zwykłej dziewce od krów – była nie sprawdzona przez życie. Nigdy naprawdę nie zetknęła się z życiem. Oto co odbierało jej autorytet w naszych oczach i co sprawiało, że poruszała się w próżni.
W tej próżni nie wiedziała już kim jest właściwie, i zbudowała sobie osobowość zgoła fantastyczną. – Ileż pracy włożyłam w ten ogród! – mówiła oprowadzając gości po ogrodzie małoszyckim, ale my wiedzieliśmy, że to dzieło ogrodnika. – Trochę to dziwne, przyznaję, ale mam słabość do filozofii, do ścisłego myślenia, lubię poczytać sobie Spencera – mówiła w najlepszej wierze, ale my wiedzieliśmy, że tomy Spencera pozostały nie rozcięte. – Napracowałam się ciężko wychowując dzieci – ale nam było wiadomo, że główny ciężar tej pracy spadł na guwernantki.
Tak to widziała siebie jako „kobietę pracy i zasad”, „spełniającą obowiązki”, „systematyczną, ścisłą, umiejącą zarządzać i organizować” gdy w rzeczywistości była przeciwieństwem tego wszystkiego – fantastyczna, niezaradna, niezdolna do systematycznego wysiłku i przyzwyczajona do rozmaitych ułatwień, których dostarcza pieniądz. Bynajmniej nie robię mojej matce zarzutu, że była taka jaka była. Miała też świetne zalety, choć w innym gatunku – dobroć, szlachetność, prawość, inteligencję – a jej słabości były trochę następstwem jej nerwów, a trochę wynikiem sztucznego życia i nie mniej sztucznego wychowania.
Antonina Gombrowiczowa, matka Witolda, 1900 r.
Ale to, że nie chciała być tym czym była, przyznać się do siebie, zemściło się na niej – gdyż my, synowie, rozpoczęliśmy z nią wojnę. Drażniła nas. Prowokowała. I od tego chyba zaczęły się moje bolesne przygody z rozmaitymi spaczeniami polskiej formy, które działały na mnie jak łechtanie: człowiek śmieje się do rozpuku, ale przyjemne to nie jest. ↓ A moja matka była żywa, wrażliwa, obdarzona dużą wyobraźnią, leniwa, niezaradna, nerwowa (i bardzo), pełna urazów, fobii, iluzji. ↔ Ja jestem artystą po matce, a po ojcu jestem trzeźwy, spokojny, opanowany. Ale moja matka miała też jedną cechę wysoce drażniącą, należała mianowicie do osób, które nie umieją zobaczyć siebie takimi, jakimi są. Więcej: ona widziała siebie akurat na opak – i to już miało cechy prowokacji.
Antonina Kotkowska, matka Witolda, na rok przed ślubem z Janem Gombrowiczem, 1891 r.
Z natury była, jak się rzekło, leniwa i niezaradna, a że w owych proustowskich czasach służby było dużo, więc guwernantka francuska zajmowała się dziećmi, jej zaś rola sprowadzała się do wydawania zleceń kucharzowi, pokojówce, czy ogrodnikowi. Nie przeszkadzało jej to mówić, że „wszystko na mojej głowie”, że „praca uszlachetnia”, że „ogród w Małoszycach to moje dzieło”, że „na szczęście jestem dosyć praktyczna”.
„Lubię w wolnych chwilach poczytać Spencera, Fichtego” mówiła najzupełniej szczerze, choć dzieła tych filozofów, zalegające dolne półki biblioteki, świeciły nie rozciętymi stronami. ↔
była z natury
wyobrażała sobie, że jest
impulsywna, naiwna
opanowana, krytyczna
chimeryczna
zdyscyplinowana
o kulturze raczej salonowej
intelektualistka
anarchiczna
organizatorka
trwożliwa
odważna
łakoma
niełakoma
lubiąca wygody
ascetyczna, niezłomna.
Imponowało jej to, czym nie była. Podziwiała znakomitych lekarzy, profesorów, wielkich myślicieli i w ogóle „ludzi poważnych”. Jej ideałem był typ matrony o niezłomnych ideałach i zasadach (katolickich), oddającej się obowiązkowi, poświęcającej się dla rodziny. I z jakąż świętą naiwnością utożsamiała się z tym, co podziwiała!
To ona pchnęła mnie w absurd, który stał się później jednym z najważniejszych elementów mojej sztuki.
My, chłopcy (było nas trzech, dwaj moi bracia i ja, najmłodszy) wcześnie odkryliśmy tę idealną okazję do przekomarzania się i drażnienia. Polegało to na zaprzeczaniu, na zaprzeczaniu absolutnie wszystkiemu, co by powiedziała, i, rzecz pewna, zwłaszcza mój brat Jerzy i ja doszliśmy w tym do niebywałego zgrania. Wystarczyło aby moja matka powiedziała „słońce świeci”, a odpowiadaliśmy z największym zdziwieniem „jak to, przecież deszcz pada!”
„Co za mania mówienia głupstw!” oburzała się, ale Jerzy mówił pojednawczo „powiedzmy, że nie pada, ale mógłby padać”, a ja dodawałem po namyśle „przyjmijmy, że nie pada, ale jakby zaczęło padać, to by jednak padało”.
Witold Gombrowicz z siostrą Reną, babką Anielą Kotkowską oraz z matką, Antoniną z Kotkowskich, Bodzechów, ok. 1911 r.
Sport wciągania mojej matki w absurdalne dyskusje był jednym z pierwszych moich artystycznych (i dialektycznych) wtajemniczeń. Ona, o głębokich i namiętnych uczuciach, stojąca na straży „świętości”, oraz „rodziny, tej komórki społeczeństwa” surowo potępiała rozwody, które pleniły się jak na złość w naszym środowisku. ↓
– Nowy rozwód w rodzinie! – anonsował rozgłośnie Jerzy już z przedpokoju, na co ja odpowiadałem z głębi domu:
– Co?! Nowy rozwód w rodzinie! Nie może być!
– Wyobraź sobie – krzyczał Jerzy przez cztery pokoje – spotkałem w tramwaju ciotkę Różę, która przysięgała że Ela rozchodzi się ze swoim trzecim mężem!
– Nie, nie wierzę! – krzyczałem patetycznie aby wywabić matkę z sypialnego. I rozpoczynała się dyskusja, w której podtrzymywaliśmy tezę, że rozwody są doskonałym wynalazkiem, gdyż „dzieci uzyskują podwójną ilość rodziców” oraz „doskonale się czują mając do wyboru dwa domy, zamiast jednego”. ↓
W końcu moja matka ukazywała się roztrzęsiona: – Jeśli Henrykowa jest na tyle cyniczna, to nie będzie można jej przyjmować!
– Ależ dlaczego, odpowiadaliśmy, przecież ciocia Ela już dwa razy się rozwiodła i gra ze swoimi trzema mężami w bridża, mówi że tworzą doskonałą partię. Rozwody mają jednak dużo dobrych stron, ona mówi że jej dzieciom zapewniły podwójną ilość rodziców... ↓
Przypominam sobie też dyskusję na temat, czy pewna nasza kuzynka dobrze robi zasiadając do brydża ze swoimi trzema eks-mężami. My twierdziliśmy że to dowód wysokiej kultury. ↓
Dyskusja o rozwodach była wieloletnia, nieustająca, rosnąca swoim ogromem. Boski absurdzie! W tej to szkole nauczyłem się heroicznego zapamiętania się w nonsensie, uroczystej zawziętości w głupstwie, celebracji nabożnej kretyństwa... o, formo! Przerażające idiotyzmy mojej sztuki, które nigdy nie przestaną mnie zachwycać, ta jej zdolność splatania głupstw w łańcuch nieubłagalnej logiki, stąd biorą w dużej mierze swój impuls.
Ale ona nie wiedziała, jak świetnym jest pedagogiem. Nic bardziej zdrowego, pouczającego, wyrabiającego charakter i rozum, od jej wad straszliwych. Ona była dla mnie szkołą wartości, do szału dręczony jej samooszukaństwem wyostrzałem w sobie poczucie qua-litas, jakości, co jest fundamentem wszelkiej pracy artystycznej. Sztuka jest tym właśnie: wybieraniem jakości lepszej, odrzucaniem tego co gorsze, jest oparta na najsurowszej hierarchii wartości, na ciągłym wartościowaniu. Zaczynałem rozumieć czym jest krytycyzm, chłód, dystans, niepoddawanie się kiepskim, wygodnym, złudzeniom. Bez odrobiny litości, bez miłości, z zimną ironią prowadziłem moją grę z nią, przez wiele lat.
Ona bardzo mnie kochała.
Z niej też bierze się mój kult rzeczywistości. Mam siebie za krańcowego realistę. Jednym z naczelnych zadań mojego pisania to przedrzeć się poprzez Nierzeczywistość do Rzeczywistości. Ona była bodaj pierwszą chimerą, w którą uderzyłem. ↓
Wojna, jaką ja i moi starsi bracia toczyliśmy z moją matką, polegała przede wszystkim na systematycznym przeczeniu – cokolwiek by powiedziała. ↔
Myślę, że to wczesne ćwiczenie się w oczywistym kłamstwie i w jawnej niedorzeczności znakomicie przydało mi się w późniejszych latach, gdy przystąpiłem do pisania mych tworów.
Dwór w Małoszycach od strony parku, ok. 1919 r.
Ale, zważywszy że było nas trzech – moja siostra nie brała udziału w tym sporcie – dom nasz zaczął powoli przypominać dom wariatów i tylko surowość i powaga ojca chroniła od zupełnej katastrofy. Nieustanna, oszalała polemika z matką dotyczyła wszystkich możliwych spraw: filozoficznych, moralnych, religijnych, społecznych, rodzinnych, towarzyskich. Jeśli matka kogoś pochwaliła, to my musieliśmy ganić. Jeśli coś jej się spodobało, my nie spoczęliśmy póki nie znaleźliśmy dziur w całym. Jej niesłychana naiwność sprawiała, iż zawsze na nowo dawała się wciągać w te niesamowite dyskusje – co nas, oczywiście, za każdym razem bardziej radowało. Zabawa! Te igraszki pozwalały nam zapomnieć o głębszych, bardziej dramatycznych zadrażnieniach, kryjących się na spodzie, i bardzo ułatwiały obcowanie z matką. Stąd zapewne wziął mi się, w późniejszej mojej twórczości kult zabawy i zrozumienie dla jej ogromnego znaczenia w kulturze.
Wówczas tej zabawie przewodził mój brat, Jerzy, – natura artystyczna, urodzony komik i kpiarz, obdarzony dużym poczuciem efektu i z ogromną inwencją w zakresie rozmaitych powiedzonek – niektórymi z nich do dziś się posługuję popełniając nędzny plagiat. Byłem wtedy całkowicie pod jego wpływem. ↔
Jak widzicie była to wcale niezła szkoła dialektyki, która w podziw wprawiała naszą służącą, Anielę. – Co też ci panowie z naszą panią wyprawiają! Nie będę naturalnie bronił słuszności naszych poglądów, ale takie kpinki z zasad, może zanadto sztywnych, też nie były całkiem niezdrowe. Matka brała udział w życiu społecznym, była czas jakiś przewodniczącą Stowarzyszenia Ziemianek, instytucji nader świętobliwej, ale nacechowanej nieuleczalną górnolotnością stylu. My, naturalnie z dziką rozkoszą, sprowadzaliśmy te wzloty z nieba na ziemię, a ja nawet podsłuchiwałem za drzwiami te sesje aby zdobyć materiał do satyry. Ale to wszystko nie ograniczało się do zabawy. W głębi coraz silniej gryzło nas podejrzenie, że i my nie jesteśmy wolni od tej choroby „nierzeczywistości”, którą zwalczaliśmy w matce – tak, albowiem zaczynaliśmy wyczuwać, jeśli nie rozumieć, że i my, podobnie jak ona, jesteśmy nie sprawdzeni przez życie i bez istotniejszego z nim kontaktu.
Jerzy Gombrowicz, ok. 1918 r.
Dotykam tutaj jednej z najdotkliwszych moich bolączek, która bardzo duży wywarła wpływ na mój rozwój. I nie wątpię, że na tę chorobę cierpiała w Polsce cała tak zwana klasa wyższa, z wyjątkiem tylko ostro pracujących zawodowców, jak lekarze, czy inżynierowie, których codzienny wysiłek stykał z rzeczywistością. Ale ziemiaństwo, ale zamożna burżuazja, ale spora część intelektualistów to były osoby egzystujące życiem ułatwionym, nie znające istotnej walki ani o byt, ani o jego wartości. Jakże charakterystyczne, że mój ojciec, na przykład, tylko bardzo z rzadka i jakby przypadkiem zdawał sobie sprawę z anormalności swojej sytuacji społecznej, podczas gdy my, następne pokolenie, widzieliśmy to już o ileż ostrzej... o ileż wyraźniej... Dla mojego ojca lokaj to była rzecz jak najbardziej naturalna i rozumiejąca się sama przez się, a nawet potem gdy, demokratyzując się, zjechaliśmy z lokaja na służącą, pozwalał się obsługiwać jak gdyby to leżało w przyrodzonym porządku świata. Ojciec był jeszcze panem w sposób naturalny, z całą swobodą, i muszę przyznać, że prości ludzie chwytali tę jego naturalność instynktem i o wiele chętniej krzątali się wokół niego niż wokół nas – panów już kurczowych, usiłujących nadrabiać miną.
Matka także przyjmowała pańskość jako coś doskonale naturalnego. Moi rodzice należeli do pokolenia, które prawie nie doświadczało, w sensie społecznym, tego co Hegel nazywał „złą świadomością”. Uważali, że każdy powinien żyć na tym szczeblu na jakim los go usadowił, wypełniając obowiązki które na niego spadały z tytułu przynależności do danego środowiska. Panowie powinni być dobrymi panami, a służba dobrą służbą – oto cała filozofia. Reszta to były mrzonki, wymyślone przez teoretyków.
Za to nam, młodemu pokoleniu, sprawy te wcześnie poczęły dawać się we znaki. Ale w owej wczesnej młodości mojej – od jakichś 14 do 18 lat – mniej byłem wrażliwy na aspekt moralny zagadnienia, a więcej odczuwałem związane z tą nierównością osobiste upokorzenia. Póki siedziałem w Warszawie wszystko było mniej więcej znośne. Ale gdy na wakacje wyruszałem na wieś, rozpoczynał się dramat. ↓
Miałem podwójne życie
Byłem w przyjaźni z rozmaitymi mymi rówieśnikami, synami chłopów i fornali. To stąd się wzięło, że kiedy jeszcze byłem dziesięcioletnim brzdącem Janusz zorganizował mi „gwardię” to jest oddział wiejskich chłopaków, którym komenderowałem. Naturalnie już wtedy przechodziłem okropne męki, gdy podczas odbywania musztry matka czy też guwernantka krzyczały z dala abym nie przemoczył sobie nóg i „czy ci nie chłodno?” W bezsilnej wściekłości, niemej i udręczonej, przyjmowałem ten bezwstyd babski, tak cyniczny, tak nie zdający sobie sprawy ze szkody jaką mi wyrządza. Sytuacja moja była przedziwna. Teoretycznie byłem wodzem, paniczem, istotą wyższą, powołaną do rozkazywania – w praktyce wszystkie atrybuty mej pańskości, jak buty, kurtka, szalik, guwernantka i, o zgrozo, kalosze, strącały mnie na dno upokorzenia i z ukradkowym, skrzętnie zamaskowanym, podziwem spoglądałem na bose nogi i zgrzebne koszuliny mych podwładnych. To niezmiernie silne przeżycie pozostało mi na zawsze i w późniejszym wieku wypowiedziało się w sztuce – jako satyra na pańskość, na wyższość, na dojrzałość.
Janusz, najstarszy brat pisarza, jako student SGGW, 1918 r.
Oto już wtedy, w wieku lat dziesięciu mniej więcej, odkryłem coś ohydnego: mianowicie, że my „państwo” jesteśmy zjawiskiem zupełnie groteskowym i niedorzecznym, głupim, boleśnie komicznym i nawet wstrętnym... Tak właśnie! Niewiele mnie obchodziło, czy jesteśmy wyzyskiwaczami ludu i jaka jest nasza moralność, natomiast przerażało mnie, że tak idiotycznie wyglądamy na tle prostych ludzi. Z tego kompleksu wyleczyła mnie dopiero Ameryka. ↓
Niewątpliwie, moja matka była wytworem warunków, które, jak mówią marksiści, jej byt określały. I nic dziwnego, że poprzez nią dotarłem dość wcześnie do największej hańby mojej rodziny: nasze życie było ułatwione. Służba! Służba! To oni ścierali się z życiem, nam na półmiskach przynoszono frykasy, byliśmy konsumentami. Wydelikacenie sfery „wyższej”, jej smakoszostwo, wygodnictwo, sybarytyzm, lenistwo, rzuciły mi się w oczy chyba już w okolicach dziesiątego roku życia.
Zachował mi się w pamięci i często mi powracał, taki obraz: parobek w kurtce, bez czapki, rozmawiający na deszczu z moim bratem, Januszem, który był w palcie i pod parasolem. Świetna surowość oczu, policzków, ust tego parobka pod deszczem ostro zacinającym. Piękność.
Ale może, gdyby nie „gwardia”, ja nie byłbym w wieku późniejszym tak uwiązł w niższości. Ta gwardia, to byli moi rówieśnicy, synowie fornali, rodzaj wojska, któremu ja przewodziłem. Ale oni lepiej trzymali się na koniu, lepiej skakali i lepiej wyłazili na drzewa, ja, dowódca, byłem właśnie najgorszy. Proszę, taki sen z owych czasów: Małoszyce, oni na trawniku przed domem oczekują mojego pojawienia się, a ja błąkam się po domu, podchodzę do okien, po kryjomu spoglądam na nich, cofam się za firankę, przechodzę z pokoju do pokoju, zbliżam się do okien, patrzę... ale wyjść do nich nie mogę!
Były to czasy pierwszej wojny światowej, front ze cztery razy przetoczył się przez nas, tam i z powrotem, grzmoty dalekie, coraz bliższe, armat, pożary, wojska uciekające, wojska nacierające, strzelanina, trupy nad stawem – a też długie postoje oddziałów rosyjskich, austriackich, niemieckich – my, chłopcy, zabawialiśmy się zbieraniem naboi, bagnetów, pasów i ładownic. Odór brutalności wdzierał się, podniecający, choć moja pańskość chroniła mnie od bezpośredniej styczności z wojną.
Tak, nienawidziłem salonu, uwielbiałem po cichu kredens, kuchnię, stajnię, parobków i dziewki – jakimż marksistą byłem wtedy – i mój wcześnie zbudzony erotyzm, sycony wojną, gwałtem, żołnierskim śpiewem i potem, przykuwał mnie do tych ciał od twardej roboty i brudnych. Niższość na zawsze stała się moim ideałem. Jeśli kogo uwielbiałem, to niewolnika. Ale nie wiedziałem, że uwielbiając niewolnika staję się arystokratą. ↔
Kult absurdu, rzeczywistość-nierzeczywistość, niższość-wyższość, pańskość-służba, już wtedy mną owładnęły. ↔ już wtedy miałem podwójne życie. Nie dopuszczałem nikogo do tego czegoś we mnie, co było niejasne, odrębne, i za nic nie chciało wydostać się na światło dzienne. I jeszcze: zupełnie niezdolny byłem do miłości. Miłość została mi odebrana na zawsze i od samego zarania, ale nie wiem, czy to dlatego, że nie umiałem znaleźć na nią formy, właściwego wyrazu, czy też nie miałem jej w sobie. Nie było jej, czy ją w sobie zdusiłem? A może matka mi ją zabiła? ↓
Ojciec
Mój ojciec? Piękny mężczyzna, ↓ elegancki, „rasowy” jak to się wówczas podkreślało ↓ okazały, a też poprawny, punktualny, obowiązkowy, systematyczny, o ↔ niewielkiej wrażliwości w rzeczach sztuki, katolik, ale bez przesady. ↓ Doskonały wygląd w połączeniu z umysłem ani specjalnie głębokim, ani o zbyt rozległych zainteresowaniach, ale sprawnie działającym, zapewniały ojcu te stanowiska raczej reprezentacyjne w rozmaitych radach i zarządach. ↓ Ojciec ↔ miał opinię człowieka poważnego, odpowiedzialnego i uczciwego. Kontrast pomiędzy jego poprawnym i godnym zachowaniem a pewnymi dziwactwami nas, synów, niejednemu nasuwał refleksje w rodzaju: „co by na to powiedział ojciec pański” albo, „jaka szkoda że nie wdali się w starego Gombrowicza”. ↓
Młody Jan Onufry Gombrowicz, ojciec Witolda
Mój ojciec nie był tylko obywatelem ziemskim, pracował także w przemyśle. Rozpoczął tę pracę jako dyrektor fabryki papieru w Bodzechowie, należącej do mego dziadka Kotkowskiego, a potem zajmował rozmaite stanowiska w zarządzie dużych przedsiębiorstw przemysłowych.
Tak więc w owej proustowskiej epoce, na początku stulecia, byliśmy rodziną wykorzenioną, o sytuacji społecznej niezbyt jasnej, pomiędzy Litwą a Kongresówką, pomiędzy wsią a przemysłem, pomiędzy tzw. lepszą sferą a średnią. To tylko pierwsze z tych „pomiędzy”, które w dalszym ciągu rozmnożą się wokół mnie do tego stopnia, iż prawie staną się moim miejscem zamieszkania, moją właściwą ojczyzną. ↔ (W rodzinie Kotkowskich sporo było chorób umysłowych; gdy przyjeżdżałem do mojej babki na wieś bałem się okropnie: dom duży, parterowy, przedzielony był na dwie części, w jednej mieszkała moja babka, a w drugiej jej syn, brat mojej matki, wariat nieuleczalny, który chodząc w nocy po pustych pokojach usiłował zagłuszyć strach dziwnymi rozhoworami, przetaczającymi się w pienia jakieś przedziwne, które kończyły się nieludzkim wrzaskiem; całą noc to trwało; wdychałem szaleństwo). ↓
Szkoła
Kiedy miałem lat jedenaście – było to w roku 1915-tym – nastąpiła wielka zmiana w moim życiu, rodzice oddali mnie do szkoły. Ta szkoła – gimnazjum filologiczne im. św. Stanisława Kostki – mieściło się wówczas dość obskurnie na którymś tam piętrze któregoś tam podwórka kamienicy przy ul. Brackiej, ale wkrótce miało przenieść się do przestronnego budynku na rogu Traugutta i Krakowskiego Przedmieścia.
Byłem przerażony. Grała we mnie nie tylko moja wrażliwość, ale i wiejska nieśmiałość, nieotrzaskanie się z ludźmi, właściwe synom domów ziemiańskich. I pierwsze lata były bolesne – wstąpiłem do drugiej klasy, więc byłem jednym z najmłodszych, a że temperament miałem niespokojny i przekorny więc wprędce stałem się ofiarą wszystkich korkociągów, nożyc pojedynczych i podwójnych, nelsonów oraz zwykłych kuksów i kopniaków. Przypominam sobie ze specjalnym rozrzewnieniem dwie tortury – jedna polegała na przesuwaniu grzbietu ręki po włosach jakimś diabelskim sposobem wydzierającym, zdawało się, uwłosienie – druga nie była tak bolesna, ale za to nie można było od niej się opędzić, zasadzała się na podbijaniu nogi „bocznym, na płask”.
Mnie zaraz dopadło kilku okropnych drabów, którzy stali się moimi dręczycielami. I co rano, idąc do szkoły z pracowicie wypchaną teczką, wiedziałem że zanim ją rozpakuję doskoczy do mnie Braksal żeby mi założyć wierciela, a Wasiński zada mi „pod pomadę”.
Antoni Wasiutyński, kolega szkolny Witolda Gombrowicza, fotografia maturalna, 1922 r.
Mimo to nie stoczyłem się do rzędu oferm – zacząłem szukać sprzymierzeńców i zabrałem się do organizowania zaczepno-odpornego bloku, co tym łatwiej mi przyszło, że w następnym roku wstąpił do szkoły Kazio Baliński, mój serdeczny przyjaciel, syn Ignacego Balińskiego, senatora i prezesa Rady Miejskiej, a brat młodszy poety Stanisława. Z Kaziem i Zazą Balińskimi, a też z Antosiem Wasiutyńskim pobieraliśmy poprzednio lekcje prywatne od nauczycielki, pani Kiersnowskiej. Gdy więc odnaleźliśmy się w szkole z Kaziem i Antosiem, od razu uformowaliśmy przymierze do którego przystąpił potem Tadzio Kępiński, najbardziej zaprzyjaźniony z Balińskim. Ale zanim to się stało, zanim nieco zadomowiłem się w tej nieszczęsnej budzie i poznałem jej sposoby i sposobiki, przeszedłem przez wielkie męczarnie którym towarzyszył dziki chichot oprawców. ↓ To gimnazjum imienia św. Stanisława Kostki było bardzo arystokratyczne. Roiło się od Radziwiłłów, Potockich, Tyszkiewiczów, Platerów, ale nie brakowało też chłopców z niższych klas społecznych. Lepszy wygląd tych „karmazynów”, jak ich nazywał kolega Adamski, oraz ich pewna elegancja od razu wpadły mi w oko – nawet wśród nas, szczeniaków, wyróżniali się czymś bardziej europejskim a nawet nie byli pozbawieni wykwintu. Arystokracja trzymała się na ogół razem i dopuszczała do swego grona co najwyżej niektórych szczęśliwców, spowinowaconych lub nie, ale w każdym razie z rodzin należących do tak zwanego towarzystwa. Odbywało się to z zadziwiającą w tak młodym wieku precyzją, drogą jakiejś selekcji naturalnej, chyba nieświadomie – ale niezłomność, nieustępliwość owego tabu arystokratycznego na tle rozwydrzonej i wrzaskliwej naszej anarchii stała się dla mnie objawieniem niepisanego prawa – z tych co tym bardziej dają się we znaki im mniej się je proklamuje. Kazio Baliński, który miał babkę hrabiankę (nie z najlepszych) a prababkę księżniczkę, poza tym ojca senatora, należał do wybrańców, którzy ewentualnie mogli być dopuszczeni; ja, mając kilka ciotek hrabin, też od biedy mógłbym „zadawać się” z Bisiem Tyszkiewiczem czy też Władkiem Potockim i towarzyszyć im, gdyśmy wracali ze szkoły do domu. Ale ani Kazio, ani ja nie zrobiliśmy w tym kierunku żadnego wysiłku. We mnie chyba już wtedy zaznaczyła się niemożność – która tyle szkody wyrządziła mi w późniejszym życiu – obcowania z osobami wyżej postawionymi. Nie było to następstwem kompleksu niższości – pochodziło raczej z tego, że już wtedy miałem pewien własny sposób bycia i dobrze się czułem tylko z tymi, którym mogłem tę formę narzucić. A arystokracja miała własny genre, tak określony a zarazem banalny i nieosobisty, że nie dawałem rady – tutaj musiałem się podporządkować.
Tadeusz Kępiński, kolega szkolny Witolda Gombrowicza, fotografia maturalna, 1922 r.
Przypomnę teraz poprzednie moje zwierzenia – czy pamiętacie? – o chłopakach wiejskich, o tej mojej gwardii przybocznej, której przewodziłem, podziwiając ją skrycie za to, że chodziła boso i nie używała kaloszy. Już w owym czasie zarysowały się przede mną dwa rodzaje piękności, mnie dostępnej, to jest mego chłopięcego dotyczącej wieku. Jedna – ta prosta, bosa, naturalna, druga – tych chłopców z najlepszych rodzin w kraju, niewątpliwie rasowych, już w zaraniu lat obdarzonych elegancją i nawet dystynkcją, stanowiących zamknięty klan. Co wybrać? Nie była to łatwa sprawa, gdyż natura moja, natura artysty, była jednak gdzieś na dnie instynktownie arystokratyczna – nie zapominajcie, że artysta ma instynktowne wyczucie hierarchii, wyższości, wykwintu, że sztuka polega na bezwzględnym segregowaniu wartości i wybieraniu tego, co wyższe i lepsze, a odrzucaniu i to pogardliwym tego co pospolite i byle jakie.
Nie byłoby więc dziwne gdybym wybrał Potockich i Radziwiłłów, tak jak wybrał ich Szopen, albo Proust, albo Balzac. Ale, z drugiej strony, już wtedy dostrzegałem pewne drobne obrzydliwości... tak, pewne drobne obrzydliwości... tej arystokracji, które mnie, w moich latach czternastu, dawały do myślenia...
Na przykład... dłubanie w nosie. Tak, dłubanie w nosie. Zauważyłem, że arystokracja chętnie ten sport uprawia. Zauważyłem też, że dłubanie w nosie moich chłopaków wiejskich było jakieś niewinne i nie rażące – podczas gdy ta sama funkcja dokonywana ręką Potockich czy Wielopolskich stawała się okropnie nieprzyjemna i odstręczająca.
To potężne odkrycie jęło skłaniać mnie ku lewicy. Ale jednocześnie fala snobizmu owładnęła mną i zakłóciła na długi czas mój rozwój. ↓
Młodość
Oddano mnie do szkoły w Warszawie, katolickiej, pełnej młodych książąt i hrabiów. Snobizm dał się silnie we znaki moim braciom i mnie, było to coś poniekąd nieuniknionego w naszym światku – a jednak było to też dziwne, bo my nie byliśmy tacy głupi, by nie dojrzeć wszystkich jego śmieszności i całej nicości. Więc była to u nas jakaś mania snobizmu, czy jakaś zabawa w snobizm, i ta mitologia kiepska i ośmieszająca dobrała się do nas i nie popuszczała. Dziwne! Dziwne! Gdyż nie byliśmy snobami i, jeśli przypatrzyć się naszemu życiu, żaden z nas nie zrobił najmniejszego wysiłku w tym kierunku, Janusz był odludkiem, mieszkającym na wsi sobiepanem, Jerzy w bridża grał z kim popadło, ja o ileż za leniwy byłem i za wygodny żeby do salonów wysokich przenikać. Dziwne! Albowiem, mimo wszystko byliśmy snobami, choć, Bogiem a prawdą, nie byliśmy snobami. Formo!
Dorastałem. Trzema osobnymi torami, które żadnego połączenia ze sobą nie miały.
Stanisław Baliński, poeta i bliski znajomy Witolda
Więc naprzód ja, jako chłopiec z „dobrego domu”, grzeczny, raczej zdrowy, niebrzydki choć i niepiękny, owszem, poprawny, emablujący kuzynki, uczeń ani zły, ani dobry, trochę maminsynek, delikatny, płochliwy, a zarazem kpiarz, gadatliwy, prowokujący, w szkole często nieznośny i bity przez starszych kolegów, towarzyski, lekkomyślny, śmiały i nieśmiały, zależnie od okoliczności.
Po wtóre ja, jako ateista i jako intelektualista i ja, flirtujący już z lekka ze sztuką. Rozstanie się z Bogiem – sprawa wielkiej wagi, bo otwierająca umysł na całość świata – odbyło się we mnie gładko i niepostrzeżenie, nie wiem, jakoś tak się stało, że w piętnastym, czy w czternastym, roku życia przestałem się zajmować Bogiem. Ale chyba i przedtem nie zajmowałem się nim zanadto. Co się tyczy intelektu, to już w szóstej klasie (15 lat) zaglądałem do Kantowskiej Krytyki czystego rozumu, przechowały mi się z tych czasów notatki o sądach syntetycznych a priori. Spencer, Kant, Schopenhauer, Nietzsche, Szekspir, Goethe, Montaigne, Pascal, Rabelais... czego szukałem w tych lekturach, to stylu, stylu zasadniczego myślenia i zasadniczego odczuwania, niezależności, swobody, szczerości i może mistrzostwa. Pożerałem styl, sposób mówienia, ton, postawę tych ludzi, jak ktoś zgłodniały. Ale tępy byłem, ociężały, jakaś wiejska niezgrabność – i szlachecka naiwność – i słowiańska rozlewność – wchodziły mi w paradę, czułem się głupio.
Po trzecie ja, anormalny, wykrzywiony, chory, degenerat – obmierzły i wyodrębniony – przemykający się chyłkiem, bokami. Gdzie szukać tej skazy sekretnej, która mnie wyrzucała ze stada ludzkiego? Choroby fizyczne? Ależ poza lekkimi podgorączkami z płuc pochodzącymi, wcale niegroźnymi i częstymi wśród chłopców w moim wieku (co zmuszało mnie do wyjeżdżania w góry na miesiąc, lub dwa) byłem dość zdrowy... cóż więc mogło być przyczyną tego rozprzężenia wewnętrznego, wskutek którego ja, chłopiec raczej roześmiany, byłem przedziwną pokraką pokumaną ze wszystkimi zniekształceniami, z całą patologią egzystencji? Byłem – i wiedziałem o tym bez najmniejszego zdziwienia i bez cienia protestu – istotą anormalną, która nigdy i wobec nikogo nie może przyznać się do siebie, skazaną na wieczyste ukrywanie się, na konspirację. Erotyczne siły pchały mnie w dół, na ulicę, w samotne i potajemne awantury z dziewkami najniższej kategorii na dalekich przedmieściach Warszawy. Nie, nie były to prostytutki, ja w tych nieudolnych przygodach szukałem właśnie zdrowia, tego czegoś elementarnego, najniższego, więc i najrzetelniejszego – cóż począć jednak, gdy i to w mych zatrutych dłoniach przemieniało się w groteskę. Powracałem z tych dzikich spacerów do mego życia „przyzwoitego” maminsynka, do mych naiwności chłopca „z porządnej rodziny”. Jak to we mnie współistniało? My wówczas – ja i kilku mych przyzwoitych koleżków ze szkoły – zawiązaliśmy Klub Wycieczkowy i chadzaliśmy na wycieczki za miasto, które to wycieczki były szczytem niewinności i przyzwoitości. Jak mogłem jednocześnie uczestniczyć w tych obu gatunkach wycieczek?
Jak to się we mnie łączyło? Ale to się nie łączyło. I żadna z tych rzeczywistości nie była istotniejsza od innych. Byłem cały w każdej z nich. I nie byłem w żadnej. Byłem „pomiędzy”. I byłem aktorem.
Życie snuło się z wolna naprzód, rozlazłe, kapryśne...
Z dala od polityki i ideologii. Ja sam.
Prywatny. Potajemny. Obok.
Zakonspirowany. ↓
1918
W tych latach wojna światowa wzbudziła we mnie nieuleczalną tęsknotę do Zachodu.
Wspominam o tym, gdyż to chyba bardzo polskie – i dziś tak żywe, jak wtedy... Jedną z najbliższych przyjaciółek mojej matki była profesorowa Mikułowska-Pomorska, której mąż był zwolennikiem państw centralnych i zajmował stanowisko ministra w rządzie Rady Regencyjnej. Pod ich wpływem, moja matka też przejawiała lekkie skłonności pro-niemieckie, co oczywiście wystarczało abyśmy – moi bracia i ja – zadeklarowali się z pasją po stronie koalicji.
Studiowałem z napięciem zmiany frontu i zaznaczałem na mapie ołówkiem każdą zdobytą wioskę gdzieś tam, w pobliżu Reims czy Amiens, z uroczystą miną – jak gdyby od tego miało zależeć wygranie wojny. Za tym frontem zaczynała się dla mnie Europa, Rosjanie i Niemcy to było jakieś drugorzędne istnienie, śmieszne, barbarzyńskie, oddzielające od tamtego – od cywilizacji. Przeczuwałem, wiedziałem, że tam jest mój świat, moja ojczyzna, moje przeznaczenie. Kiedy w roku 1918 pękła ta zapora i Zachód zaczął przeciekać, z początku kroplami, było to dla mnie równie ważne co odzyskanie niepodległości. Byłem w tłumie, witającym Paderewskiego, jadłem czekoladę „zachodnią” przywiezioną przez Amerykan, przyjaciół Janka Balińskiego, oglądałem mundury hallerczyków, widziałem z daleka samochód ambasady francuskiej...
Antonina Gombrowiczowa, matka Witolda, lata dwudzieste XX w.
W owym czasie miałem z moim bratem starszym następujący dialog, na wsi, w Małoszycach.
– Dobrze byłoby zrobić jaki chodnik, żeby nie topić się w błocie idąc na gumno albo do stajni. ↓↔
– Głupiś! Mrzonki! Trzeba myśleć realnie. U nas są inne warunki.
Inne warunki! Europa to dla mnie przede wszystkim były inne warunki. Tam nie obowiązywał ten okropny realizm, charakterystyczny dla całego Wschodu, którego tyle się nasłuchałem od rozmaitych wujów i nie wujów, realizm straszliwie uległy wobec natury, wypełniony przekonaniem, że naprawdę świństwo jest obowiązujące i nie dasz rady, musisz się w nim topić. Ja Francję i Anglię wyobrażałem sobie właśnie jakoś tak: jakby tam wyłaziło się z błota i odnajdywało twardy grunt pod stopami, wracała pewność i swoboda ruchów.
Później, w Ameryce, spotkałem się z taką samą dręczącą nostalgią za Europą – ludzie, którzy, wiedząc że nigdy nie będzie ich stać na przeskoczenie Atlantyku, kupowali sobie coś europejskiego... porcelanę, mapkę Paryża lub Rzymu... i przechowywali to jak świętość. Znałem i takich co lepiej z tych mapek posiedli topografię Paryża niż rodowity paryżanin.
Jakiż wspaniały był ten rok 1918-ty! Byłem jeszcze za młody aby pojąć całą piękność finału pierwszej wojny światowej – o ileż bardziej napiętego poezją od zakończenia drugiej wojny. Było to jakieś wzruszające budzenie się do nowego życia, pełne obietnic, druzgotanie tronów monarszych i sztywnych kołnierzyków, wąsów i przesądów „honorowych”, wolność ciała mieszająca się z wolnością ducha, pogrom tużurków, lakierek, wielkie rozprężanie się młodzieży witającej swój czas, wielki wiatr swobody gdy kolana kobiece ukazywały się spod spódnic... Nie upijałem się tym jak starsi ode mnie o kilka lat poeci z grupy Picadora, późniejsi Skamandryci, którzy już przygotowywali swój start, ale przecież czułem elektryczność w powietrzu. Europa! To słowo podniecało nie mniej niż słowo Polska. Europa skrwawiona ale już błyszcząca, wschodząca jak księżyc nad do niedawna „prywislanskim” krajem, nad naszą gubernią.
Nie sformułowałem tego jasno, ale czułem, że zarysowuje się w dali jakaś możliwość wyzwolenia się z brzydot polskich, które mnie męczyły.
Wsola, 1922 r. Pierwszy od prawej Witold, od lewej Aleksandra i Jerzy Gombrowiczowie
Popołudnia spędzałem wówczas u Balińskich – których dom był, jak to się mówiło, „światły”, „kulturalny”, obfitujący w liczne kontakty z Paryżem, Londynem, nieobcy też literaturze i sztuce. Nie miałem naturalnie dostępu do uroczystych śniadań, jakimi prezes Ignacy podejmował nuncjusza i inne osoby z korpusu dyplomatycznego, ale Staś Baliński raczył od czasu do czasu wtajemniczać nas, Kazia, Zazę i mnie, smarkaczy, w poczynania poetów Pikadora i Skamandra, którzy rozpoczynali swoją poetycką ofensywę. To było pierwsze moje zetknięcie z literaturą. Wysłuchiwałem z podziwem owych uroczystych plotek, dotyczących rozmaitych szaleństw, ekscentryczności, prowokacji Tuwima, Lechonia, Słonimskiego, i wsłuchiwałem się w pierwsze ich wiersze nic prawie nie rozumiejąc. Przy tym wszystkim, pozostałem prowincjonalny do szpiku kości, nieśmiały, wiejski, dziki, trochę maminsynek i choć duchowo przeżywałem z wielką intensywnością budzącą się nowość polskiego życia, w praktyce nie umiałem nawiązać z nią styczności.
Myślę, że Stasiowi ani do głowy nie przyszło, iż ten nieśmiały i niewypierzony Ita (to przezwisko przywiózł mi z Japonii mój ojciec chrzestny, generał Dowbór-Muśnicki, i tak mnie wówczas nazywano) przemieni się kiedyś we wroga numer jeden Skamandra i wielu innych rzeczy, które on, Staś, cenił – nie wiedział, że żmiję hoduje na łonie. Myślę, że do dziś trudno mu uwierzyć, iż ten Gombrowicz z Ferdydurke i Dziennika jest tym samym potulnym Itą sprzed lat, nabożnie przyjmującym jego poetyckie objawienie.
Ale bo też ja wtedy nie umiałem się wypowiedzieć! Prawie z nikim! Ze starszymi, z rodzicami, z rodziną, z obcymi byłem jak sparaliżowany, jedynie z kilkoma najbliższymi towarzyszami odzyskiwałem zdolność – wcale niezłego – mówienia. I dojrzewały we mnie bunty, których nie umiałem zrozumieć ani okiełznać. Przypominam sobie pogrzeb, w którym brałem udział, pogrzeb pewnego krewnego – szli za trumną Balińscy, bardzo poprawni, i wiele innych osób – a mnie wtedy napadł demon i zacząłem zachowywać się prowokacyjnie, wsadziłem ręce w kieszenie, kopałem wszystko co mi się po drodze nasunęło, oglądałem się za kobietami, w końcu ku przerażeniu moich rodziców zacząłem głośno gawędzić z innymi nie mniej przerażonymi uczestnikami pogrzebu – w końcu, już na cmentarzu, napadł mnie śmiech niezwalczony i dusiłem się nad trumną z nieprzytomnego chichotu... ↔
Klasa V Gimnazjum Wielopolskiego, 1918 r. W rzędzie środkowym, pierwszy z lewej, (w krawacie) stoi Witold Gombrowicz
W miarę dojrzewania stawałem się coraz bardziej niebezpieczny. Moje wypracowania z polskiego były najlepsze i to mnie ratowało, bo w innych materiach byłem nieuk i leń. Pewnego razu nasz profesor, Ciepliński, zadał nam wypracowanie klasowe o Słowackim. Znudzony wiecznym kadzeniem wieszczowi, postanowiłem dla odmiany dać mu bobu. Początek, o ile pamiętam, brzmiał jak następuje: „Juliusz Słowacki, ten złodziej, który okradał Byrona i Szekspira i nic własnego nie potrafił wymyślić”. Dalszy ciąg nie ustępował początkowi. Profesor Ciepliński postawił pałkę i zagroził, że prześle wypracowanie do ministerstwa, na co ja zapytałem dlaczego zmusza uczniów do hipokryzji. I, aby go zniszczyć, zadeklamowałem na całą klasę ustęp z tomiku jego, Cieplińskiego, wierszy: KSIĘŻYC LEJE NA SOSNY I WYSMUKŁE ŚWIERKI. ↓
1920
Gdy w roku 1920 (miałem szesnaście lat) bolszewicy przełamali front i doszli aż pod Warszawę, ja, przydzielony do jakiejś tam wojskowej służby pomocniczej, zamiast się rozgrzać doznałem chłodu wprost lodowatego... i to znów mnie wyrzuciło poza... na margines...
Skończyłem szkołę średnią, zdałem maturę (ledwie, ledwie, zawsze z biedą przełaziłem z klasy do klasy; ale przełaziłem). Co robić? Wstąpiłem na wydział prawny uniwersytetu warszawskiego, nie żeby prawo mnie interesowało (pogardzałem), ale żeby móc dalej ciągnąć od ojca pieniądze. ↓
Miałem lat szesnaście i ukończyłem szóstą klasę, gdy nadciągnęło dramatyczne lato 1920 roku. Te wakacje spędzałem na wsi, w Małoszycach. Stopniowo komunikaty wojenne stawały się coraz groźniejsze i w końcu zaczęły docierać nawet do mojej młodzieńczej świadomości. Bolszewicy zbliżali się. Pewnego dnia, już nie pamiętam z jakich względów, wróciliśmy do Warszawy i tam przeżyłem decydujące dni sierpniowe.
Były to ciężkie przeżycia. Z wojny światowej niewiele wspomnień wyniosłem, gdyż byłem jeszcze dzieckiem, wojnę poczułem dopiero teraz, wojnę z dodatkiem strachu przed rewolucją, i z czymś jeszcze dla mnie dotkliwszym... strachem przed służbą wojskową.
Cała młodzież zgłaszała się wówczas na ochotnika, wszyscy prawie moi koledzy chodzili już w mundurach, na ulicach pełno było afiszów z palcem wskazującym i z napisami w rodzaju „Ojczyzna cię wzywa”, a młode panienki zapytywały młodzieńców na ulicach: – Dlaczego pan jeszcze nie w wojsku?... Przypominam sobie, że to bardzo oburzało moją babkę. – Wyobraź sobie, Tosiu – mówiła do mojej matki – co za czasy, co za bezwstyd tych pannic, zaczepiać bez żenady młodych ludzi, przecież taki może jej odpowiedzieć: pani mi się nie podoba! Ale wprędce i babka przestała się przejmować tym co wypada i co nie wypada, zaczynało robić się gorąco.
Dla mnie wojsko to była zmora. Nie wojna, nie bitwa, a właśnie koszary, mundur, sierżant, musztra, cały tryb wojskowy, który był mi nienawistny i nie do zniesienia. W moich szesnastu latach zdarzało mi się myśleć z niepokojem o czekającym mnie wojsku za lat pięć – aż tu tymczasem psi figiel Historii sprawił, że panienki na ulicach nagabywały mnie już teraz: – Dlaczego kawaler nie w mundurze? Co prawda byłem najmłodszy w klasie – ale sam rozumiałem, że to wykręt. Co prawda moja matka, przerażona, potępiała rząd za „werbowanie dzieci” – ale nie łudziłem się, że to był wyraz jej egoistycznego strachu o własne dziecko. Pod jednym względem przynajmniej byłem na wysokości sytuacji: nie oszukiwałem się, nie ukrywałem przed sobą, że się boję wojska i jestem do niczego.
Cóż za upokorzenie! Tym bardziej, że nie byłem dotknięty chorobą, czy ułomnością – na pozór nic mi nie brakowało. A więc byłem tchórzem? Dzisiaj z większym spokojem odnoszę się do tego mego tchórzostwa, wiem, że natura moja powołała mnie do pewnych specjalnych zadań i rozwinęła we mnie inne cechy, nie mające z wojskiem nic wspólnego. Ale chłopak szesnastoletni nic jeszcze nie wie o sobie i nie ma dla niego zbawienia, jeśli nie jest jak wszyscy chłopcy w jego wieku. Ten rok 1920-ty uczynił ze mnie istotę „nie taką jak wszyscy”, wyodrębnioną, żyjącą na marginesie społeczeństwa. Takim życiem marginesowym żyję do dzisiaj – w dalszym ciągu moich wspomnień może wyjaśnię, jak takie wyobcowanie ze społeczeństwa można pogodzić z pracą z istoty swojej społeczną, jaką jest literatura. Ten rozbrat z gromadą, z narodem, zmuszający do szukania własnych dróg i życia na własną rękę, począł się dla mnie w owym pamiętnym roku bitwy warszawskiej.
Stanowcza opozycja mojej matki przemogła wolę ojca, który domagał się abym „spełnił swój obowiązek”. Zostałem przydzielony do jakiejś cywilnej instytucji – nie pamiętam, jak się nazywała – trudniącej się przesyłaniem paczek żołnierzom na froncie. Mieściła się ona w gmachu uniwersytetu i zatrudniała kilka panienek, oraz kilku chłopców, którym rodzice „nie pozwolili iść do wojska”, jak mnie.
Trudno by mi było opisać ówczesny mój stan psychiczny, tak ważny przecież dla całego późniejszego rozwoju. Byłem upokorzony – byłem też zbuntowany – te przygody pchnęły mnie w anarchię, w cynizm i po raz pierwszy zwróciłem się przeciw ojczyźnie, państwu i innym instrumentom zbiorowego nacisku na jednostkę. Byłem dość uczciwy aby nie wykpiwać się frazesami z sytuacji, której niedwuznaczność nie pozostawiała nic do życzenia. Nie miałem prawa być patriotą, skoro uchylałem się od wojska w takiej chwili. Co prawda nie mnie jednego nie puścili rodzice do wojska, sporo było szesnastolatków po rozmaitych cywilnych urzędach, ale tego rodzaju argumenty to była blaga i wolałem spojrzeć prawdzie w oczy. Ale wówczas nie umiałem jeszcze przeciwstawić gromadzie jakiejś filozofii broniącej jednostki, mogłem jedynie odpowiedzieć buntem – miałem uczucie, że jestem sam, sam, przeciwko wszystkim, że trzeba mi się zamknąć w sobie i nikomu nie dawać dostępu.
To, że młodzieńca bierze się siłą do wojska – że go się zmusza do przysięgi i że taka przymusowa przysięga jest traktowana jak dobrowolne zobowiązanie – zostaje się on na rok lub dwa niewolnikiem sierżantów i oficerów – że wymaga się od niego ślepego posłuszeństwa i ofiary z własnego życia – to wszystko może być do przełknięcia tylko dla osób, które służbę wojskową już mają poza sobą, lub dla takich, którym rutyna i zwyczaj zastąpiły bezpośrednie wyczucie rzeczywistości. ↔ Ja byłem jeszcze o sto mil od opanowania intelektualnego tych trudnych zagadnień, ale już zaczynałem rozumieć, że życie ludzkie w Polsce jest tanie. W literaturze zachodniej, przede wszystkim francuskiej, którą zaczynałem studiować, jednostka miała większą wagę. Człowiek i jego egzystencja były tam sprawą poważną, ważniejszą bodaj od losów państw i narodów. Próbowałem też zrozumieć coś niecoś z Prolegomena do wszelkiej przyszłej metafizyki Kanta – i tu także objawiało mi się fundamentalne znaczenie tego „ja”, tak postponowanego w moim kraju rodzinnym.
Myślę, że to rok 1920-ty uczynił ze mnie to, czym pozostałem do dzisiaj – indywidualistą. A stało się tak dlatego, że nie potrafiłem sprostać moim obowiązkom względem narodu w momencie szczególnego zagrożenia świeżej naszej niepodległości. To postawiło mnie w sytuacji przymusowej – nie miałem wyboru. Patriotyzm bez gotowości poświęcenia życia za ojczyznę był dla mnie pustym słowem. Ponieważ we mnie tej gotowości nie było, musiałem wyciągnąć konsekwencje.
Naturalnie w późniejszym rozwoju wszystkie te fermenty młodości ucywilizowały się i uładziły. Ale nie zniknęły. Niedawno pewien znakomity uczony, odznaczony Nagrodą Nobla, dziwił się po przeczytaniu jednej mojej książki, że tak mało jestem Polakiem – bo dla niego Polacy to była śmierć bohaterska na polu walki, Szopen, powstania i ruina Warszawy. Odpowiedziałem:
– Jestem Polakiem, doprowadzonym do ostateczności przez Historię. ↔
*
Jesień tego roku – 1920-go – spędziłem w Małoszycach. Szkoły były nieczynne, gdyż wszyscy prawie uczniowie klas wyższych pełnili jeszcze służbę ochotniczą w wojsku. Kiedy więc przeszły dni najgorętsze obrony Warszawy i zwycięskiej ofensywy Piłsudskiego, wysłano mnie na wieś żebym powetował sobie lato zmarnowane w mieście.
Ten kilkomiesięczny pobyt w Małoszycach zapisał się w mojej pamięci w sposób szczególnie przykry. Wiecie już, jak bardzo zdemoralizował mnie fakt, że nie zgłosiłem się na ochotnika wzorem innych moich kolegów. Wróciłem do Małoszyc upokorzony, a zarazem zbuntowany – nikogo tam nie było oprócz służby i pani Bednarczykowej, gospodyni, z którą grywałem w szachy. Rzecz dziwna: zdawałoby się, że cały ten zamęt uczuć i myśli, wywołany kryzysem wojennym i osobistą kompromitacją, powinien doprowadzić mnie do jakiejś bolesnej rozterki wewnętrznej, a tymczasem wyładował się w atakach chorobliwego snobizmu!
Mój starszy brat, Jerzy, już od dłuższego czasu opracowywał nasze archiwum rodzinne – kilka setek dokumentów, sięgających końca piętnastego wieku. Wydobył je ze skrzyni, posegregował i rozpoczął studia nad przeszłością rodziny Gombrowiczów. Ja naśladowałem go wtedy pilnie, więc i tę manię przyswoiłem sobie i wkrótce posiadłem dość szczegółową wiedzę o tych dokumentach. Pierwszym utworem literackim mojego życia była, napisana w tych latach, monografia „illustrissimae familiae Gombrovici”, jak ją pretensjonalnie ochrzciłem. Pozostała w maszynopisie, zresztą nic nadzwyczajnego nie zawierała, bo Gombrowicze nigdy ponad szlachtę nie wyrośli, ale każdy szczególik dotyczący dóbr, urzędów, czy koligacji wypełniał mnie rozkoszą i powodował jeszcze gwałtowniejsze zadzieranie nosa.
Rodzeństwo Gombrowiczów: Janusz i Jerzy z żonami i dziećmi oraz Rena i Witold, ok. 1928 r.
Jak pogodzić ten głupkowaty snobizm z innymi moimi właściwościami, które czyniły ze mnie chłopca rozgarniętego, krytycznego i o dużym poczuciu komizmu. Jak to łączyło się z moją anarchią, buntem, lekturami filozoficznymi, upodobaniem w nowoczesności? Tajemnica. Byłem jednocześnie mądry nad wiek i przeraźliwie niewypierzony, cyniczny i naiwny, europejski i prowincjonalny, nowoczesny i zacofany, wszystko to gnieździło się we mnie powodując jaskrawe dysonanse, zgrywę, fałsz, kompromitację! ↔ Stałem się sztuczny i afektowany. Ciotki z ubolewaniem komentowały: – Ten biedny Itek! Taki zblazowany! Pozuje! Sztuczność moja wywoływała sztuczność ludzi, z którymi się stykałem. Byłem nieszczęśliwy. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca w świecie. Wszystko wypadało mi źle, nieudolnie, wszystko mnie ośmieszało, dyskwalifikowało... ↔ Świat stawał mi się niemożliwy. Wszystko było jak złośliwa karykatura. Moja rodzina, moja „sfera” socjalna – napuszone, wypieszczone, wydelikacone. Społeczeństwo, naród, państwo – wrogowie. Wojsko – koszmar. Ideały, ideologie – frazesy. A najgorszy, najbardziej sztuczny i pretensjonalny byłem ja sam – każde słowo wypadało mi nie tak, jak chciałem, każdy gest był skażony.
Bóg jakoś mi zniknął z horyzontu – właściwie nie przestałem wierzyć, tyle tylko że wiara już mnie nie interesowała, nie myślałem o tym. Samotność moja uczyniła się wskutek tego absolutna. A jednocześnie, spacerując tak po wsi, przyglądałem się tym towarzyszom moim z lat poprzednich, wiejskim chłopakom z dawnej mojej „gwardii”, którzy teraz chodzili już do roboty. Oni nie byli karykaturalni! Prości i szczerzy. Jacyś rzetelni. Każde ich słowo miało dźwięk należyty – nie mogłem zrozumieć, jak to się dzieje, że kultura, wykształcenie, wychowanie fałszują człowieka, analfabetyzm zaś daje tak pozytywne rezultaty. Aż w końcu nasunęła mi się pewna myśl. ↔ Dla człowieka zamożnego chleb już nie jest wartością, bo go ma pod dostatkiem. Żyjemy życiem ułatwionym, sztucznym. Nie potrzebujemy walczyć o byt, więc wymyślamy sobie sztuczne potrzeby. Wtedy staje się wartością papieros – albo elegancja – albo genealogia – albo charty... Ta sztuczność potrzeb powoduje sztuczność formy – dlatego jesteśmy tacy dziwaczni i tak trudno nam znaleźć ton właściwy... ↔ I ta myśl o sztuczności formy klasy wyższej miała stać się jednym z punktów wyjściowych mojej pracy pisarskiej. ↓
Szkoła w Polsce
W tych pierwszych latach marzyłem, żeby podrosnąć, żeby dostać się do klas wyższych, które wydawały się niebiańską oazą cywilizacji w porównaniu z piekłem rozwrzeszczanym, rozbieganym, doskakującym, odskakującym, w stanie nieustannego wrzenia, bez jednej chwili spokoju – a do tego brud, brzydota tych miniastych szczeniaków. Age ingrat – wiek niewdzięczny – tak to nazywa się po francusku. Jednym z najdziwniejszych odkryć, jakich dokonałem w moich późniejszych podróżach na Zachód, było iż ów wiek niewdzięczny przejawiał się w Niemczech, czy na przykład we Włoszech, o wiele słabiej, tamci chłopcy byli o ileż mniej pokraczni... a kiedy znalazłem się w Argentynie okazało się, że tu prawie nie ma wieku niewdzięcznego. Elegancja, wdzięk, poprawność takiego brzdąca argentyńskiego, życzliwie uśmiechniętego i ładnego, jego wyczucie formy jest naprawdę godne zazdrości.
Gdybym zajrzał do Polski na parę miesięcy ↔