Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pornografia jest dziełem wielkim. Żadna lektura ani żadna interpretacja nie jest w stanie wyczerpać jej sensów, stanowi tylko formę zbliżenia, formę wydobycia tych znaczeń, ujęć, symboli, które wydają się najdonoślejsze. Wielkie dzieło przerasta bowiem to, co jest w stanie o nim powiedzieć czytelnik i interpretator; gdyby tego nie czyniło, nie byłoby wielkim dziełem. A Gombrowiczowska Pornografia jest nim niewątpliwie.
z posłowia Michała Głowińskiego
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 236
PosłowieJerzy Franczak W katastrofie
Pornografia dzieje się w Polsce z lat wojennych. Dlaczego? Trochę dlatego, że klimat wojny dla niej najwłaściwszy. Trochę, że to jednak polskie – i nawet może pomyślane było, w pierwszym rzucie, odrobinę na wzór taniego romansu z gatunku Rodziewiczówny, czy Zarzyckiej (czy to podobieństwo znikło w późniejszym opracowaniu?). A trochę na przekór – żeby podsunąć narodowi, iż w jego łonie zmieszczą się inne konflikty, dramaty, idee, oprócz tych... teoretycznie ustalonych.
Tej Polski wojennej nie znam. Nie byłem przy tym. W ogóle Polski od 1939 r. nie oglądałem. Opisałem to tak, jak sobie wyobrażam. To więc jest Polska imaginacyjna – i nie przejmujcie się, że czasem pomylone, czasem może fantastyczne, bo nie o to chodzi i to zupełnie bez znaczenia dla spraw tutaj się odbywających.
Jeszcze jedno. Niech nikt nie doszukuje się w wątku związanym z Armią Krajową (w drugiej części) intencji krytycznej lub ironizującej. AK może być pewna mojego szacunku. Wymyśliłem tę sytuację – która mogłaby się zdarzyć w jakiejkolwiek organizacji podziemnej – gdyż tego wymagała kompozycja i jej duch, w tym miejscu trochę melodramatyczny. AK, czy nie AK, ludzie są ludźmi – wszędzie przytrafi się wódz, tchórzem nawiedzony, lub morderstwo dyktowane konspiracją.
W.G.
Opowiem wam inną przygodę moją, jedną chyba z najbardziej fatalnych.
Wówczas, a było to w 1943-im, przebywałem był w byłej Polsce i w byłej Warszawie, na samym dnie faktu dokonanego. Cisza. Przetrzebione grono koleżków i przyjaciół moich z byłych kawiarń, Zodiaku, Ziemiańskiej, Ipsu, zbierało się co wtorek w pewnym mieszkanku na Kruczej i tam, popijając, usiłowaliśmy być w dalszym ciągu artystami, pisarzami i myślicielami... podejmując dawne, byłe rozmowy nasze i spory o sztuce... Hej, hej, hej, do dziś widzę siedzących lub leżących w ciężkim dymie, ten nieco szkieletowaty, tamten pokiereszowany, a wszyscy rozkrzyczeni, rozwrzeszczeni. Więc jeden krzyczał: Bóg, drugi: sztuka, trzeci: naród, czwarty: proletariat, i tak dyskutowaliśmy zażarcie i tak to trwało, trwało – Bóg, sztuka, naród, proletariat – ale kiedyś zjawił się gość w średnim wieku, czarniawy i suchy, z nosem orlim, i przedstawił się każdemu z osobna z zachowaniem wszystkich formalności. Po czym prawie się nie odzywał.
Podziękował za dostarczony kieliszek wódki bardzo starannie – i z nie mniejszą starannością powiedział: – Ja poprosiłbym jeszcze o zapałkę... po czym zaczął czekać na zapałkę i czekał... i, gdy mu ją dano, przystąpił do zapalenia papierosa. Tymczasem wrzała dyskusja – Bóg, proletariat, naród, sztuka – a smród zaglądał nam w nozdrza. Ktoś zagadnął: – Jakie wiatry przywiały pana, panie Fryderyku? – na co udzielił natychmiast wyczerpującej odpowiedzi. – Dowiedziałem się od pani Ewy, że bywa tu Piętak, więc zaszedłem, bo mam cztery skórki zajęcze i podeszwę. I, aby nie być gołosłownym, pokazał skórki zawinięte w papier.
Podano mu herbatę, którą wypił, ale pozostał mu na talerzyku kawałek cukru – i wyciągnął rękę żeby go podnieść do ust – ale może uznał ten ruch za nie dość uzasadniony, więc cofnął rękę – jednakże cofnięcie ręki było właściwie czymś bardziej jeszcze nieuzasadnionym – wyciągnął tedy rękę powtórnie i zjadł cukier – ale zjadł już chyba nie dla przyjemności, a tylko żeby odpowiednio się zachować... wobec cukru, czy wobec nas?... i pragnąc zatrzeć to wrażenie kaszlnął i, aby uzasadnić kaszlnięcie, wyciągnął chusteczkę, ale już nie odważył się wytrzeć nosa – tylko poruszył nogą. Poruszenie nogi, jak się zdaje, nasunęło mu nowe komplikacje, więc w ogóle ucichł i znieruchomiał. To szczególne zachowanie (bo on właściwie nic tylko ,,zachowywał się”, on ,,zachowywał się” bez ustanku) już wtedy, przy pierwszym widzeniu wzbudziło moją ciekawość, a w ciągu następnych miesięcy zbliżyłem się z tym człowiekiem, który zresztą okazał się kimś nie pozbawionym ogłady, a także mającym za sobą doświadczenia z dziedziny sztuki (zajmował się kiedyś teatrem). Bo ja wiem... bo ja wiem... wystarczy gdy powiem iż wspólnie zajęliśmy się małym handelkiem, który dostarczał nam środków na utrzymanie. No tak, ale to niedługo trwało, bo pewnego dnia otrzymałem list, list od tak zwanego Hipa, czyli Hipolita S., ziemianina z Sandomierskiego, z propozycją abyśmy go odwiedzili – i nadmieniał Hipolit, że chce omówić z nami pewne swoje warszawskie sprawy, w których moglibyśmy być mu pomocni. ,,Tutaj niby spokój, nic takiego, ale chodzą bandy, czasem napadają, jest, uważasz, rozluźnienie. Przyjedźcie we dwóch, będzie raźniej”.
Jechać? We dwóch? Nawiedzały mnie trudne do sformułowania wątpliwości dotyczące tej jazdy we dwóch... no bo, brać go ze sobą żeby tam, na wsi, nadal prowadził swoją grę... A jego ciało, to ciało tak... ,,specyficzne”?... Jechać z nim nie bacząc na tę jego niestrudzoną ,,nieprzyzwoitość milcząco-krzyczącą”?... Obarczać się kimś tak ,,skompromitowanym a wskutek tego i kompromitującym”?... Narażać się na ten ,,dialog” prowadzony uparcie... z... kim właściwie?... A jego ,,wiedza”, ta wiedza jego o...? A jego chytrość? A jego podstępy? No tak, to wszystko niezbyt mi się uśmiechało, ale z drugiej strony on był w wieczystej grze swojej tak osobno... tak wyodrębniony z naszego zbiorowego dramatu, tak bez związku z dyskusjami ,,naród, Bóg, proletariat, sztuka”... i to było mi wypoczynkiem, stanowiło jakieś odciążenie... A przy tym tak nienaganny i spokojny i ostrożny! Jedźmy tedy, o ileż przyjemniej we dwóch! I w rezultacie – wdarliśmy się do wagonu i wdrążyli w zapchane wnętrze... aż ruszył w końcu pociąg, zgrzytając.
Godzina trzecia po południu. Mglisto. Fryderyka wpół łamał tułów babi, noga dziecka najeżdżała mu na brodę... i tak jechał... ale jechał, jak zawsze, poprawny i doskonale wychowany. Milczał. Milczałem i ja, jazda szarpała nami i rzucała, a wszystko było jak stężałe... lecz przez skrawek okna dojrzałem sinawe i śpiące pola, w które wjeżdżaliśmy rozkołysanym łoskotem... była to ta sama, tyle razy widziana, płaska szerokość objęta horyzontem, ziemia poszatkowana, kilka drzew uciekających, domek, w tył uchodzące zabudowania... to samo co zawsze, to z góry wiadome... Ale nie to samo! I nie to samo, dlatego właśnie, że to samo! I niewiadome, i niezrozumiałe, ba, niepojęte, nie do ogarnięcia! Dziecko rozdarło się, baba kichnęła...
Ten kwaśny zapach... Z dawna znana, wieczysta żałość jazdy pociągiem, wznosząca się, opadająca linia drutów lub rowu, nagłe wtargnięcie w okno drzewa, słupa, budki, szparkie pomykanie wszystkiego w tył, wyślizgiwanie się... gdy tam, daleko, na horyzoncie, komin lub wzgórze... pojawiały się i trwały długo, uparcie, jak troska naczelna, troska górująca... póki nie zapadły się w nic powolnym obrotem. Fryderyka miałem tuż przed sobą, oddzielonego dwiema głowami, głowa jego była tuż, tuż, i mogłem ją widzieć – milczał i jechał – a obecność ciał obcych, nachalnych, obłażących i napierających pogłębiała tylko moje sam na sam z nim... bez słowa... tak bardzo, że na Boga żywego wolałbym z nim nie jechać i żeby ten pomysł wspólnej jazdy nie był doszedł do skutku! Albowiem, wsadzony w cielesność, był jednym więcej ciałem wśród ciał, niczym więcej... ale jednocześnie był... i był jakoś odrębnie, a nieubłaganie... Tego nie można było usunąć. To nie dawało się zbyć, załatwić, zatrzeć, on był w tym ścisku i był... I jego jazda, jego pęd w przestrzeni, nie dawały się porównać z ich jazdą – była to jazda o wiele donioślejsza, może nawet groźna...
Od czasu do czasu uśmiechał się do mnie i mówił coś – ale chyba po to, żeby umożliwić mi przebywanie z sobą i uczynić swoją obecność mniej przygniatającą. Zrozumiałem, że wydobycie go z miasta, wyrzucenie w te przestrzenie pozawarszawskie, było przedsięwzięciem ryzykownym... bo na tle tych rozległości szczególna jego jakość wewnętrzna musiała rozlegać się silniej... i on sam to wiedział, gdyż nigdy nie widziałem go bardziej ściszonym, nieznacznym. W pewnej chwili zmierzch, ta substancja która zjada kształt, poczęła stopniowo go zacierać i stał się niewyraźny w wagonie rozpędzonym i roztrzęsionym, wjeżdżającym w noc, skłaniającym do niebytu. Lecz to nie nadwątliło jego obecności, która stała się tylko mniej dostępna oczom: czaił się za welonem niewidzenia, taki sam. Wtem zapaliło się światło i znów wyciągnęło go na jaw, ukazując jego podbródek, kąciki ust zaciśniętych i uszy... on zaś nie drgnął, stał z oczyma wlepionymi w kołyszący się sznurek i był! Pociąg znów stanął, gdzieś za mną szuranie nogami, ścisk zatacza się, coś chyba się dzieje – ale on jest i jest! Ruszamy, noc na zewnątrz, lokomotywa buchnęła iskrami, nocna staje się jazda wagonów – po co mi było zabierać go z sobą? Dlaczego obarczyłem się tym towarzystwem, które, zamiast odciążać, obciążało? Wiele ospałych godzin trwała ta jazda, przeplatana postojami, aż na koniec stała się jazdą dla jazdy, senną, upartą, i tak jechaliśmy póki nie dobiliśmy do Ćmielowa i, z walizkami, nie znaleźliśmy się na ścieżce wzdłuż toru. Uchodzący sznur pociągu w huku niknącym. Cisza, zagadkowy powiew, i gwiazdy. Świerszcz.
Ja, wydobyty z wielogodzinnego ruchu i ścisku, umieszczony z nagła na tej ścieżce – a obok Fryderyk z płaszczem na ręku, zupełnie cichy i stojący – gdzie byliśmy? Co to było? Znałem przecież tę okolicę, nie był mi obcy ten wietrzyk – ale gdzie byliśmy? Tam, na ukos, znajomy budynek ćmielowskiej stacji i kilka świecących lamp, ale... gdzie, na jakiej wylądowaliśmy planecie? Fryderyk stał obok i tylko stał. Ruszyliśmy do stacji, on za mną, oto bryczka, konie, furman – znajoma bryczka i znajome to uchylenie furmańskiej czapki, dlaczego więc tak się przyglądam z uporem?... Wsiadam, za mną Fryderyk, jedziemy, piaszczysta droga pod światłem ciemnego nieba, bokami nadpływa czarność drzewa lub krzaka, wjeżdżamy w wieś Brzustową, bielą się wapnem deski i psa szczekanie... zagadkowe... przede mną plecy furmana... zagadkowe... a obok ten człowiek, który milcząco, układnie, mi towarzyszy. Grunt niewidzialny kołysał lub wstrząsał naszym pojazdem, a jamy ciemności, zagęszczenia mroku wśród drzew, tamowały nam wzrok. Zagadnąłem furmana aby usłyszeć własny głos:
– No, co tam? Spokojnie u was?
I usłyszałem, że mówił:
– Póki co spokojnie. Są bandy po lasach... Ale żeby w ostatnim czasie co specjalnego...
Twarz niewidoczna, a głos ten sam – więc nie ten sam. Przede mną tylko plecy – i już chciałem wychylić się żeby zajrzeć w oczy tym plecom, ale wstrzymałem się... bo Fryderyk... wszak był tu, obok mnie. I był niezmiernie cicho. Mając go przy sobie, wolałem nie zaglądać nikomu w twarz... gdyż naraz zrozumiałem, że to coś, co siedzi obok, jest w ciszy swojej radykalne, radykalne do szału! Tak, to był ekstremista! Niepoczytalnie krańcowy! Nie, to nie było zwykłe istnienie, lecz coś bardziej drapieżnego, napiętego krańcowością o jakiej dotąd nie miałem pojęcia! Wolałem więc nie zaglądać w twarz – nikomu, nawet furmanowi, którego plecy przygniatały, jak góra, gdy ziemia niewidzialna kołysała, potrząsała bryczką a szkląca gwiazdami ciemność dookolna wysysała wszelkie widzenie. Dalsza droga zeszła bez słowa. Na koniec wtoczyliśmy się w aleję, konie ruszyły raźniej – brama, stróż i psy – dom zamknięty i ciężkie, zgrzytające jego odmykanie – Hip z lampą...
– Ano, chwała Bogu, jesteście!
On czy nie on? Uderzyła mnie i odstręczyła nabrzmiała czerwoność jego lic, rozsadzająca... i w ogóle wyglądał jak rozsadzony spuchlizną, która spowodowała wyolbrzymienie w nim wszystkiego, rozrośnięcie się na wsze strony, rozbyczenie okropne cielska, które było jak wulkan ziejący mięsem... i w butach z cholewami wyciągnął łapska apokaliptyczne, a oczy wyzierały mu z ciała jak przez lufcik. Ale garnął się do mnie i ściskał. Szepnął wstydliwie:
– Rozparło mnie... diabli wiedzą... Przytyłem. Z czego? Chyba ze wszystkiego.
I oglądając sobie paluchy powtórzył z bezmierną zgryzotą, ciszej i dla siebie:
– Przytyłem. Z czego? Chyba ze wszystkiego.
I huknął:
– A to moja żona!
Po czym mruknął na własny użytek:
– A to moja żona.
I wrzasnął:
– A to Heniusia moja, Heniutka, Henieczka!
I powtórzył, do siebie, ledwie dosłyszalnie:
– A to Heniusia, Heniutka, Henieczka!
Gościnnie i wykwintnie zwrócił się do nas: – Jak dobrze, że panowie przyjechali, ależ proszę cię, Witoldzie, zapoznaj mnie ze swoim przyjacielem... skończył, zamknął oczy i powtarzał... wargi mu się ruszały. Fryderyk z wielkim ugrzecznieniem ucałował rękę pani domu, której melancholia okrasiła się dalekim uśmiechem, której wiotkość delikatnie zatrzepotała... i wciągnął nas wir nawiązywania, wprowadzania w dom, zasiadania, rozmawiania – po owej podróży bez końca – a światło lampy rozmarzało. Kolacja, do której podawał lokaj. Sen morzył. Wódka. Walcząc ze snem usiłowaliśmy słuchać, rozumieć, była mowa o rozmaitych udrękach, a to z AK, z Niemcami, z bandami, z administracją, z policją polską, z rekwizycjami – o grasujących strachach i gwałtach... o czym świadczyły zresztą okiennice opatrzone dodatkowymi sztabami żelaznymi, a także zatarasowanie bocznych drzwi... zamknięcie, zaszpuntowanie żelazne. Sieniechów spalili, w Rudnikach karbowemu połamali nogi, miałem wysiedlonych z Poznańskiego, najgorzej że nie wiadomo co, w Ostrowcu, w Bodzechowie, tam gdzie osady fabryczne, wszystko tylko czeka, nasłuchuje, na razie spokój, ale trzaśnie jak front się zbliży... Trzaśnie! To, panie, będzie rzeź, będzie wybuch, awantura! To będzie awantura! – huknął i mruknął do siebie, zamyślony:
– To będzie awantura.
I huknął:
– Najgorzej, że nie ma dokąd wiać!
I szepnął:
– Najgorzej, że nie ma dokąd wiać!
Ale lampa. Kolacja. Senność. Sosem gęstym snu zbabrana olbrzymiość Hipa, tudzież rozpływająca się w dalekościach pani, Fryderyk i ćmy tłukące się o lampę, ćmy w lampie, ćmy o lampę, i schody kręte na górę, świeca, upadam na łóżko, zasypiam. Nazajutrz trójkąt słoneczny na ścianie. Czyjś głos za oknem. Wstałem z łóżka i otworzyłem okiennice. Ranek.
Bukiety drzew we wdzięcznych esach floresach alejek, ogród staczał się łagodnie tam gdzie za lipami przeczuwało się taflę stawu ukrytą – ach, zieleń w cienistej i słonecznej rosie! Gdy zaś wyszliśmy po śniadaniu na dziedziniec – dom, biały, piętrowy, z facjatkami w ujęciu świerków i tuj, ścieżek i klombów – który oszołomił jak nieskalane zjawisko z dawnego, już tak odległego, przedwojnia... i w swej dawności nie naruszonej zdawał się być prawdziwszy od teraźniejszości... a jednocześnie świadomość, że to nieprawda, że on kłóci się z rzeczywistością, czyniła go czymś w rodzaju teatralnej dekoracji... więc w końcu ten dom, park, niebo i pola stały się zarazem teatrem i prawdą. Ale oto nadchodzi dziedzic, potężny, nabrzmiały, w kurtce zielonej na rozsadzającym cielsku i, zaiste, nadchodzi jak dawniej, pozdrawiając nas z daleka ręką i pyta, jak się nam spało? Leniwie gawędząc, bez pośpiechu, wyszliśmy za bramę, na pole, i objęliśmy wzrokiem ziemię wzdymającą się i falującą w szerokim zasięgu widzenia, a Hip coś pogadywał z Fryderykiem, krusząc butem grudki, o żniwach, o urodzaju. Szliśmy w kierunku domu. Na ganku ukazała się pani Maria i zawołała: dzień dobry, a mały brzdąc biegł po trawniku, może syn kucharki? Tak to ruszaliśmy się w tym poranku – który był powtórzeniem dawno umarłych poranków – ale nie było to takie proste... bo wkradło się w pejzaż jakieś nadwątlenie i znów wydało mi się, że wszystko, będąc tym samym, jest czymś innym zgoła. Co za myśl wytrącająca, jaka przykra myśl zamaskowana! Obok mnie szedł Fryderyk, ucieleśniony w świetle dnia jasnego do tego stopnia, iż można było policzyć mu włoski wystające z uszu i wszystkie złuszczenia skóry bladej i piwnicznej – Fryderyk, mówię, zgarbiony, cherlawy, wklęśnięty, w binoklach, z ustami nerwowca, z rękami w kieszeniach – typowy inteligent miejski na wsi czerstwej... jednakże w tym kontraście wieś już nie zwyciężała, drzewa straciły pewność siebie, niebo było niewyraźne, krowa nie stawiała należytego oporu, odwieczność wsi była teraz zmieszana, niepewna i jakby podcięta... i bodaj Fryderyk był teraz prawdziwszy od trawy. Prawdziwszy? Męcząca myśl, niepokojąca, brudna, histeryczna trochę a nawet prowokująca, napierająca, burząca... i nie wiedziałem, czy to z niego, z Fryderyka, ta myśl, czy może z wojny, rewolucji, okupacji... czy może jedno i drugie, jedno z drugim? Ale zachowywał się nienagannie wypytując Hipolita o gospodarstwo, prowadząc rozmowę jakiej należało oczekiwać i naraz ujrzeliśmy Henię, która szła ku nam przez trawnik. Słońce paliło nam skórę. Oczy były suche i wargi spierzchnięte. Powiedziała:
– Mama już gotowa. Kazałam zaprzęgać.
– Do kościoła, na mszę, bo niedziela – wyjaśnił
Hipolit. I rzekł cicho, do siebie: – na mszę, do kościoła.
Wygłosił:
– Jakby panowie chcieli z nami, prosimy bardzo, ale przymusu nie ma, tolerancja, ha, co?! Ja jadę bo, póki tu jestem, będę jeździł! Póki jest kościół, to ja do kościoła! I z żoną, córką, powozem – bo przed nikim chować się nie potrzebuję, niech mnie oglądają. Niech się tam wgapiają – jak z aparatu fotograficznego... niech fotografują!
I szepnął: – Niech fotografują!
Już Fryderyk zgłaszał najuprzejmiej naszą gotowość do wzięcia udziału w nabożeństwie. W powozie, którego koła zapadając się w piaszczyste koleiny wydają głuchy jęk, jedziemy – a gdy wyjechaliśmy na wzgórze ukazała się stopniowo rozległość ziemi nisko rozłożonej na samym dnie pod olbrzymimi wysokościami nieba, ściętej nieruchomym falowaniem. Tam, daleko, droga żelazna. Mnie śmiać się chciało. Powóz, konie, ten furman, zapach gorący skóry i lakieru, kurz, słońce, mucha uprzykrzona koło twarzy i jęk tych gum ocierających się o piasek – ależ od wieka wieków to znane i nic, nic zupełnie się nie zmieniło! Ale gdy znaleźliśmy się na wzgórzu i owiał nas oddech przestrzeni, u krańca której majaczyły się Góry Świętokrzyskie, przewrotność tej jazdy grzmotnęła mnie nieomal w pierś – gdyż byliśmy jak z oleodruku – jak ze starego, familijnego albumu umarła fotografia – a na tym wzgórzu dawno zmarły wehikuł był widziany i z najdalszych krańców – wskutek czego kraina stała się złośliwie szydercza, okrutnie wzgardliwa. A przewrotność umarłej jazdy naszej udzielała się sinej topografii, która niedostrzegalnie prawie przesuwała się pod wpływem i naciskiem tej właśnie naszej jazdy. Fryderyk na tylnym siedzeniu, obok pani Marii, rozglądał się i podziwiał koloryt, jadąc do kościoła jakby naprawdę jechał do kościoła – nigdy chyba nie był tak towarzyski i uprzejmy! Zjechaliśmy w wąwóz grocholicki, tam gdzie zaczyna się wieś, gdzie zawsze błoto...
Pamiętam (i nie jest to pozbawione znaczenia dla wypadków, o których dalej będzie mowa), górującym uczuciem była czczość – i znów, jak poprzedniej nocy, byłbym wychylił się z powozu aby zajrzeć w twarz furmanowi, ale nie wypadało... więc pozostaliśmy za jego nieodgadnionym grzbietem i jazda nasza odbywała się jemu za plecami. Wjechaliśmy w wieś Grocholice, po lewej stronie rzeczka, a po prawej rzadkie jeszcze chałupy i płoty, kura i gęś, koryto i bajoro, pies, chłop lub baba odświętna, ścieżką krocząca do kościoła... spokój i senność naszej wsi... Ale było to jakby śmierć nasza, nachylona nad taflą wody, wywoływała w niej własne swoje oblicze, przeszłość wjazdu naszego odbijała się w tej wsi wiecznej i dudniła w tym zapamiętaniu – które było jedynie maską – które służyło tylko do ukrycia czegoś innego... Czego? Jakikolwiek sens... wojny, rewolucji, gwałtu, wyuzdania, nędzy, rozpaczy, nadziei, walki, furii, krzyku, zabójstwa, niewoli, hańby, zdychania, przekleństwa lub błogosławieństwa... jakikolwiek, mówię, sens był zbyt słaby aby przebić się poprzez kryształ tej sielanki i pozostawał nienaruszony ów widoczek, dawno przeczasiały, będący już tylko fasadą... Fryderyk najuprzejmiej gawędził z panią Marią – czy jednak podtrzymywał rozmowę aby czegoś innego nie powiedzieć? – i zajechaliśmy przed mur, okalający kościół, zabraliśmy się do wysiadania... ale już zupełnie nie wiedziałem, co jest czym, co jest jakie... czy stopnie po których wchodzimy na plac przed kościołem są zwykłymi stopniami, czy też są może...? Fryderyk podał ramię pani Marii i, zdjąwszy kapelusz, prowadził ją do wrót kościoła, czemu przyglądali się ludzie – lecz może prowadził ją po to tylko aby czegoś innego nie zrobić? – a za nim wytoczył się Hipolit i parł cielskiem naprzód, niezłomny, konsekwentny, wiedząc, że jutro mogą go zarżnąć jak świnię – parł żywiołowo, na przekór nienawiściom, ponury i zrezygnowany. Dziedzic! Czy jednak i on był dziedzicem po to tylko, żeby czymś innym nie być?
Ale gdy wchłonął nas półmrok, w który wbite były świece gorejące, wypełniony zaduchem śpiewu jękliwego, szepcącego, brzmiącego tą masą ludową, przaśną i skuloną... wówczas zniknęła zaczajona wieloznaczność – jakby ręka, mocniejsza od nas, przywróciła ład górujący nabożeństwa. Hipolit, który dotąd był dziedzicem z ukrytą złością i pasją, byle nie dać się, teraz uspokojony i szlachetny usiadł w ławie kolatorskiej i skinieniem głowy witał siedzącą naprzeciwko rodzinę rządcy z Ikania. Była to chwila przed mszą, ludzie bez księdza, lud pozostawiony sobie ze swoim pieniem rzewnym, kornym, piskliwym i niezdarnym, które jednak ujmowało go w karby – więc był, jak kundel na obroży, nieszkodliwy. Cóż za okiełznanie, jakie uspokojenie, co za błoga ulga, tu, w tej odwieczności kamiennej, chłop znów stawał się chłopem, pan – panem, msza – mszą, kamień – kamieniem i wszystko powracało do siebie!
Jednakże Fryderyk, który zasiadł w ławie kolatorskiej obok Hipolita, osunął się na kolana... i to nieco popsuło mi spokój, gdyż było może nieco przesadne... i trudno mi było nie pomyśleć, iż może osunął się na kolana po to, aby nie popełnić czegoś, co by nie było osunięciem się na kolana... lecz dzwonki, ksiądz wychodzi z kielichem i, umieściwszy go na ołtarzu, oddaje pokłon. Dzwonki. I naraz akcent jakiś decydujący uderzył z taką siłą w jestestwo moje, że ja – wyczerpany, półprzytomny – ukląkłem i niewiele brakowało a – w dzikim porzuceniu moim – byłbym się modlił... Ale Fryderyk! Zdawało mi się, podejrzewałem, że Fryderyk, który przecież ukląkł, także się ,,modli” – a nawet byłem pewny, tak, znając jego przerażenia, że nie udaje, ale naprawdę się ,,modli” – w tym znaczeniu, że nie tylko innych pragnie oszukać, ale i siebie. ,,Modli się” wobec innych i wobec siebie, ale modlitwa jego była tylko parawanem, zasłaniającym bezmiary jego niemodlitwy... więc to był akt wyrzucający, ,,ekscentryczny”, który wyprowadzał z tego kościoła na zewnątrz, na obszar bezgraniczny zupełnej nie-wiary – w samym rdzeniu swoim zaprzeczający. I cóż się działo? Co się zaczęło wyrabiać? Niczego podobnego nigdy nie przeżyłem. Nigdy nie uwierzyłbym, że coś takiego w ogóle może się zdarzyć. Ale – cóż takiego się stało? Właściwie – nic, właściwie stało się, że czyjaś ręka zabrała tej mszy wszystką jej zawartość, całą treść – i oto ksiądz ruszał się, klękał, przechodził z jednej strony ołtarza na drugą, a ministranci uderzali w dzwonki i wznosił się dym kadzidła, ale treść ulatniała się z tego, jak gaz z balonu, i msza oklapła w strasznej impotencji... zwisająca... niezdolna już do zapłodnienia! To zaś pozbawienie treści było morderstwem, dokonanym na marginesie, poza nami, poza mszą, tytułem bezgłośnego a zabójczego komentarza osoby przyglądającej się z boku. I msza nie mogła się przed tym bronić, gdyż nastąpiło to za sprawą jakiejś nawiasowej interpretacji, nikt właściwie w tym kościele nie opierał się mszy, nawet Fryderyk stowarzyszał się z nią jak najpoprawniej... a jeśli ją zabijał to jedynie, tak to powiedzmy, z odwrotnej strony medalu. A ten uboczny komentarz, ta glossa zabijająca, była dziełem okrucieństwa – dziełem świadomości ostrej, zimnej, przenikającej na wskroś, nieubłaganej... i zrozumiałem, że wprowadzenie tego człowieka do kościoła było czystym szaleństwem, na Boga, należało trzymać go z dala od tego! Kościół był jego miejscem najstraszniejszym!
Ale już się stało. Proces, który się odbywał, był docieraniem do rzeczywistości in crudo... przede wszystkim był zniweczeniem zbawienia, wskutek czego nic już nie mogło zbawić tych chamskich mord, jełkich, wydobytych teraz ze wszelkiego uświęcającego stylu i podanych na surowo, jak ochłap. To już nie był ,,lud”, nie byli ,,chłopi”, nie byli nawet ,,ludzie”, to były stworzenia takie jakie... takie jakie były... i ich brud pozbawiony został łaski. Ale dzikiej anarchii tego wielogłowia płowego odpowiadał nie mniej arogancki bezwstyd naszych twarzy, które też przestały być ,,pańskie”, czy też ,,kulturalne”, lub ,,delikatne”, a stały się czymś krzycząco utożsamionym ze sobą – karykatury, którym odebrano model, nie będące już karykaturą ,,czegoś”, a tylko same w sobie, i obnażone jak tyłek! I obustronny wybuch pokraczności, pańskiej i chamskiej, zbiegał się w geście księdza, który celebrował... co? Co? Nic. To jednak nie wszystko...
Kościół przestał być kościołem. Wdarła się przestrzeń, ale przestrzeń już kosmiczna, czarna, i to nawet nie działo się już na ziemi, lecz raczej ziemia przeistoczyła się w planetę zawieszoną we wszechświecie, kosmos stał się obecny, to odbywało się w jakimś jego miejscu. Tak dalece, że światło świec, a nawet światło dnia, wdzierające się poprzez witraże, stało się czarne jak noc. Więc nie byliśmy już w kościele, w tej wsi, ani na ziemi, tylko – i zgodnie z rzeczywistością, tak, zgodnie z prawdą – gdzieś w kosmosie, zawieszeni z naszymi świecami i naszym blaskiem, i tam gdzieś w bezmiarach wyczynialiśmy te dziwne rzeczy ze sobą i pomiędzy sobą, podobni małpie która by wykrzywiła się w próżni. Było to szczególne drażnienie się nasze, gdzieś, w galaktyce, ludzka prowokacja w ciemnościach, dokonywanie dziwacznych ruchów w otchłani, wykrzywianie się w astronomicznych bezkresach. A temu tonięciu w przestrzeni towarzyszyło straszne wzmożenie konkretności, byliśmy w kosmosie, ale byliśmy jak coś przerażająco danego, określonego we wszystkich szczegółach. Ozwały się dzwonki na podniesienie. Fryderyk ukląkł.
Tym razem uklęknięcie jego było dobijające, podobne do dorżnięcia kury i msza potoczyła się dalej, ale ugodzona śmiertelnie i gadająca jak wariat. Ite, missa est. I... o, triumfie! Jakież zwycięstwo nad tą mszą! Co za duma! Jakby ta likwidacja była mi jakimś upragnionym kresem: na koniec sam, ja sam, bez nikogo i niczego poza mną, sam w ciemności absolutnej... więc dotarłem do ostateczności mojej, osiągnąłem ciemność! Gorzki kres, gorzki smak dotarcia i gorzka meta! Ale było to dumne, zawrotne, naznaczone nieubłaganą dojrzałością ducha, już samoistnego. Ale było to także okropne i, pozbawiony wszelkiego oparcia, czułem się w sobie jak w rękach potwora, mogąc wyrabiać z sobą wszystko, wszystko, wszystko! Oschłość dumy. Mróz ostateczności. Surowość i pustka. Więc cóż? Nabożeństwo już miało się ku końcowi, ja rozglądałem się sennie, byłem zmęczony, ach, trzeba będzie wyjść, jechać do domu, do Powórnej, po tej drodze piaszczystej... ale w pewnej chwili wzrok mój... moje oczy... oczy w popłochu i ciężkie. Tak, coś przyciągało... oczy... i oczy. Zniewalająco, kusząco – tak. Co? Co przyciągało, co nęciło? Cudowność, niczym we śnie, miejsca zawoalowane, których pożądamy nie mogąc odgadnąć i krążymy wokół nich z niemym krzykiem, we wszechpożerającej tęsknocie, rozdzierającej, szczęsnej, zachwyconej.
Tak ja krążyłem wokół jeszcze spłoszony, niepewny... ale już rozkosznie przeniknięty zniewoleniem giętkim, które ujmowało – urzekało – zachwycało – czarowało – wabiło i podbijało – grało – i kontrast pomiędzy mrozem kosmicznym owej nocy a tym źródłem bijącym rozkoszy był do tego stopnia niezmierzony, iż pomyślałem mętnie, że Bóg i cud! Bóg i cud!
Co to było, jednak?
To było... Kawałek policzka i nieco karku... należące do kogoś kto stał przed nami, w tłumie, o kilka kroków...
Ach, omal nie udławiłem się! To był...
(chłopiec)
(chłopiec)
I pojąwszy, że to tylko (chłopiec), ja zacząłem gwałtownie wycofywać się z ekstazy mojej. Bo zresztą ja jego prawie nie widziałem, tylko trochę zwykłej skóry – karku i policzka. Gdy wtem poruszył się i ruch ten, nieznaczny, przeszył mnie na wskroś, jak niesamowita atrakcja!
Ależ przecież (chłopiec).
I nic tylko (chłopiec).
Jakież kłopotliwe! Zwykły kark szesnastoletni, z włosami przystrzyżonymi, i skóra zwyczajna (chłopca) trochę spierzchnięta i (młode) osadzenie głowy – najzwyklejsze – więc nie wiadomo skąd we mnie to drżenie? O... a teraz zobaczyłem zarys nosa, usta, ponieważ twarz zwrócił nieco w lewo – i nic takiego, ujrzałem w skosie zwyczajną (chłopca) twarz skośną – zwyczajną! Nie był z ludu. Uczeń? Praktykant? Zwyczajna (młoda) twarz, niezakłócona, przekorna trochę, przyjazna, taka od gryzienia ołówków w zębach, czy od gry w piłkę nożną, gry w bilard, a kołnierz marynarki zachodził na kołnierz koszuli, kark był opalony. A przecież serce mi biło. I ział boskością będąc czymś przepysznie urzekającym i ujmującym w pustce bezmiernej tej nocy, źródłem ciepła i światła oddychającego. Łaska. Cud niepojęty: dlaczego nieważność ta stała się ważna?
Fryderyk? Czy Fryderyk to wiedział, czy widział, czy jemu także to wpadło w oko?... ale naraz ludzie ruszyli, msza się skończyła, zapanowało powolne tłoczenie się ku wyjściu. I ja ze wszystkimi. Przede mną szła Henia, jej plecy i jej karczek jeszcze szkolny, i to podsunęło mi się, a gdy się podsunęło, tak silnie zawładnęło – i tak składnie związało mi się z tamtym karkiem... i naraz pojąłem lekko, bez wysiłku: ten kark i tamten kark. Te dwa karki. Te karki były...
Jak to? Co to? To było jakby jej kark (dziewczyny) wyrywał się i związywał z tamtym (chłopięcym) karkiem, kark ten jak za kark chwycony przez tamten kark i chwytający za kark! Proszę wybaczyć niezręczność tych metafor. Trochę niezręcznie mi o tym mówić (a także będę musiał kiedyś wytłumaczyć dlaczego słowa (chłopiec) i (dziewczyna) biorę w nawias, tak, to również pozostaje do wyjaśnienia). Ruch jej, gdy postępowali przede mną w tłoku, w gorącym ścisku, też jakoś ,,odnosił się” do niego i był namiętnym dopowiedzeniem, doszeptaniem jego poruszania się tuż, tuż, w tym tłumie. Czyżby? Czyż nie złudzenie? Lecz nagle ujrzałem jej rękę, zwisającą wzdłuż ciała, wgniecioną w ciało naciskiem tłumu i ta jej ręka wgnieciona oddawała ją jego rękom w poufności i gąszczu tych wszystkich sklejonych ciał. Ależ wszystko w niej było ,,dla niego”! A on tam dalej, idący spokojnie wraz z ludźmi, a jednak ku niej wytężony i nią napięty. I niezwalczone, ślepe, a tak spokojnie posuwające się wraz z innymi, tak obojętne zakochanie się w sobie i pożądanie! Ach! To dlatego! – teraz wiedziałem jaki to sekret w nim porwał mnie od pierwszej chwili.
Wynurzyliśmy się z kościoła na plac rozsłoneczniony i ludzie rozsypali się, oni zaś – on i ona – ukazali mi się w całej postaci. Ona – w bluzce jasnej, w granatowej spódniczce i w białym kołnierzyku, stojąca z boku, czekająca na rodziców, zamykająca na klamrę książeczkę od nabożeństwa. On... podszedł do muru i wspinając się na palce zaglądał na drugą stronę – nie wiedziałem po co. Czy znali się? Lecz, choć każde z nich było osobno, znowu i jeszcze bardziej rzucała się w oczy ich namiętna składność: byli dla siebie. Zmrużyłem oczy – na placu było biało, zielono, niebiesko, ciepło – zmrużyłem oczy. On dla niej, ona dla niego, gdy tak stali z daleka i wcale nie zainteresowani sobą – i tak silne to, iż on ustami nie do ust jej nadawał się, a do całego jej ciała – a ciało jej jego nogom podlegało!
Obawiam się, iż doprawdy, być może, w ostatnim zdaniu posunąłem się nieco za daleko... Czyż nie należałoby raczej spokojnie powiedzieć, że to był wyjątkowy casus doboru... choć może nie tylko płciowego? Czasem zdarza się, że widząc jakąś parę mówimy: no, ci się dobrali – ale w tym wypadku dobór, jeśli wolno mi się tak wyrazić, był jeszcze dotkliwszy, bo niewyrośnięty... doprawdy nie wiem czy jasno... a jednak ta zmysłowość nieletnia lśniła skarbem wyższej natury, tym mianowicie, że oni byli dla siebie szczęściem, byli sobie drogocenni i najważniejsi! I na tym placu, pod tym słońcem, ogłupiały, zbaraniały, nie mogłem pojąć, nie mieściło mi się w głowie, jak to jest, że nie zwracają na siebie wzajem uwagi, nie dążą ku sobie! Ona osobno i on osobno.
Niedziela, wieś, gorąco, lenistwo ospałe, kościół, nikt się nie śpieszy, potworzyły się gromadki, pani Maria dotykająca koniuszkiem palca twarzy, jakby sprawdzając cerę – Hipolit rozmawiający z rządcą z Ikania o kontyngentach – obok Fryderyk, uprzejmy, z rękami w kieszeniach marynarki, gość... ach ten obrazek zmiatał niedawną otchłań czarną, w której pojawił niespodziewanie tak gorący ognik... i tylko jedno mnie dręczyło: czy Fryderyk to zauważył? Czy wiedział?
Fryderyk?
Hipolit zapytał rządcy:
– A z kartoflami? Jak zrobimy?
– Z pół metra można dać.
Ten (chłopiec) podchodził do nas. – A to mój Karol – rzekł rządca i popchnął go ku Fryderykowi, który podał mu rękę. Witał się ze wszystkimi, Henia rzekła do matki:
– Patrz! Wyzdrowiała Gałecka!
– No co, zajdziemy do proboszcza? – pytał Hipolit, ale zaraz mruknął: – Po co? I huknął: – Jazda, moi państwo, czas do domu! Żegnamy się z rządcą. Wsiadamy do powozu, a z nami Karol (a to co?) który umieścił się obok furmana, jedziemy, gumy zapadając się w koleiny wydają głuchy jęk, droga piaszczysta w powietrzu drżącym i leniwym, złocista mucha zawisa – a gdy wydobyliśmy się na górę, kwadraty pól i tor kolejowy daleko, tam gdzie zaczyna się las. Jedziemy. Fryderyk siedząc obok Heni unosi się nad typowym dla kolorytu tych okolic niebieskawo-złocistym refleksem, który – tłumaczy – pochodzi z cząsteczek lössu w powietrzu. Jedziemy.