Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak wylądować bezpiecznie na planecie zwanej życiem
Wyposażeni w genetyczny pakiet startowy ruszamy podbijać świat. Po sprawdzeniu prognozy pogody i skontrolowaniu naszej maszyny zajmujemy pas startowy, dociskamy manetkę mocy i z nieskończonej liczby tras wybieramy tę dającą szczęście i spełnienie. A potem osiągamy wysokość przelotową i poziom lotu, który zapewni nam spokojne życie, brak napięć, rodzinę, przyjaciół i drobne przyjemności. No, chyba że trafimy na turbulencje…
Ile wspólnego ma lot w przestworzach z naszą ziemską drogą życiową? Czy uda się przewidzieć wszystkie potencjalne zagrożenia? I wreszcie – jak bezpiecznie wylądować i zdać egzamin przed samym sobą?
Instrukcja obsługi życia wzbogacona lotniczymi anegdotami z życia pilota. Zapraszamy na wspólny lot!
Przy planowaniu każdej podróży lotniczej warto pamiętać o dwóch regułach: po pierwsze, od tego, co wiemy, dużo ważniejsze jest to, czego nie wiemy, i po drugie, para majtek wystarczy maksymalnie na cztery dni, i to przy odpowiednim serwisowaniu. Jeżeli zapamiętamy te reguły, cała reszta okaże się nieco łatwiejsza.
TOMASZ SIEMBIDA
Rocznik 1973. Z wykształcenia muzyk i prawnik. Były członek Firebirds – znanego szczecińskiego zespołu z lat 90., którego utwór „Harry” utrzymywał się kilka tygodni na 1. miejscu listy przebojów Radiowej Trójki. Studiował socjologię i prawo na Uniwersytecie Szczecińskim. W 2000 roku rozpoczął pracę jako radca prawny w renomowanych, międzynarodowych kancelariach. Realizował transakcje na polskich i zagranicznych rynkach kapitałowych i udzielał się w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Od 2009 roku realizuje swoje dziecięce marzenia o lataniu. Szkolenia pilotażu odbywał w Polsce i w USA. Jest pilotem samolotowym i śmigłowcowym, z ponad 1500 godzinami nalotu na różnych statkach powietrznych. Propaguje lotnictwo. Jego pierwsza książka pt. „Przymrużonym okiem pilota prywatnego” wpisywała się w tę ideę. Prywatnie jest tatą 15-letniej córki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 149
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Misi
Pierwszą moją książkę, Przymrużonym okiem pilota prywatnego, wydałem 29 lutego 2020 roku. To nie był przypadek. Założyłem sobie, że będę miał cztery lata, żeby pomyśleć nad wydaniem kolejnej, i nikt mi nie zarzuci, że się ociągam z pisaniem. Zawsze mogę powiedzieć, że wydaję jedną książkę na rok – a że przestępny? Trudno. Kiedy ją pisałem, po moim domu nie walały się kartki zgniecione w kule, ale nie wynająłem też ghostwritera. Ponieważ czytuję Billa Gastona, pamiętałem, że w chwili, kiedy bierze się pióro do ręki i przybiera pozę pisarza, natychmiast pojawia się skłonność do przesady.
Przejrzałem wszystkie moje teksty, które powstały przez ostatnich kilka lat, bez względu na to, czy były gdzieś publikowane, czy też nie. Połowę odrzuciłem od razu, potem połowę drugiej połowy, potem połowę pozostałej połowy zdecydowałem się napisać od nowa. Połowa połowy połowy wymagała porządnej redakcji, a jakaś część którejś połowy powstała jako nowo narodzona, pisana bez zabezpieczenia.
Wielu z Was podobało się Okiem pilota…, od niektórych dostałem bardzo wzruszające wiadomości. Wzruszające dlatego, że było w nich wiele słów o motywacji, wierze w ludzi, prostolinijności, chęci powrotu do niespełnionej pasji. Niektórzy wspominali, że po prostu podoba im się moje pisanie, choć nie ze wszystkim się zgadzają. A jeszcze inni mnie zwymyślali. Ktoś wreszcie zapytał, czy będzie część druga. „Raczej nie” – odpowiedziałem. Z kilku powodów zmieniłem zdanie.
Po pierwsze, uznałem, że jeżeli dla kogoś moje pisanie ma wartość, to warto to zrobić, również dla siebie. Po drugie, w 2020 i 2021 roku nie miałem najmniejszej szansy, żeby pochwalić się w szerszym gronie swoją pierwszą książką, spotkać się z czytelnikami, zorganizować promocję. Nie sądzę, żeby 2022 rok był pod tym względem lepszy, ale postanowiłem zaryzykować. Po trzecie, czuję niedosyt, chciałbym jeszcze wiele opowiedzieć, podzielić się tym z innymi, a przez to samemu czegoś się nauczyć. Ostatnie dwa lata nie były zwyczajne. Nie da się ich porównać z żadnymi, które przeżyłem – nawet gdyby był to pamiętany jak przez mgłę rok 1981 czy już lepiej utrwalony w mojej pamięci rok 1989. Wydawało się, że nic tych lat w moim życiu nie przebije. Tymczasem załapałem się na kolejnego czarnego łabędzia, i to w czasach, kiedy wszyscy byliśmy przekonani, że technologia stworzona przez człowieka w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat jest w stanie sprostać najbardziej wymyślnym wyzwaniom. Nic bardziej złudnego. Natura przypomniała nam, że jesteśmy tylko ludźmi, i to tym z gatunków ludzi, który przetrwał nie dlatego, że był najsilniejszy. Zwykły neandertalczyk rozłożyłby przedstawiciela homo sapiens na łopatki w pierwszej rundzie. Przetrwaliśmy dlatego, że wprowadziliśmy idee, zachęciliśmy naszych współbraci do myślenia i kooperacji, wyrosły nam wielkie mózgi, które konsumują 25% naszej energii spoczynkowej (a nie 2–3% jak u innych gatunków ludzi), i pozwalają zrobić coś więcej niż walczyć, jeść i się rozmnażać.
Lata 2020 i 2021, obok wielu tragedii, zarówno tych osobistych, jak i społecznych, obok szoku, smutku, niepewności i strachu przyniosły też kilka rzeczy, które w ogólnym rozrachunku mogą okazać się zbawienne – obnażyły nasze słabości, zmusiły do zastanowienia, czasami do przekonstruowania systemu wartości. Wielu z nas przypomniały, czym jest człowieczeństwo. Części uświadomiły, że opieranie swojego życia na wykreowanych przez pracę i korporacje statusie i roli społecznej jest bardzo złudne. Bo okazuje się, że po odjęciu tych atrybutów niewiele z nas pozostaje. Brakuje nam tożsamości. Sami z siebie nie istniejemy. Odkąd powstała instytucja państwa, społeczeństwa w pierwszej kolejności za potencjalne zagrożenie uważały władzę państwową. Tyle że przez ostatnie trzydzieści lat tak bardzo uzależniliśmy się od technologii, że jesteśmy całkowicie nieprzygotowani do obrony przed zakusami nowych firm o fikuśnych nazwach, prowadzonych przez jajogłowych, którzy, jak się wydawało, byli w stanie za niewielką opłatą, albo za darmo, wmówić nam, czego pragniemy. Zaczęło nam się wydawać, że jesteśmy panami świata, nie tylko Ziemi jako planety. Panami Kosmosu, życia i śmierci. Tyle że, jeżeli znajdziemy czas na refleksję, zamknięci w domach, z pustą listą nowości na Netfliksie, odświeżonymi książkami, które przez ostatnich kilka lat zajmowały się wyłącznie gromadzeniem kurzu, to może sobie uświadomimy, że od pierwszych pomyślnych wypraw międzyplanetarnych w 1962 roku ziemskie statki kosmiczne przelatywały, okrążały lub lądowały na raptem siedemdziesięciu ciałach niebieskich. Jeżeli dzięki badaniom naukowym wiemy, że tylko nasza galaktyka – Droga Mleczna – zawiera setki miliardów gwiazd, a takich galaktyk jak nasza może też być setki miliardów, to dojdziemy do wniosku, że nie zrobiliśmy nawet „tip-topka” w procesie poznania czegoś, co nazywamy Wszechświatem. Zrozumiemy też, że nie tylko ciągle nie wiemy, jak wyleczyć nowotwór i jak działa nasz mózg, lecz nie mamy także pojęcia, dlaczego kochamy i czy nasze życie jest po coś, czy może tylko realizujemy funkcje biologiczne. Z przerażeniem stwierdzimy, że żaden iPhone, Google czy Facebook nie zna odpowiedzi na te pytania. A nawet się tym nie interesuje. Jedyne, co możemy zrobić, to szukać tych odpowiedzi sami, w sobie. Ostatnie dwa lata mogły zachęcić nas do takich poszukiwań, bo może o to właśnie chodzi w byciu człowiekiem?
Ktoś po tym wstępie mógłby odnieść wrażenie, że porzuciłem lotnictwo. Nie, nie porzuciłem, wręcz przeciwnie – zabiorę czytelników na wspólny lot. Chciałbym na bazie tego pozornie niewielkiego skrawka naszej aktywności zastanowić się nad wadami i zaletami bycia człowiekiem. Porozmawiać o tym, jak technologia, wynalazki, wszelka innowacja nie dały rady w zderzeniu z siłami natury. Pisząc Flight Manual. Instrukcja obsługi życia, nie uzurpowałem sobie prawa do dawania komukolwiek rad ani nie oczekuję, że ktoś uzna moje tezy i twierdzenia za słuszne. To raczej instrukcja, którą kieruję do samego siebie. Ale jeżeli ktoś znajdzie w niej coś interesującego, może jakąś uniwersalną wartość, z pewnością nic złego mu się nie stanie.
Miłego lotu!
Przy planowaniu każdej podróży lotniczej warto pamiętać o dwóch regułach: po pierwsze, od tego, co wiemy, dużo ważniejsze jest to, czego nie wiemy, i po drugie, para majtek wystarczy maksymalnie na cztery dni, i to przy odpowiednim serwisowaniu. Jeżeli zapamiętamy te reguły, cała reszta okaże się nieco łatwiejsza.
Na planowanie i przygotowanie lotu może składać się wiele elementów, czasami jest ich więcej, czasami mniej. Wszystko zależy od tego, czy lecimy w nieznane, czy odwiedzamy stare śmieci, czy zamierzamy wrócić, czy jest to lot w jedną stronę, czy lecimy sami, czy ktoś będzie nam towarzyszył, czy podróż będzie długa, czy potrwa tylko chwilkę, czy świeci słońce, czy niebo zasnute jest chmurami, czy nasz samolot jest szybki, czy jest dusterem przestworzy i czy na pewno może wylądować tam, gdzie chcemy się udać. A kiedy już wylądujemy, to czy będziemy mogli wystartować? Czy mamy wystarczającą ilość pieniędzy, czy znamy odpowiednie języki, czy będziemy mieli gdzie zatankować? Tych pytań jest wiele, a może być znacznie więcej. Ale na jedno z nich musimy odpowiedzieć zawsze, i to na początku. Czy czujemy się na siłach, by ten lot wykonać?
Żyjemy w świecie, w którym ze wszystkich stron słyszymy, że każdy jest kowalem swojego losu albo że tak jak sobie pościelimy, tak się wyśpimy. Mówią nam, że to, jak będzie wyglądać nasze życie, zależy tylko od tego, jak je sobie zaplanujemy, jak ciężko będziemy pracować, jak bardzo będziemy zmotywowani i jak dalece poświęcimy się naszym celom. Nie możemy być słabi i leniwi, tylko samokontrola i ciągły rozwój doprowadzą nas do sukcesu i szczęścia.
Globalny świat wyposażył nas w doskonałe instrumenty, abyśmy mogli osiągać nasze cele. Granice, zarówno te państwowe, jak i mentalne, przestały istnieć. Możemy korzystać z dowolnych idei, kompetencji, podróżować wszędzie tam, gdzie tylko zapragniemy, nie tylko fizycznie, lecz także intelektualnie. Musimy być w dobrej formie, więc biegamy, chodzimy na siłownię, gramy w tenisa. Musimy być silni psychicznie, więc uprawiamy jogę, czytamy poradniki o uważności, chodzimy na terapię. Musimy poprawić nasz styl życia, uczymy się zdrowo odżywiać, pić tylko dobre gatunki win, chodzić do teatru, rozkochiwać się w instalacjach ulicznych artystów. Dzięki globalnym instrumentom możemy patrzeć coraz dalej, coraz szerzej. Kiedy jednak w naszym pobliżu znajdzie się ktoś, kto myśli inaczej, kto burzy nasz z mozołem budowany obraz świata, kto chodzi na inne demonstracje, po prostu usuwamy go jednym kliknięciem myszki. Okazuje się, że tak naprawdę pod pozorem otwarcia, pójścia dalej, zamknęliśmy się w kokonie, niewidzialnej bańce, gdzie mieszkają ci, którzy myślą tak jak my i nam przytakują – nasi niezawodni doradcy, nasi idole, przedstawiciele idealnej dzielnicy, w której wszyscy wspierają się w dążeniu do perfekcji. Ta bańka może nas otaczać przez całe życie, możemy w niej umrzeć, zdrowi i silni. Ale jeżeli ktoś albo coś ją przebije, czujemy się bezsilni – nie potrafimy oddychać niefiltrowanym powietrzem. Nie potrafimy wbić gwoździa w ścianę, wyfiletować ryby, dowiadujemy się, że bułka tarta nie zawsze taka była, a lekarz, którego znamy z luksusowej kliniki, w państwowej służbie zdrowia przestał uśmiechać się do naszego dziecka i nie ma misia pod pachą. Swoje niezadowolenie czym prędzej ujawniamy wszystkim członkom naszej społeczności – dziwimy się, kiedy ekran komputera nie reaguje na nasze słuszne wzburzenie! Nic na nim nie ma, żadnej reakcji, żadnego wsparcia, pocieszenia, lajka. Wpadamy w panikę, kilkukrotnie sprawdzamy połączenie z internetem. Łapiemy za telefon, żeby wyżyć się na pracowniku Orange, zagrozić konsekwencjami, pomachać kartą kredytową. Ufff, okazało się, że to chwilowa awaria i technicy już pracują nad usunięciem usterki. Zaraz wszystko będzie znowu pod kontrolą. Tak nam się wydaje.
Tak naprawdę uzależniliśmy się od technologii w takim stopniu, że nie zwracamy uwagi, iż stoją za nią podobne albo wręcz większe siły kapitału niż te, od których próbowaliśmy uciec w realnym świecie. A kapitał, bez względu na formę i umiejscowienie w historii, zawsze domaga się swojej przestrzeni, coraz większej i większej. W naukach społecznych funkcjonuje pojęcie neofeudalizmu, cechującego się konsolidacją bogactwa i władzy w rękach elit, z dala od kontroli „zwykłych” ludzi i mechanizmów demokratycznej legitymacji. Zabawne, choć chyba bardziej przerażające, są komentarze założycieli Google na temat prawa. Panowie Brin i Page ujawnili w swoich publicznych wypowiedziach, że tak naprawdę prawem gardzą. Uznają, że prawo za nimi nie nadąża, jest stare i nie pasuje do kreowanej przez nich rzeczywistości. Tyle tylko, że to nic innego, jak próba narzucenia własnego „prawa”, ale ukrytego pod hasłem wszelakich wolności. Niestety, ta wolność często jest bardzo jednostronna. Dzisiaj duża część globu nie składa się już z niepiśmiennych chłopów, parobków czy niewolników, którzy nie mając innego wyjścia, wykonują polecenia i wiernie służą swoim panom. Ale mimo to większość z nas, często nieświadomie, staje się niewolnikami nowej generacji – niewolnikami cyfrowymi. Władzę sprawuje ten, kto może wyjąć wtyczkę.
Choćbyśmy obejrzeli wszystkie hollywoodzkie filmy i zjedli wiadro jarmużu, nie możemy być, kimkolwiek zechcemy. I to z wielu powodów. Już kiedy plemnik zdobywa komórkę jajową, żeby powołać nas do życia, wiadomo, że pewnych rzeczy nigdy nie uda nam się osiągnąć. Już wtedy dostajemy w genach taki pakiet, na który nie mamy wpływu i który nie pozwoli nam zrobić w życiu wielu rzeczy.
Ludzkie ciało składa się z trzydziestu, a może i czterdziestu bilionów komórek. Każda z tych komórek ma sześć i pół miliarda liter – jedną połowę dostaliśmy od mamy, a drugą od taty. Nasze DNA, nasz genom, algorytm, który decyduje o tym, jacy jesteśmy, jakiego koloru mamy włosy, oczy, ile ważymy, jaka jest nasza osobowość, na jakie choroby jesteśmy podatni i ile będziemy żyć. Rodzice mogą się oszukiwać i katować nas lekcjami skrzypiec od czwartego roku życia, ale jeżeli nasz słuch reaguje jedynie na głośno–cicho, to po jakimś czasie nawet bogobojny nauczyciel uzna, że eutanazja czasami ma uzasadnienie.
Choć trzeba przyznać, że to stan na dzisiaj. Istnieją bowiem metody na modyfikację kodu DNA, między innymi CRISPR-Cas9, za którą Jennifer Doudna i Emmanuelle Charpentier otrzymały Nagrodę Nobla. Metoda jest rzeczywiście przełomowa, ma pozwolić na znalezienie wadliwej pojedynczej litery w łańcuchu DNA, odpowiadającej za daną chorobę lub upośledzenie, i wymienienie jej na właściwą. Zakładam, że w ciągu życia jednego lub dwóch pokoleń modyfikacja DNA będzie dotyczyć nie tylko leczenia, lecz także poprawiania predyspozycji naszych dzieci. Dziś zapewne zostałoby to uznane za nieetyczne. Ale etyka też podlega ewolucji.
***
Kiedy dawno temu robiłem swój pierwszy kurs lotniczy, wśród uczestników była dziewczyna (ale nie o płeć tutaj chodzi), która miała nalatane już ze sto godzin, i choć do zakończenia kursu wystarczy czterdzieści pięć, to ona nadal nie była w stanie sama wylądować. Nie było to łatwe, ale w końcu udało się ją przekonać, żeby nie marnotrawiła pieniędzy. Trzeba przy tym pamiętać, że dla większości szkół lotniczych taka klientka to skarb – zapewne latałaby z instruktorem do dzisiaj. Na szczęście trafiła na ludzi, którym pozostało kilka kręgów moralnych.
Inna osoba miała podobny problem, zresztą też dziewczyna, i też nalatane dużo więcej niż wymagają przepisy. Na szczęście znalazł się instruktor, który się zorientował, że jest niska, więc podłożył jej w samolocie poduszkę pod pupę. Dziewczyna zaczęła pięknie lądować i za chwilę miała licencję w ręku. Wcześniej po prostu nic nie widziała, więc w jej przypadku nie miało to nic wspólnego z predyspozycjami. Ale w każdym innym to, co dostajemy jako genetyczny pakiet startowy, determinuje, czego na pewno nigdy nie osiągniemy.
Jeżeli porównać życie do partii szachów, to rozpoczynając życie, siadamy do szachownicy, na której walka już trwa, część pionów i figur została pokonana, a pozostałe stoją nie tam, gdzie byśmy sobie tego życzyli. Możemy grać tylko tym, czym dysponujemy.
***
Producenci samolotów w instrukcjach obsługi swoich produktów podają wartości graniczne, takie jak na przykład nieprzekraczalna prędkość, prędkości wysunięcia klap lub podwozia, maksymalne obroty śmigła etc. Te wartości w instrukcjach są inne niż rzeczywiste, niższe. Producenci biorą poprawkę zarówno na swoje pomiary, jak i na głupotę pilota. Z kolei dobre szkoły lotnicze i dobrzy instruktorzy posiłkują się badaniami z zakresu psychologii społecznej (tak przynajmniej powinno być), aby nauczyć swoich adeptów mechanizmów obronnych, które mogą uratować im życie. Badania te pokazują, że przeważająca część ludzi znacznie przecenia swoje umiejętności, zdolności i walory (vide między innymi prace Davida Myersa). Na ogół, zwłaszcza na tych polach, których nie da się ocenić zerojedynkowo, postrzegamy swoje umiejętności lepiej, a przy planowaniu i przewidywaniu jesteśmy zbytnimi optymistami. Cechuje nas skłonność do szukania potwierdzenia swojej nieomylności i wyjątkowości. Funkcjonując w naszym kokonie bezpieczeństwa, najczęściej znajdujemy tego dowody – przyjmujemy tylko te informacje, które potwierdzają to, co zrobiliśmy lub wymyśliliśmy, odrzucając te, z których wynika, że jesteśmy w błędzie. Tak po prostu działa ludzki umysł. Aby go oszukać, dla własnego dobra, powinniśmy nauczyć się wyznaczania sobie marginesów. W lotnictwie nazywa się to „osobistymi minimami”. Czasami są one uregulowane, ale najczęściej musimy sami je określić.
Schodzę do lądowania, pogoda jest kiepska, za oknem niewiele widać. Minimum, na którym zgodnie z kartą podejścia powinienem odejść na drugi krąg, to 60 metrów (200 stóp) nad progiem pasa. Ale dawno nie robiłem podejścia bez widzialności, nie jestem „wlatany” w samolot, lecę sam. Może powinienem dodać sobie z 10, 15, 20% do tej minimalnej wysokości. Nie „może”! Jeżeli nie jestem aktualnie wyrakiem, to mam obowiązek to zrobić! Być może nie wyląduję tam, gdzie chciałem, ale jest mniejsze ryzyko, że się zabiję. Cała sztuka polega na tym, aby spróbować choć na chwilę zadziałać na metapoziomie. Nie da się permanentnie patrzeć na siebie z boku (chyba że po śmierci), ale można nauczyć się zrobić to choć na chwilę, ta chwila na ogół wystarczy. Potem można wrócić do fantazjowania na swój temat i zająć się innymi elementami naszego planu.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Flight manual. Instrukcja obsługi życia
ISBN: 978-83-8219-984-0
© Tomasz Siembida i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Dagmara Ślęk-Paw
Korekta: Justyna Jakubczyk, Agnieszka Łoza
Okładka: Ilona Gostyńska
Ilustracje: Michał Grabiec
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek