Franc i tajemnica Jantaru - Kaszubowska Daria - ebook + audiobook + książka

Franc i tajemnica Jantaru ebook i audiobook

Kaszubowska Daria

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

A co, jeżeli w Polsce istnieje niezwykła kraina, w której można poczuć się jak w baśni? Żyją tam olbrzymi stolemowie, na bagnach czyhają podstępni manewitowie i wstrętne mumocze, w domowych zakamarkach mieszkają maleńkie krośnięta. Ludzie mają swój język i swoje zwyczaje, a solidarność pozwoliła im przetrwać najgorsze wichury i burze historii.

Franc, Walerka, Otylka i Bruno Borkowie niespodziewanie dowiadują się, że pochodzą z Kaszub. Kiedy przeprowadzają się tam z rodzicami, przekonują się, że nie jest to takie zupełnie zwyczajne miejsce. A oni nie są takimi zupełnie zwyczajnymi dziećmi. Na dodatek wraz z nowymi przyjaciółmi muszą rozpocząć pełne niebezpieczeństw śledztwo i rozwikłać zagadkę zaginięcia bardzo ważnego dla Kaszub Jantaru. Gra toczy się o wysoką stawkę, ponieważ jeśli się nie uda, rodzice trafią do więzienia, a Kaszuby mogą zniknąć z powierzchni ziemi.

Franc i tajemnica Jantaru to pierwsza część serii Borkowie i kaszubskie przygody.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 204

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 23 min

Lektor: Józef Pawłowski
Oceny
4,6 (72 oceny)
53
12
5
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Warmia55

Nie oderwiesz się od lektury

Baśń, co dzieje się współcześnie, są m. in. telefony komórkowe i laptopy. Ale jak w każdej baśni jest walka Dobra ze Złem, są magiczne istoty, jest współdziałanie tych, co mają wspólny cel. Tu celem jest przetrwanie Kaszub, ich języka i obyczajów - bo one będą dopóki będą ci, co mówią"Jo jem Kaszeba". Pięknie napisana piękna historia, w którą zasluchalam się jak małe dziecko 😁
10
DorotaBF

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa. Fantastyczna!
00
looklens

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna, magiczna książka!
00
amoena28

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka.
00
Agata181094

Nie oderwiesz się od lektury

Epicko dobra książka! Mam 30 lat, a słuchałam z zapartym tchem, śmiałam się i dziwiłam. Zazwyczaj sięgam po książki nawiązujące do II WŚ, tą wzięłam z uwagi na inne powieści Autorki jakie czytałam. Jestem pod wrażeniem jak Autorka przemyca historię Kaszub, mitologię, język i wierzenia w fantastycznej książce dla dzieci. Harry Potter w polskim wydaniu. Od serca życzę ekranizacji, z niecierpliwością czekam na kolejne numery i idę rozbić bank, bo zamierzam obdarować tą książką znaczną część rodziny. Dziękuję za przyjemność słuchania tak świetnej książki! ❤️
00

Popularność




Rozdział 1PRZEPROWADZKA

Odkąd Franc Bork pamiętał, jego rodzina ciągle się przeprowadzała. Z mieszkania do mieszkania, z miasta do miasta. Franc przestał rozróżniać poszczególne miejscowości, wszystkie były do siebie takie podobne: ulice pełne samochodów, tłumy przechodniów mijających się obojętnie na chodnikach, wieżowce tak wysokie, że niemal całkiem przesłaniały niebo.

– A może tym razem zamieszkamy na wsi? – zaproponował z nadzieją, gdy po raz kolejny zaczęli pakować swoje rzeczy do kartonów i walizek.

Pakowali się zawsze w pośpiechu, jakby przed kimś uciekali, a już kilka godzin później pod blokiem stawała umówiona ciężarówka z firmy transportowej i zabierała cały ich dobytek w siną dal.

Dziś było tak samo. Czy to miało coś wspólnego z tym, że rano znaleźli na wycieraczce martwego ptaka o ciemnym upierzeniu, który przypominał dużego rudego jastrzębia? Trudno powiedzieć. Rodzice zbywali wszystkie pytania.

– Nigdy nie mieszkaliśmy poza miastem – dodał Franc z żalem.

Mama zaśmiała się nerwowo.

– Mieszkaliśmy.

– Tak? Kiedy?

– Kiedy byłeś mały. Nie pamiętasz.

– Gdzie to było?

– Na Kaszubach – odpowiedziała powoli i przełknęła ślinę, jakby nagle zaschło jej w gardle, po czym jeszcze energiczniej zaczęła przekładać książki z regału w sypialni do pudła.

– To zamieszkajmy tam znowu!

Od zawsze tęsknił za przestrzenią, zielenią, polnymi drogami, którymi mógłby spacerować przed siebie, za drzewami, na które mógłby się wspinać. Czasem śniło mu się, że to robi.

– Niestety, to niemożliwe – odpowiedziała mama stanowczo, czym zupełnie pozbawiła syna złudzeń. – Ale zobaczysz, nowe miasto ci się spodoba.

– Zawsze tak mówisz. A jeszcze nigdy mi się nie spodobało… – mruknął.

– Rozumiem, że ci trudno. Mnie też nie jest łatwo. Ale tak po prostu trzeba.

– Dlaczego trzeba?

– Obiecuję, że kiedyś ci to wytłumaczę. A teraz pomóż mi spakować książki, bo sama sobie nie poradzę.

Było ich sześcioro: mama, tata, Franc, Walerka, Otylka i Bruno, ale mieli niewiele rzeczy. Najpotrzebniejsze meble, trochę ubrań, garnki, naczynia, kilka zabawek. Nigdy nie kupili telewizora, a jedyny laptop był tak stary i popękany, jakby miał się w każdej chwili rozlecieć. Franc uwielbiał gry komputerowe i gdyby tylko mógł, nie odchodziłby sprzed ekranu, ale rodzice pilnowali, by nie spędzał zbyt dużo czasu w wirtu­alnym świecie. Na szczęście nie nudził się, bo mieli mnóstwo książek. Za to pakowanie i rozpakowywanie ich zawsze zajmowało sporo czasu.

Franc wziął do ręki grubą książkę o dziwnym tytule Żëcé i przigòdë Remùsa Aleksandra Majkowskiego. Nigdy wcześniej jej nie widział, ale nazwisko autora było takie samo jak nazwisko panieńskie mamy. Domyślił się, że w tytule chodziło o Życie i przygody Remusa, tylko po co te kropki i kreski nad literami? Na pożółkłej okładce widniała ilustracja młodzieńca z mieczem w ręce, wpatrującego się w zamek z królewną w oknie i z groźnym smokiem czającym się na baszcie. Smok miał rozłożone skrzydła, syreni ogon i koński łeb. Wewnątrz była dedykacja napisana odręcznie pochylonym pismem: „Cobë të ò mie nie zabëła. Mestwin”. Tego już nie potrafił rozszyfrować.

– W jakim to języku? Co to za jeden ten Remus? I kto to jest Mestwin?

Mama prędko odebrała mu książkę.

– Nie myśl o tym! – powiedziała.

– Dlaczego?

Właśnie wtedy do sypialni rodziców wpadł dwuipółletni Bruno i zaczął wyrzucać z kartonów książki, które dopiero co poukładali. Mama zajęła się najmłodszym synem, dlatego zabrakło jej czasu, by odpowiadać najstarszemu. A może nie chodziło wcale o brak czasu, tylko chęci do tłumaczenia? Franc zauważył, że książkę o Remusie wcisnęła ukradkiem do walizki pomiędzy ubrania.

Jeszcze tego samego dnia, wczesnym wieczorem, dotarli do nowego mieszkania. Kiedy rodzice ustawiali meble w trzech niewielkich pokojach, a Walerka i Otylka ustalały, gdzie będą spać, Franc stanął przed oknem w kuchni i wyjrzał na zewnątrz. Widok nie różnił się od wszystkich dotychczasowych. Betonowe bloki, labirynty chodników, nędzny metalowy plac zabaw z piaskownicą bez piachu. Jedyną zielenią była trawa na tycim skwerku, zdeptana i wyblakła po długiej zimie. Wiosna w tym roku budziła się powoli i mimo że był już koniec kwietnia, świat wciąż pozostawał szarobury i bezlistny.

Niebo nad blokami zrobiło się różowe i Franc domyślił się, że gdzieś poza światem z betonu właśnie zachodzi słońce. Westchnął z rezygnacją i już miał się odwrócić od okna, gdy poczuł, że na dole, cztery piętra niżej, ktoś się w niego wpatruje. Na chodniku przed wejściem na klatkę schodową stał niewysoki, chudy mężczyzna, trudno określić, stary czy młody, bo twarz skrywał za gęstą brodą i pod wyświechtanym kapeluszem. Miał na sobie szarozielonkawy płaszcz przeciwdeszczowy, a na plecach płócienny plecak. Franc widywał go już wcześniej: raz w kinie, raz w supermarkecie, a raz w tłumie przechodniów na przejściu dla pieszych. Dziwne. Czyżby ten brodaty mężczyzna w płaszczu też przeprowadzał się tak często jak oni, a do tego do tych samych miast? Teraz stał pod ich blokiem i patrzał prosto na Franca, a Franc patrzał na niego.

W korytarzu rozległ się huk – to Otylka upuściła karton z klockami. Franc odwrócił się tylko na ułamek sekundy, ale kiedy znów spojrzał w dół, tajemniczego mężczyzny nigdzie nie było. Na darmo rozglądał się dookoła, przyciskając czoło do zimnej szyby, na darmo otworzył okno i wychylił się na zewnątrz w wilgotny wiosenny wieczór. Gdzie zniknął nieznajomy? Przecież gdyby odszedł, musiałby iść jednym z chodników. Nie zdołałby w tak krótkim czasie wystukać kodu w domofonie i wejść do środka. Rozpłynął się w powietrzu czy jak? A może był tylko przywidzeniem…?

Rozdział2POSŁANIEC BEZ RĘKI

Borkowie przeprowadzali się trzy lub cztery razy do roku. Dlatego kilka lat temu, gdy Franc miał rozpocząć naukę w szkole, mama zdecydo­wała, że przejdą na edukację domową. To znaczyło, że uczyli się w domu, a nie w szkole. W ten sposób Franc kończył już trzecią klasę, Walerka – pierwszą, a Otylka od września rozpocznie zerówkę. Miało to swoje plusy, na przykład nie musieli zrywać się z łóżek skoro świt, by zdążyć na pierwszą lekcję. Chociaż i tak cała czwórka od zawsze budziła się tuż po wschodzie słońca. „Skowronki” – tak nazywał ich tata. On zresztą wstawał najwcześniej, budzik w jego telefonie dzwonił, gdy jeszcze było ciemno. Tata z zawodu był księgowym, a po podkrążonych oczach i zmizerniałej twarzy można było się domyślić, że raczej nie przepada za swoją pracą. Mimo to nigdy się nie skarżył.

Minusem edukacji domowej była samotność. Gdy Franc był mały, myślał, że wszystkie rodziny żyją w taki sposób. Później przekonał się, że nie, i wówczas poczuł się trochę wyjątkowy, ale jednak bardziej pokrzywdzony.

Pewnego poranka siedzieli razem z mamą przy stole i odrabiali matematykę. Franc robił trudniejsze zadania, a Walerka – łatwiejsze, podczas gdy Bruno pod stołem bawił się samochodem, a Otylka rysowała. Mogła rysować bez używania kredek, po prostu sunęła dłońmi po białej kartce, a spod jej palców wychodziły tęczowe obrazy. Ani Franc, ani Walerka, ani Bruno tak nie potrafili. Za to mieli inne umiejętności: Walerka zatrzymywała czas, Bruno wspinał się na wszystko jak pająk, a Franc rozmawiał ze zwierzętami. Nie wiedzieli, czy inne dzieci też to potrafią. Prawdę mówiąc, nie znali zbyt wielu innych dzieci. Czasami pobawili się z kimś na placu zabaw lub odwiedzili sąsiada, jeśli akurat trafił się taki w ich wieku. Ale potem znów musieli się przeprowadzać, więc nigdy nie udało im się z nikim zaprzyjaźnić.

– Dlaczego nie możemy wreszcie zamieszkać gdzieś na stałe? – zapytał Franc.

– Jesteśmy w takiej sytuacji, że nie możemy – odparła mama z westchnieniem. – Wiesz, zgadałam się z panią Kowalską z sąsiedniej klatki. Ma syna w twoim wieku. Chodzi do prywatnej podstawówki na drugim końcu miasta, ale tu w okolicy nie zna nikogo. Umówiłyśmy się, że dziś go odwiedzisz – dodała, by zmienić temat.

Franc się skrzywił, bo miał smętne przeczucie, że nawet jeśli kolega okaże się fajny, za kilka tygodni znów będą skazani na rozstanie. Jeszcze nigdy nie miał przyjaciela.

– A dla mnie znalazłaś jakąś koleżankę? – zapytała Walerka.

– A dla mnie? – Otylka na chwilę przerwała kolorowanie.

– Dajcie mi trochę czasu, mieszkamy tu zaledwie miesiąc. Pójdziemy dziś na plac zabaw, może tam znajdziemy wam przyjaciółki – powiedziała mama z uśmiechem.

– Żeby się z kimś zaprzyjaźnić, trzeba więcej niż dwóch spotkań – mruknął Franc.

Mama się zasmuciła. Jednak w tej samej chwili zdarzyło się coś, przez co zapomniała o Kowalskich, o przeprowadzkach i całej tej rozmowie. Przez otwarte okno wleciał gołąb o złotych oczach i szarych piórkach przeplatanych zielenią, błękitem i fioletem. Taki ptak przylatywał do nich bardzo często, bez względu na to, gdzie mieszkali. To musiał być oswojony gołąb, skoro latał za nimi od miasta do miasta. Spotykali go w różnych miejscach: czasem czekał na nich na rynku pomiędzy zwyczajnymi gołębiami, innym razem siadywał na drzewach lub dachach w pobliżu ich mieszkania albo przycupnął na parapecie i stukał dziobkiem w szybę.

Dziś skorzystał z tego, że okno było otwarte, i wleciał do środka. Nie zauważył wazonu na parapecie i wpadł na niego z impetem. Wazon się przewrócił i roztrzaskał na kawałki, a gołąb upadł tuż obok bez tchu. Mama skoczyła do niego i ostrożnie wzięła go na ręce. Ptak otrząsnął się, spojrzał na potłuczony wazon i wzruszył skrzydłami. Słowo honoru, że wzruszył skrzydłami, tak jak ludzie wzruszają ramionami.

– Oj, biedna. Nic ci się nie stało? – spytała mama czule.

– Skąd wiesz, że to dziewczynka? – zaciekawiła się Walerka.

Rzeczywiście, mimo że Franc nie zwrócił na to wcześniej uwagi, mama zawsze zwracała się do gołębia w rodzaju żeńskim.

– Jest taka ładna, że to musi być dziewczyn­ka – odparła mama i zabrała gołębia, czy też raczej gołębicę, na balkon. Tam długo coś szeptała, aż nagle usłyszeli jej stłumiony okrzyk: „Jantar zaginął?!”.

– Co to jest jantar? – spytała Otylka.

– To inna nazwa bursztynu – odparła Walerka.

Ale co miał wspólnego bursztyn z gołębiem? Nie mieli pojęcia.

Franc rozumiał mowę zwierząt: słyszał kłótnie wiewiórek na drzewie w parku, rozmawiał z psami spotykanymi w mieście, raz nawet pomógł znaleźć dom zagubionemu kotu, który podał mu adres. Ale tego gołębia nie rozumiał. Rozumiała go tylko mama.

Po wizycie ptaka wydawała się dziwnie przejęta. Zupełnie zapomniała o lekcjach, a to jej się nigdy nie zdarzyło. Kręciła się po mieszkaniu, trochę zamiatała, ale zamyśliła się nad miotłą, potem chciała zrobić pranie, ale przysiadła na brzegu wanny z miarką proszku do prania w ręce.

– Mamo, jestem głodna! – upomniała się Otylka późnym popołudniem.

– Na co macie ochotę? – zapytała mama i wyszła z łazienki, zupełnie zapominając o praniu.

– Na naleśniki! – oznajmili zgodnie.

– A kto mi pomoże?

Zgłosili się wszyscy, nawet najmłodszy Bruno. Wyjęli potrzebne produkty: jajka, mąkę, mleko, masło, a także syrop klonowy, dżem truskawkowy i krem czekoladowy. Przerwał im dzwonek do drzwi. Mama otworzyła.

– Pan Gerard Brifka…? Jak pan nas… tutaj… Jak? – Była jednocześnie zdziwiona i przestraszona.

Chwyciła się za skronie i oparła o ścianę, jakby zaraz miała upaść.

Franc, Walerka i Otylka z ciekawości wyjrzeli na korytarz. W progu stał chudy, żylasty starzec w szarym uniformie z wyszytym kwiatowym siedmiobarwnym wzorem na mankietach i lampasach. Szarą czapkę maciejówkę z podobnym motywem nad daszkiem miał wciśniętą głęboko na pobrużdżone zmarszczkami czoło i ani myślał uchylić jej w geście powitania. Obserwował wszystko kpiąco spod krzaczastych brwi. Przez lewy policzek biegła mu brzydka blizna. Nie miał prawej ręki, a pusty rękaw zwisał z boku jak flaga w bezwietrzny dzień. Ale starzec wcale nie wyglądał z tego powodu żałośnie, raczej groźnie, od razu można się było domyślić, że ręki nie stracił w żadnym wypadku, tylko w jakiejś bójce, a może nawet na wojnie.

– Na tym świecie nie ma takiego miejsca, w którym można by się przed nami ukryć, pani Bork – powiedział złośliwie, po czym zdrową ręką sięgnął do skórzanej torby połatanej dratwą i wyciągnął kwadratową czarną kopertę z tłoczonym kwiatowym wzorem na krawędziach, identycznym jak haft na jego ubraniu, tyle że złotym.

Mama wpatrywała się w kopertę tak, jakby ta miała zaraz wybuchnąć.

– No, na co czekasz? Przecież wiesz, co to jest! Czysta Syberia! Bierz!

Nie mówił po polsku, tylko w języku, którego czasami używali rodzice, ale wyłącznie między sobą i szeptem. Niektóre słowa były podobne do polskich, ale brzmiały twardo i rytmicznie.

– Pan mówi w tej śmiesznej gwarze, jak nasi rodzice? – zapytała Otylka, która była najbardziej bezpośrednia z całej czwórki i nigdy nie bała się rozmawiać z nieznajomymi.

Mężczyzna przeniósł ponury wzrok z mamy na sześciolatkę, uśmiechniętą od ucha do ucha i patrzącą bystro ciemnobrązowymi, prawie czarnymi oczami.

– W gwarze? W… śmiesznej… gwarze…?! Ty nie znasz naszej mowy? – zapytał wciąż w tym samym tajemniczym języku, z trudem hamując gniew.

Otylka ciągnęła niezrażona:

– Mama uczy nas tylko polskiego i angielskiego.

Posępna twarz mężczyzny pociemniała ze złości. Oczy ciskały gromy, gdy zwrócił się do mamy:

– Co? Uczycie dzieci angielskiego, a nie uczycie naszego? Co by powiedzieli Agnesa i Jignac? Po tym, czego dokonali dla naszej krainy… Czysta Syberia! Syberia wielka i pusta, ale ludzka głupota jeszcze większa! No, no, pani Bork, kto jak kto, ale pani… – mówił z wyrzutem, a mama zaczerwieniła się aż po cebulki włosów.

Franc wiedział, że Agnesa i Jignac to jej rodzice, czyli jego babcia i dziadek, ale oboje już nie żyli. Czego dokonali? Dla jakiej krainy? Nie miał pojęcia.

– Dzieci, idźcie się pobawić! – nakazała mama, ale żadne z nich nie ruszyło się z miejsca.

Pan Brifka patrzył na nich jeszcze przez chwilę: na Franca, na Walerkę, na Otylkę, na Brunona, który pojawił się w korytarzu cały obsypany mąką, z buzią umazaną czekoladą i dżemem we włosach.

– Do ùzdrzeniô! – pożegnał się wreszcie takim tonem, jakby mówił: „Niech was wszystkich szlag jasny trafi!”, i odszedł.

Mama natychmiast zamknęła za nim drzwi.

– Do ùzdrzeniô… – powtórzył Franc pod nosem, zafascynowany nowym zwrotem. Domyślił się, że znaczył „do widzenia”.

– Kto to był? – spytała Walerka.

Gdy nie było już nieznajomego, odzyskała odwagę.

– Taki… pan – odparła mama nieuważnie, najwyraźniej wciąż rozmyślając nad jego słowami.

– A co to za list? – drążyła dziewczynka, wskazując na czarną kopertę.

– Ktoś pomylił adresata.

Mama schowała kopertę do kieszeni fartuszka. Natychmiast domyślili się, że kłamała. To jeszcze bardziej rozbudziło w nich ciekawość. Mama była tak przejęta, że nawet nie zwróciła uwagi na Brunona, który tak się ubrudził, że sam wyglądał jak wielki naleśnik. Kiedy zniknęła w kuchni, starsza trójka stłoczyła się w ciasny okrąg.

– Jak myślicie, co to za list? – zapytała Walerka.

– Jakaś wielka tajemnica oczywiście – odparł Franc.

– Może list od Świętego Mikołaja – podpowiedziała Otylka, a oboje spojrzeli na nią, jakby się urwała z choinki.

– Przecież jest wiosna – przypomniał Franc.

– Poza tym to dzieci piszą listy do Mikołaja, a nie on do nich – dodała Walerka.

– Może tym razem to on napisał – upierała się Otylka, ale tylko machnęli na nią ręką.

Była o trzy i pół roku młodsza od Franca, a o dwa lata od Walerki i czasem wciąż traktowali ją jak malucha.

– O co tu może chodzić…? – Walerka niecierpliwie przebierała nogami.

– Gdzie jesteście? Mieliście mi pomóc przy naleśnikach! – zawołała mama z kuchni.

Pobiegli z nadzieją, że podczas pracy uda im się wyciągnąć z niej jakieś informacje.

– Wyrzuciłaś ten list? – zapytał Franc, z całych sił ściskając mikser, którym ucierał jajka z cukrem.

– Jaki list? – spytała mama.

– Od tego pana, który u nas był. Czy to był listonosz?

– Dlaczego miałam go wyrzucić? – zdzi­wiła się.

Na drugie pytanie wcale nie odpowiedziała.

– Mówiłaś, że to pomyłka, więc pomyślałem… – zaczął, ale mama mu przerwała:

– Nie myśl za dużo, tylko skup się na pracy, bo zaraz wylejesz całą masę z miski. Otylka, podaj mleko, a ty, Walerka, odmierz cztery szklanki mąki! – zakomenderowała.

Franc nie dał się zbić z tropu.

– W jakim języku mówił ten pan? – dopytywał.

– W języku kaszubskim – odparła mama.

– Jest taki w ogóle? – zapytała Walerka.

– Oczywiście. – Mama pokiwała głową.

– A ty potrafisz w nim mówić? – zaciekawiła się Otylka.

Mama milczała przez dłuższą chwilę, zanim wreszcie odparła cicho:

– Jo.

– Co to znaczy? – zdziwili się wszyscy troje, a Bruno zaczął powtarzać: „Jo, jo, jo”.

– To znaczy: „tak” – powiedziała mama.

– A przeczytasz nam ten list? – zapytał Franc.

– Posłuchajcie, dzieci. To bardzo trudny temat, a wy jesteście trochę za młodzi, by was tym martwić. Kiedyś wam wytłumaczę. Ale nie teraz. Zgoda?

Franc patrzał na mamę spode łba. Rozżalona Walerka wydęła usta. Otylka bezwiednie bawiła się drewnianą kuchenną łopatką i również wydawała się niepocieszona. Na patelni cichutko skwierczał pierwszy naleśnik.

– Jo – powiedział Bruno wesoło. – Jo, jo!

Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska

Korekta: Krystian Gaik, Magdalena Matuszewska

 

Projekt okładki, ilustracje wykorzystane na I stronie okładki oraz wewnątrz książki: Katarzyna Wójcik

 

Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m. 3

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-67690-30-0