Smak tabaki - Kaszubowska Daria - ebook + audiobook + książka

Smak tabaki ebook i audiobook

Kaszubowska Daria

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Położone na Kaszubach Wejherowo. Wanda, matka trójki dzieci, tkwiąca w niesatysfakcjonującym małżeństwie, sfrustrowana pracą, której nie lubi, zapisuje się do ludowego zespołu pieśni i tańca. Tam poznaje Leona, kaszubskiego działacza, dyrektora Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubsko-Pomorskiej, człowieka nietuzinkowego, niebojącego się sięgać po swoje marzenia. Kobieta i starszy od niej o szesnaście lat mężczyzna wdają się w gorący romans.

Co wygra: rozsądek czy serce? Jak pogodzić szaloną miłość z odpowiedzialnością za dzieci i rodzinę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 32 min

Lektor: Magdalena Kropidłowska
Oceny
4,3 (204 oceny)
116
44
29
9
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szczurowskaagnieszka

Dobrze spędzony czas

Ciekawie napisana - trochę tendencyjna, ale na tyle dobrze oddaje polskie realia, że wciąga swojskością. Brakowało mi głębi, ale zamiast odcinka M jak miłość -super.
20
vandal27

Nie polecam

Nuda
20
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Wanda, matka trójki dzieci zmęczona codziennymi obowiązkami, seks traktuje jako kolejny najbardziej przykry i uciążliwy z nich. Dużo w tym winy męża do spraw intymnych podchodzącego zbyt mechanicznie, nie słucha żony, która głośno i wyraźnie mówi, czego w tej sferze pragnie i oczekuje. W walce z gorszym nastrojem zawsze pomagał jej taniec. Trzykrotnie rozwiedziony 55-letni Leon to prawdziwy zawodowiec jeśli chodzi o znajomości na jedną noc. Bolesne doświadczenia z kobietami nauczyły go, że nie warto kochać, a traumatyczne dzieciństwo sprawiło, że jest wciąż głodny miłości. Między tą dwójką wybuchnie uczucie, które spopieli wszystko wokół. Ta opowieść ma gorzki smak, nad wyraz realistycznie podchodzi do instytucji małżeństwa po latach. Mąż na każdym kroku umniejsza rolę, którą sprawuje żona w ich związku, mówiąc, że "bez niego przepadnie z kretesem". Nie muszę chyba dodawać, że te bardzo niesprawiedliwe słowa działają na Wandę niczym płachta na byka i są jednym z wielu powodów do ko...
10
wolontariusz

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca
00
leonelle

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




ROZDZIAŁ PIERWSZYZAPACH TABAKI

– Masz ochotę na małe co nieco?

Wanda załadowywała zmywarkę. Miała za sobą długą i trudną sobotę. Sierpień powoli dobiegał końca, a wraz z pierwszym chłodniejszym powiewem przyniósł sezon chorobowy. Najpierw w łóżku z gorączką wylądowała pięcioletnia Zuzia, potem dziesięcioletni Witek, a wieczorem trzynastoletnia Marysia zakomunikowała, że drapie ją w gardle i boli głowa. Z tego wszystkiego i Wandę rozbolała głowa. A ktoś przecież musiał ugotować obiad, odkurzyć mieszkanie, umyć podłogi, zrobić pranie. Upiekła nawet szarlotkę do jutrzejszej niedzielnej kawy. Na dzieci nie mogła dziś liczyć, a Szymon jak zwykle spędził sobotę w pracy.

– Masz na myśli seks? – dopytała, wkładając ostatnie sztućce i zatrzaskując zmywarkę.

Zerknęła na męża. Siedział przy stole i skubał solone orzeszki.

– Tak.

Wanda stłumiła westchnienie. Ileż by dała za to, by wreszcie przestał pytać, tylko po prostu zakradł się od tyłu, zaczął całować po szyi, pieścił zachłannie… Albo żeby przez cały dzień dawał sygnały, że jej pożąda: musnął nagie ramię, skradł całusa, powiedział komplement – seks stałby się naturalnym rozwinięciem tej gry… Tłumaczyła to dziesiątki razy, ale jakby rzucała grochem o ścianę. Wszystkie argumenty odbijały się od opornego męża.

Seks w tej chwili był ostatnią rzeczą, o jakiej myślała. Ale nie kochali się już od trzech tygodni. Tęskniła za bliskością. Dlatego podeszła do Szymona, podwinęła długą kwiecistą spódnicę i usiadła mu okrakiem na kolanach. Zamrugał oczami w kolorze, który kiedyś kojarzył jej się z bladym niebem o zmierzchu, a ostatnio coraz częściej – ze spranymi błękitnymi gaciami. Zabawne, jak zmienia się postrzeganie człowieka w zależności od tego, co się do niego czuje – brzydal może stać się ponętny, a przystojniak obrzydliwy. Wanda była zmęczona: swoim życiem, małżeństwem, rutyną. Niegdyś wesoła, spontaniczna, emocjonalna, w ostatnich latach czuła się niczym stary, rozdeptany kapeć. Mimo to pochyliła się i zaczęła całować męża w usta. Smakował solą i orzechami, to i tak lepiej niż poprzednim razem, gdy na kolację były szprotki w oleju.

– Chodźmy do sypialni! – zażądał.

– Nie, zróbmy to tutaj. Na stole… – wymruczała. Podnieciła ją sama myśl o tym. Brzmiało rozwiąźle. Odrobina pieprzu w ich mdłym życiu.

Szymon spojrzał na stół. Były na nim okruchy chleba, plama ketchupu, kilka rozmiękłych płatków czekoladowych, kartonik mleka, pusta butelka po soku pomarańczowym i miseczka solonych orzeszków.

– Na stole jest bałagan.

– To na krześle. Albo na podłodze.

Sunęła ustami po jego twarzy, a rękoma wdarła się pod koszulkę. Był bardzo szczupły, wręcz chudy, pod palcami czuła wyraźnie żebra. Jak to jest, że mógł jeść za trzech, a nigdy nie tył, podczas gdy ona musiała uważać na każdą kalorię? Życie było niesprawiedliwe.

– Chodźmy do łóżka! – nalegał.

Wanda ustąpiła i niczym para świętoszków ruszyli do ciasnej małżeńskiej sypialni. Mieściło się tutaj wyłącznie łóżko szerokości niespełna półtora metra i zabudowana pod sufit szafa. Szymon przekręcił klucz w drzwiach i wreszcie nieco się rozluźnił.

– Daj mi tę swoją kaczuszkę – powiedział, wpychając wiecznie zimną, wilgotną dłoń za pasek jej spódnicy.

Wanda na chwilę zdrętwiała. Nie lubiła tych zdrobnień: myszka, kaczuszka, pusia, kuciapka. Nie lubiła też, gdy Szymon od razu rzucał się na jej piersi lub pomiędzy uda, zupełnie jakby nie miała mu niczego innego do zaoferowania.

– Popieść mnie trochę – poprosiła.

– Oczywiście. – Lodowatą dłonią gmerał w jej majtkach.

– W innym miejscu. Moją szyję. Ramiona. Brzuch.

– Brzuch? – zdziwił się. – Najpierw zgub trochę słoninki! – zażartował, szczypiąc ją w boczki.

Wanda zacisnęła szczęki. Nie znosiła przytyków do swojej wagi. Owszem, ważyła siedemdziesiąt kilo przy wzroście sto sześćdziesiąt osiem centymetrów, ale wciąż jeszcze mieściła się w optymalnym BMI. W górnej granicy, ale jednak.

– Najpierw urodź trójkę dzieci, przejdź terapię hormonalną z nadczynnością tarczycy, a potem krytykuj! – warknęła.

– Raczyńska spod siódemki też urodziła trójkę dzieci, a jest chuda jak modelka.

– To trzeba było ożenić się z Raczyńską!

Wyrwała się mężowi z objęć. Jasne włosy w kolorze lnu wymknęły się z luźnego koka i rozsypały na ramiona, ale prędko znów je uwięziła. Zupełnie straciła ochotę na seks. Wyciągnęła piżamę spod poduszki i zamierzała pójść pod prysznic.

– No już, nie gniewaj się, chcę ci po prostu pomóc, zmotywować do walki. – Szymon przytulił żonę. – To gdzie miałem cię pocałować? W szyję?

– Już nigdzie!

Zawsze była emocjonalna: jeśli kochała, to całą sobą; jeżeli nienawidziła, to aż do bólu. Jako żona i matka nauczyła się nieco panować nad emocjami, nie miała innego wyboru. Podczas pierwszej małżeńskiej awantury, gdy trzasnęła wazonem o ścianę, Szymon był gotów wezwać policję… albo przynajmniej teściów.

– Zostaw mnie! Całuj sobie Raczyńską! – warknęła, gdy próbował ją pocałować.

A jednak gdy poczuła męskie usta na swojej szyi, zaczęła mięknąć. Wreszcie pojawiło się przyjemne łaskotanie w podbrzuszu, zbudziła się ochota na seks. Lubiła być całowana. Kiedyś zwierzyła się Szymonowi, że marzy, by wycałował całe jej ciało. Jak dotąd nie spełnił tej fantazji, ale może kiedyś się doczeka. Podwinął dłońmi różowy T-shirt, wcisnął palce pod stanik.

– Pomóż mi to zdjąć! – poprosił, więc jednym ruchem rozpięła sprzączkę, po czym zrzuciła z siebie bluzkę wraz ze stanikiem.

Szymon natychmiast zapomniał o szyi i przyssał się do piersi. Wanda wydała z siebie ciche jęknięcie.

– Połóż się!

– Jeszcze troszkę… proszę.

– Jeszcze? Ile ty potrzebujesz czasu na rozgrzewkę? – mruknął zawiedziony.

Poczuła się zawstydzona i rozczarowana, miała już dość tego całego seksu, jednak się położyła. Wszelkie iskry w podbrzuszu wygasły. Spod przymkniętych powiek obserwowała, jak Szymon zsuwa swoje stare, wytarte sztruksy, opuszcza slipy, a potem zdejmuje z niej majtki, unosi fałdy spódnicy i wchodzi jednym szybkim ruchem. Nie była dostatecznie podniecona, więc zabolało.

– Uch… uch… – posapywał, pchając raz po raz.

Wanda patrzała na sufit. Zauważyła zwisającą nitkę kurzu, której nie pochłonął dziś odkurzacz, choć wydawało jej się, że dokładnie objechała wszystkie kąty. Wygięła plecy w łuk z nadzieją, że penis penetrujący jej wnętrze pobudzi jakieś wrażliwe punkty, ale nadzieja okazała się jak zwykle matką głupich. Mimo to jęknęła raz, potem drugi, trzeci, przeciągle, rozkosznie. Nie, nie tylko po to, by oszukać Szymona, że odczuwa przyjemność, ale też dlatego, że własne jęki podniecały ją samą, czuła się wówczas nieco bardziej zaspokojona. Za szarymi roletami zapadał późny sierpniowy zmierzch.

– Uch… uch… UCH!

Doszedł. Nareszcie. Natychmiast się wysunął, poklepał żonę po pośladku jak kobyłkę po zadzie i ruszył pod prysznic.

Wanda usiadła na łóżku. Objęła się rękoma, by zupełnie się nie rozkleić, by dać samej sobie namiastkę ciepła i czułości. Pod nosem wyszeptała jedną z hiszpańskich ballad, która od lat kojarzyła jej się z ich małżeństwem: Y no me digas que / No merezco lo que recibí / Y que yo nunca te comprendí / Pero? Cuanto esperabas de mi? / Te veo venir soledad, co znaczyło: „I nie mów mi, że nie jestem warta tego, co otrzymałam, i nigdy cię nie rozumiałam. Ile ty oczekiwałeś ode mnie? Widzę, jak nadchodzisz, samotności…”.

Czuła się pusta, niespełniona i do bólu samotna. Wróciła do kuchni, by zjeść kawałek ciepłej szarlotki i w ten słodki sposób zrekompensować sobie gorzkie uczucie zawodu. Po chwili namysłu dołożyła do ciasta gałkę lodów waniliowych, a do kieliszka nalała wina. Pragnęła, by seks z Szymonem był bardziej czuły, bardziej namiętny, bardziej szalony, ale nie miała pojęcia, jak tego dokonać. To się nie zmieniało od lat. Mimo rozmów, sugestii, mimo kupionych gadżetów erotycznych, które próbowała przemycać, ale prędzej czy później i tak kończyły w pudełku pod łóżkiem. W ten zachowawczy sposób kochali się jeszcze jako narzeczeni kilkanaście lat temu, tyle że to, co wówczas nie przeszkadzało, bo oboje byli młodzi, niepewni swoich ciał i potrzeb, po latach stało się balastem trudnym do udźwignięcia. Oto nadchodzisz, samotności.

Niedzielę spędzili w domu. Marysia cały poranek nie wychodziła z łóżka, a na propozycję śniadania oznajmiła, że nie ma apetytu. Zuzia przeciwnie – snuła się po mieszkaniu w piżamie, jęczała, że jest zmęczona, ale do łóżka położyć się nie pozwoliła. Witek siedział pod kocem w pokoju dziennym i gapił się bezmyślnie na filmy youtuberów, których piskliwe, wrzeszczące głosy doprowadzały resztę rodziny do szału. Wanda szykowała śniadanie, podśpiewując pod nosem Bailamos Enrique Iglesiasa. Nogi aż same niosły do tańca. Latynoskie przeboje zawsze poprawiały jej humor, bo uwielbiała tańczyć; nawet baby bluesa po narodzinach najstarszej córki „leczyła”, ucząc się przez prawie pół roku tańca latino solo. Szymon i rodzice uznawali to za fanaberię. Gdyby nie wyraźny przykaz lekarki, że ma znaleźć sobie coś, co sprawi jej przyjemność, bo skończy na psychotropach, pewnie nigdy nie wyrwałaby się z więzów i nie poszła tańczyć. Tańczyłaby dłużej, ale przy niemowlęciu naprawdę trudno było dwa razy w tygodniu wygospodarować czas na zajęcia. Po pół roku musiała zrezygnować. Zawsze ze wszystkiego musiała rezygnować. Teraz jednak nie chciała myśleć o smutnych rzeczach. Podrygiwała do rytmu, mieszając na patelni masę kiełbasiano-jajeczną.

– Czy ty nie słyszysz, co ogląda nasz syn? Przecież to totalne bzdury! – zirytował się nagle Szymon. – Witek! Włącz coś innego! Nie ma normalnych bajek w internecie?

– Wszyscy moi koledzy to oglądają – mruknął Witek.

– A ty musisz być jak wszyscy?!

– Daj mu spokój! – Wanda ruszyła synowi z pomocą. – Każde pokolenie ma swoje bajki.

– Ale to nie bajki! Ci ludzie robią z siebie kretynów. Przecież my wszyscy zgłupiejemy od tych filmów!

– W takim razie jesteś bezpieczny, bo większość czasu spędzasz w pracy – docięła mężowi.

Jego długie godziny pracy i to, że przez cały dzień aż do wieczora sama zmagała się z dziećmi i wszystkimi domowymi sprawami, były jej największą bolączką. Szymon był spawaczem i blacharzem w zakładzie kolegi, zarabiał tam niezłe pieniądze, ale kosztem życia rodzinnego. A wieczory i weekendy spędzał przed telewizorem lub komputerem.

– Nie będę jeść jajecznicy! – zakomunikowała płaczliwie Zuzia.

– Może chcesz tosty z serem? – zaproponowała Wanda.

– Nie lubię tostów!

– To co byś zjadła?

– Czekoladę! I gdzie jest moja żółta kredka? Chcę rysować, a nie ma żółtej kredki! Jak mam narysować słońce bez żółtej kredki?!

– Co za problem? Nie rysuj słońca – sarknął Szymon.

– Niektórzy artyści rysują słońce pomarańczowe. – Wanda próbowała ratować sytuację, widząc, że Zuzia była bliska płaczu.

– Nie chcę pomarańczowego, chcę żółte!

– Kochanie, masz gorączkę. Powinnaś leżeć w łóżku…

– Nie chcę leżeć w łóżku! Chcę oglądać bajki!

– Wituś, oglądasz już dostatecznie długo. Teraz oddaj pilot młodszej siostrze.

– Co?! Dlaczego?! – oburzył się dziesięciolatek.

– Bo ona też chce coś obejrzeć.

– Nie dam!

– Mamo, on nie chce mi oddać pilota! – zaczęła zawodzić Zuzia.

– Witek! – huknął Szymon.

– Zamknijcie się! Spać nie można! – wrzasnęła Marysia z drugiego pokoju.

– Mysiu, nie krzycz, będzie cię jeszcze bardziej boleć gardło – przypomniała Wanda.

– Przestań mówić do mnie „Mysiu!”. Mam na imię Maria!

Wanda przycisnęła dłonie do skroni.

– Za chwilę zwariuję… – jęknęła.

– Ty zwariujesz? A co ja mam powiedzieć? Człowiek pracuje ciężko cały tydzień i nawet w niedzielę nie może odpocząć! – burknął Szymon.

– A ja nie pracuję? – oburzyła się Wanda.

– E tam, praca w biurze to nie praca.

– Tak? To może chcesz się zamienić? – warknęła.

Od niespełna dwóch lat pracowała w biurze rachunkowym. Przez osiem godzin siedziała zarzucona stosem papierów, z oczami wlepionymi w monitor, z rzędami cyfr, które zlewały się w jedno. Trzeba było być czujnym, bo jeden drobny błąd mógł kosztować mnóstwo pieniędzy. Szefowa – Agata „Smoczyca” Wiśniewska – była znerwicowaną pedantyczną blondynką i nie tolerowała rozmów, muzyki, nawet radia, więc pracownice siedziały we cztery wśród cichego buczenia komputerów, stukania w klawiaturę i szelestu papierów.

Wanda nienawidziła tej pracy. Zawsze marzyła o tym, by być tancerką, ale rodzice, właściciele sklepu metalowego Metal-Szymich w Wejherowie, twardo stąpali po ziemi i nie rozumieli zapędów artystycznych córki. Zmusili ją do studiów na kierunku zarządzanie i marketing. Po studiach licencjackich zaliczyła staż w dziale finansowym Starostwa Powiatowego w Wejherowie, później zahaczyła się tam na umowę na zastępstwo za koleżankę, która zaszła w ciążę. Gdy koleżanka wróciła, Wanda została bez pracy. Aby nie słuchać utyskiwania rodziców na to, że jest na ich garnuszku, przyjęła pierwszą lepszą wolną posadę – księgowej w firmie produkującej okucia meblowe i prowadnice. W tym czasie obroniła magisterium, wyszła za mąż za Szymona, wzięli wspólnie kredyt na trzypokojowe mieszkanie w bloku z wielkiej płyty na Osiedlu Kaszubskim w Wejherowie, a dziewięć miesięcy później na świecie pojawiła się Marysia. Wtedy też Wanda wpadła w prawie dziesięcioletnią przerwę od pracy zawodowej, bo zajmowała się kolejnymi dziećmi. Ale wydatków przybywało, a z jednej wypłaty i programu „Rodzina 500+”, który pojawił się, gdy urodziła się Zuzia, trudno było się utrzymać. Nie było ani czasu, ani pieniędzy na to, aby zmienić zawód na taki, który dawałby więcej radości. Jako matka trójki dzieci Wanda musiała myśleć rozsądnie i zamknąć drzwi za młodzieńczymi marzeniami. Dlatego gdy tylko pojawiła się możliwość, rozpoczęła pracę w biurze rachunkowym Agaty Wiśniewskiej.

– Gdybym mógł, z chęcią bym się z tobą zamienił – odparował Szymon. – Dobra posadka, wygodny fotel, kawkę można wypić, ciasteczko zjeść, z koleżanką poplotkować.

– My nawet śniadanie jemy w pośpiechu nad papierami, a ty mi mówisz o kawce i plotkach?!

– Widocznie źle sobie organizujesz pracę.

– Nic nie wiesz o mojej pracy! Wychodzi z ciebie totalny zarozumialec!

– Czy wy się rozwiedziecie? – spytała Zuzia z przerażeniem.

Rodzice jej najlepszej koleżanki z przedszkola właśnie się rozwodzili, mała Majka bardzo to przeżywała, a Zuzia przejęła część jej lęków. Na moment zupełnie zapomniała o bajkach w telewizji. Patrzała na rodziców roziskrzonymi gorączką oczami, jej pucołowate policzki jeszcze mocniej poczerwieniały.

Wanda miała ochotę krzyczeć i rzucać talerzami, ale wzięła głęboki wdech. Nie mogła pozwolić, by dzieci cierpiały przez ich małżeńskie kłótnie. Wysiliła się na uśmiech.

– Oczywiście, że nie, kochanie. Dorośli czasami w ten sposób rozmawiają. To normalne. A w małżeństwie nie powinno być nawet takiego słowa jak „rozwód”. Możesz być spokojna.

– Poza tym twoja mama beze mnie przepadnie z kretesem – zażartował Szymon.

Wanda skrzywiła się, bo dowcip był mierny, ale nie skomentowała go, by nie wywoływać nowej kłótni. Rodzice też jej zawsze powtarzali, że bez nich przepadnie z kretesem, nie tolerowali jej spontaniczności i potrzeby bycia w ruchu; nigdy nie zauważali, że była zaradna, oszczędna, pracowita. A teraz mąż robił to samo. Aby nie pogrążać się w ponurych rozmyślaniach, zajęła się nakrywaniem stołu do śniadania.

Ponure myśli mają jednak to do siebie, że nie dają się tak łatwo odgonić. Wanda miała dość swojego życia. Wiedziała, że powinna być zadowolona. Miała zdrowe i mądre dzieci, spokojnego męża, który nie pił, nie bił, i dach nad głową, przyzwoity standard życia, raz do roku spędzali rodzinnie urlop w Zakopanem w tej samej willi prowadzonej przez zażywną góralkę. A jednak… wszystko było inaczej niż w dawnych dziewczęcych marzeniach. Wówczas roiła sobie o cygańskim życiu, w którym każdy dzień niósłby nowe przygody, o wielkiej miłości i o tańcu. Nie otrzymała ani przygód, ani tańca, ani miłości, jeśli nie liczyć oczywiście bezgranicznej miłości dziecięcej i małżeńskiego przywiązania. Za to miała już trzydzieści dziewięć lat, dwanaście kilogramów za dużo, by czuć się dobrze w swoim ciele, ponad czternaście lat małżeńskiego stażu, pierwsze zmarszczki, siwe kosmyki w płowych włosach, rozstępy i brak perspektyw na jakiekolwiek zmiany, poza tymi, że z roku na rok będzie coraz smętniej. Była jak mumia, która czekała na egipskiego czarnoksiężnika, by ją ożywił. Ale mogła tak czekać przez tysiąclecia…

– Aaarka Gdyyyniaaa!

Pijacki okrzyk wdarł się w ciemność i nieczułość, robiąc w nich wyłom.

Czy to już dzień? Pieprzyć to, można spać dalej.

– Aaarka Gdyyyniaaa! Aaarka Gdyyyniaaa!

Wrzask sprawił wręcz fizyczny ból. Ciemność pod powiekami zaczęła się rozpraszać, zmieniła barwę na brąz, uleciały ostatnie strzępki snu. Przez utworzoną szczelinę zaczęły przenikać pozostałe dźwięki świata zewnętrznego: nieustanny warkot samochodów, trąbienie klaksonu, szum przejeżdżającego pociągu, głośna rozmowa i śmiech młodych ludzi przechodzących Monciakiem. Pojawił się ból głowy i suchość w ustach. Leon z trudem otworzył zapuchnięte powieki. Było już jasno, lecz ponuro – skonstatował, że musiał być wczesny poranek. Wysunął rękę i zaczął macać stolik przy łóżku, by natrafić na telefon. Jeden rzut oka na wyświetlacz wystarczył, by z irytacją odkryć, że była dopiero piąta zero zero.

– Aaarka Gdyyyniaaa!

– Diachle! – warknął. Co to za piekielny szôtornik darł się o takiej porze pod oknami porządnych ludzi?! Gdzie jest straż miejska?!

Z wysiłkiem zwlókł się z łóżka. Zobaczył, że po drugiej stronie pochrapuje dziewczyna, którą poznał wczoraj w klubie. Jak miała na imię? Pamela? Andżelika? Sandra? Coś w tym stylu, nie pamiętał, zresztą nie musiał pamiętać. Nie dla imienia przecież się spotkali. Kołdra ledwo zasłaniała obfity biust, gęste włosy jak hebanowy wodospad spływały po poduszce, a niebotycznie długie nogi wyglądały jak wyrzeźbione z drewna.

– Aaarka Gdyyyniaaa!

Leon poczłapał do okna i wyjrzał na zewnątrz. Zmrużył oczy, bo bez okularów słabo widział. Na dole na krawędzi chodnika siedział mężczyzna w średnim wieku, w ubraniu nie pierwszej świeżości – richtich szôtornik, czyli prawdziwy szmaciarz, zarośnięty tak, że wyglądał jak Chewbacca z Gwiezdnych wojen. Popijał tanie wino z butelki i wrzeszczał co chwila: „Arka Gdynia!”. Leon skrzywił się boleśnie. Miał potwornego kaca. W głowie huczało mu tak, jakby czaszka pękała na kawałki. Do tego się nie wyspał. Z klubu wyszedł dopiero o drugiej razem z Pamelo-Andżeliko-Sandrą i zaprowadził ją do pokoju w centrum Sopotu, gdzie spędzili razem upojne chwile. Miał nadzieję, że obudzi się dopiero około południa, a tymczasem jakiś dolemón postanowił zepsuć mu dzień już o szarym świcie.

– Aaarka Gdyyyniaaa! Aaarka Gdyyyniaaa!

Leon sięgnął po ozdobny wazonik stojący na parapecie. Otworzył okno i cisnął wazon na chodnik, tak by trafić obok menela, a nie w niego, choć pokusa rozbicia naczynia na zarośniętej głowie była bardzo silna. Pijak poderwał się na równe nogi, potem stracił równowagę i się przewrócił, ale wreszcie, przeklinając i zataczając się od ściany do ściany, odszedł w siną dal, czyli zapewne gdzieś, gdzie będzie mógł dalej zakłócać ciszę nocną.

– Co to było? – odezwał się zaspany głos z łóżka.

Leon spojrzał na dziewczynę. Podnosiła rozczochraną głowę z poduszki. Makijaż się rozmazał, a oczy patrzały jeszcze mniej inteligentnie niż wczoraj w klubie, czyli była taka niespecjalnie bystra również na trzeźwo, nie tylko po alkoholu. Cóż, nie każdy może być piękny i mądry, niektórym musi wystarczyć wyłącznie uroda. Choć i ta była wątpliwa: nawet taki laik jak Leon rozpoznał, że usta były powiększone, rzęsy doczepione, biust skorygowany, a do tej listy można by pewnie jeszcze niejedno dopisać.

A jednak była seksowna. Wypełnione sylikonem usta miała rozchylone, włosy wiły się wokół twarzy jak czarne tasiemki. Była trochę podobna do młodej Penélope Cruz. Kołdra zsunęła się z piersi, które prezentowały się jak dwa balony. Długie, bardzo długie nogi kończyły się wygolonym łonem oraz umięśnionymi pośladkami. Leon usiadł na łóżku i zaczął sunąć dłonią od łydki dziewczyny, wyżej na jej udo, na pośladek, talię. Ona przyglądała mu się krytycznie spod zmarszczonych wyskubanych brwi.

– Ty jesteś stary – powiedziała wreszcie. – Ile ty masz lat? Wczoraj wydawałeś się młodszy.

Cóż, rzeczywiście nie był już najmłodszy, miał pięćdziesiąt pięć lat, ale lubił nonszalancki, ekstrawagancki styl: niebanalne koszule, biżuterię, podarte dżinsy, co odejmowało mu lat. Teraz, niewyspany, obnażony, wyglądał już na swój wiek. Nie ratowała go ani naturalnie karmelowa karnacja, ani ślady dawno wyrzeźbionej sylwetki (ostatnimi laty zaniedbał sport i trochę przybrał na wadze), ani kolczyki w uszach, ani liczne tatuaże. Widział niechęć w oczach dziewczyny.

– Daj spokój, Pamela.

– Nie mam na imię Pamela.

– Andżelika.

– Jestem Kasia!

– Kasia? – Naprawdę się zdziwił. Lubił takie bezpretensjonalne imiona. Jego mama też miała na imię Katarzyna, choć to akurat nie było dobre skojarzenie – mama porzuciła ich, gdy miał trzynaście lat, i nigdy jej tego nie wybaczył. A jednak to proste, miłe imię nie pasowało do plastikowej dziewczyny. – A więc, Kasiu, daj spokój. Dojrzali mężczyźni są lepsi w łóżku – powiedział i pochylił się, by ją pocałować.

Oddała pocałunek. Oboje smakowali przetrawionym alkoholem i gorzką nikotyną. Po chwili udowodnił jej, że wiedział, co mówi. Dziewczyna zaczęła wić się pod jego dotykiem. Nigdy nie rozumiał facetów, którzy myśleli w seksie tylko o swojej przyjemności – osobiście czuł satysfakcję, gdy udawało mu się doprowadzić kochankę do takiego stanu, że błagała o więcej. Podniecała go władza, jaką wówczas miał nad kobietą. Ale Kasia również znała się na rzeczy, więc tego ranka zdecydowanie nie mógł narzekać na brak doznań. Jedyny problem z dziewczynami tego typu był taki, że wszystkie były takie same. Napalone, gotowe na każdą pozycję i każdy rodzaj stosunku, ale bez tego czegoś, co sprawiłoby, że pożądanie odebrałoby mu zdolność myślenia. Brał je, bo potrzebował seksu, a nie dlatego, by go zachwycały. Były idealne na jedno, czasem dwa spotkania, a potem nudziły i irytowały. Jednak to wystarczało. Leon Żmuda-Trzebiatowski obiecał sobie, że już nigdy nie da się oszołomić tak, by stracić rozsądek. Nie chciał miłości. Po tym, co przeszedł z Pauliną, Anią i Iloną, wolał już nigdy więcej nie kochać.

Zasnął, wtulony twarzą w szyję kochanki. Nie był typem samotnika, uważał, że człowiek nie jest stworzony do samotności. Żadne zwierzę nie jest stworzone do samotności, a człowiek wszak jest jednym ze zwierząt w ekosystemie. Potrzeba kogoś, kto by „wylizał futerko”, „wyiskał insekty”, „wspólnie zapolował na ofiarę”. Leon, w dzieciństwie porzucony przez matkę i odrzucony przez ojca, był wiecznie głodny miłości. Dlatego łapał wszystkie chwile bliskości, choćby płytkie, z przygodnymi dziewczynami. Sycił się zapachem kobiecego ciała, rozkoszował ich ciepłem, dotykiem, smakiem. Dopóki znajdowali się w łóżku, zazwyczaj było dobrze. Czar pryskał mniej więcej w porze śniadania.

Leon wynajmował miniapartament, zawsze ten sam, pokój z kuchnią i łazienką, i wieczorem przed wyjściem do klubu dbał o to, by w lodówce znalazło się coś na śniadanie. Najbardziej na świecie nie lubił, gdy budził się głodny, a w domu nie było choćby kromki chleba. Kolejna trauma z dzieciństwa. Musiał mieć pewność, że lodówka była pełna, wtedy mógł spokojnie zasnąć. Kochanki zazwyczaj zostawały na śniadanie, często to one je przygotowywały, a jego wybudzał aromatyczny zapach jajecznicy lub naleśników. Siadali razem przy malutkim stoliku w kuchni, one albo jadły w milczeniu, strojąc te swoje miny, które w nocy po alkoholu wydawały się czarujące, ale w świetle dziennym i na kacu wyglądały groteskowo, albo co gorsza, jak nakręcone gadały o rzeczach, które go zupełnie nie interesowały. Nabierał wtedy pewności, że czas się pożegnać. Mówił to bez ogródek. Jeśli dziewczynie bardzo zależało, umawiał się z nią na drugie, czasem i na trzecie spotkanie. Nigdy na czwarte – wtedy bowiem zaczynały traktować wszystko jak trwały związek. A on nie chciał trwałych związków. Już nie.

– I ja wtedy powiedziałam do tej idiotki: „Kochana, proszę ciebie, nie rób z siebie idiotki”. Czaisz? Powiedziałam idiotce, że ma z siebie nie robić idiotki! – Czarnowłosa Kasia zaśmiewała się z własnej anegdoty.

Leon westchnął ciężko, bo zdążył już zauważyć, że Kasia należy do typu męczących gaduł. Wycisnął cytrynę wprost do czarnej kawy. To był jego niezawodny sposób na kaca. Kasi najwyraźniej nie przeszkadzało, że milczał, wręcz zdawała się zadowolona, że może mówić za dwoje.

– Już czas się pożegnać! – powiedział wreszcie, wstając od stołu. Był w samych bokserkach. Odstawił kubek po kawie do zlewu.

– Kiedy się znowu zobaczymy?

– Nigdy? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Pieseczku, myślałam, że ci się podobam. – Sięgnęła ręką do jego bokserek.

Zatrzymał się w pół kroku. Ona, zachęcona tą reakcją, zaczęła masować jego penis najpierw przez materiał, a potem wsunęła dłoń zakończoną długimi srebrnymi pazurami pod spód. Leon oparł się o szafkę kuchenną, odchylił głowę i przymknął oczy.

– Za tydzień. W tym samym klubie – zażądała, zsuwając mu bokserki aż do kolan.

Gdy pokiwał głową, przystąpiła do akcji. Zdecydowanie lepiej wychodziło jej pracowanie ustami i językiem w ten sposób niż podczas mówienia.

Było już wczesne popołudnie, gdy wreszcie oddał klucze w recepcji. Hotel w kamienicy na Monte Cassino należał do jego kolegi, Patryka Ziołki. Patryk trzymał dla niego ten konkretny apartamencik na każdy weekend, bo w sezonie turystycznym w Sopocie trudno było o wolne pokoje. Nie było to bezinteresowne – hotelarz wiedział, że na tym nie straci, ponieważ Leon w weekendy zazwyczaj wyruszał do Sopotu na łowy, by nasycić się na resztę tygodnia. A nawet gdy miał inne plany, i tak opłacał pokój. To wciąż wychodziło taniej niż wynajem drugiego mieszkania. Leon wyznawał zasadę niepodrywania dziewczyn w mieście, w którym mieszka; ba! w Wejherowie nie chciał nawet chodzić na imprezy i pić alkoholu. Wejherowianie znali go i szanowali, wiedzieli, że jest prezesem miejscowego oddziału Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, dyrektorem Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubsko-Pomorskiej oraz właścicielem agencji reklamowej Wid. Jak taki szacowny człowiek mógłby się pokazać na ulicy pijany, z młodziutką dziewczyną u boku? W Sopocie był anonimowy – chyba że akurat ktoś skojarzył go z rolą Krzysztofa z telenoweli Z jak zazdrość, gdzie od czasu do czasu występował, ale aktorowi telenoweli wolno było się łajdaczyć po knajpach.

Już miał wsiąść na motocykl, gdy rozległ się dźwięk telefonu. Aż cały ścierpł, bo zobaczył na wyświetlaczu: Ilona. Pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno była podpisana jako „Ilonka moja żonka”, trochę jak z gimbazy, ale ten podpis zawsze budził w nim czułość. Teraz miał ochotę do imienia „Ilona” dostawić emotkę trupiej czaszki lub czegoś w tym stylu. Najpierw pomyślał, by nie odbierać. Ale gdy zadzwoniła po raz drugi, przemógł się. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że będzie atakować przez resztę dnia, do skutku.

– Co się stało? – zapytał chłodno.

– A jak myślisz? – prychnęła.

– Jeśli dzwonisz do mnie tylko po to, żeby się bawić w zagadki, to wybacz, ale nie mam na to czasu. Jestem zajęty.

– Co takiego możesz robić w niedzielne popołudnie? Pewnie dymasz jakąś laskę, co? – ironizowała.

– Nie twój interes.

– Mój detektyw zrobił ci masę zdjęć z różnymi babkami. To najlepszy dowód na to, że mnie zdradzałeś.

– Dlaczego nie dziwi mnie, że kazałaś mnie śledzić? Ale te zdjęcia to żaden dowód. Nie jesteśmy już razem i mogę pieprzyć, kogo chcę. To nie jest zdrada.

– Zobaczymy, co na to powie sędzia.

– I dzwonisz po to, żeby mi to powiedzieć?

– Nie. Dzwonię, bo w naszym mieszkaniu…

– W moim mieszkaniu – poprawił zdecydowanie.

– Po ślubie to było też moje mieszkanie. Pamiętaj, że dołożyłam się do remontu łazienki…

– Masz na myśli jacuzzi, które kazałaś wstawić zamiast wanny?

– …i do zakupu nowych mebli w sypialni.

– Które zabrałaś podczas wyprowadzki. Jeśli chcesz wiedzieć, były strasznie kiczowate.

– Dlaczego zawsze mnie obrażasz?

– Nie dramatyzuj. Nie obrażam cię. Nie zawsze w każdym razie. To ty mnie wyzywasz od debili, baranów i staruchów.

– Milcz już!

– Z największą rozkoszą, już się rozłączam.

– Poczekaj! Została tam moja złota kolia.

– Że co? – Nie mógł sobie przypomnieć, by podczas wyprowadzki widział wśród rzeczy jakąkolwiek biżuterię, a co dopiero coś tak charakterystycznego jak kolia ze złota. W ogóle nigdy nie widział Ilony noszącej kolię, wybierała bardzo skromną biżuterię.

– Moja złota kolia – powtórzyła. – Z diamentami i rubinami.

Parsknął śmiechem.

– Nie miałaś takiej.

– Owszem, miałam i zostawiłam w naszym mieszkaniu. Chcę po nią przyjechać.

– Mieszkanie jest na sprzedaż. Razem z meblami. Możesz tam pojechać i przeszukać wszystkie kąty, jeśli sprawi ci to radość. Zostawię ci klucze w portierni w muzeum.

– Doskonale wiesz, że nie znajdę tam mojej kolii, prawda? Jak możesz to wytłumaczyć?

W tle usłyszał głos, który coś jej podpowiadał. Nagle zrozumiał. Nagrywała go. Zbierała dowody przed kolejną rozprawą sądową.

– W co ty pogrywasz, Ilona? Nigdy nie miałaś złotej kolii! W co ty chcesz mnie wrobić? Chcesz zrobić ze mnie złodzieja?

– Ty to powiedziałeś.

– Nie będę w ten sposób rozmawiać. Cześć!

– To moja własność. Chcę ją z powrotem. W przeciwnym razie…

Ale już nie usłyszał, co się wydarzy w przeciwnym razie, bo nacisnął czerwoną słuchawkę na wyświetlaczu. Był zdenerwowany. Będzie musiał naradzić się ze swoim adwokatem, bo czuł, że eksżona szykuje jakąś grubszą aferę. Diachle, tak się właśnie kończą wielkie miłości!

Gdy poznał Ilonę Gruchałę, smukłą szatynkę o sarnich oczach, zdawało mu się, że wreszcie natrafił na swój ideał. Była od niego młodsza o ćwierć wieku. Sam nie wiedział, kto tu kogo uwiódł, bo ona też zdawała się nim zafascynowana. Do ślubu wszystko wyglądało cukierkowo. Pili sobie z dzióbków. Po ślubie ukochana okazała się osobowością wręcz psychopatyczną i doprowadziła męża do skraju załamania nerwowego. Po dwóch latach burzliwego związku Leon przyłapał żonę na zdradzie – i to w ich małżeńskiej sypialni. Do dziś miał przed oczami ten widok: nagie ciało żony ujeżdżające obcego faceta rozwalonego w jego własnym łóżku, na jego własnej pościeli. Chyba wtedy krzyczał, chyba rzucał, czym popadnie, chyba nawet rozbił telewizor w salonie, gdy cisnął doniczką z kwiatem za uciekającym lowelasem. Chyba. Pamiętał to jak przez mgłę, w takim był wówczas amoku. A gdy gach wybiegł w szary zimny listopad na golasa i odjechał z piskiem opon, Leon zaczął płakać, a Ilona się śmiała… Chciał wierzyć, że śmiała się z nerwów.

Za namową Matiego Halmana, najlepszego przyjaciela, a jednocześnie kierownika jego agencji reklamowej Wid, zdecydował się wystąpić o rozwód. Sam był w takim stanie, że byłby gotów wybaczyć Ilonie każdą zbrodnię. Tymczasem sprawy rozwodowe ciągnęły się już drugi rok i nic nie wskazywało na to, by miały się prędko skończyć. Za niespełna miesiąc będzie kolejna. Był już tym wykończony.

Wyciągnął z kieszeni tabakierkę zrobioną w tradycyjny kaszubski sposób z krowiego rogu, ozdobioną złotymi inkrustacjami, i nasypał na grzbiet dłoni sporą górkę tabaki. Legendarna świerkowa Fichtennadel, taka, jaką lubił najbardziej. Trochę przesadził z ilością, bo gdy wciągnął tytoń w jedno i w drugie nozdrze, aż włosy stanęły mu dęba. Ale nie kichnął. Prawdziwy Kaszuba nigdy nie kicha po tabace.

– Ilona Gruchała nie odpuszcza. Koniecznie chce go udupić. – Gosia Hirsz z oburzeniem kręciła głową. Była zadbaną pięćdziesięciolatką o farbowanych na czarno włosach ściętych na pazia. Zawsze miała misternie ułożony każdy kosmyk i bardzo starannie wykonany makijaż. Nosiła klasyczne koszule, ołówkowe spódnice, a figurę miała lepszą niż niejedna młódka. Z pewnością zaś lepszą niż Wanda.

– Kto chce kogo udupić? – spytała Wanda.

Siedziały we cztery przy swoich komputerach, tak zasypane papierami, że prawie siebie zza nich nie widziały. Praca wymagała skupienia, a jednak – pod tym względem Szymon nie mylił się za bardzo – gdy tylko szefowa wychodziła z biura, księgowe sięgały po kawkę, słodycze i ploteczki. Choćby po to, by pobudzić umęczone zwoje mózgowe do aktywności.

– No jak to: kto kogo? Wiadomości nie czytasz? Włącz choćby Nadmorski24, Infowejherewo albo GWE24.

– Oj, daj spokój, nie mam na to czasu.

– A ja lubię być na bieżąco.

– Masz już dwóch dorosłych synów i tylko kota pod opieką. Możesz sobie pozwolić, by być na bieżąco – zauważyła Wanda niezłośliwie, po prostu stwierdziła fakt.

– To powie pani, o kogo chodzi, czy to tajemnica? – drążyła Sylwia, która dzieci wprawdzie nie miała, ale wizyty u kosmetyczki, fryzjerki i w siłowni zajmowały jej pewnie nie mniej czasu niż całkiem absorbujące dziecko. Zresztą Wanda wątpiła w to, by Sylwia cokolwiek czytała.

– O naszego prezesa Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego i jego byłą żonę, Ilonę, oczywiście. Dwa lata temu on złożył pozew o rozwód. Ale ona wszystko komplikuje. Chce wyciągnąć jak najwięcej kasy. Teraz stwierdziła, że była ofiarą przemocy domowej. Nie nazywa tego wprost, bo jest cwana i wie, że wówczas on pozwałby ją o zniesławienie. Ona wciska wszystkim łzawe historyjki. On mówi, że to stek bzdur – wyłuszczyła Gośka. Aktywnie działała w wejherowskim oddziale Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, więc informacje miała z pierwszej ręki. Resztę doczytywała w portalach informacyjnych.

– I ty mu wierzysz? – zdziwiła się Wanda.

– Oczywiście, że tak. Leo nie skrzywdziłby muchy! – zapewniła Gośka gorąco.

Wanda nie była taka pewna. Nie znała wprawdzie tego całego Leona, ale łatwo było uwierzyć, że mężczyzna – jakikolwiek – był winny przemocy domowej. Faceci byli przecież fizycznie silniejsi od słabych z natury kobiet.

– Ilona chce go zniszczyć. Nie cofnie się przed niczym.

– Skąd wiesz? Znasz ją?

– Niezbyt dobrze. Ale wystarczy na nią spojrzeć, by to wiedzieć. – Gosia nie miała żadnych wątpliwości. – Gdybym mogła, złapałabym ją za te brązowe kudły i wybiła z głowy takie rewelacje!

– Chyba bardzo lubisz tego Leona… – skwitowała Wanda, bo tylko sympatią potrafiła wytłumaczyć ten upór.

Najwidoczniej uderzyła w czuły punkt, bo policzki Gosi pokryły się szkarłatem. Zaczęła coś dukać pod nosem.

– Oj, nasza pani Małgosia się zakochała! – zachichotała Oliwia.

– Naprawdę? W tym wieku? – Sylwia aż się wychyliła zza swojego komputera, by przyjrzeć się Gosi.

Oliwia i Sylwia były w ich kwartecie najmłodsze, pierwsza dopiero co skończyła technikum analizy ekonomicznej i zaraz po maturze poszła na staż do ich biura, a druga zaczynała trzeci rok studiów na kierunku finanse i rachunkowość. Najwyraźniej pięćdziesięcioletnia Małgorzata wydawała im się dinozaurem zbyt starym, by mogły jej jeszcze dotyczyć sprawy miłosne.

– A jest jakiś limit wieku dla miłości? – spytała zgryźliwie Wanda.

Obie młodsze koleżanki wzruszyły ramionami, ale miny miały takie, jakby nie wierzyły, że po czterdziestce można jeszcze cokolwiek odczuwać.

– Po co zaraz takie wielkie słowa jak „miłość”? Leon Żmuda-Trzebiatowski jest po prostu bardzo porządnym mężczyzną. Wiele wycierpiał przez tę Ilonę. To chyba naturalne, że biorę go w obronę, prawda? – spytała Gosia niby obojętnie, ale można było wyczuć, że ten „porządny mężczyzna” nie jest jej tak do końca obojętny.

I dobrze. Wanda zamierzała jej kibicować. Znały się jeszcze ze studiów, bo Gosia zrobiła studia magisterskie dopiero po trzydziestce, gdy synowie podrośli, i trafiła na ten sam rok co Wanda. Kilka lat temu rozwiodła się z mężem, który jak się okazało, zdradzał ją na prawo i lewo. Od tej pory mieszkała sama z kotem, angażowała się w działalność społeczną, zaczęła uprawiać zumbę i morsować, zmieniła fryzurę i garderobę i miała przecież święte prawo na nowo ułożyć sobie życie.

– W ogóle dziwię się, że żadna z was nie należy do zrzeszenia. Przecież jesteście Kaszubkami, prawda? Powinny was interesować sprawy Kaszub. – Gosia zmieniła temat. – Robimy wiele pożytecznych rzeczy. Ja na przykład jestem prawą ręką prezesa, pomagam mu prowadzić sprawy księgowe i pisać wnioski o dofinansowanie – wyjaśniła nie bez dumy. – Ale są też ludzie potrzebni w innych sprawach. Zaangażowani w organizację imprez: Kaszubskiego Balu Karnawałowego dla dzieci, Biesiady Seniora, Festynu Tabaki. Albo w promowanie lokalnej historii: wydaliśmy niedawno zbiór wojennych relacji mieszkańców Wejherowa i okolic. A teraz zakładamy zespół pieśni i tańca dla dzieci i dorosłych. Muzyków już mamy, instruktorkę śpiewu też. Szukamy chętnych do tańca – monologowała.

Wandzie aż się zaświeciły oczy. Nie, nigdy nie interesowały jej sprawy Kaszub, nie miała do tego głowy, zajęta najpierw studiami, potem pracą, wreszcie wychowywaniem dzieci i prowadzeniem domu. Ale wszystko, co zawierało słowo „taniec”, budziło w niej ożywienie. Przypominało o uśpionych marzeniach. W podstawówce przez pięć lat należała do szkolnego zespołu regionalnego Spiéwné Blónczi, czyli śpiewne chmurki, później chodziła na latino. Bardzo lubiła każdy taniec.

– A osoby spoza zrzeszenia też mogą zapisywać się do waszego zespołu? – zapytała.

– Oczywiście. Przyjdź jutro na zebranie, to wszystkiego się dowiesz. Zajęcia są darmowe. Chcesz zapisać dzieci?

– Być może – odparła, bo wstydziła się przyznać, że myślała raczej o sobie. Choć zapisanie dzieci oraz jednocześnie siebie samej też nie byłoby złym pomysłem. Mogliby więcej czasu spędzać razem. Może nawet Szymon dałby się namówić? Taniec, choćby i ludowy, wniósłby ożywczy powiew do ich związku.

Szymon miał jednak zupełnie inne zdanie na ten temat.

– Chyba zwariowałaś! – parsknął śmiechem. – Mamy chodzić na taniec? I to kaszubski? Jeszcze walc lub tango bym zrozumiał, ale jakiś mazurek czy oberek?

– Zapiszesz się ze mną na kurs tanga? – Była przyjemnie zdziwiona sugestią męża. Oczyma wyobraźni już widziała, jak zmysłowo wiją się wokół siebie na parkiecie. Ale wizja prysła prędzej niż bańka mydlana.

– Zapomnij!

Wanda westchnęła.

– Nie to nie, bez łaski. Na pewno znajdę dziś partnera do tańca – powiedziała tylko po to, by wzbudzić zazdrość w mężu, ale bezskutecznie: Szymon nigdy nie bywał zazdrosny.

– Mam nadzieję, bo głupio by było, gdybyś musiała tańczyć sama – zarechotał, rozłożył się na sofie i włączył telewizor.

Ech, dlaczego miałby być zazdrosny, pomyślała Wanda gorzko. Skoro zdobył, co chciał, i spętał kajdanami w postaci dzieci i zaniedbanego wyglądu. Zerknęła w lustro w korytarzu na swoją różową twarz z podwójnym podbródkiem, drobinki tuszu ukruszonego pod lewym okiem, płowe włosy związane w koczek na czubku głowy, czarną falbaniastą sukienkę do pół łydki we wzór paisley, szeroką jak namiot, która miała tuszować wystający brzuch i ukryć masywne uda, ale chyba jeszcze bardziej je uwydatniała. Wyglądała jak kwoka. Nie ratowały jej nawet złote oczy o niebotycznie długich rzęsach, bo miała spuchnięte z niedospania powieki i sine wory ze zmęczenia. Gdzie się podziała ta szczupła roześmiana dziewczyna w krótkich sukienkach w stylu boho, jaką była jeszcze kilka lat temu? Nadal lubiła ten styl, ale próbowała się ukrywać w workowatych rozmiarach.

Otrząsnęła się prędko. Nie było teraz czasu na depresyjne rozważania.

– Dzieci, zbierajcie się! Zajęcia w muzeum zaczynają się za pół godziny! – ponaglała, wkładając cytrynową parkę z kapturem.

– Zapomnij! – powtórzył Witek za tatą.

– O nie, mój drogi, ty mi się tak łatwo nie wywiniesz. To ma być dla nas miło spędzony czas. Poza tym przyda wam się trochę ruchu, a nie tylko gnicie przed komputerem lub telewizorem. Jesteście już zdrowi, jest ostatni dzień wakacji, pada deszcz, więc wspólny taniec to idealny pomysł!

– Ja chcę tańczyć! – ucieszyła się Zuzia i zaprezentowała dziki połamaniec do nuconej przez siebie melodii: „Ja uwielbiam ją, ona tu jest i tańczy dla mnie!”.

Szymon maniakalnie słuchał disco polo. Wyssał to chyba z mlekiem matki, bo wszyscy u Grzeniów byli fanami Zenka Martyniuka, Boysów, Bayera i Bóg wie kogo jeszcze. Zresztą rodzina Wandy również. Nie było spotkania rodzinnego bez głośnego umpa-umpa zapijanego piwem. Wanda nie miała nic przeciwko tej muzyce, nawet dobrze się przy niej bawiła, ale wolała rytmy latynoskie, które towarzyszyły jej, od kiedy w dzieciństwie podkochiwała się w Enrique Iglesiasie, oraz rock, który odkryła w liceum: AC/DC, Guns N’ Roses, Oasis, a z polskich zespołów Dżem.

– Wciągajcie buty i idziemy!

Zuzia ruszyła z radością, Marysia trochę pojęczała, że nie ma ochoty, za to Witek przez większość drogi wył, że taniec jest dla dziewczyn i nie będzie z siebie robił debila.

Wanda rozważała, czy nie wysadzić syna z samochodu albo przynajmniej odstawić go z powrotem do mieszkania, w końcu powstrzymała się siłą woli.

Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubsko-Pomorskiej znajdowało się na południu Wejherowa w przepięknym pałacu otoczonym parkiem imienia Aleksandra Majkowskiego, znanego kaszubskiego pisarza. Nawet Wanda, która niespecjalnie interesowała się kaszubską kulturą, wiedziała co nieco o Majkowskim. Chyba każdy Kaszuba słyszał o autorze epopei Żëcé i przigòdë Remùsa.

Park był spory i urozmaicony, płynął tutaj potok Cedron, znajdowały się fontanny, stała ławeczka grająca Kaszëbsczé nótë, były woliery z dzikimi ptakami, alejki pełne kwiatów, tunel porośnięty pnącymi różami, plac zabaw, budki z goframi i lodami – słowem, było to idealne miejsce na spędzenie popołudnia z rodziną.

– Mogę na plac zabaw? – poprosiła Zuzia, której nie odstraszał nawet deszcz.

– Nie teraz, kochanie. Spieszymy się.

Pałac był ogromny. Miał dwa skrzydła, koralowe ściany i długie rzędy okien w białych ramach. Przez jedno z nich niosły się dźwięki skocznej muzyki oraz głośne rozmowy. To zapewne tam odbywały się zajęcia taneczne. Kierując się dźwiękiem, Wanda ze swoją gromadką przeszła długimi korytarzami, aż trafiła do przestronnej sali. Parkiet wyłożony był drobną klepką, a ściany malowane we wzór przedstawiający kolumny i łukowate sklepienia. Kręciło się tutaj wiele osób, dorosłych i dzieci, w większości kobiet, ale było też kilku mężczyzn. Pod jedną ze ścian stała kapela. Grajkowie stroili instrumenty i wygrywali krótkie melodie, każdy we własnym rytmie. Wśród instrumentów były skrzypce, wiolonczela i akordeon, ale również inne, dziwaczne, widywane zazwyczaj podczas kaszubskich festynów: rzępiel, burczybas i diabelskie skrzypce, podobne ni to do miotły, ni to do kukły, ni to do małej wiolonczeli.

Wanda rozglądała się za kimś znajomym, ale nikogo nie dostrzegła. Miała nadzieję, że zastanie tu choćby Gośkę. Za to Zuzia natychmiast zobaczyła koleżankę z przedszkola, Majkę, i od tego momentu obie pięciolatki były nierozłączne.

– J-jestem ojcem Majki. Jan D-dopke. Pani to p-pewnie mama Zuzi? – przywitał się wysoki gruby jegomość w okularkach i w koszulce wilgotnej od potu lub od deszczu. Wyciągnął w stronę Wandy dłoń.

Uścisnęła ją. Dłoń była miękka i mokra jak gąbka.

– Zgadza się, miło mi.

– Cieszę się, ż-że dziewczynki się polubiły. M-majka to takie nieśmiałe dź-dziecko.

– Majka jest naprawdę uroczą dziewczynką. Dwa razy gościliśmy ją u nas w domu razem z jej mamą.

– S-smutna historia. Rozwodzimy się – westchnął Dopke.

– Tak, wiem, pańska żona mówiła. Współczuję.

– P-poznała innego. Przez rok mnie z-zdradzała, zanim się p-przyznała. Da pani w-wiarę? – zapytał z nietłumionym żalem.

Wanda poczuła się nieswojo. Widziała mężczyznę po raz pierwszy w życiu, a on od razu w sali pełnej ludzi zaczął opowiadać tajemnice swojego pożycia małżeńskiego. Odchrząknęła.

– Prawdę mówiąc, nie bardzo. Uczciwość w małżeństwie to podstawa – odparła szczerze, bo nie wyobrażała sobie, by zdradzać męża. – Albo ludzie są razem, albo się rozstają, ale nie powinni się oszukiwać.

– Otóż to, otóż to. A ja b-byłem rogaczem. Z t-takimi rogami. – Wyciągnął ręce w górę, chcąc zademonstrować wielkość niewidzialnych rogów. Pod pachami miał mokre plamy.

– Co to znaczy być rogaczem? – zapytał Witek, który przysłuchiwał się ich rozmowie.

– T-to znaczy, m-mój chłopcze, że żona cię zdradza. Z jakimś innym f-fagasem.

– Z kim? – Witek zmarszczył brwi.

– Przepraszam, muszę do toalety. Dzieci, za mną! – Wanda odeszła, ciągnąc za sobą Marysię i Witka, bo Zuzia przepadła gdzieś z Majką. Ukryła się w tłumie. Wcale nie potrzebowała do toalety, chciała po prostu uciec od tego emocjonalnego ekshibicjonisty.

– Czy fagas to fiut? – zapytał Witek tak głośno, że usłyszało go co najmniej pół sali.

Wszyscy zaczęli się na nich oglądać, a dwie starsze panie otaksowały z oburzeniem najpierw chłopca, następnie jego czerwoną ze wstydu matkę. Kurczę, Witek miał już dziesięć lat, powinien wiedzieć, że niektórych słów nie mówi się głośno w towarzystwie!

Na szczęście z niezręcznej sytuacji wybawił ich charyzmatyczny, przykuwający uwagę męski głos:

– Witôjtaż, witôjtaż! Jô nawetka nie mëslôł, że bãdze tuwò jaż tak wiele lëdzy! Baro mie to redëje! – mówił w języku kaszubskim.

Wanda zrozumiała wszystko, bo jej rodzice mówili zarówno po polsku, jak i po kaszubsku, a dziadkowie z Luzina i z Kościerzyny tylko i wyłącznie po kaszubsku. Ale co poniektórzy patrzeli na siebie wielkimi oczami, bo zapewne nie zrozumieli ani słowa. Mężczyzna jednak prędko przetłumaczył:

– Witajcie! Nawet się nie spodziewałem, że będzie tutaj aż tyle ludzi! Bardzo mnie to cieszy!

Wanda podeszła bliżej, by zobaczyć mówcę. Zawsze była słuchowcem, może dlatego tak kochała muzykę, lubiła też przysłuchiwać się cudzym głosom. A ten głos ją zaintrygował. Niski, ciepły, nieco chropowaty, z jednej strony niedbały, jakby żuł gumę, z drugiej miał świetną dykcję. Głos należał do wysokiego barczystego mężczyzny z krótką bródką i zawadiackim wąsikiem. Cóż to była za osobowość! Ubrany w podarte dżinsy, garniturową kamizelkę w kratę narzuconą luźno oraz koszulę z rozpiętym kołnierzykiem i podwiniętymi rękawami obnażającymi liczne tatuaże. Z szyi zwisały naszyjniki, nadgarstki zdobione były bransoletkami, na palcach miał kilka pierścionków, a w każdym uchu co najmniej trzy kolczyki. Okulary w grubej oprawce mogły być zarówno oznaką słabego wzroku, jak i elementem image’u. Brązowe włosy do ramion ze srebrnymi pasemkami siwizny miał związane w kitkę. Wyglądał stylowo, nonszalancko i niepokornie.

Za nim jak dwa usłużne cienie sunęły dwie kobiety: Gośka Hirsz i tleniona blondynka z plakietką – asystentka Milena Miler.

– Mamo, to Leon Żmuda-Trzebiatowski! – pisnęła niespodziewanie Marysia i tak mocno chwyciła Wandę za ramię, że na pewno powstały siniaki. – Ten aktor z Z jak zazdrość! Ja chcę autograf…!

Wanda uniosła brwi. Ach, więc to ten słynny Leon, o którym wspominała Gośka. Teraz jakby mniej dziwiła się fascynacji koleżanki. Dyrektor Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubsko-Pomorskiej oraz prezes wejherowskiego oddziału Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego był również znanym aktorem. No proszę. W przeciwieństwie do córki Wanda nie oglądała tych wszystkich durnych telenowel. Z jak zazdrość było bardzo popularne wśród nastolatek, głównie ze względu na poruszanie młodzieżowych problemów oraz wielu młodych aktorów, tak pięknych, jakby byli wycięci z żurnala. Ale Żmuda-Trzebiatowski mógł mieć ponad pięćdziesiąt lat, raczej nie zaliczał się do młodego pokolenia aktorów. Pewnie grał tam jakąś trzecioplanową rólkę.

– Niestety, już na wstępie napotkaliśmy pierwszy poważny problem – ciągnął dyrektor, tym razem już po polsku. – Instruktorka, która miała prowadzić nasz zespół, odmówiła dziś rano. Problemy rodzinne, cóż, bywa i tak. Dziś wyjątkowo mógłbym spróbować poprowadzić pierwsze zajęcia, ale potrzebowałbym wsparcia. Może wśród państwa jest ktoś, kto zna kaszubskie tańce i byłby gotów dopomóc?

Wanda rozejrzała się po obecnych. Nikt się nie zgłaszał. Ona by mogła. Tylko czy warto się wychylać? Poczuła, jak robi jej się najpierw gorąco, potem zimno. Minęło prawie ćwierć wieku, odkąd w podstawówce tańczyła kaszubskie tańce… Czy cokolwiek z tego pamiętała? Dlatego wahała się, czy się zgłaszać. Czy nie narazi się na śmieszność i kpiny? Zastanawiała się tak intensywnie, że aż czuła ucisk w żołądku.

– Nikt? – Leon Żmuda-Trzebiatowski nie krył rozczarowania. – O, pani w czarnej sukience! Bardzo się cieszę! Pani się nazywa…?

– Wanda Grzenia.

– Ależ ma pani zachwycające imię! – powiedział i zabrzmiało to zupełnie szczerze. – Vandene, czyli rusałka. Tak się nazywała moja ukochana babcia.

– A moja prababcia. Po niej mam imię. – Wanda uśmiechnęła się nieśmiało.

Tymczasem Żmuda-Trzebiatowski zwrócił się do kapeli:

– Zacznijcie od kòsédera, dobrze?

Kòséder często był wybierany na pierwszy taniec, jego niejednoznaczna nazwa ponoć wzięła się od uczty, choć inni twierdzą, że od koszenia. Rozległy się dostojne dźwięki. I choć nogi aż same pragnęły podrygiwać, Wanda trwała w bezruchu, ze wstrzymanym oddechem. Nie wiedziała, czego dyrektor od niej oczekuje. Że zacznie tańczyć? A może uczyć? W głowie miała pustkę. Nie musiała się jednak dłużej nad tym zastanawiać, bo Leon Żmuda-Trzebiatowski chwycił ją za ręce po skosie i zanim zdążyła o cokolwiek zapytać, zanim w ogóle zdążyła pomyśleć, porwał ją do tańca. Nogi prędko odnalazły zapomniane kroki, ciało natychmiast dostosowało się do ruchów partnera. Najpierw tańczyli dookoła sali z wymachem nóg, za chwilę Wanda wirowała w piruetach dookoła mężczyzny, potem znów trzymali się za ręce i kręcili w skocznych obrotach. Wanda była w swoim żywiole! Uśmiechała się szeroko. Dłonie tancerza były silne i ciepłe, jego ciemne oczy błyszczały, białe zęby lśniły, pachniał tabaką i egzotycznymi perfumami, czymś jakby słodkim mango, dymną paczulą, gorzkim piołunem. Tańczyli po całej sali, pomiędzy ludźmi, którzy klaskali do rytmu, piszczeli i gwizdali.

– Rôz-dwa! – zakrzyknął dyrektor do kapeli, a muzykanci natychmiast zmienili melodię.

Najpierw było spokojniej, tancerze stanęli obok siebie, z jednej strony podparli się pod boki, z drugiej spletli dłonie i patrząc sobie w oczy, wykonywali niespieszne podrygujące kroczki. Potem muzyka przyspieszyła, silne ramiona przycisnęły Wandę blisko siebie, trochę bliżej, niż powinny. Jej pełne piersi wtuliły się w męski tors i nawet przez ubranie czuła ciepło jego ciała. Było w tym coś intymnego. Serce waliło jej jak dziki ptak, ale ani na moment nie zgubiła rytmu. Wirowali jak szaleni, aż furkotała sukienka, i tupali raz po raz w podłogę do rytmu: raz-dwa, bo taka była nazwa tańca. Wanda widziała przed sobą tylko przystojną twarz, wszystko pozostałe rozmazało się w pędzie. Cała była tańcem, nareszcie czuła się wolna i szczęśliwa.

Nagle muzyka się urwała. Leon zatrzymał się i ukłonił przed partnerką. Na jego czole perliły się kropelki potu, lecz wciąż uśmiechał się zbójnicko spod wąsików. Wanda też się uśmiechała. Przypuszczała, że była spocona i czerwona na twarzy, poza tym z trudem łapała powietrze, bo kondycja już nie ta co dawniej, ale i tak czuła się wniebowzięta.

– Czy zechce pani prowadzić zajęcia, dopóki nie znajdziemy instruktora? – zapytał, a ciemnobrązowe oczy z zainteresowaniem patrzały na nią zza szkieł okularów.

Wanda tylko kiwnęła głową.

– Jak ja się pani odwdzięczę?

– Chyba wiem jak. Córka chciałaby pański autograf.

Parsknął śmiechem.

– Da się zrobić.

Redakcja: Paulina Płatkowska

Konsultacja dot. języka kaszubskiego: dr Dariusz Majkowski

Korekta: Jolanta Rososińska, Magdalena Matuszewska

 

Projekt okładki i stron tytułowych: Krzysztof Rychter

Zdjęcie wykorzystane na I stronie okładki:

© Buena Vista Images/Photodisc/Getty Images

Zdjęcie autorki: arch. prywatne autorki

 

Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m 3

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-67341-85-1