Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
104 osoby interesują się tą książką
Mijają lata, jedne pokolenia się rodzą, inne umierają. Zabliźniają się wojenne rany, choć w niektórych wciąż tkwi gorycz za zmarnowaną młodość. Inge nie ustaje w próbach odnalezienia Abrama. Stazyjka i Mundek sprawiają wiele zmartwień Gorzelikom. Zofka udowadnia, że nawet z najgorszych traum można się podnieść. Czy Eryka i Anton, oboje pokiereszowani przez los, będą wreszcie mogli cieszyć się swoją miłością? Kim jest tajemnicza dziewczyna, którą Otto poznaje w gorącej Argentynie? Czy niepokorny Sambor wreszcie się ustatkuje? Stoltmanowie jak zawsze uparcie walczą nie tylko o swoje szczęście, ale i o kaszubską tożsamość.
Daria Kaszubowska snuje swoją sagę w rytmie muskanych powiewem wiatru łanów zboża. Odmalowuje wielobarwny niczym ukwiecona łąka obraz krainy, w której sielska sceneria staje się tłem wielu dramatów. Jej słowa zapisują się w sercach czytelników niczym kaszubski haft, budząc uznanie i szacunek wobec ludzi, którzy z miłości do swojej małej ojczyzny gotowi byli dokonać wielkich czynów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tom 1: Sztorm
Tom 2: Zemsta
Tom 3: Krew
Tom 4: Walka
Tom 5: Ogień
Tom 6: Mgła
Tom 7: Nadzieja
Tom 8: Koniec
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Ilustracje na okładce
© American Kaszuby, felicytka | adobestock.com
© Dudarev Mikhail, Yuri Kabantsev | shutterstock.com
© Alexia Feltser | Trevillion Images
Redakcja
Anna Seweryn
Konsultacja języka śląskiego
Anna Jeziorska
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Anna Seweryn
Anna Jeziorska
Wydanie I, Chorzów 2024
tekst © Daria Kaszubowska, 2023
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-8364-123-2
Wydawnictwo FLOW
Lofty Kościuszko
ul. Metalowców 13/B1/104
41-500 Chorzów
+48 538 281 367
Zemia Rodnô, pëszny kaszëbsczi kraju,
Òd Gduńska tu jaż do Roztoczi bróm!
Të jes snôżô, jak kwiat rozkwitłi w maju.
Ce, Tatczëznã, jô lubòtną tu móm.
Sambòrów miecz i Swiãtopôłka biôtczi
W spòsobie Ce dlô nas ùchòwałë.
Twòje jô w przódk bëlné pòcyskóm kwiôtczi.
Òdrodë cél Kaszëbóm znôw brënie.
Tu jô dali mdã starżã zemi trzimôł,
Skądka zôczątk rodnô naj rózga mô.
Tu mdã dali domôcëznë sã jimôł,
Jaż zajasni i nama brzôd swój dô.
Jón Trepczik, Zemia Rodnô
Ziemio Ojczysta, piękny kaszubski kraju,
Od Gdańska tu, aż do Roztoki bram!
Tyś jest piękna jak kwiat rozkwitły w maju.
Ciebie, kochaną Ojczyznę, tutaj mam.
Sambora miecz i Świętopełka bitwy
Chroniły i zachowały dla nas Ciebie.
Do przodu więc Twe piękne rzucam kwiatki.
Idea odrodzenia Kaszubom znów dojrzewa.
Tutaj dalej straż nad ziemią będę trzymał,
Gdzie naszych korzeni początek jest.
Tutaj dalej będę naszą kulturę wzbogacał.
Aż rozbłyśnie i owoc swój nam da.
Jan Trepczyk, Ziemia Ojczysta
Było coś takiego w Morzu Bałtyckim, co dawało spokój. Niewątpliwie coś podobnego mogło być też i w innych morzach czy oceanach na całym świecie, choć czy na pewno? Czy nie było tak, że niektóre wywoływały grozę, inne wzywały do przygody, jeszcze inne budziły nostalgię, a właśnie Bałtyk jako jedyny tchnął spokojem…?
Annie Schütt trudno było odpowiedzieć na to pytanie, bo obce kraje znała wyłącznie z encyklopedii. Ale i tak miała szczęście, że kiedykolwiek widziała choćby morze, bo wielu jej znajomych jakiekolwiek podróże uznawało za niepotrzebne fanaberie. Ona i Marcus lubili zaś czasem wsiąść do pociągu tylko po to, by zobaczyć coś więcej niż własny ogródek. Marcus był światłym człowiekiem, żywo interesował się sprawami ogólnoświatowymi, miał też sporą wiedzę w różnych dziedzinach. A mimo to potrafił być takim prostym, serdecznym, wesołym towarzyszem życia. Ach, jak bardzo raniło myślenie o nim w czasie przeszłym!
A jednak nad Bałtykiem Anna nie potrafiła się smucić. Wiedziała, że rozpacz jeszcze dziś przyjdzie, może już na jednej z uliczek miasteczka, a może dopiero później, gdy zatrzaśnie się w pokoju. Zawsze przychodziła. Ale nie tutaj. Tu rozpacz nie miała dostępu. Znikała. Właśnie ze względu na ten spokój, jaki dawało morze. Spokój ciągnący się aż po linię horyzontu, gdzie woda całowała się z niebem. Spokój zarówno podczas sztormu, choć wówczas był to spokój szaleńca, gotowego na najgorsze, jak i podczas dni takich jak dziś, pochmurnych i wietrznych. Szum fal był kojący. Był jak balsam dla rozedrganego nerwami umysłu. Choć wcale nie był to szum monotonny, nie taki jak matki czasem szeptały niemowlętom do ucha, by je uspokoić. Tutaj każde „szuuu” było inne. Jeśli dobrze wsłuchać się w morze, można rozpoznać płacz. Według kaszubskich legend było to łkanie mòrzkùlców, czyli morskich topielców, którzy służyli w podmorskim pałacu Gôska, opiekuna Bałtyku. Anna wyczekiwała właśnie tego szlochu. Próbowała usłyszeć wśród jęków głos Marcusa. Wstydziła się sama przed sobą wiary w bajki, przecież była zbyt rozsądna na ludową magię. Tęsknota za mężem była jednak silniejsza niż rozsądek. Marcus został jej zabrany, choć mieli przed sobą jeszcze co najmniej dekadę lub więcej wspólnego życia.
Najtrudniejsze dla Anny było nie niespodziewane rozstanie, ale to, że jego ciało nie zostało zamknięte w trumnie i nie spoczęło na cmentarzu. Ktoś mógłby drwić, że co za różnica, śmierć to śmierć. Ale w tym przypadku jako wdowa została pozbawiona miejsca, gdzie mogłaby odwiedzać ukochanego, rozmawiać z nim, modlić się, zapalać znicze, składać kwiaty, wypłakiwać sobie oczy z tęsknoty i żyć nadzieją, że za jakiś czas spocznie obok. Wyobraźnia podsuwała wizję ciała Marcusa na dnie morza, napuchniętego i sinego, skubanego przez ryby. Może dlatego wolała myśleć o nim jak o mòrzkùlcu. Wówczas miał przynajmniej jego twarz. Twarz, którą widziała po raz ostatni, gdy pomagał jej wspiąć się na tratwę. Może gdyby się wtedy odwróciła, choć na chwilę, zauważyłaby, że walczył z falą i zdołałaby podać mu dłoń. Ale w tamtym momencie była zbyt skupiona na ratowaniu siebie.
Gdy część rozbitków, w tym Annę, ocalił torpedowiec T-36, była tak otępiała z rozpaczy, że nie pomyślała nawet o tym, by zawiadomić Inge i Ottona, że żyje. Zdecydowała się pozostać w Łebie, bo tu najbardziej czuła obecność Marcusa, który zginął przecież ledwo kilkadziesiąt kilometrów stąd. Zajęła jedno z opuszczonych przez Niemców gospodarstw i tak żyła, na granicy snu i jawy, całe dnie przesiadując na plaży, nawet jeśli dygotała z zimna.
Dziewiątego marca do Łeby wkroczyła Armia Czerwona, a mieszkańcy, w tym Schüttowa, ukrywali się w sosnowym lesie na wydmach. Krasnoarmiejcy rabowali domy i gwałcili kobiety, ale Annie udało się uniknąć tego strasznego losu, może dlatego, że oprawcy mieli do wyboru wiele innych, młodszych dziewczyn. O dziwo, dopiero potrzeba zawalczenia o swoją godność wyrwała ją z marazmu i postawiła na nogi. Naszła ją refleksja, że córka z synem z pewnością słyszeli już o katastrofie okrętu Wilhelm Gustloff i byli przekonani, że stracili oboje rodziców. Dlatego gdy front poszedł dalej, a życie w miasteczku zaczęło wracać do równowagi, nadała trzy telegramy o tej samej treści: „Żyję. Mieszkam w Leba1. Anna Schütt”, na adresy Inge, Ottona i Brunona, swojego brata, z nadzieją, że choć jedno z nich odczyta i poinformuje resztę.
1 niem. Łeba
Mijał dzień za dniem. Nieśmiało wkroczyła wiosna. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do samotności i rozpaczy.
Tego dnia Bałtyk był szary. Jak oczy Marcusa.
***
Był już kwiecień, gdy Abram Feingold wkroczył do Danzig. Choć wyruszył z domu Stoltmanów ze szczerą chęcią dotarcia prosto do celu, na kilka dni zmuszony był zatrzymać się na przedmieściach. Widząc dymy nad miastem i słysząc wciąż jeszcze dobiegające pojedyncze strzały, przestraszył się, że trafi wprost w łapy Sowietów, którzy już w Pomieczynie krzywo patrzyli na jego dokumenty. Bał się, że drugi raz może nie mieć tyle szczęścia i zostanie rozstrzelany. Dlatego koczował w pierwszej lepszej stodole, ukrywając się nawet przed gospodarzami, a żywiąc się resztkami ziaren i nadgniłymi warzywami, które jakimś cudem nie wpadły w łapy krasnoarmiejców. Nawet niestrawność nie była w stanie zmusić go do wyjścia z kryjówki. Lęk przed ludźmi był silniejszy. Już na zawsze miał mu towarzyszyć, wrósł mu pod skórę i zapuścił korzenie w sercu.
Wreszcie jednak powitał rodzinne miasto. Smutny był to widok, smutniejszy niż cokolwiek, co do tej pory widział. A przecież mu się zdawało, że po koszmarze żydowskiego getta w spichlerzu Czerwona Mysz i po huraganie Armii Czerwonej, który przeszedł przez kaszubską wieś, nie może być już nic smutniejszego. A jednak! Gdy szedł pieszo przez Gdańsk, przez miasto, które ukochał, a które obróciło się w ruinę, serce w nim łkało i krzyk grzązł w krtani. Niemal całe Śródmieście oraz część Wrzeszcza, a mógł się domyślać, że i inne dzielnice, zostały zmienione w gruzowisko. Ściany budynków, pozbawione dachów, dźgały niebo nierównymi, postrzępionymi fragmentami, a okna o wybitych szybach przypominały czarne oczodoły. Wokół domów leżały rozwalone meble i sprzęty. Ulice pełne były kamieni i szkła, aż chrzęściło pod butami, a ceglany pył sprawiał, że stały się podobne do rzeki krwi. Wiele architektonicznych perełek, tak charakterystycznych dla Gdańska, zniknęło lub doznało poważnych uszczerbków: ratusz, zbrojownia, Wielki Młyn, żuraw.
Smutny widok przedstawiali sobą również danzigerowie, jak potocznie zwano mieszkańców Gdańska. Ci, którzy nie zdążyli lub nie chcieli uciec, wygrzebywali się z ruin i próbowali na zgliszczach odnaleźć okruchy dawnego życia. Tu i ówdzie pojawiły się sznury z praniem, kopcił dym z rur prowizorycznych kominów, na skleconych z byle czego stoiskach kiełkował handel. A na Dworze Artusa powiewała już nie niemiecka, lecz polska flaga. Abramowi, który mimo żydowskich korzeni dziadków czuł się gdańszczaninem Niemcem, barwy biało-czerwone w tym miejscu zdawały się obce. Łatwiej byłoby mu przyjąć złoto-czarne barwy kaszubskie, bo to z Kaszub wyrastały korzenie tego miasta. Musiał jednak – jak i inni – zaakceptować kolejną epokę. Domyślał się, że władze będą teraz na gwałt podkreślać polskość Gdańska, by tchnąć w niego nowego ducha.
Abram kluczył ścieżkami wśród gruzów prosto do miejsca, w którym mieszkał, zanim został zamknięty w getcie. Myślał o domu przez cały okres swojego wygnania. Nie był to jego dom rodzinny, bo rodziców pochował dawno temu, jeszcze jako młokos, a ojcowskie mieszkanie oraz sklep z futrami, który prowadził, zostały zlicytowane. Swój kąt kupił znacznie później, ale czuł się tam szczęśliwy. Teraz bał się, co zastanie. Podziurawione mury? Stos kamieni i belek? A jednak budynek przy Labesweg2 przetrwał, choć kilka innych na tej samej ulicy zmieniło się w kupę gruzów.
2 Dziś ulica Lelewela.
Abram przystanął i przypatrzył mu się, z mocno bijącym sercem. Kilka okien było wybitych, mury nosiły ślady po odłamkach i kulach, ale to było wszystko, co zmieniła wojna. Wzruszony spojrzał na swoje mieszkanie. Okno kuchenne zostało zabite deskami, a w sypialni dostrzegł kraciaste zasłony, które sam kiedyś wieszał. U jednej z sąsiadek zauważył na parapecie te same kwiatki w doniczkach, jakie stały u niej zawsze, także w dniu, w którym dostał nakaz eksmisji. Przeszedł przez zagracone podwórze, kierując się prosto ku odpowiednim drzwiom. Poczuł się jak dawniej, jakby nigdy nie opuszczał tego miejsca. Wszystko tu było takie samo: i echo kroków na klatce schodowej, i nieco piwniczny zapach, i jasny kolor ścian. Nawet drzwi były te same, brązowe, ze śladami psich pazurków wiernego przyjaciela, Bernsteina, złocistego spaniela, który odszedł ze starości na pół roku przed wybuchem wojny.
Nacisnął klamkę. Zamknięte. Odruchowo chciał wsunąć dłoń do kieszeni w poszukiwaniu kluczy, ale zaraz się zreflektował i uśmiechnął do siebie półgębkiem. To jedno tu się zmieniło – nie posiadał kluczy do własnego domu. Z pewnością przez lata ktoś zdążył zająć jego mieszkanie, ale przecież teraz będzie musiał ustąpić przed prawowitym właścicielem.
Zapukał. Drzwi uchyliły się niepewnie, jakby lokator obawiał się najścia czerwonoarmistów lub rabusiów, zresztą w obecnej sytuacji można było traktować to jak synonimy.
– Nazywam się Abram Feingold. To moje mieszkanie – przywitał się grzecznie, lecz stanowczo.
– Jude?3 – zapytał lokator. W ciemnej szparze między drzwiami a framugą błyszczały nieufne oczy.
3 niem. Żyd?
– Ja4.
4 niem. tak
Drzwi zatrzasnęły się prędko. Abram przypuszczał, że gospodarz po prostu zamierzał zdjąć łańcuszek czy też inne zabezpieczenie przed intruzami, i cierpliwie czekał, ale po dłuższej chwili był już pewien, że nowi mieszkańcy nie zamierzali dobrowolnie ustąpić. Zapukał więc jeszcze raz, bardziej napastliwie.
– Spieprzaj stąd! – rozległ się głos ze środka.
– Ale to moje mieszkanie!
Drzwi otwarły się gwałtownie i na klatkę wyparował gospodarz ze strzelbą w ręku. Przystawił dwururkę niechcianemu gościowi do głowy.
– Spieprzaj stąd albo odstrzelę ci łeb! – krzyknął. – Ciebie już nie ma! Nie powinno cię być! Wszyscy Żydzi nie żyją!
– Kto panu tak powiedział? – spytał, siląc się na spokojny ton, choć dotyk zimnej lufy na czole nie był czymś, co pomagało zachować opanowanie.
– Spieprzaj! – Szturchnął go strzelbą.
Abram, chcąc nie chcąc, musiał wrócić na podwórze. Stał tam, trąc nieogolone policzki, i zastanawiał się, co robić. W tym czasie gwałtownie poruszały się kraciaste zasłony w jego własnej sypialni. Był obserwowany. Wreszcie stwierdził, że bez prawnika i służb mundurowych nie ma po co wracać. Nowy gospodarz naprawdę był gotów go zastrzelić. Wśród aktualnego zamieszania nikt nawet by się tym nie przejął. Jeden nieboszczyk w tę czy we w tę, co za różnica?
Zanim odszedł, zawahał się, czy nie zostawić gdzieś w pobliżu swojego dawnego miejsca zamieszkania karteczki z wiadomością dla Inge, gdyby kobieta go szukała. Ale porzucił ten pomysł. Wszak była już od dawna mężatką, poza tym zabrała jedyny rękopis i miała wrócić z maszynopisem, a zniknęła na zawsze… Mimo że zawdzięczał jej życie, czuł się przez nią podwójnie zdradzony: jako mężczyzna i jako pisarz.
Ruszył przed siebie, czując na sobie wzrok lokatorów z okna swojego mieszkania. Aż dreszcz przeszedł mu po plecach.
***
Skoro już był w Gdańsku, postanowił sprawdzić jeszcze jedno… Dwie przecznice dalej mieszkał Dietrich Stauffer, pisarz i redaktor, z którym łączyła Abrama wieloletnia przyjaźń. Służyli sobie dobrą radą oraz krytyką podczas tworzenia kolejnych powieści. Abram zawsze bardzo się liczył z jego zdaniem. Poza tym łączyło ich podobne spojrzenie na życie, więc chętnie spotykali się również prywatnie. To Dietrichowi przekazał wszystkie swoje oszczędności, rękopisy, cenne obrazy i artefakty, gdy już wiadomo było, że Żydów czeka getto i obozy zagłady. Ufał, że Stauffer przechowa to do jego powrotu, a gdyby nigdy się nie pojawił, umówili się, że po dziesięciu latach może spieniężyć wszystko i przekazać na rozwój kultury i sztuki. Na szczęście wrócił. I był przekonany, że przyjaciel, jeśli został w mieście, udzieli mu schronienia do czasu, aż uda się urzędowo odzyskać mieszkanie Feingolda.
Choć budynek mocno ucierpiał – zniknęło całe drugie piętro, ściany nosiły ślady pożaru, a większość okien została wybita – jednak dwie z pięciu mieszkających tutaj rodzin przetrwały ciężki czas i nie porzuciły swoich domów. W tym, co Abram przyjął z ulgą i wdzięcznością, także Staufferowie. Gdy zapukał do drzwi, osmolonych i tak zniszczonych, jakby ktoś bawił się w nacinanie ich nożem, otwarły się niemal natychmiast. Po drugiej stronie stał Dietrich we własnej osobie, tak samo przystojny i dostojny jak zawsze, jakby wojna w ogóle go nie dotknęła. Choć w oczach czaił się strach, zapewne przed krasnoarmiejcami. Na widok Feingolda oniemiał.
– Przyjacielu… – Abram ze wzruszeniem wyciągnął do niego ręce, ale Dietrich ani drgnął. Nadal stał w progu i patrzył na gościa szeroko rozwartymi oczyma, jakby zobaczył ducha.
– Ty żyjesz – wybąkał wreszcie ze zdziwieniem.
– Żyję!
– Miałeś nie żyć… Myślałem… Słuch po tobie zaginął…
– Jeśli się martwisz, że zostawiłeś mnie samego, to uspokój sumienie. Nikogo nie winię. Zbyt wiele mógłbyś ryzykować, próbując mnie ratować z getta.
– A więc jak…
– Uciekłem i ukrywałem się u przyjaciół na wsi.
W sieni pojawiła się Elsa Staufferowa, śliczna żona Dietricha. A jednak Abram ledwo rozpoznał w niej tę dawną, elegancką i zawsze uśmiechniętą kobietę. Miała na sobie jakieś bure łachy, garbiła się i patrzyła z przestrachem. Przypuszczał, że biedaczka na własnym ciele doświadczyła „wyzwolenia”.
– Abram, mein Gott… – wyszeptała pobladłymi wargami.
– Dlaczego patrzycie na mnie jak na ducha? Jestem żywy, zaręczam! – Próbował żartować, bo sytuacja zaczynała robić się dziwna, niczym z surrealistycznego snu.
– Myśleliśmy, że umarłeś – powiedział Dietrich.
Stali przez chwilę naprzeciw siebie, mierząc się wzajemnie zdziwionymi spojrzeniami. Dwóch najlepszych przyjaciół, jak obcy sobie ludzie.
– Wpuścisz mnie do środka? – poprosił.
– Miałeś nie żyć…
– Dietrich, na wszystkie świętości, co ci się stało?! To ja, Abram! Twój przyjaciel!
Dietrich obrócił się ku żonie i wymienili między sobą spłoszone spojrzenia.
– Twoje rzeczy… sprzedałem.
– Co? – Oburzenie aż odebrało mu mowę.
– Miałeś nie żyć… Sam rozumiesz…
– Nie tak się umawialiśmy. Miałeś czekać dziesięć lat, minęły zaledwie cztery!
– Nic nie rozumiesz… Nie było cię tu. Były ciężkie czasy…
Abram potarł palcami powieki. Poczuł się nagle rozpaczliwie zmęczony.
– Trudno – powiedział wreszcie, choć ta wyrozumiałość kosztowała go sporo wysiłku. – Wybaczam ci wszystko. Czy mogę wejść?
Dietrich pokręcił głową.
– Myśleliśmy, że nie żyjesz… Miałeś nie żyć… – powtórzył głucho.
Abram nie rozumiał, co się stało, ale rozumiał jedno: stracił przyjaciela, a wraz z nim ostatnią możliwość zatrzymania się w mieście.
Bez słowa wrócił na ulicę. Zdanie „miałeś nie żyć” wibrowało mu w uszach. Wojna trwale zmieniła myślenie o Żydach, już zawsze będą albo tymi gorszymi, niechcianymi, albo tymi pokrzywdzonymi, nad którymi trzeba się litować. W oczach świata był bezwartościowy, jego śmierć przyniosłaby ludziom więcej korzyści niż dalsze istnienie. Jak miał żyć z taką świadomością?
Rozejrzał się wokół, po zniszczonych budynkach. To był jego Vaterland, jeśli miałby użyć języka, którym posługiwał się na co dzień, lub moledet, jeśli miałby użyć języka przodków. Ale wszystko się zmieniło. Po raz kolejny w ciągu ostatnich lat miał opuścić Danzig, tym razem może na zawsze.
Abram Feingold już umarł.
***
Podpułkownik Daniił Igorowicz Goriemykin był wykończony. Od kilku dni niewiele miał okazji do odpoczynku, a gdy już zdołał rzucić się na łóżko, zaraz wyrywali go ze snu posłańcy z meldunkami. Śniadanie zjadał w biegu, w ciągu dnia zapominał o jedzeniu, czasem tylko przegryzł kawałek chleba, jeśli akurat ktoś częstował, i za każdym razem spóźniał się na kolację. Mimo to ta Niemka, Inge, zawsze czekała na niego z posiłkami. Zastanawiało go, dlaczego to robiła. Czyżby się bała, że ją ukarze, jeśli nie wywiąże się z obowiązków?
– Dlaczego na mnie czekasz? – zapytał pewnego wieczora, gdy wparował do zajętego przez nich kawałka willi, a choć za oknem było już ciemno, na stole leżały pokrojony chleb, peklowana słonina i żółty ser, Inge zaś bez słowa się podniosła, by zaparzyć kawę.
Na froncie zdarzały się braki w zaopatrzeniu, lecz dla oficerów zawsze znalazło się coś dobrego. Poza tym zdobyli przecież niemieckie zapasy.
Kobieta wzruszyła ramionami w odpowiedzi. Ot, i sobie pogadali. Była wiecznie naburmuszona, ale Daniił wcale się nie dziwił – przecież pozbawił ją wolności. Zamierzał jej tę wolność zwrócić, ale jeszcze nie dziś. Gdyby ją teraz wypuścił, było więcej niż pewne, że spotkałaby ją śmierć lub gwałt, lub jedno i drugie. Poza tym… było w niej coś, co go pociągało. Lecz im bardziej mu się podobała, tym większą czuł do niej nienawiść. Bo była Niemką i cała jej postawa mówiła, że gardzi Związkiem Radzieckim. Bo nie chciał już nigdy nikogo kochać. Bo czuł się, jakby zdradzał ukochaną Daszę. Obie kobiety miały w sobie coś podobnego, ale raczej z wyglądu niż z charakteru. Dasza była gadułą i kokietką, lubiła śmiać się i błyszczeć. Inge miała w sobie nonszalancję i pewną sztywność kobiety inteligentnej.
„Niemiecka bliad’5!” – powtarzał sobie, ale to wcale nie pomagało. Lubił na nią patrzyć. Na jej subtelne, oszczędne ruchy. Na smukłe dłonie, których pieszczota mogła być tak delikatna jak ruchy, gdy smarowała kromkę chleba, albo tak mocna, jak siła, z jaką wykręcała mokrą ścierkę po myciu naczyń. Na zamyśloną twarz o wiecznie nieobecnych oczach i wąskich, lecz kształtnych ustach. Pamiętał jej przerażony krzyk, gdy tamtej nocy w Gdańsku żołnierze próbowali ją posiąść. Chciałby, żeby krzyczała jego imię, ale nie ze strachem, a z rozkoszą. Wyobrażał to sobie bardzo często i śniło mu się po nocach. Budził się mokry i jeszcze bardziej wściekły.
5 ros. dziwka
Kiedyś podczas śniadania Inge siedziała naprzeciw niego, zajęta przeżuwaniem kanapki, ze wzrokiem wlepionym w okno, w dymy nad Berlinem, nieświadoma, że odpiął się jeden guzik jej koszuli i odsłonił nieco więcej, niż by sobie życzyła. Daniił zapomniał o jedzeniu i niczym nieokrzesany młokos gapił się na jej dekolt, na niewielkie jędrne piersi, i marzył, by sięgnąć ręką i odpiąć jeszcze jeden guzik, i jeszcze jeden, aż materiał rozchyli się na boki. Ale ona wówczas się zorientowała, co się stało, i zawstydzona zapięła się pod samą szyję.
Innym razem, krzątając się wokół stołu, upuściła nóż i pochyliła się, by go podnieść, a gdy Daniił zobaczył, że spódnica opina się na jej wypiętych pośladkach, natychmiast zerwał się z krzesła i wyszedł do drugiego pokoju, bo się bał, że w przeciwnym razie nie zapanuje nad własnym pożądaniem.
Nienawidził za to i siebie, i ją. Wyrzucał sobie własną delikatność i dobre maniery. Przecież mógłby wziąć Niemkę siłą i przestać się zadręczać. Albo wyrzucić ją z domu na zbity pysk, skoro do niczego nie była mu potrzebna. A tymczasem chciał ją mieć przy sobie.
Na szczęście niemal nieustannie przebywał w terenie, gdzie nadzorował ostatnie bitwy, a później rozbrajanie niemieckich żołnierzy. Dochodziło do wielu potyczek. Choć radziecka flaga zawisła na Reichstagu już trzydziestego kwietnia, Niemcy zaprzestali walk dopiero kilka dni później. Walczyli, sukinsyny, do samego końca. Jakby mało im było wszystkich wojennych zbrodni.
Daniił z przyjemnością przyglądał się, jak sołdaci prześcigali się w zawieszaniu flag Związku Radzieckiego na strategicznych budynkach. Za takie działania można było otrzymać order. Miało to znaczenie symboliczne, pokazywało potęgę ich kraju, poza tym było ważne dla podniesienia morale ich żołnierzy, a obniżenia morale wroga. I dla tego symbolu nieraz ginęli, bo na śmiałków czyhali niemieccy saperzy. Także sojusznicy z 1 Armii Wojska Polskiego z narażeniem życia zawieszali swoje biało-czerwone flagi. Te jednak szybko znikały. Był rozkaz, że żadna nie może powiewać nad Berlinem. O Polsce miało być cicho. Goriemykin, jako wojskowy, buntował się wewnętrznie przeciwko takim ustaleniom. Polacy mieli realny udział w pokonaniu Rzeszy. Nieraz z powodu fatalnych decyzji dowódców ponosili horrendalne straty i padali na froncie jak muchy, a mimo to ruszali do boju jak herosi.
– Jeśli wilk boi się owcy, trzeba zadać sobie pytanie, czy nadal jest wilkiem – mruknął, gdy na gruzy opadła, łopocząc niczym zraniony ptak, biało-czerwona flaga, zawieszona uprzednio na Kolumnie Zwycięstwa przez żołnierzy 1 Dywizji Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki.
Wiedział jednak, że jeśli kariera wojskowa, wolność, a nawet życie są mu miłe, musi milczeć.
***
Wreszcie ósmego maja późnym wieczorem w Karlshorst doszło do tego, na co cały świat czekał od prawie sześciu lat – do kapitulacji Niemiec. Przy stole siedzieli marszałek Gieorgij Żukow, reprezentant Związku Radzieckiego, generał Carl Andrew Spaatz ze Stanów Zjednoczonych, marszałek Royal Air Force Arthur Tedder i francuski generał Jean de Lattre de Tassigny. Oficerowie, w tym Goriemykin, stali pod ścianą, a naprzeciw nich – dziennikarze. Wmaszerował feldmarszałek niemiecki Wilhelm Keitel, dumnie, mimo sytuacji, trzymając buławę. Za nim pojawili się generał Hans-Jürgen Stumpff oraz admirał Hans Georg von Friedeburg, a obaj mieli w spojrzeniu gniew. Francuz de Tassigny lekceważącym gestem wskazał im drugi stół. Chciał tym samym podkreślić, że nie byli godni zasiadać razem ze zwycięzcami.
– Czy jesteście w posiadaniu aktu bezwarunkowej kapitulacji, czy zapoznaliście się z jego treścią i czy macie upoważnienie do jego podpisania? – zapytał marszałek Żukow. Jako że mówił po rosyjsku, marszałek Tedder zaczął natychmiast tłumaczyć na angielski.
– Zrozumiałem! – przerwał niecierpliwie Keitel. – Jesteśmy gotowi to podpisać – dodał przygaszonym głosem. Nieustannie nerwowo poprawiał wypadający monokl.
Złożono przed nim dokument. Atmosfera zrobiła się ciężka, wszyscy wstrzymali oddech, wpatrując się w Keitela. Wprawdzie podczas rozmów kapitulacyjnych Niemcy zgodzili się na warunki, ale wciąż jeszcze nie było pewności, czy przez te kilkadziesiąt godzin nie odmienił im się punkt widzenia. Mówiło się o tym, że Adolf Hitler popełnił samobójstwo. Ponoć krasnoarmiejcy odkryli jego zwęglone szczątki, lecz Goriemykin tego nie widział i dlatego nie dowierzał. Przypuszczał, że Hitler, jak wielu nazistów, zwiał do Argentyny.
Tymczasem Keitel ściągnął rękawiczkę i sięgnął po pióro. Dziennikarze zaszemrali, rozległy się trzaski spustów migawek i rozbłysły pierwsze flesze. Uwiecznili niemal każdą postawioną na dokumencie literkę. Podpisy złożyli też Stumpff i Friedeburg.
– Niemiecka delegacja może teraz opuścić salę – odezwał się Żukow głosem zachrypniętym z podekscytowania.
A gdy tylko za Niemcami zatrzasnęły się drzwi, powietrze przeszył okrzyk radości. Wszyscy wiwatowali, ściskali się i poklepywali po plecach. Niejeden z tych zaprawionych w boju mężczyzn miał łzy wzruszenia w oczach. Oto zakończyła się najbardziej krwawa wojna w dziejach ludzkości!
– O północy zapraszam na bankiet zwycięzców! – wykrzyknął Żukow.
Goriemykin nie był typem balowicza. Zdecydowanie bardziej ucieszyłoby go teraz wygodne łóżko. A jednak nieobecność na raucie mogłaby zostać źle odebrana. Gdyby była tu Dasza, z pewnością nie przegapiłaby takiej okazji do świętowania, zaraz zaczęłaby narzekać, że nie ma co na siebie włożyć, i radzić się w tej sprawie męża, choć Daniiłowi podobała się w każdym ubraniu… a szczególnie bez ubrania. Teraz miał być sam. Aż go skręcało na myśl o tych wszystkich kurtuazyjnych rozmowach o niczym i wdzięczących się panienkach, których, nie wiedzieć czemu, zawsze wokół niego kręciło się tak dużo.
Nieoczekiwanie wpadł na pomysł, by zabrać ze sobą Inge. Może był to rodzaj zemsty za to, że zawładnęła jego myślami i ciałem? Niech widzi, jak wszyscy bawią się na zgliszczach jej kraju! A może po prostu potrzebował jej towarzystwa, choć nie chciał przyznać się do tego nawet sam przed sobą?
***
Był początek maja, świat cieszył się wiosną, wszędzie zieleniły się drzewa, oko cieszyły kwiaty, z ziemi wybijało zboże, ptaki wiły gniazda i śpiewały o miłości… tylko nie na Syberii. Na tym kawałku ziemi, zapomnianym przez Boga i przez ludzi, lecz nie przez komunistów, wciąż trwała zima. Temperatury wprawdzie się podniosły i nie było już siarczystych mrozów, spadających do minus trzydziestu stopni – a mówiło się, że w środku zimy sięgały nawet pięćdziesięciu stopni! – ale wciąż oscylowały w okolicy zera. Nad łagrem raz po raz przetaczały się burze śnieżne. Każdego ranka katorżnicy, dygocąc z zimna, ledwo przedzierali się przez zaspy.
Pracowali przy wyrębie drzew. Bez odpowiednich ubrań, ciepłego obuwia, rękawic byli narażeni na zimno, ból, drzazgi i urazy. Najbardziej marzły stopy, dłonie i twarz. Już po godzinie nie czuli palców, nosa, policzków, a odmrożenia często bywały tak silne, że nie ustępowały po powrocie do baraków. Pojawiały się czerwone plamy, opuchlizna, pęcherze, wreszcie wrzody. W obozowym szpitalu smarowano rany gencjaną, lecz to nie zawsze pomagało. Niektórzy tracili kończyny, co zazwyczaj w ciągu kilku tygodni kończyło się śmiercią. Umierali też ci, którzy pili nieprzegotowaną wodę, bo tutejsza zawierała zbyt wiele soli mineralnych i manganu, powodujących zatrucia, a nawet paraliż. Również zła dieta – z kiszonkami przeznaczonymi dla bydła, nie dla ludzi, z surowymi ziemniakami i zgniłymi kawałkami ryb – doprowadzała ludzi do wykańczających biegunek, a w efekcie do śmierci. Nie wspominając o najrozmaitszych chorobach: zapaleniu płuc, grypie, czerwonce, tyfusie…
Jakby mało było mąk, codziennie odbywały się przesłuchania, pełne tortur fizycznych i psychicznych, z których niejeden już nie wrócił żywy. Więźniowie nie mieli łez, by opłakiwać kolejnych zmarłych, wrzucali ich po prostu do wspólnego dołu wykopanego za łagrem. Śmierć szalała po kołchozie niczym opętana królowa.
– Mdze6 kiedyś kùńc7? – mruknął Bernard Stoltman, miotając się po baraku jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce, podczas gdy śnieżyca waliła o drewniane ściany. Sam nie wiedział, czy ma na myśli koniec zimy, czy koniec tego piekła.
6 kaszub. będzie
7 kaszub. koniec
Kiedy już wyrobili dzienną normę pracy, co wcale nie było łatwe, bo były zawyżone nawet dla silnego, zdrowego człowieka, a co dopiero dla wymęczonych i wygłodniałych skazańców, mogli się udać do baraków na spoczynek. Tutaj toczyło się inne życie. Ludzie, mimo skrajnego wycieńczenia i rozpaczy, próbowali żartować, rozmawiać, grać w karty, śpiewać, politykować. Choć o polityce należało mówić cicho i wyłącznie między zaufanymi ludźmi, bo wokół nie brakowało kapusiów, którzy za dodatkowy kawałek chleba, kieliszek wódki lub papierosa byli gotowi donieść na kolegów. Istniał niepisany podział: mniejszość polska trzymała się razem, z dala od większości niemieckiej. Kaszubi, traktowani jako obcy i przez jednych, i przez drugich, tworzyli swoje własne małe grupy.
Wśród więźniów nie brakowało znajomych z Pomieczyna i okolic. Byli Staszk Bach, Albert Konkol, Jan Formela i wielu innych… A wśród Niemców między innymi Willi Krimke, dobry człowiek, który zawsze pomagał Kaszubom, zdrajca Jürgen Hoffman oraz gestapowiec Scharführer Matthias Hintz. Najbardziej bolało, że zostali potraktowani na równi z takimi zbrodniarzami, jak Hoffman czy Hintz, którzy zamordowali wielu Kaszubów.
– Bernat… – Bruno Stoltman, ojciec Bernarda, przywołał syna.
Starszy ze Stoltmanów siedział na pryczy, posępny, przygarbiony. Nie zabierał głosu w dyskusjach, odmawiał gry w karty, nawet w skata, którego przecież uwielbiał, nie włączał się do śpiewów, chyba że były to pieśni religijne, szczególnie lubił Wszystkie nasze dzienne sprawy. Po pracy najczęściej kładł się na pryczy i odpoczywał ze wzrokiem utkwionym w belkach, aż zasnął. Pięć tygodni poniewierki wycieńczyło go tak, że przypominał własny cień. Pod oczami miał czarne sińce, włosy i broda posiwiały, a nawet gruby sweter nie był w stanie zatuszować wystających kości.
– Jo? – Bernard usiadł obok.
Martwił się o ojca. Już przed wygnaniem chorował na serce. W domowym zaciszu prędko doszedłby do siebie, ale praca ponad siły oraz trudne warunki stopniowo go zabijały.
– Ty musisz stąd uciec – wyszeptał Bruno nerwowo.
Bernard parsknął śmiechem. Uciec! Stąd nie było ucieczki! Trzy tysiące kilometrów od domu rodzinnego, żadnej mapy ani kompasu, dookoła rozległe puste przestrzenie, lasy pełne wilków oraz wioski, których mieszkańcy byli przekonani, że w łagrze przebywają wyłącznie niemieccy zbrodniarze, a takim nikt przecież nie udzieli pomocy. Dwóch Polaków już próbowało szczęścia, lecz złapał ich pierwszy patrol, jaki spotkali po drodze. Wrócili do gułagu, gdzie zostali zatłuczeni na śmierć.
– Bóg cię ochroni. Doch8 ty jesteś jego. Będziesz księdzem – tłumaczył stary Stoltman.
8 kaszub. przecież
Bernardowi zrzedła mina. Przypomniał sobie Anielę Plichtkę, młodą wdowę po przyjacielu, kuszące spojrzenie jej jasnoniebieskich oczu, rozkoszne ciało, wyszeptane w upojeniu oświadczyny… A może właśnie dlatego się tutaj znalazł? Bo postanowił rzucić seminarium i wziąć sobie żonę? Nie mógł opędzić się od tej myśli.
Nagle drzwi do baraku otwarły się na oścież, a do środka wpadł podmuch wichury i mnóstwo śniegu. W ciemności stał jeden ze strażników.
– Wot, i koniec wojny! – wykrzyknął.
A oni, mimo że dla nich wojna wcale się nie skończyła, rozpłakali się jak dzieci. Płakali i Kaszubi, i Polacy, i Niemcy, choć ci ostatni z zupełnie innych powodów. Matthias Hintz splunął z odrazą. Niemal wszyscy mogli mieć jeszcze nadzieję na odmianę losu, lecz dla Niemców stało się jasne, że teraz już nikt się o nich nie upomni i zostaną na Syberii na zawsze.
***
– Ubieraj się! Pójdziesz ze mną na bankiet! – oznajmił Daniił, wchodząc do pokoju.
Inge, która mimo bardzo późnej pory tradycyjnie czekała z kolacją i podniosła się, by zaparzyć kawę, aż przystanęła w pół kroku.
– Co? – spytała.
– Pójdziesz ze mną na bankiet – powtórzył. – Świętujemy zakończenie wojny.
– Wojna się skończyła… – wyszeptała, ale w jej głosie nie było rozpaczy, jak się spodziewał, lecz ulga. Na twarzy malowało się wzruszenie, a na ustach błąkał się uśmiech. – Wojna się skończyła! Teraz wszystko wróci do normalności!
Nie pytał, jaką normalność miała na myśli. Przecież nie tę z czasów panowania Hitlera, ale chyba też nie tę z lat dwudziestych. Tamtego świata już nie było, a kobieta nie mogła być aż tak naiwna, by wierzyć, że wróci dawny ład. Nie po konferencji jałtańskiej.
– To dla ciebie. – Rzucił w jej stronę paczkę zawiniętą w szary papier. Inge złapała ją w locie i spojrzała na Daniiła ze zdziwieniem. – Otwórz, zobacz! – ponaglił.
Rozwinęła papier, a wówczas ze środka wysunął się czerwony aksamit. Spłynął miękko aż do samej podłogi. Była to sukienka, którą Daniił zdjął z manekina w jednym z eleganckich sklepów z odzieżą. Przed zagładą Berlina z pewnością ubierały się tam największe niemieckie damy, tak w każdym razie się prezentował, z dywanami, mahoniową ladą, złotymi kotarami i pięknymi ozdobami. Ostał się w pożodze miasta.
Inge jednak patrzyła na sukienkę z takim obrzydzeniem, jakby trzymała truchło myszy. Zacisnęła usta, aż przypominały dwie kreseczki.
– Nie pójdę – oświadczyła.
– Dlaczego?
– Nie będę świętować upadku Rzeszy.
Skrzywił się, bo za każdym razem, gdy widział w Inge po prostu miłą kobietę, ona musiała mu przypomnieć, że była dumną Niemką. Nie znosił w niej tego.
– Jeśli ja mówię, że pójdziesz, to znaczy, że pójdziesz – powiedział kategorycznie, po czym usiadł i sięgnął po kromkę.
Inge zmrużyła oczy i zazgrzytała zębami. Widział wyraźnie, że pragnęła powiedzieć: „A jeśli ja mówię, że nie pójdę, to znaczy, że nie pójdę!”, ale najwyraźniej brakowało jej odwagi. Nawet go to bawiło. Jadł kanapkę i obserwował wewnętrzną walkę rozeźlonej kobiety.
– Zrobiłeś to specjalnie? – zapytała wreszcie.
– Co? – Zdziwił się.
– Wybrałeś czerwoną sukienkę. Symbol komunizmu, kolor zwycięzców. Żeby mnie upokorzyć.
Prawie zakrztusił się chlebem. Tak naprawdę wcale o tym nie pomyślał. Ze wszystkich sukienek, które wisiały na manekinach, najbardziej spodobała mu się czerwona. Ot, i tyle. Nie dorabiał do tego żadnej ideologii.
– Będzie pasować do moich pagonów – zażartował.
Najwyraźniej jednak Inge się wściekła, bo zwinęła sukienkę i cisnęła mu nią w twarz.
– Nie pójdę! – powtórzyła.
Podniósł się z krzesła, a wówczas ona jak trusia uciekła aż pod okno. Bała się go, co po trosze go bawiło, a po trosze irytowało. Podszedł, złapał Inge za ramię, choć starał się być delikatny, bo zauważył już, jak szybko na jej skórze robią się siniaki, a potem pociągnął w kierunku jej sypialni. Miała tam toaletkę, a w niej rozmaite mazidła i perfumy, które specjalnie dla niej zdobyła jedna z radzieckich łączniczek. Popchnął ją lekko w tę stronę.
– Za kwadrans masz być gotowa! – zażądał, po czym rzucił czerwoną sukienkę na łóżko.
Po piętnastu minutach zapukał do drzwi. Obawiał się, że Inge będzie się buntować i zastanie ją naburmuszoną i nieprzygotowaną. Naburmuszona, owszem, była, ale jednak usłuchała polecenia i oto stała przed nim olśniewająca niczym gwiazda filmowa. Nowa sukienka idealnie układała się na smukłym ciele – krój był może odrobinę zbyt wyzywający, bo odsłaniał blade kształtne ramiona, dekolt i część pleców, ale za to długość sięgała ziemi. Złociste włosy pasowały do czerwieni aksamitu, jak kłos do maku albo złoto do rubinu. Inge lekko musnęła twarz pudrem, rzęsy tuszem, a usta pokryła karminową szminką. Czegoś mu jednak brakowało… Przekrzywił głowę i namyślał się przez chwilę.
– Co znowu? – burknęła.
– Brakuje biżuterii – stwierdził, przypominając sobie kreacje żony, które zawsze świeciły się drogimi kamieniami.
Przewróciła oczyma. Sam nie wiedział, dlaczego go to zdenerwowało. Może dlatego, że pokazała tym pogardę dla rzeczy tak błahej jak ozdóbki, co przecież było kiedyś tak istotne dla Daszki. A może dlatego, że ogólnie działała mu na nerwy. Jednocześnie, gdy przeszła obok, niechcący ocierając się o niego, a do jego nozdrzy doleciał zapach jej perfum, pożądanie uderzyło mu do głowy. Sięgnął do wieszaka po płaszcz, by jej podać, ale ubiegła go i zdjęła pierwsza. Była dla niego zagadką. Z jednej strony, wciąż mu pokazywała swoją niezależność i potrafiła być złośliwa, z drugiej – prawie wcale się nie buntowała, a nawet zaskakiwała go takimi gestami, jak przygotowywanie posiłków.
***
Przybyli akurat na czas, bo wszyscy właśnie zasiadali do kolacji. Daniił od razu zauważył, że Inge przyciągała spojrzenia zarówno mężczyzn, jak i kobiet, szczególnie często gapił się na nią amerykański generał Carl Spaatz, a nawet sam marszałek Gieorgij Żukow. Goriemykin pożałował, że wybrał właśnie czerwoną sukienkę z tak wabiącym dekoltem. Mógł sięgnąć po żałobną czerń czy nierzucające się w oczy szarości. Poczuł się zazdrosny, nawet jeśli Inge nie odpowiadała na te ciekawskie spojrzenia, lecz zachowywała się jak skała: zimna, nieobecna duchem, ze wzrokiem utkwionym gdzieś ponad wszystkimi. Jej maniery były nienaganne, ledwo skubnęła to, co miała na talerzu, a w winie tylko umoczyła usta. Na komplementy Spaatza odpowiedziała krótkim, choć uprzejmym:
– Thank you.
Wprawiła tym Daniiła w osłupienie, bo nie miał pojęcia, że posługiwała się językiem angielskim. Postanowił nie spuszczać jej z oka i nie odstępować ani na krok, bo przestraszył się, że Inge gotowa byłaby opowiedzieć komuś o tym, że stała się niewolnicą, swoistym „trofeum wojennym”. Karierze wojskowej Goriemykina by to wprawdzie nie zaszkodziło, bo dowódcy Armii Czerwonej nie zabraniali podobnych praktyk, pewno i sam Józef Stalin raczej by to zaaprobował jak dobrotliwy wujaszek, niż zganił. Ale ucierpiałby męski honor Daniiła. I wybuchłby skandal, który zmieniłby bankiet zwycięzców w plamę na dobrym imieniu oficerów Związku Radzieckiego. Nie mógł na to pozwolić.
Gdy zagrała orkiestra, nie wypuszczał Inge z ramion. Taniec przychodził im bardzo naturalnie. Jakby urodzili się po to, by razem wirować na parkiecie. Inge zdawała się intuicyjnie wyczuwać, kiedy Daniił będzie chciał wykonać obrót, a kiedy zmienić kierunek. Lekko trzymała lewą rękę na jego ramieniu, a prawą swobodnie w jego mocnej dłoni. I choć z początku unikali swojego spojrzenia, nagle jak na komendę popatrzyli sobie w oczy i żadne z nich już nie uciekło wzrokiem gdzie indziej. Daniił zdziwił się, jak zjawiskową zielonkawą barwę miały jej tęczówki, na co do tej pory nie zwrócił uwagi. A jej usta były takie wilgotne, jakby zapraszały do pocałunku. Kwiatowy, lekki jak wiosna zapach kobiecych perfum wypełniał mu płuca.
– Pięknie wyglądasz – powiedział, bo rzeczywiście prezentowała się dziś oszałamiająco, nawet bez biżuterii. Nie potrzebowała ozdób, gdy jej oczy świeciły jak diamenty.
Ale jemu nie odpowiedziała ani „danke”, ani „spasiba”, ani „thank you”, lecz wzruszyła impertynencko ramionami. Rozgniewany, przycisnął ją mocniej do siebie, aż poczuł jej ciało przy swoim. Było w tym coś bardzo intymnego, choć dzieliły ich ubrania. Trzymał mocno dłoń na jej plecach, pod palcami czuł, gdzie kończy się aksamitny materiał, a zaczyna naga skóra. Jednocześnie porwał ją do szalonego kołowrotka wokół sali. Wirowali wokół siebie, aż zabrakło im tchu, a na końcu złapał ją w pasie i uniósł. Była mu teraz całym światem, piękna, zarumieniona, zapatrzona w niego jak w obrazek. Gdy stawiał ją na podłodze, zaplotła mu dłonie na szyi. Oboje wstrzymali oddech. Nie potrafił dłużej powstrzymać żądzy i pochylił się, by ją pocałować. Ich usta dzieliły już tylko milimetry, gdy wtem tuż obok rozległ się tubalny głos:
– A jakąż to krasiwuju diewoczku przyprowadził nasz towarzysz Goriemykin?
Był to marszałek Żukow we własnej osobie. Ogolony na krótko, o wydatnej szczęce z dołeczkiem w brodzie, gęstych brwiach i zdecydowanym spojrzeniu ciemnych oczu, musiał budzić szacunek, jeśli nie swoimi osiągnięciami, ambicją i pracowitością – a jako syn rosyjskich chłopów zaszedł naprawdę wysoko – to choćby i samą aparycją.
Daniiłowi od razu przeszła ochota na amory. Po raz kolejny pożałował, że zabrał dziś Inge ze sobą. Jaki diabeł go podkusił? Inge nie rozumiała rosyjskiego, nawet jeśli domyślała się niektórych słów na podstawie podobieństwa języka rosyjskiego do polskiego i kaszubskiego, więc niepewnie zerkała to na marszałka Żukowa, to na Daniiła.
– Hej tam, zagrajcie barynię! – zakrzyknął Żukow do orkiestry, na co grajkowie ochoczo spełnili prośbę i powietrze przeszyły pierwsze nuty energicznego ludowego tańca rosyjskiego.
Marszałek złapał młodą kobietę w pasie i porwał na parkiet. Był już nieźle pijany, więc jego dłonie były śmiałe, a taniec szalony. Obroty, podskoki, tupanie, wymachy rękoma – Inge w lot pojęła kroki, mimo to nieustannie zerkała na Daniiła, jakby przyzywając go na pomoc. A on nie mógł nic zrobić, bo nie wolno mu było sprzeciwić się dowódcy. Jedyne, co mógł, to po skończonej baryni, zanim rozległy się rytmy nowego tańca, prędko podszedł i złapał Inge za łokieć, by odciągnąć ją jak najdalej od tłumu. Jednak niespodziewanie drogę zastąpił im generał Spaatz.
– May I have this dance?9 – zapytał i skłonił się przed Inge kurtuazyjnie, aż zobaczyli przedziałek na szpakowatej głowie.
9 ang. Mogę prosić do tańca?
Zanim ona odpowiedziała, Goriemykin warknął:
– No!10
10 ang. Nie!
Po czym wyprowadził kobietę z dusznej, tłocznej sali wprost na korytarz, a stamtąd na chłodne wiosenne powietrze. Gdzieś wśród gruzów, jakby na przekór zniszczeniom i śmierci, śpiewał słowik. Była to pieśń zakochanych czy pieśń pożegnania? Trudno zgadnąć…
Inge i Daniił nie odzywali się do siebie przez całą drogę do domu. Dopiero gdy zamknęli za sobą drzwi swojego lokum, on burknął szorstko:
– Jutro zwracam ci wolność.
***
– Widzę, że nic cię nie powstrzyma przed powrotem do domu. Do czego się tak spieszysz? Do radzieckiego więzienia? Ja też tęsknię za Polską, jestem poznaniakiem, z rodziny o patriotycznych korzeniach. Mój ojciec walczył w powstaniu wielkopolskim! Ale to będzie teraz inny kraj, nie ta sama Polska, jaką pamiętamy! Tam są teraz komuniści. Nic dobrego nas tam nie czeka. Słyszałaś, co mówili Anglicy, gdy weszli do miasta? Żeby nie wracać! Prawda, ja sam w szkole średniej przeżyłem fascynację komunizmem, czytałem nawet Manifest Marksa i Engelsa. Ale szybko z tego wyrosłem, gdy w trzydziestym dziewiątym Sowieci wdarli się na wschód Polski, rozpoczęli represje i zsyłki na Syberię. Rodzina mojej matki mieszkała na Litwie, ich też zesłano. Wuj teraz walczy u Andersa. A o Katyniu słyszałaś? Tam zginął brat mojej matki. Dopiero wówczas przejrzałem na oczy!
Jerzy Zapolski mówił i mówił, próbując nadążyć za szybkim marszowym krokiem Zofki Stoltmanki. Szli z Niemiec do Polski, a wczoraj bez większych problemów udało im się przekroczyć granicę. Mieli szczęście, bo jak dotąd zatrzymał ich tylko jeden radziecki patrol, ale po krótkim wyjaśnieniu, że byli robotnikami przymusowymi i wracają do ojczyzny, oraz pokazaniu dokumentów wystawionych przez brytyjskie dowództwo puścili ich wolno. Świat się zielenił, w gniazdach klekotały bociany, w lasach koncertowały ptaki, drzewa owocowe pokryły się białym kwieciem. Po trzech latach zamknięcia w murach niemieckiej fabryki Dr. Oetkera w Hamburgu umajony krajobraz zdawał się prawdziwym rajem.
– Wiesz, co to Manifest PKWN? – ciągnął Jerzy. – To odezwa do polskiego narodu, która naszą konstytucję z roku trzydziestego piątego określa jako bezprawną, a nasz rząd jako władzę nielegalną! A słyszałaś, że chcą nam zabrać ziemie na Wschodzie? Nasze odwiecznie polskie ziemie, ze Lwowem i z Wilnem!
Zofka jednym uchem wpuszczała wywody przyjaciela, a drugim wypuszczała. Drażniło ją jego gadulstwo. Nie była głupią gęsią, wiedziała, jakim zagrożeniem jest Związek Radziecki dla Polski i całej Europy, doskonale też pojmowała, czym jest komunizm, czytała nie tylko Manifest Partii Komunistycznej Karla Marksa i Friedricha Engelsa, ale również Państwo a rewolucja Włodzimierza Lenina oraz wiele socjalistycznych broszur. Już jako młoda dziewczyna ze zdziwieniem odkryła, że niektóre z jej poglądów, uważanych przez wszystkich, nawet przez ojca i przez brata, za wywrotowe i skandaliczne, idealnie pasowały do socjalizmu. Zniesienie wyzysku społecznego, równość i sprawiedliwość społeczna, szkoły dla wszystkich, równy podział dóbr… Z Bernardem, swoim bratem bliźniakiem, często rozmawiali o polityce i ścierali się na różne tematy. On był zagorzałym przeciwnikiem komunizmu i celnie punktował szkodliwość niektórych haseł, szczególnie tego, że „religia jest opium dla ludu”. Także stryj Anton nieraz opowiadał o wojnie bolszewickiej, zbrodniach, jakich dopuszczała się Armia Czerwona, i zacofaniu tamtejszych żołnierzy. Powtarzał: „Nigdy nie ufaj Ruskowi”. A choć ostatnie trzy lata Zofka spędziła jako przymusowy robotnik, więc była odcięta od polityki, często przysłuchiwała się dyskusjom tych współtowarzyszy niedoli, którzy w jakiś sposób zdobywali wiadomości ze świata. Dzięki temu dowiedziała się między innymi o postanowieniach konferencji w Jałcie, w której udział wzięły takie mocarstwa, jak ZSRR, USA i Wielka Brytania, ale do której nikt nie zaprosił Polaków, choć o Polsce rozmawiano.
– A nie myślałaś, by wyjechać na Zachód? Moglibyśmy wsiąść na statek i popłynąć do Anglii lub Ameryki, i tam zacząć nowe życie, wolne od kajdan, które założą nam w Polsce – perorował Jerzy.
– Słuchaj! – Zofka zatrzymała się tak gwałtownie, że nieomal wpadł na jej plecy. Odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy, a on na moment zaniemówił, wpatrując się w jej ładną, choć zadziorną twarz. Miała spiczasty podbródek, trochę piegów na nosie, dołeczki w policzkach. Byłaby słodka, gdyby nie była taka groźna. – Ja richtich11 doceniam, że…
11 kaszub. naprawdę
– Richtig12 to niemieckie słowo. Po polsku powiemy „rzeczywiście” – wtrącił. Często ją w ten sposób poprawiał, najwyraźniej uznając, że wypleni z niej wszystko, co nie było w stu procentach polskie.
12 niem. odpowiedni, poprawny
Zofka krzyknęła. Przyjaciel działał jej na nerwy i nie rozumiała, dlaczego się do niej przyczepił.
– „Richtich” jest po kaszubsku i będę tak mówić, ilekroć mi się spodoba, bo to mój język – odparowała. – I richtich doceniam, że się o mnie troszczysz i postawiłeś sobie za cel odprowadzić mnie do domu, ale nie musisz tego robić. Poradzę sobie sama. Jeśli masz chęć, wracaj do Hamburga, wsiadaj na statek i płyń do Ameryki. Ja ci nie zabraniam ani cię nie zatrzymuję!
– Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? – spytał i uśmiechnął się jakoś tak nieśmiało.
– Czego nie rozumiem? – Zdziwiła się.
Wówczas Jerzy ujął jej twarz w swoje delikatne dłonie inteligenta, stwardniałe jednak od ciężkiej pracy w fabryce, a potem prędko pochylił się i złożył na jej ustach pocałunek. Zofka stała jak sparaliżowana, dopiero gdy poczuła język wsuwający się pomiędzy jej wargi, wzdrygnęła się z obrzydzeniem i wyrwała z rąk młodzieńca.
– Zostaniesz moją żoną? – zapytał.
– Marija Józef! – wykrzyknęła, jak przystało na rodzoną wnuczkę Pelagii. – Gwës, że nie!
– Nie? – Spojrzał na nią smutno.
Nie zdążyła powtórzyć, że nie i zdecydowanie nie, bo nieopodal rozległ się głos:
– No, no, szto za sciena! U was był spor, da? Kak ce liubit, da się tsielowac!13
13 ros. No, no, co za scena! Pokłóciliście się, tak? Jeśli kocha, da się pocałować!
Odwrócili się i na drodze zobaczyli dwóch krasnoarmiejców z pepeszami zarzuconymi na plecy. Szczerzyli brudne zęby w uśmiechu.
– Lubi, lubi. – Jerzy pokiwał głową, po czym złapał Zofkę za rękę i pociągnął za sobą. Chciał jak najszybciej wyminąć sołdatów, bo każde takie spotkanie mogło się niedobrze skończyć.
– Stać! A dokument? – zawołali za nimi.
Jerzy i Zofka wymienili niechętne spojrzenia. Przez jej twarz przemknął grymas. Oboje mieli nadzieję, że obędzie się bez konfrontacji. Ale trudno, rozkaz to rozkaz. Wyciągnęli papiery wystawione w Hamburgu i pokazali żołnierzom. Oni długo je oglądali, nawet awers i rewers, spojrzeli pod słońce, jakby spodziewali się odnaleźć jakieś tajne szyfry. Wreszcie jeden z nich złożył je i wsunął sobie do kieszeni.
– Wy Germańcy, da? – zapytał.
– Nie, Polacy! – zaprzeczyła Zofka szybko.
– Polacy – powtórzył kpiąco drugi sołdat. – A ja Amerykanin – zadrwił.
– Jesteśmy Polakami. Wracamy z robót przymusowych, z Hamburga – powiedział Jerzy.
– Wy germańscy agenci. My was weźmiemy do siebie na posterunek i tam was przesłuchają nasi ludzie.
Obłapili ich w poszukiwaniu broni. Zofka aż zacisnęła powieki, czując wielkie, brudne dłonie, zaczerwienione, z plamami tytoniu i połamanymi paznokciami, sunące po jej ciele. Żołnierz dyszał dziewczynie tuż nad uchem, a przesycony odorem wódki oddech omiatał jej twarz. Przypomniała sobie Fidelfranca, który próbował ją zgwałcić, gdy była nastolatką. Przypomniała sobie swój strach i bezradność. Kolana się pod nią ugięły, a zjedzony rano chleb podszedł do gardła.
– Wot, i mamy dowód! Szto eto?! – zakrzyknął żołnierz przeszukujący Jerzego, gdy wyciągnął mu z kieszeni paczkę papierosów.
Czerwone pudełeczko z żółtą elipsą i napisem CRAVEN „A” i poniżej: „Virginia Cigarettes”. Brytyjskie. Jerzy dostał je od jednego z żołnierzy wyzwalających miasto.
– To prezent – szybko powiedział Zapolski, ale głos mu się łamał. Przeczuwał najgorsze.
Tymczasem wielkie ręce zacisnęły się na piersiach Zofki i miętosiły je lubieżnie. Drugi sołdat już uporał się z przeszukaniem Jerzego i teraz śmiał się, widząc, co wyczyniał jego kamrat.
– Nie mam broni! – warknęła, a potem nie wytrzymała i zwymiotowała, brudząc buty sobie i żołnierzowi.
– O, ty bliad’! – Odepchnął ją od siebie, a że nogi jej się trzęsły, upadła prosto na drogę.
Jerzy rzucił się, by jej pomóc.
– Ja ich zatrzymam, a ty uciekaj – wyszeptał.
– To się nie uda! – odparła przerażona.
– Uda się. Po prostu biegnij.
Zofka z sercem bijącym jak oszalałe podniosła się z ziemi. Patrzyła na Jerzego. On się przeżegnał, a potem rzucił na żołnierza stojącego bliżej i wyrwał mu pepeszkę z ręki.
– Biegnij! – wrzasnął do Zofki, a ona, nie zastanawiając się już dłużej, zaczęła uciekać.
Padł strzał, ale nie obracała się za siebie, więc nie wiedziała, kto strzelał i czy ktoś został ranny. Przyspieszyła. Gnała jak spłoszona sarna. Przed sobą na horyzoncie, w odległości może kilometra, widziała wieś z chatkami i wieżyczką kościoła. Rozległ się kolejny strzał. I jeszcze jeden. I jeszcze… Wtem usłyszała świst koło swojego ucha. Pojęła, że mierzą do niej. Czy to znaczyło, że Jerzy już nie żył? Nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Sadziła długie kroki, byle jak najdalej.
Kolejny strzał. I ból w twarzy. Pół świata ogarnęła ciemność, jakby oślepła na prawe oko. Krew ciekła po brodzie i szyi. Wciąż jednak widziała drogę i rosnący przed sobą wiejski dworek o bielonych ścianach. Znów strzał. Tym razem chybiony. I znów… Poczuła ukłucie i ciepło w obojczyku. Najbardziej jednak bolała głowa. Kiedyś, gdy miała piętnaście lat, bolał ją ząb i kowal musiał go wyrwać szczypcami. To teraz było jednak jeszcze straszniejsze niż rwanie zęba na żywca. Może było to cierpienie tuż przed śmiercią?
Otworzyła furtkę, wbiegła do ogrodu pełnego narcyzów. Nagle straciła siły i upadła prosto na rabatę. Przed oczami zawirowały jej białe płatki i złote kielichy i przez myśl przemknęło jej, że na Kaszubach na te kwiaty mówi się „lilijki”. Były idealne dla przystrojenia ciała do trumny…
A potem otoczyła ją ciemność.