Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
362 osoby interesują się tą książką
Lata Polski Ludowej nie są łatwe dla nikogo, nie inaczej jest u Stoltmanów. Urząd Bezpieczeństwa depcze im po piętach, a kariera zawodowa uzależniona jest od przystąpienia do partii. Zofka zaczyna pracę w Stoczni Gdańskiej, ale przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Czy odważy się wreszcie wrócić w rodzinne strony? W stoczni pracuje również Tóna, który angażuje się w działalność antykomunistyczną. Choć zdaje się, że wreszcie odnalazł szczęście w miłości, prześladuje go trauma dorastania bez ojca i zniszczonej wojną młodości. Mundek układa sobie życie w Nowej Hucie, a Stazyjka wchodzi w konflikt z matką, co będzie mieć tragiczne skutki. Samborowi grozi niebezpieczeństwo, więc ucieka z Berlina, ale szybko się okazuje, że kto raz wszedł na przestępczą ścieżkę, ten łatwo z niej nie zejdzie. Tymczasem po Pomieczynie krąży człowiek z siekierą. Czy to możliwe, że zabójca Bernarda Stoltmana jeszcze żyje i wciąż nie powiedział ostatniego słowa?
Daria Kaszubowska snuje swoją sagę w rytmie muskanych powiewem wiatru łanów zboża. Odmalowuje wielobarwny niczym ukwiecona łąka obraz krainy, w której sielska sceneria staje się tłem wielu dramatów. Jej słowa zapisują się w sercach czytelników niczym kaszubski haft, budząc uznanie i szacunek wobec ludzi, którzy z miłości do swojej małej ojczyzny gotowi byli dokonać wielkich czynów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 387
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tom 1: Sztorm
Tom 2: Zemsta
Tom 3: Krew
Tom 4: Walka
Tom 5: Ogień
Tom 6: Mgła
Tom 7: Nadzieja
Tom 8: Koniec
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Ilustracje na okładce
© American Kaszuby, felicytka | adobestock.com
© Dudarev Mikhail, Yuri Kabantsev | shutterstock.com
© Alexia Feltser | Trevillion Images
Redakcja
Anna Seweryn
Konsultacja języka kaszubskiego
dr Dariusz Majkowski
Konsultacja języka śląskiego
Anna Jeziorska
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Anna Seweryn
Anna Jeziorska
Wydanie I, Chorzów 2025
tekst © Daria Kaszubowska, 2023
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-8364-148-5
Wydawnictwo FLOW
Lofty Kościuszko
ul. Metalowców 13/B1/104
41-500 Chorzów
+48 538 281 367
Zemia Rodnô, pëszny kaszëbsczi kraju,
Òd Gduńska tu jaż do Roztoczi bróm!
Të jes snôżô, jak kwiat rozkwitłi w maju.
Ce, Tatczëznã, jô lubòtną tu móm.
Sambòrów miecz i Swiãtopôłka biôtczi
W spòsobie Ce dlô nas ùchòwałë.
Twòje jô w przódk bëlné pòcyskóm kwiôtczi.
Òdrodë cél Kaszëbóm znôw brënie.
Tu jô dali mdã starżã zemi trzimôł,
Skądka zôczątk rodnô naj rózga mô.
Tu mdã dali domôcëznë sã jimôł,
Jaż zajasni i nama brzôd swój dô.
Jón Trepczik, Zemia Rodnô
Ziemio Ojczysta, piękny kaszubski kraju,
Od Gdańska tu, aż do Roztoki bram!
Tyś jest piękna jak kwiat rozkwitły w maju.
Ciebie, kochaną Ojczyznę, tutaj mam.
Sambora miecz i Świętopełka bitwy
Chroniły i zachowały dla nas Ciebie.
Do przodu więc Twe piękne rzucam kwiatki.
Idea odrodzenia Kaszubom znów dojrzewa.
Tutaj dalej straż nad ziemią będę trzymał,
Gdzie naszych korzeni początek jest.
Tutaj dalej będę naszą kulturę wzbogacał.
Aż rozbłyśnie i owoc swój nam da.
Jan Trepczyk, Ziemia Ojczysta
Noc była ciemna, ciemniejsza niż kiedykolwiek. Chmury zasnuwały niebo tak doszczętnie, że ani jedna gwiazda, ani jeden promień księżyca nie miały szans się przedrzeć. Mrok pochłonął Pomieczyno, wzgórza i doliny były jednakowo czarne, nawet w oknach nie płonęły światła, bo wszyscy już spali. Wiatr świszczał w nagich koronach drzew i wył jak potępiona dusza na pustych polach. Zwiastował zmianę pogody – w lodowatych podmuchach czuło się nadchodzący mróz. Ale Pelagia Stoltmanka i bez wychodzenia na zewnątrz i narażania się na przeciągi wiedziała, że zbliża się ochłodzenie. Czuła to w kościach. Bolały ją, jakby ktoś połamał je w drzazgi, a stawy zesztywniały i paliły. Aby sobie ulżyć, sięgnęła po słoik gęsiego tłuszczu. Usiadła na łóżku w sypialni i w blasku świeczki wcierała mazidło w ciało. Najpierw nadgarstki, potem podwinęła rękawy nocnej koszuli, by dosięgnąć łokci, następnie odchyliła nieco dekolt, by dostać się do ramion. Na końcu zajęła się kolanami.
– Marija Józef, ile jeszcze człowiekowi trzeba żyć na tym świecie… – westchnęła z bólem, bo ciążył jej bagaż swoich osiemdziesięciu czterech lat.
Potem, stękając, podniosła się z łóżka i stanęła przy oknie. Wpatrywała się w czarne kształty stodoły i chlewów oraz łyse gałęzie drzew, kołyszące się na wietrze w upiornym tańcu. Nie mogła dziś zasnąć. Tak jak tamtej nocy, gdy niespokojnie rzucała się na łóżku, pełna złych przeczuć… A może to właśnie ta rocznica spędzała jej sen z powiek? Przeżyła już niejedną wichurę, zawsze nawet lubiła te gwizdy i śpiewy, czuła się wtedy taka bezpieczna w swoich czterech ścianach. W przeciwieństwie do Bernarda, który za każdym razem się niepokoił, że wiatr zerwie dachówki, uszkodzi budynki gospodarcze, połamie drzewa w sadzie, położy uprawy.
Na wspomnienie męża westchnęła jeszcze ciężej. Dziś w nocy miną trzydzieści dwa lata od jego śmierci. Nazajutrz rano w kościele Świętego Józefa odbędzie się msza święta w jego intencji. Zamawiała mszę każdego roku, choć ubolewała nad tym, że ksiądz Paweł Jankowski nie znał zmarłego, więc na kazaniu zawsze prawił banały, zamiast powiedzieć coś osobistego. Nie spodziewała się, by jutro mogło być inaczej.
Nagle dostrzegła ruch za oknem. Zmrużyła oczy, by zobaczyć coś więcej, ale wzrok miała już słaby, a na zewnątrz panowały ciemności. Co to mogło być? Jakieś zwierzę? Bezpański pies czy lis skradający się do kurnika? A może wiatr przygnał coś sporego, na przykład kawałek materiału, i bawił się nim teraz, rzucając na lewo i prawo? Ale nie było to ani zwierzę, ani śmieć. Wyraźnie widziała ludzką sylwetkę, choć nie była w stanie nikogo rozpoznać, raz wydawał się jej wysoki, raz niski, raz gruby, raz chudy. Nie był to Kazik, to wiedziała na pewno, bo chrapanie wnuka dudniło w całym domu. Ani żaden gość w odwiedziny, na to była zbyt późna pora, a i nie skradałby się wówczas od podwórza, lecz zaszedłby od frontu. Nie mógł to być również złodziej, przecież Mucha, podpalany kundelek, którego wzięli zaraz po wojnie, nawet nie zaszczekał. Czyżby to Bernard odwiedził rodzinne strony? W żałobnicę1 wszystko było możliwe.
1 kaszub. rocznica śmierci
Im bardziej wytężała wzrok, tym bardziej była pewna, że to mąż. Te same barczyste ramiona, ta sama broda, ta sama postawa. Słabe serce zabiło mocniej w piersi. Sękatymi palcami dotknęła szyby, jakby chciała choć z daleka pogłaskać ukochanego. Ku jej największemu zdumieniu on powoli zwrócił się w jej stronę i zbliżył palec do ust, jakby wskazując, że ma być cicho. Wciąż jednak nie widziała jego twarzy.
– Bernat… – szepnęła i tak jak stała, boso, w samej koszuli nocnej, wybiegła z sypialni, a potem wypadła na podwórze.
Natychmiast owionął ją lodowaty wiatr, ale nie zwracała na to uwagi. Musiała choć przez chwilę zobaczyć męża, spojrzeć mu w oczy, uścisnąć dłoń. Nie wiedziała, ile jeszcze lat Bóg będzie kazał jej żyć na tym nędznym świecie, może pięć, może dziesięć, a może i ćwierć wieku, a ona już tak rozpaczliwie tęskniła do świętego spokoju i do ludzi, którzy znaleźli się po drugiej stronie: do Bernarda, Janulka, Piotra, Brunona, być może też Antona, o którym nic nie wiedziała, do zmarłych wnuków: Jasia, syna Moniki, nienazwanego chłopczyka martwo urodzonego przez Martę, i Zofki, po której ślad zaginął. Tam było jej miejsce, tam, wśród umarłych, a nie wśród żywych.
– Bernat! – zawołała, biegnąc przez podwórze, choć zimno przenikało ją na wskroś. – Bernat, nie ostawiaj mnie! Zabierz mnie ze sobą!
Zdziwiły ją cisza i pustka. Przecież z pewnością kogoś widziała. Przystanęła, zdyszana, i przez chwilę próbowała złapać oddech oraz zebrać myśli. Wiatr podwiewał jej koszulę nocną, ciało zaczęło dygotać jak w gorączce, reumatyzm odezwał się ze zdwojoną siłą, stopy bolały od twardych, okrutnie zimnych kamieni, którymi wyłożone było podwórze. Noc zdawała się ją osaczać. Wokół ani żywej duszy, ani blasku światła, nie licząc płomyka świecy w sypialni, który migotał teraz w ciemności niczym kaszubski demon manewit, zwodzący latarenką ku śmierci.
Ogarnął ją strach. Co tu robiła sama na zewnątrz? Jaki diabeł ją opętał? Już zamierzała czym prędzej czmychnąć do domu, gdy wtem dostrzegła ruch za drewutnią. Czyżby jednak…? Próbowała wzrokiem przeniknąć ciemności na wskroś.
– Bernat? – powtórzyła niepewnie, ale cisza, pełna jęków i trzasków, napełniła ją grozą. Cofnęła się o krok w stronę domu.
Nagle skrzypnęły drzwi drewutni. Ktoś za nimi stał. Ale nie był to Bernard, bo choć też nosił brodę, lecz był wyższy i szczuplejszy. A ten w ręku ściskał coś sporego.
– Marija Józef… – wybełkotała, cofając się o kolejny krok.
W dwóch susach znalazł się obok niej. Z tej odległości rozpoznała go bez problemu. Wykrzywiona złością twarz, dzikie jasnoniebieskie oczy, poczochrane rude włosy i gęsta ruda broda.
– Alfons Szwabe? Co tu robisz?! – zapytała, mimo przerażenia dość szorstko. Nie będzie jej tu byle wariat straszyć.
– Dziś umrzesz! Zabiję cię! – warknął.
Nie powinna sobie nic robić z tych słów, bo od śmierci ojca, starego Wacka Szwabego, zwanego Bùczką, Alfons łaził po okolicy i do każdego gadał to samo. Mieszkańcy nieraz zgłaszali się z pretensjami do jego starszego brata, ale on nie zamierzał nic robić, dość miał pracy na gospodarce, starczyło, że go karmił i dawał dach nad głową.
– Czekaj le! Zgłoszę cię na milicję! Szandarze2 zaraz się tobą zajmą! – zagroziła Pelagia.
2 kaszub. policjanci
Lecz gdy rudzielec zbliżył się jeszcze bardziej, pogróżki utknęły jej w krtani. W tym samym momencie zauważyła, że tym, co ściskał w ręce, była siekiera! Na nogach miękkich jak z waty, zaczęła się cofać do domu. Potknęła się na nierównej powierzchni i straciła równowagę. Upadając do tyłu, z całej siły uderzyła głową o kamienny próg. Mrok naparł na nią, jakby chciał wniknąć w jej ciało i oczy. Nic już nie widziała. Nawet świeczka w sypialni zgasła, jakby zdmuchnięta niewidzialnym powiewem. Zanim Pelagia straciła przytomność, usłyszała szybkie kroki uciekającego mężczyzny.
***
Anton niespokojnie rzucał się w pościeli. Eryka, która nigdy nie miała mocnego snu, a od czasu zamknięcia w obozie w Potulicach sypiała jak ptak, wciąż dręczona koszmarami o śmierci Mietka i Anielki, rozbudziła się zupełnie i uniosła na łokciu. W ciemnym pokoju widziała tylko zarys sprzętów, ale Anton był tak blisko, a przy tym znała każdy centymetr jego ciała nieomalże na pamięć i bezbłędnie odczytywała jego emocje, że nie musiała nawet zapalać lampy, by rozpoznać, że coś go męczyło. Mimo to sięgnęła ręką ku stolikowi i włączyła latarkę. Ciągłe wojny i nieustanne poczucie zagrożenia sprawiły, że mieli swoje małe dziwactwa: Anton nie zasnął bez pistoletu pod poduszką, a Eryka poza bronią potrzebowała także latarki. Nocą zapalała ją nawet po kilkanaście razy, by się upewnić, że nikt nie czyha na ich życie.
– Wybacz mi, nie chciałem cię obudzić – mruknął Anton, przewalając się na plecy.
Krople potu błyszczały na twarzy i nagiej piersi. Eryka dotknęła czoła ukochanego, ale było zimne.
– Co je lós? – spytała z troską.
– Nie mogę spać.
– Zauważyłam. – Uśmiechnęła się z przekąsem. Wciąż jeszcze przed oczyma miała martwe twarzyczki swoich dzieci, które pojawiły się w ostatnim śnie. Serce się w niej ściskało na samo wspomnienie. Zamrugała, by odpędzić ten obraz. – Dlaczego?
– Nie wiem – jęknął, trąc policzki. Pod palcami chrzęścił trzydniowy zarost. – Matka mi się przyśniła – wyznał wreszcie.
W ciemnym pokoju odezwał się zegar. Melodyjnie zaczął wybijać kolejne uderzenia, aż odliczył dwanaście, a wówczas zamilkł.
– Może to już czas, byś jej wybaczył? – zasugerowała Eryka łagodnie. Choć Anton niechętnie poruszał ten temat, wiedziała, że nie miał najlepszych relacji z rodzicielką.
– Ona nie chce mojego wybaczenia. Ona gwës myśli, że to ja mam błagać o wybaczenie.
– Żyję na tym świecie na tyle długo, by wiedzieć, że wina wiedno jest po obu stronach.
– Powiedz to tym, co przeszli Stutthof.
Eryka otwarła usta, by bronić swoich racji, ale zaraz je zamknęła. Na ten argument nie było dobrej odpowiedzi. Pogłaskała ukochanego po ramieniu.
– Żelë3 nie chcesz się godzić z matką, tej4 idź spać.
3 kaszub. jeśli
4 kaszub. więc, tedy
Skinął głową, więc wyłączyła latarkę. Znów ogarnął ich mrok. Leżeli przez chwilę, zasłuchani we własne oddechy i w tykanie zegara, gdy naraz w izdebce, w której sypiał Tóna, usłyszeli odgłosy szamotaniny. Anton zmarszczył brwi.
– Jest u niego Lisa? – zapytał cicho.
Dziewczyna rzadko zostawała u narzeczonego na noc, ale czasem, gdy zagadali się do późna lub gdy niespodziewanie zepsuła się pogoda, zdarzało jej się nocować tutaj. Wprawdzie Anton nie pamiętał, by dziś ich odwiedziła, ale może nie zauważył.
Eryka potrząsnęła głową. Teraz oboje nasłuchiwali z niepokojem.
– Tóna, co je lós?! – zawołała w głąb domu.
Nie doczekali się odpowiedzi. Szamotanina ustała.
– Może lëchò5 się czuje. Zajrzę do niego – mruknęła, podnosząc się z łóżka.
5 kaszub. kiepsko, źle
– Nié! – Anton złapał ją za rękę. – Ty chodziłaś do Tóny, gdy był dzieckiem, ja nie mogłem… – zająknął się, bo wciąż sprawiało mu ból, że został odsunięty od wychowywania własnego syna. – Teraz moja kolej, by wstawać do niego w nocy – zażartował.
Uwadze Eryki nie uszło, że za pas kalesonów wsunął pistolet. Nie pytała jednak dlaczego. Doskonale wiedziała, że po tym, co przeszli, strach o życie będzie towarzyszył im już zawsze. Umościła się wygodniej na poduszce i przymknęła oczy, czekając na powrót Antona z zapewnieniem, że wszystko jest w porządku. Zamiast tego usłyszała strzał.
Zerwała się na równe nogi, w jednej garści ścisnęła latarkę, w drugiej swój pistolet i popędziła do izdebki syna. Gra blasków i cieni wirowała jej przed oczyma, zwykłe sprzęty domowe zdawały się zupełnie nierealne. Serce waliło jak oszalałe. Wojna skończyła się już pięć lat temu, wszyscy zaczynali sobie układać życie, tylko ich wciąż prześladował pech. Czy to kiedyś minie?
Nagle ktoś ją złapał w pasie. Latarka wypadła jej z ręki, wyłączyła się, uderzając o deski, i poturlała na drugi koniec domu.
– Puść mnie! – wrzasnęła.
– Sztël, to ja! – usłyszała przy swoim uchu głos Antona i twarz owionął jego gorący oddech.
Chciała zapytać, co się dzieje, ale nie zdążyła, bo z pokoju Tóny odezwał się męski głos:
– Wyłazić z rękoma do góry albo on zginie!
– Kto to?
– Grzechu Leman – wyjaśnił szeptem. – Daj mi twój pistól6! – nakazał.
6 kaszub. pistolet
Znów nie pytała dlaczego. Wiedziała, że Antonowi może ufać. W ciemności widziała jedynie zarys jego sylwetki, zauważyła, że swoją broń ukrywa, a tę jej unosi nad głowę.
– Pòj7! – polecił, sam wchodząc przodem, by w razie czego osłonić ukochaną przed strzałem.
7 kaszub. chodź
W pokoju było zimno, bo okno zostało otwarte na oścież, i zupełnie ciemno, a jednak bez trudu dostrzegła zarys trzech mężczyzn. W jednym z nich rozpoznała Tónę. Inny trzymał pistolet przy jego głowie. Na chwilę zamarło w niej serce. Przeraziła się, że oto nastała noc, w której straci swoje ostatnie dziecko. Jakby za mało jeszcze cierpień przeżyła.
– Tóna… – jęknęła.
– Nënka8, wszystko będzie dobrze – powiedział, a jego głos brzmiał łagodnie, jakby chciał ją pocieszyć, choć przecież wiedział doskonale, że sytuacja była bez wyjścia.
8 kaszub. mama
– Rzućcie broń! – krzyknął jeden z mężczyzn. Jego głos z kolei był ostry, pełen nienawiści.
Anton upuścił na podłogę pistolet Eryki. Upadł z metalicznym zgrzytem.
– Teraz ona! – padł kolejny rozkaz.
– Ona nic nie ma – odpowiedział za nią Anton.
– Jesteś tak głupi, by czuć się bezpiecznie z jednym pistoletem? Zestarzałeś się, Antoni Stoltmanie – zarechotał Jürgen Hoffman.
– Ja mu nie wierzę. Sprawdź ich! – warknął Leman.
Hoffman doskoczył do nich niczym czarna pantera i zaczął obmacywać Erykę w poszukiwaniu broni.
– A więc teraz wykonujesz rozkazy Polaka? – zadrwił Anton.
– Nie wykonuję niczyich rozkazów! – burknął.
– Tyle lat minęło, a ty wciąż masz do mnie słabość – drwił nadal, gdy dłonie Hoffmana dotknęły jego bioder.
– Zamknij się! – warknął i uderzył Stoltmana pięścią w brzuch.
Anton tylko na to czekał, odskoczył tak, że pięść napastnika trafiła w powietrze, po czym pchnął go na ścianę, jednocześnie sięgnął po swój pistolet i strzelił prosto w Lemana, a ten, zaskoczony nagłą akcją, nie zdążył nawet drgnąć, lecz runął z łoskotem na ziemię. W tym samym czasie Eryka podcięła nogi Hoffmanowi, a gdy upadł, usiadła mu na plecach.
– To za mojego syna – mruknęła, wykręcając mu dłoń z pistoletem do tyłu z taką siłą, że wybiła mu bark. Wrzasnął dziko.
Tóna podszedł bliżej, wyciągnął mu broń z pokrzywionych bólem palców i przyklęknął nad nim.
– Bóg nierychliwy, le sprawiedliwy. Miałem cię zabić i cię zabiję… – wycedził.
– Nein, nein… proszę, nie… – jęczał, lecz Tóna bez wahania przycisnął mu lufę do skroni.
– To za wszystkie krzywdy, które zrobiłeś swoim synom. Oraz za twoją biedną żonę… – oznajmił.
Nie potrafił nie współczuć tej nieszczęsnej kobiecie, która wówczas uratowała mu życie, a którą Hoffman za to najprawdopodobniej zamordował. Pociągnął za spust, rozległ się huk… Hoffman wyprężył się i zamarł.
Przez chwilę trwali pogrążeni w milczeniu i w ciemnościach, jakby dopiero teraz uświadomili sobie całe okropieństwo sytuacji i próbowali uwierzyć, że wyszli z niej żywi. Ciszę przerywały tylko ich ciężkie, przyspieszone oddechy oraz gwizdy wiatru za oknem. Potem Eryka sięgnęła do lampy naftowej wiszącej przed drzwiami. Odpaliła zapałkę, a chybotliwy płomyczek rozproszył ciemność. Zobaczyli cztery kąty pokoju, wąskie łóżko, skrzynię, otwarte na oścież okno i… dwóch mężczyzn leżących na podłodze.
– I to już kùńc – powiedział Anton.
– A co zrobimy z ciałami? – spytał Tóna głosem zachrypniętym z nerwów.
– Zakopiemy za chlewem.
Eryka zajęła się podpalaniem knota w lampie, a Tóna i Anton zaczęli przeszukiwać nieboszczyków, chcąc znaleźć dokumenty, aby zatrzeć wszystkie ślady. Najpierw Hoffman… Miał w kieszeni paczkę papierosów, zapałki i kilka monet. Gdy zbliżyli się do Lemana, on niespodziewanie drgnął, poderwał głowę i zanim ktokolwiek zdołał choćby pomyśleć, wyciągnął pistolet i strzelił…
***
Pelagię Stoltmankę, leżącą na progu domu, znalazła Marta, którą wcześnie rano obudziło zimno ciągnące od niedomkniętych drzwi.
Tej nocy śniło się jej, że przemierza syberyjskie połacie w poszukiwaniu męża. Wprawdzie nigdy nie widziała Syberii, choćby nawet na fotografii czy obrazku, ale wyobrażała sobie tę krainę jako śnieg od horyzontu do horyzontu. We śnie brnęła przez zaspy, zmęczona i coraz bardziej zziębnięta, nawołując Brunona. Zimno było tak przejmujące, że wreszcie ją wybudziło. Dopiero po chwili zrozumiała, że w domu naprawdę panował dojmujący chłód, ale nie mogła pojąć przyczyny, wszak wieczorem rozpaliła w piecach i pozamykała okna.
Niechętnie zwlekła się z łóżka i zaczęła sprawdzać wszystkie kąty, aż natrafiła na otwarte drzwi. Gdy ruszyła je zamknąć, dostrzegła, że ktoś leżał w progu. Zamarła. Było jeszcze ciemno, niebo na zachodzie dopiero zaczynało szarzeć, ale w tym półmroku doskonale odcinała się biel koszuli nocnej i cienkich rozpuszczonych włosów, podobnych do jasnej włóczki, które każdego ranka nestorka związywała w ciasny kok. Marta doskoczyła do teściowej, potrząsnęła ją za ramię, a gdy nie zareagowała, dotknęła jej szyi w poszukiwaniu pulsu.
– Kazik! – zawołała wielkim głosem.
Dziewiętnastoletni syn wylazł ze swojej izby, drapiąc się po szerokiej piersi i ziewając potężnie.
– Co je lós? – mruknął.
– Óma nie żyje.
Natychmiast oprzytomniał. Óma nie żyje… Nie żyje?! Przecież zdawała się nieśmiertelna. Wziął babkę na ręce i zaniósł na łóżko. Była zimna i sztywna, jakby dźwigał kamienną figurę obleczoną w sukno.
– Co się mogło stać…? – zapytała Marta.
Stała nad nieboszczką i przyglądała się jej bezradnie. Oczywiście, doskonale znała wszystkie pośmiertne obrządki i rytuały, wiedziała, że ciało trzeba przyszykować na ostatnią podróż, ładnie ubrać, uczesać, do ręki włożyć różaniec, trumnę zamówić u stolarza, przystroić koronkami i kwiatami, powiadomić księdza, zorganizować nocne czuwanie, zwane pustą nocą, i pogrzeb, odpowiednio przygotować dom, a więc zasłonić lustra, zatrzymać zegar, zapalić gromnicę. Przez chwilę jednak nie wiedziała, za co się zabrać. Pelagia była kobietą tak silną, że zdawało się, iż przeżyje ich wszystkich, prędzej to ona zapłacze na pogrzebie synowej i wnuków niż oni kiedykolwiek nad nią.
A jednak! Seniorka rodu Stoltmanów leżała teraz przed nią, nieruchoma i dziwnie krucha. Gdzie w tym drobnym ciele mieściła się cała jej stolemowa siła, jaką budziła podziw za życia? Trzymała w garści wszystkich domowników, prowadziła ich niczym marionetki na sznurku i jak wilczyca miała odwagę bronić domu przed obcymi. Która staruszka znalazłaby siłę, by opierać się oddziałowi czerwonoarmistów? Albo uzbrojona jedynie w motykę ruszyć z natarciem na złodzieja? A jednocześnie była bardziej wrażliwa, niż chcieli to dostrzec. Kochała swoją rodzinę i to była jej największa słabość. Pragnęła dla bliskich życia, jakie im sobie wymarzyła, stąd te wszystkie kłótnie i ostre słowa, gdy robili coś nie po jej myśli. Stąd jej niemoc i wielodniowe ucieczki pod pierzynę, gdy ich traciła, wszystkich po kolei…
Marta uświadomiła sobie jednocześnie, że pomimo śmierci szalejącej dookoła jest to pierwszy pogrzeb w tym domu, odkąd w roku trzydziestym została panią Stoltmanką… o ile nie liczyć biednego przedwcześnie urodzonego synka, którego Bruno pochował pod krzyżem.
– Co się mogło stać? – powtórzyła.
Kazik rozejrzał się po podwórzu i po chwili wrócił z siekierą w ręku.
– To leżało obok – oznajmił.
Oboje wiedzieli z opowieści, że siekierą został zamordowany mąż Pelagii. Było to trzydzieści dwa lata temu i żadne z nich nie zdążyło poznać Bernarda Stoltmana, choć Marta pamiętała go troszkę z czasów, gdy jeszcze jako mała dziewczynka mieszkała w Pomieczynie. Ale co siekiera robiła przy Pelagii? Przecież jej ciało nie nosiło śladów zranień. Czyżby w ostatnich chwilach życia postradała rozum i poszła po siekierę, aby… Właśnie, aby co? Dokonać zemsty?
– Nic tu nie wymyślimy. Trzeba iść zamówić pogrzeb – oznajmił Kazik.
– Ty idź. Ja nie chcę mieć z księżmi nic wspólnego.
– Jooo… – mruknął, bo wiedział, że matka obraziła się na Boga. I zaraz dodał z ciężkim westchnieniem: – Nigdy nie mamy spokoju. Co sztót9 coś. Mam nadzieję, że kiedyś wreszcie Smętk nam odpuści.
9 kaszub. chwila
Marta odprowadziła syna smutnym spojrzeniem. Był jeszcze zbyt młody, by wiedzieć, że nadzieja to fałszywa przyjaciółka, podobna do czarownicy z bajki. Najpierw karmi złudzeniami, zamyka w klatce urojeń, a wreszcie zabija… Ona już tego doświadczyła.
***
Wieść o śmierci Pelagii Stoltmanki lotem błyskawicy obiegła Pomieczyno. Na wieczorny różaniec zeszli się wszyscy z okolicy.
– A ja myślałam, że ciotka będzie żyć wiecznie – skwitowała Mariczka Bachowa, gdy wysłuchała relacji Marty z dzisiejszego poranka. I zaraz odwróciła się w kierunku Amalki, która, wspięta na palce, próbowała dosięgnąć lustra i już, już odsłaniała czarny kir, by przejrzeć się w tafli. – Wejle, ty pùrtkù10, ostaw to! Bo flot11 nową śmierć do domu ściągniesz!
10 pùrtk – kaszubski diabeł, częsta nazwa dla niegrzecznych dzieci
11 kaszub. szybko
– Ja tylko chcę zazdrzec, czy fejn wyglądam – wymamrotała niezadowolona jedenastolatka. Nie rozumiała, w jaki sposób patrzenie w zwierciadło miałoby ściągnąć śmierć, ale na wszelki wypadek zrezygnowała z poprawiania urody.
Choć usilnie starała się nie mówić po kaszubsku, pojedyncze słowa wciąż się wkradały. Krewnych raczej śmieszyły jej wysiłki. Starsza siostra, Hildegarda, przedrzeźniała jej łamaną polszczyznę, a babka Pelagia wciąż powtarzała: „Skończ z tymi polskimi wygłupami, jesteś Kaszubką, to jest twoje dziedzictwo i twoja mowa!”. W szkole natomiast głosili coś wręcz odwrotnego: „Jesteście w Polsce, więc musicie mówić po polsku!”. Aby nie zgłupieć, Amalka trzymała się wersji szkolnej.
– Za duszę świętej pamięci Pelagii… Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego… – rozpoczęła pacierze pani Sypionka, matka róży różańcowej, do której należała zmarła.
Wszyscy jak jeden mąż padli na twarde deski, a choć nogi cierpły, kolana bolały, a w plecach łupało, nikt nie ośmielił się podnieść przed ukończeniem modłów. Nawet dzieci klęczały wytrwale, bojąc się raczej kary od rodziców za wiercenie się aniżeli kary Bożej. Jedynie inwalidzi i seniorzy mieli przywilej podpierania ściany lub siedzenia na stołkach. W zależności od pozycji we wsi, jak i od stopnia pokrewieństwa oraz zażyłości z nieboszczką obecni gromadzili się bliżej bądź dalej od ciała. Zmarła wciąż leżała na łóżku, ubrana w swoją najlepszą suknię, którą już od dawna trzymała w szafie na tę okoliczność, z gromnicą ustawioną u wezgłowia. Trumna miała być gotowa dopiero na noc przed pogrzebem, tę najważniejszą, zwaną pustą nocą. Panowało przekonanie, że duszę trzeba należycie omodlić, zatem trzy różańce, a do tego czuwanie w wigilię pogrzebu były wręcz obowiązkowe.
Po zakończeniu ostatniej zdrowaśki nadszedł moment, gdy obecni mogli wymienić się najświeższymi wiadomościami, przede wszystkim tymi dotyczącymi zmarłej. Tworzyli małe grupki po kątach lub na podwórzu i dyskutowali zawzięcie. W ruch poszły papierosy i tabaka. Nikomu nie spieszyło się do domu. Prym wiodła największa plotkarka, czyli Mariczka Bachowa, która zawsze była dobrze zorientowana we wszystkich nowinkach, a tym razem miała informacje z pierwszej ręki, bo prosto od Marty.
– To straszne, co się stało. Nikt się tego nie spodziewał – opowiadała, kręcąc głową. – Wieczorem ciotka Pelasia była jeszcze zdrowa i oszkalowała dzieciaki za robienie hałasu, a rano znaleźli ją martwą przed domem. Obok leżała… – Zrobiła dramatyczną przerwę. – …siekiera!
Kobiety zaraz podniosły rwetes.
– Ala weter jo!
– Ktoś chciał ją zabić?!
– Jak świętej pamięci Bernarda?!
– Sztël, białczi!12 Nie ma co tak krzyczeć! Nikt jej siekierą nie zabił! – uciszył je Władys Puzdrowski.
12 kaszub. Cicho, kobiety!
Był niewysoki i nerwowy, ale cieszył się we wsi szacunkiem ze względu na sporo ziem oraz działalność w radzie parafialnej, radzie sołeckiej i Związku Inwalidów Wojennych.
– A czëlë wa13, że Hoffman zaginął? Jego synowie dziś po wsi chodzili i go szukali. Może jest to związane prawie14 ze śmiercią ciotki? Doch15 wiadomo, że Hoffman się z nimi nie lubił – zgadywała Natalia Okrój, karczmarka.
13 kaszub. słyszeliście
14 kaszub. właśnie
15 kaszub. przecież
– Alana, on też?! Dziś gadałam ze starym Lemanem, rzekł mi, że jego syn nie wrócił na noc dodóm – powiedziała Gertruda Bachowa.
Choć jej mąż Heniek był przeciwny zachodzeniu do Stoltmanów, których miał za wrogów swojej rodziny, żona zdecydowała za niego. Nie wypadało nie pożegnać sąsiadki. Heniek stał teraz obok, przygarbiony, patrzący spode łba, wyglądający jak zawsze, czyli jak kupka nieszczęścia i chodzący powód do kpin, szczególnie w obecności swojej krzepkiej małżonki.
– Leman nie wrócił dodóm? – jęknęła Okrojowa.
Akurat wczoraj wieczorem jej córka Klara oznajmiła, że jest w ciąży z Grzegorzem Lemanem. Mieli go zmusić do ożenku, a teraz ten drań zawinął się i zniknął! Oby tylko córka nie została panną z dzieckiem! Taki wstyd!
– Alaże, żaden z nich nie uciekł, leno… – zaczął Puzdrowski, który doskonale wiedział, że Hoffman i Leman zginęli od kul, bo powiedział im to sam Tóna Macholla. Urwał jednak, gdy zrozumiał, że może powiedzieć coś, co zaszkodzi córce i jej narzeczonemu.
Niestety, słowo się rzekło, a gromada plotkarek już ciekawie nadstawiła uszu.
– Në? – niecierpliwiła się Mariczka, głodna nowych historii.
– Gadajże! – ponaglała karczmarka Okrojowa.
Spieszno jej było wrócić za kontuar i ponieść wieści między swoich klientów. To była teraz jej jedyna rozrywka wśród góry problemów. A tych nigdy nie brakowało. Po pierwsze, nieślubna ciąża Klary, po drugie, władze domagały się kolektywizacji karczmy i zmienienia jej w państwową spółdzielnię spożywczą, a właścicielka prędzej padłaby trupem, niż się na to zgodziła, wszak karczma stała tu od pokoleń, a po trzecie, rodzony brat Leon Stoltman sądował się z nią o dziedziczenie po rodzicach, bo mało było mu kuźni, którą dostał, zamarzyła mu się też karczma i był gotów nawet na kolektywizację.
– Diachle, późno się zrobiło, krowy trzeba wydoić! – Puzdrowski wymigał się od odpowiedzi, zadowolony z własnego sprytu. – Teofil! Pòj dodóm! – zawołał do syna.
Piętnastoletni chłopak tęsknym wzrokiem wpatrywał się w Amalkę, stojącą w progu domu i rozmawiającą z koleżanką. Opowiadała coś zapamiętale, co jakiś czas wybuchając śmiechem, jednocześnie nawijając na palec koniec brązowego warkocza, zupełnie nieświadoma zainteresowania młodzieńca ani tym bardziej wrażenia, jakie na nim wywarła.
Władys Puzdrowski szybkim krokiem ruszył do domu po drugiej stronie szosy z nadzieją, że nikt nie odkryje, co tak naprawdę chciał powiedzieć. Tymczasem dziś wczesnym rankiem, jeszcze przed informacją o śmierci Pelagii, choć w domu Stoltmanów już płonęły wszystkie światła, odwiedził ich Tóna Macholla, narzeczony Lisy. Rękę miał na temblaku.
– Hoffman i Leman próbowali nas zabić – wyjaśnił. – Ale zaklinam was, nikt się nie może dowiedzieć! – powiedział z mocą.
– A co z waszymi? – zapytał Puzdrowski.
– Wszyscy żyją. Tylko mnie na końcu postrzelił, sukinsyn!
Później, gdy Lisa naszykowała mu herbaty i kanapek, raz po raz zraszając ramię ukochanego łzami, Puzdrowski pomyślał, że skurczybyki sami na siebie ściągnęli wyrok. Mieli szansę zacząć nowe życie, ale nie skorzystali, woleli karmić się nienawiścią. A więc skończyli w oborniku za chlewami.
***
Monika wpatrywała się w treść telegramu tępym wzrokiem, jakby nie potrafiła poskładać poszczególnych liter w całe słowa. Niestety, potrafiła, i właśnie dlatego stała nad kartką jak ogłuszona.
– Dziołszka, co sie stoło? – zapytał Jyndrys z niepokojem, bo dawno już nie widział żony tak wstrząśniętej, chyba tylko w dniu, gdy Mundek podsłuchał ich rozmowę o ojcostwie, po czym obraził się na śmierć. A może to właśnie… – Cosik z Mundkiem? – dopytał, czując, że serce mocno mu bije w piersi.
Traktował go jak swojego syna i cierpiał tak samo jak Monika, gdy Edmund postanowił zerwać z nimi kontakt. Dopóki mieszkał w tym samym familoku, mogli choć widywać swoje wnuki: Karlika i Barbórkę, ale odkąd młodzi wyprowadzili się do Nowej Huty, nie widzieli się jeszcze ani razu.
Pokręciła głową. Jyndrys chciałby odetchnąć z ulgą, ale wyraz twarzy żony mu na to nie pozwalał. Stało się coś złego, widział to.
– Godej do mie – nalegał.
– Mama… nie żyje – wykrztusiła.
Zapadła cisza. Każdy, kto kiedyś usłyszał lub wypowiedział słowa: „mama nie żyje”, wie, jakie są bolesne. Jak zatrzaśnięcie drzwi do świata, którego już nigdy nie będzie. I nawet po najgorszych matkach pozostaje pustka osierocenia. Jyndrys, który pięć lat temu również to przeżył, wiedział, że jedyne, co może teraz zrobić, to podejść do żony i ją przytulić.
– Pogrzeb w czwartek – dodała.
Stała sztywna jak kołek, jedynie czoło oparła o jego pierś. Nie płakała, ale właśnie ten kamienny spokój wydawał się straszniejszy niż rozpacz. Jyndrys się zastanawiał, czy Monika aż tak cierpiała, czy właśnie nie cierpiała wcale. Jego żałoba po śmierci Gizeli Gorzelikowej była oczywista, czuł bunt, żal i tęsknotę. Tymczasem w sercu Moniki po śmierci Pelagii Stoltmanki kłębił się milion emocji, a każda kompletnie różna. Przede wszystkim przeraziła się, że oto coś się skończyło na zawsze, bo wraz z matką umarła też jakaś cząstka córki oraz niespodziewanie zniknął dom rodzinny. Teraz to był wyłącznie dom jej bratanka. Ale czuła też gniew, że niczego nie da się już naprawić, że wszystko, co było złe między matką a córką, na zawsze złe pozostanie, że nigdy nie doczeka się przeprosin za swoje krzywdy.
Im bardziej rósł gniew, tym większe pojawiały się wyrzuty sumienia. Zdawało się jej, że jest niewdzięczna, bo przecież bywały i dobre momenty: wspólne święta, szorstka dłoń gładząca czasem po głowie, ostatni kawałek ciasta odłożony dla najmłodszej, lalka kupiona na jarmarku. A dodatkowo uwierała świadomość, że to wszystko i tak nie miało znaczenia. Było jak było, i tyle. Każdy ma jakąś matkę, jedni lepszą, inni gorszą, jedne poświęcają swoje szczęście dla dobra dziecka, inne poświęcają szczęście dziecka dla dobra własnego. Ślepy los decyduje, jaka się trafi. I nie ma w tym winy potomka, że przychodzi na świat akurat w takiej, a nie innej rodzinie. Monika też nie ponosiła żadnej winy, że nie potrafiła teraz zapłakać nad rodzicielką.
– Ona mnie nigdy nie kochała – westchnęła.
Ból odrzucenia palił tak samo mocno, jak zawsze. W tym momencie nie miała czterdziestu siedmiu lat, lecz znów była dzieckiem. Małą Monią, nieustannie odpychaną, krytykowaną, porównywaną do Anny, starszej siostry, według matki chodzącego ideału. Cokolwiek zrobiła, spotykało się to z chłodnym przyjęciem. Aby nie czuć tego chłodu, zbudowała dookoła siebie mur. I uzbroiła się w kolce. A jednocześnie tak strasznie tęskniła za miłością, wypatrywała jej i czasem się zdawało, że jest blisko, jak podczas romansu z Marcelim Piechowskim czy Hubertem Wójcikiem. Wówczas otwierała bramę i wpuszczała do serca ukochanego… by za każdym razem się przekonać, że znów zaufała wrogowi.
– Wszystko przez nią… Przez nią nie umiem kochać. Nie umiem kochać ciebie ani dzieci. Ja jestem… ułomna w miłości – wyszeptała.
– Kochosz tak, jak umiysz nojlepij, dziołszko.
I teraz wreszcie się rozpłakała. Nad sobą, ale też nad Pelagią Stoltmanką. Bo ona też kochała tak, jak potrafiła najlepiej. Ale drzwi już były zatrzaśnięte i nigdy nie będą mogły sobie tego powiedzieć.
***
Żadna śmierć nie sprawi, że zatrzyma się świat, choć niektóre sprawiają, że zatrzymuje się człowiek. Nad Pelagią nikt się nie zatrzymał, może jedynie zegar, który Marta, według kaszubskiej tradycji, unieruchomiła na znak, że w tym domu stanęło czyjeś życie. Sama przyjęła śmierć teściowej z pewną ulgą. Nie miała już małych dzieci, więc nie potrzebowały opieki babci, a cieszyła się, że wreszcie skończą się przytyki do wszystkiego, co robiła. Przez dwadzieścia lat nasłuchała się, że lëchò piecze chleb, jej zupy smakują jak pomyje, umyte okna mają zacieki, w kątach wiszą pajęczyny, nie umie wychować dzieciaków. Każdemu by to obrzydło.
„My, Kaszubki, już tak mamy, że okazujemy miłość nie przez czułe gesty, a przez troskę o małe rzeczy. Ja też tak mam. I ty też” – stwierdziła pewnego razu Mariczka Bachowa, gdy Marta zwierzyła jej się ze swoich problemów ze starką16. Wolałaby nigdy tego nie usłyszeć. Od tej pory w każdym swoim zachowaniu widziała Pelagię.
16 kaszub. teściowa, babcia
Amalkę śmierć babki niespecjalnie wzruszyła. Wprawdzie w pierwszej chwili wybuchła płaczem, przejęta całym wydarzeniem, szczególnie ciszą, jaka zapanowała w domu, głuchą i obcą, podobną do tej po przejściu Armii Czerwonej. Zdawało się, że wszyscy chodzili na palcach, jakby bali się zbudzić nieboszczkę. Potem jednak nastał wzmożony ruch, wszak trzeba było zrobić tyle rzeczy przed pogrzebem. Gdy dziewczynki wróciły ze szkoły, zostały wciągnięte w obowiązki i nie miały nawet czasu zanadto rozmyślać nad stratą. Hildzia przejęła się znacznie bardziej od siostry i co chwila pochlipywała. Zawsze była tą lepszą wnuczką, tą rozsądną i mądrą, dla której babcia bywała dobra, a trzpiotowata i wrażliwa Amalka działała seniorce na nerwy, więc mogła się spodziewać tylko kuksańców i fukania.
Bernard przychodził na różańce za babkę, ale stawał wraz z obcymi na podwórzu, byleby nie rzucać się w oczy młodszemu bratu i macosze. Ostatnie, czego teraz pragnął, to kolejna awantura. Nie tylko dlatego, że zmarłej należał się spokój, ale też dlatego, że sam po syberyjskich przejściach miał nadwyrężone nerwy i wybuchał złością z byle powodu. Zatem po modlitwie szybko wracał do siebie. Dopiero w pustą noc, korzystając z zamieszania, wślizgnął się do domu, by pożegnać się z babką, zanim jutro na zawsze zatrzasną trumnę. Udawał, że nie widzi zaciekawionych spojrzeń mieszkańców – w wiosce małej jak Pomieczyno nie sposób było uniknąć plotek, a coś takiego, jak konflikt między braćmi, bardzo rzucało się w oczy: nie rozmawiali ze sobą, nie odwiedzali się, nie pomagali sobie w pracach polowych, nie witali się, nawet widząc się na ulicy, w kościele czy w sklepie, a gdy pytano ich wzajemnie o siebie, obaj odpowiadali wzruszeniem ramion.
Bernard stanął w izbie, ale nie od razu spojrzał na nieboszczkę. Powiódł wzrokiem po znajomych kątach, po starych meblach, po pelargoniach na parapecie, kwitnących, jak gdyby nic się nie wydarzyło, po ołtarzyku w rogu, przed którym babka spędziła wiele godzin na kolanach, wpatrzona w figurkę Maryi i obrazki świętych. Tutaj uczyła pierwszych modlitw najpierw swoje dzieci, a później wnuki, szczególnie Zofkę i Bernasia, pozbawionych macierzyńskiej opieki. To babcia Pelagia oraz Nora Braunowa zastępowały bliźniętom przedwcześnie zmarłą matkę. Próbowała ich wychowywać w taki sposób, jaki uznawała za najlepszy, nawet jeśli często oznaczało to bycie szorstką. Może nie umiała inaczej, bo sama została tak wychowana. Może w twardych czasach, w jakich przyszło im żyć, łagodność równała się ze słabością, bo ludzie łagodni ginęli, a twardzi żyli mimo wszystko. Na ołtarzyku stały też, jak zawsze, fotografie ukochanych zmarłych osób, wśród nich i Zofki. Podczas ostatniej rozmowy zarzucił babci, że nie robi nic dla zaginionej wnuczki, a ona przecież robiła wszystko, co mogła zrobić stara kobieta: otoczyła dziewczynę modlitwą. Kto teraz będzie się za nich modlić?
Na ścianie wciąż wisiał ślubny portret dziadków. Dziś brakowało w izbie jedynie łóżka, tego samego, w którym często sypiał z babcią jako mały chłopiec. Zamiast niego stała lakierowana trumna. Spojrzał na zapaloną gromnicę, żółtą jak pszczeli wosk, z ogniem płonącym jasno i wysoko, na bukiety białych chryzantem, fioletowych astrów i ostatnich jesiennych róż, które stały dookoła w wazonach, na wykrochmalony biały materiał, którym była wyściełana trumna, na koronki delikatne jak pajęcza nić, którymi była ozdobiona.
Wreszcie zmusił się, by przenieść wzrok na babkę Pelagię. Leżała taka spokojna, ubrana w swoją najlepszą suknię, granatową do kostek, z bufiastymi długimi rękawami. W dłoniach, poznaczonych brązowymi plamami, ściskała czarny różaniec. Twarz miała siną, zapadła się w sobie, a każda bruzda i zmarszczka stały się głębsze niż za życia. Zdawała się uśmiechać, jakby wreszcie po osiemdziesięciu czterech latach życia ktoś zdjął z jej ramion krzyż.
– Bernat…
Aż podskoczył, słysząc to imię. W pierwszej chwili wydało mu się, że to babka zwróciła się do niego z zaświatów lub nawoływała swojego zmarłego męża. Dopiero potem zdał sobie sprawę, że to głos macochy, która właśnie stanęła w drzwiach i zobaczyła pasierba. Odwrócił się i skinął Marcie głową.
– Już wychodzę – oznajmił.
– Ostań na kawę.
W pokoju dziennym mężczyźni zajmujący się obrządkiem pustych nocy szykowali się do rozpoczęcia modłów i pieśni. Bernard czuł, że powinien do nich dołączyć.
– A co on tu robi? – burknął Kazik.
To wystarczyło, by porzucił myśl o pozostaniu. Rzucił krótkie: „Z Bogiem!” i opuścił dom rodzinny, mając dziwne przeczucie, że tym razem zostawia go na zawsze. Nie zamierzał pchać się tam, gdzie go nie chcieli. Zresztą miał co robić, nie potrzebował koniecznie kręcić się wokół ojcowizny i rywalizacji z bratem. Przez ostatnie miesiące żył tylko swoją nową rodziną i gospodarką. Trudzia była już w zaawansowanej ciąży, na dniach spodziewali się rozwiązania, a że mieszkali na pustkach, z dala od głównych zabudowań i szlaków, Bernard wolał nie opuszczać żony na zbyt długo. Chciał być blisko, w razie gdyby poród się rozpoczął. To nie przeszkadzało mu interesować się żywo lokalną społecznością, z którą był związany od dziecka. A że miał iście kapłańskie zdolności do integrowania innych, rozwiązywania sporów i ujmowania w słowa tego, co innym dopiero chodziło po głowie, więc był chętnie zapraszany na różne wiece i zebrania.
Wieczorami pisywał felietony na tematy mu najbliższe, czyli dotyczące Kaszub, i wysyłał je do „Dziennika Bałtyckiego”. Redaktor czasem je publikował, czasem nie. Ostatnio nawet zaczął za nie płacić, niedużo wprawdzie, ale zawsze było to parę groszy. Bernard jako gospodarz doceniał każdy pieniądz, ale jako filozof cieszył się z tego, że jego przemyślenia mogą też poruszać umysły i serca innych. To było dla niego znacznie ważniejsze. Zdarzało się, że nawet dostawał odpowiedzi od czytelników, ale nigdy nie takie, jakich by pragnął. „Kaszubi to farbowani Niemcy i jako tacy nie powinni mieć prawa głosu” – napisał mu ktoś. A ktoś inny: „W naszym kraju nie ma miejsca dla ludzi, którzy nie potrafią być wdzięczni matce Polsce za codzienny chleb”. Ale słowa pełne jadu jeszcze bardziej motywowały go do pisania.
Zajmowała go też polityka, choć z dostępnych gazet niewiele mógł się dowiedzieć, tyle jedynie, ile pragnęli im przekazać komuniści. Że skończyła się repatriacja do Niemiec osób pochodzenia niemieckiego, że przestały istnieć samorządy, a powstały prezydia rad narodowych, że rozpoczęła się reforma walutowa, a jednocześnie zakazano posiadania jakichkolwiek walut obcych. Wszystko, oczywiście, przekazywane w odpowiednich barwach, a więc działania komunistów jako najlepsze, a działania rządów zachodnich jako mroczne. Tóna, który pracował w Stoczni Gdańskiej i obracał się wśród różnych ludzi, przynosił czasem wieści z wielkiego świata. Bernard podejrzewał, że przyjaciel zajmował się działalnością przeciwko władzy. Nigdy jednak o to nie pytał, uznając, że dość ma własnych zmartwień.
W drzwiach rodzinnego domu zderzył się z nieznajomym mężczyzną. Wysokim, barczystym, choć nieco już pochylonym ku ziemi. Kapelusz miał nasunięty mocno na czoło, a kołnierz postawiony wysoko, jakby nie życzył sobie, aby go ktokolwiek rozpoznał. Bernard nawet nie zamierzał próbować, nie zajrzał pod rondo, nie zagaił rozmowy. To nieznajomy odezwał się pierwszy:
– Odeszła bez pożegnania. Nawetka ten ostatni raz musiała zrobić mi na złość.
– Stryj Anton!
Mężczyzna położył palec na ustach. Nie życzył sobie, by inni dowiedzieli się o jego obecności. Wciąż był przecież poszukiwanym zbiegiem, a fałszywe dokumenty nie pomogą mu tutaj, wśród ludzi, z których niemal każdy go znał. I nim Bernard zdążył odpowiedzieć, przemknął jak cień w głąb domu.
***
Pelagia Stoltmanka spoczęła na cmentarzu w Pomieczynie. Nikt nie pamiętał, a jeśli nawet pamiętał, to niespecjalnie sobie tym zawracał głowę, że jej pragnieniem było leżeć w tym samym grobie, co zmarły przed laty ukochany mąż. Wówczas jeszcze nie istniał tutaj kościół, Bernard Stoltman został więc pochowany na stromym zboczu cmentarza w Przodkowie. Mimo sporej odległości żona odwiedzała go tam tak często, jak mogła. Gdy zdrowie lub niesprzyjająca pogoda nie pozwalały, wysyłała kogoś z rodziny. W ten sposób na nagrobku z szarego kamienia zawsze palił się znicz, by jego chybotliwy płomyczek wskazywał zmarłemu drogę do wieczności. Ileż to razy, stając nad pomnikiem i wpatrując się w ciemne litery nazwiska, wyobrażała sobie, że kiedyś jej imię pojawi się poniżej i wreszcie znajdą się obok siebie na wieki.
– Alaże, jak to tak, rozdzielać małżonków? – spytała Marta, gdy syn oznajmił jej, że grabarz wykopie nieboszczce grób w Pomieczynie.
– A co by nasz proboszcz na to rzekł, że my kogoś z rodziny chcemy chować w innej parafii? A cmentarz doch leży na naszej ziemi, co ją ópa kiedyś dał na parafię i óma gwës by wolała u siebie leżeć, a nie u cudzych – tłumaczył Kazik. – Poza tym mëma17 też nie będzie leżeć z tatkiem – dodał i uznał sprawę za zakończoną.
17 kaszub. mama
Marta skuliła się w sobie, jakby ją uderzył. Nie musiał o tym przypominać, sama zadręczała się tą myślą każdego dnia. Jej ukochany mąż, jej najdroższy Bruno, leżał wiele tysięcy kilometrów stąd i już nigdy, nigdy, nigdy go nie zobaczy. Kazik nie zamierzał sprawiać matce bólu, dla niego był to po prostu oczywisty fakt. On już pogodził się ze śmiercią ojca, taki był odwieczny krąg życia, narodziny i śmierć. Miał zresztą inne pilne sprawy na głowie: trzeba było skończyć zbiór brukwi, rozwieźć obornik na pola, zanim spadnie śnieg, zabezpieczyć przed zimą młode drzewa w sadzie. Miał też nadzieję, że matce uda się na targu dobrze sprzedać gęsi. Odkładał grosz do grosza, bo zamierzał nabyć więcej ziemi oraz spełnić swoje największe marzenie, czyli kupić samochód. Władze obiecywały, że teraz, gdy w Warszawie powstała Fabryka Samochodów Osobowych, każdy obywatel wkrótce będzie miał szansę stać się właścicielem czterech kółek.
Na świeżo usypanym grobie Pelagii żałobnicy złożyli wiązanki kwiatów i wrócili do swoich spraw.