Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
30 osób interesuje się tą książką
Zmysłowa opowieść o sile miłości, która daje nowe życie
Ona - zadeklarowana agnostyczka i niezależna singielka z wielkiego miasta, nieświadoma swej historii i tożsamości. On - naukowiec przywiązany do rodziny, religii i konserwatywnych wartości. Jedno krótkie spotkanie w strugach wiosennego deszczu styka ze sobą ich tak odmienne światy. Ten niespodziewany moment zapoczątkowuje historię, która mogłaby wydarzyć się w każdym miejscu na świecie, ale w otoczeniu kaszubskiej przyrody i na tle kaszubskich obyczajów przeradza się w autentyczną opowieść o tym, co ludzi różni i o tym, co ich łączy. O ludzkich tęsknotach, namiętnościach i pragnieniach.
Daria Kaszubowska - znawczyni, miłośniczka i propagatorka języka oraz kultury swej małej ojczyzny - zaprasza czytelników w niezwykłą podróż do świata wartości, dzięki którym Kamila i Bruno mogą odkryć, czym są prawdziwa miłość, małżeństwo i otwartość na życie. Autorka proponuje nam barwną, przeplataną językiem kaszubskim powieść o wyjątkowym miejscu i wyjątkowych ludziach, którzy pielęgnując swoje obyczaje i język, pracują, kochają się i spierają o to, co najważniejsze. Ich losy tworzą nową historię kaszubskich rodzin i całej społeczności. Trzeba ją poznać!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojemu mężowi
Mój ci on!
To nie był dobry dzień. W każdym razie nie aż do zachodu słońca. A jednak Kamila Korda święcie wierzyła, że wszystko to, co okropne, wydarzyło się, by doprowadzić ją w konkretne miejsce do konkretnego człowieka w bardzo konkretnym celu. Dopiero później, znacznie później, usłyszała słowa, które mogłaby dopasować do dnia, gdy zmieniło się całe jej życie: „Pan cię chroni od zła wszelkiego: czuwa nad twoim życiem. Pan będzie strzegł twego wyjścia i przyjścia, teraz i po wszystkie czasy”[1].
Kiedy tamtego dnia rano rozdzwonił się budzik, odruchowo wcisnęła przycisk „drzemka” i wtuliła głowę jeszcze głębiej w ciepłą, miękką, pachnącą snem poduszkę. Opcja „drzemka” powinna być ustawowo zakazana. Nigdy nie kończyło się na jednej. Po niej następowała kolejna i kolejna… Chyba że miało się kogoś, jakąś żywą istotę, która przerwałaby ten zamknięty krąg i kazałaby się wreszcie podnieść z łóżka. Ale tak się składało, że Kamila była samotna. Miała wprawdzie kota, pięknego dachowca o aksamitnym, szarym garniturze z białym krawatem i białymi butami, eleganckiego i dumnego – dlatego nosił równie eleganckie i dumne imię Pan Darcy – ale ten o świcie spał jeszcze mocniej niż jego pani. A na poduszce obok „spał” winowajca porannego rozespania – nieśmiertelny Dziennik Bridget Jones, który czytała już po raz trzeci i po raz trzeci pochłonął ją bez reszty aż do późnych godzin nocnych.
Kiedy wreszcie rozwarła zapuchnięte powieki, odnalazła telefon i zerknęła na godzinę, aż krzyknęła z rozpaczy. Było już kwadrans do siódmej! Za piętnaście minut powinna być w pracy! Zerwała się na równe nogi, a wraz z nią z okiennego parapetu zerwał się Pan Darcy, który doskonale wiedział, że nie ma po co budzić swojej pani wcześniej, niż sama wstanie, ponieważ skutkuje to tylko krótkim: „A sio!” i odepchnięciem pupila ręką lub nogą. Za to gdy pani już wstała, mógł zacząć kręcić się między jej nogami i hałaśliwie dopominać o śniadanie. Kamila w biegu sypnęła mu do miseczki suchą karmę. Kilka kuleczek wpadło do miski z wodą, co Pan Darcy skrytykował fuknięciem. Chcąc nie chcąc musiała wylać tę wodę do zlewu i nalać świeżej filtrowanej, bo wiedziała, że gdyby woda była czymkolwiek zanieczyszczona, nawet uwielbianą karmą, kocur nie wypiłby dziś ani łyka.
– Francuski piesek, co? – Pieszczotliwie podrapała przyjaciela za uszami, a on prychnął, jakby oburzało go jakiekolwiek porównanie do psa.
Była dopiero druga połowa kwietnia, ale od kilku dni słońce przygrzewało jak latem. Dziś także złocista kula wytaczała się już na błękit nieba zza murów niskich, odrapanych kamienic Nowego Portu. Kamila ograniczyła poranną toaletę do umycia zębów i przeczesania palcami kędzierzawych loków, a poranne śniadanie do kilku łyków wczorajszej zimnej kawy ze śmietanką. Wskoczyła w pierwszą lepszą wyrwaną z szafy sukienkę i chwyciła torebkę, nie przejmując się zbytnio, że czarna, skórzana i ciężka torba przypominająca wór na ziemniaki średnio pasuje do lekkiej, białej sukienki w słoneczniki. Zresztą jedno i drugie nijak się miało do sportowego, gadżeciarskiego zegarka na nadgarstku. Wybiegła z mieszkania, przewracając po drodze sztalugi i kilka własnoręcznie namalowanych obrazów z morskimi widoczkami – malowanie było jej pasją. Zawróciła jednak w połowie schodów, klnąc niczym Zagłoba, bo zapomniała zamknąć drzwi na klucz. Z ulicy Strajku Dokerów, gdzie wynajmowała mieszkanie, na przystanek tramwajowy Nowy Port – Góreckiego miała rzut beretem, a że tramwaje w kierunku Starego Miasta odjeżdżały co dziesięć minut, zazwyczaj nie mogła narzekać na problemy z dojazdem. Ale dziś, gdy każda sekunda była cenna, widok odjeżdżającej z cichym szumem niskopodłogowej dziesiątki doprowadził ją do wściekłości.
– Noż kuuur…! – wysapała w biegu i pogroziła pięścią nieznajomemu motorniczemu. Z pewnością widział, jak biegła, więc gdyby miał choć odrobinę dobrej woli, zaczekałby te dziesięć sekund. Nie chciała myśleć o tym, że takich spóźnialskich widywał codziennie na pęczki i gdyby za każdym razem miał czekać, zebrałby się co najmniej z kwadrans opóźnienia na każdy kurs.
Bez zastanowienia ruszyła na plac Wolności, skąd odjeżdżało więcej tramwajów i autobusów. Gdyby się zastanowiła, doszłaby do wniosku, że warto jednak postać te dziesięć minut na miejscu, ale Kamila zawsze wolała działać, niż bezczynnie czekać. Ruszyła biegiem, torba ciążyła jej na ramieniu, a pęd targał włosy, ale wreszcie z sapaniem i parskaniem udało jej się wsiąść do autobusu, którym po przesiadce miała dojechać na Hucisko. Przejazd z Nowego Portu do Huciska trwał w zwykłych warunkach około dwudziestu minut. Stamtąd do lokalu przy ulicy Szerokiej w Głównym Mieście, gdzie mieściła się agencja marketingowo-reklamowa New Vision, było dziesięć minut szybkiego marszu. Nawet gdyby dziś Kamila wskoczyła do pojazdu prosto ze swojego łóżka, nie miałaby szans, by zdążyć na czas. Mimo to popędzała autobus w myślach, frustrowały ją każde czerwone światło, każdy zator na ulicy i każdy wsiadający i wysiadający pasażer. Nieświadomie tupała w podłogę. I nagle zauważyła, że na jednej stopie ma różową balerinę, a na drugiej – brązowy mokasyn! Przeklęła w myślach. Takie rzeczy przytrafiają się tylko bohaterom głupich komedii… albo jej. Mijali właśnie Stocznię Gdańską i za oknami, na tle wiosennego nieba rysowały się ogromne, majestatyczne sylwetki żurawi stoczniowych. Kamila lubiła ten widok. Jako dziecko miała okazję kilka razy wejść na teren stoczni, gdy jeszcze pracował tam jej tata, inżynier Zygmunt Korda.
Wreszcie wysiadła na miejscu. Przebiegła przez gąszcz skrzyżowań i przez skwer przy Targu Drzewnym z imponującą rzeźbą Jana III Sobieskiego na koniu, jednym z najstarszych pomników miasta, który jednak nie zawsze należał do Gdańska, bo przyjechał tu dopiero po wojnie ze Lwowa. Dzień był piękny, słońce wznosiło się coraz wyżej i rozgrzewało powietrze po chłodnej nocy, na trawnikach w równych rzędach kwitły bratki, na drzewach pęczniały już zielone pąki oraz białe kwiaty, a ptaki uwijały się między gałęziami. Ludzie spieszyli się gdzieś we wszystkie strony, samochody pędziły z warkotem, szczególnie na ruchliwych Wałach Jagiellońskich. Ale Kamili daleko było do cieszenia się kwietniowym porankiem. Im bliżej znajdowała się agencji, tym mocniej waliło jej serce i skręcał żołądek, aż wreszcie zaczęło jej się zbierać na mdłości. Wskazówki zegarka na jej nadgarstku bezlitośnie wskazywały kwadrans do ósmej. Czterdzieści pięć minut spóźnienia! Na co dzień mieli raczej luźne godziny pracy. Nieważne było, czy ktoś spóźnił się, czy wyszedł odrobinę wcześniej, czy też w środku dnia urwał się na lunch – byleby praca szła do przodu, terminy się zgadzały, a klient był zadowolony i sypnął groszem. Ale dziś prezes Damian Dziurman zarządził pilne zebranie na siódmą „zero zero”, co podkreślił kilkakrotnie. Mieli omówić przyszłość firmy, określić kierunek, w jakim dalej pójdą, porozmawiać o premiach, o ewentualnych podwyżkach lub cięciach wynagrodzeń oraz przedyskutować wielki projekt, bodaj największy, jaki im się trafił od roku – rozwinięcie marki nowo powstałej sieci promującej fitness, diety i ogólnie zdrowy styl życia. Kamila, która była jednym z trzech grafików komputerowych w agencji, a jedyną kobietą na tym stanowisku, otrzymała za zadanie zatroszczyć się o stronę wizualną całości, od zaprojektowania logo, przez narysowanie plakatów i banerów reklamowych, aż po stworzenie projektu strony internetowej. Niestety, cokolwiek wymyśliła, klient odrzucał to z grymasem niezadowolenia, którego nie powstydziłby się sam Pan Darcy. Tego również miało dotyczyć dzisiejsze zebranie. Jej zadanie, a więc i premia za nie, niebezpiecznie przechylały się w stronę Łukasza Koziołka, drugiego grafika, dla którego coś takiego jak koleżeńskość w miejscu pracy w ogóle się nie liczyło. Liczyły się tylko pieniądze, nawet po trupach. W tym po trupie Kamili. Niedoczekanie! Kamila zamierzała o nie powalczyć jak lwica o udziec antylopy. A tymczasem akurat dziś się spóźniła… Nie, żeby spóźnienia nigdy się jej nie zdarzały, wręcz przeciwnie, ale że też akurat także dziś?
W agencji panowała cisza. Charakterystyczne biurka oddzielone od siebie ściankami były opustoszałe, telefon biurowy dzwonił nieprzerwanie, bo nie było nikogo, nawet sekretarki, kto by go odebrał, a wielkie logo New Vision na ścianie mrugało w pustej przestrzeni niczym blask lampy ostrzegawczej. Za to za oszklonymi drzwiami drugiego pomieszczenia dostrzegła długi stół, siedzących dookoła kolegów i koleżanki, tablicę magnetyczną z wypisanymi na niej hasłami oraz prezesa Dziurmana spacerującego w tę i z powrotem z marsową miną. Był wysokim, łysiejącym okularnikiem z niewielkim brzuszkiem, na którym opinały się guziki eleganckiej koszuli. Kamila wzięła głęboki wdech, nim wsunęła się do środka. Prezes zatrzymał się w pół kroku.
– O wilku mowa, a Kapturek, cholera, tuż-tuż.
Spłonęła rumieńcem. Po twarzach wszystkich zebranych – groźnej prezesa, triumfującej Łukasza i współczującej Nataszy – zdołała się domyślić, że cokolwiek o niej właśnie mówili, nie było to nic dobrego.
– Taaak? – Wysiliła się na lekki ton. – To dobrze, bo ja też mam wam coś do powiedzenia.
– Tylko, Korda, oby to nie były znów farmazony, jasne?!
Odgarnęła niesforne loczki ze spoconej po biegu i wciąż zarumienionej twarzy, po czym otworzyła swój laptop i wyciągnęła teczkę z dokumentami. Usiłowała bronić swojego projektu, ale szef przerwał jej w pół wywodu:
– Dość! Często pociskasz głupoty, ale teraz przeszłaś samą siebie. Twoje zadanie bierze Koziołek.
– Ale…
– Tu nie ma żadnych „ale”! Korda, na litość! Podjęliśmy wspólnie taką decyzję. Trzeba się było nie spóźniać.
– To nie fair! – wybuchła. – Ile razy Łukasz zawala robotę albo olewa klientów, a ty milczysz? Ja nic nie zawaliłam, robię wszystko, co mogę, tylko klient jest megaupierdliwy. Nie zabieraj mi czegoś, co należy do mnie!
– Ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta – przedrzeźniał ją nienaturalnie wysokim głosem. – Wróć do przedszkola, Korda, tam można drzeć mordę. Przypomnę ci, że naszym celem jest satysfakcja klienta. Satysfakcja klienta, pojmujesz? Choćbyś miała mu wleźć do tyłka! Ale to cię przerosło. A Koziołek twierdzi, że to zrobi.
– Wlezie mu do tyłka? Powodzenia.
Kilka osób parsknęło śmiechem.
– O ho, ho, jaka dowcipna! Gówno wiesz o tej pracy. Koniec dyskusji.
– Jaki koniec dyskusji?! Do jasnej cholery! – Kamila uderzyła pięścią w stół. Wszyscy dookoła przeklinali, więc nie widziała w tym niczego złego, przeciwnie, to był nieraz jedyny sposób na ujście złych emocji. – Mówisz tak tylko dlatego, że Łukasz jest mężczyzną! Gdybym była facetem, zostawiłbyś mi to zadanie. Wiem to na pewno! Ty po prostu wyżej cenisz mężczyzn! Od dawna to widzę! Ja i inni też! Faceci dostają większe pieniądze za tę samą pracę! Przydzielasz im lepsze zadania! I nie czepiasz się o byle co tak jak kobiet! To jest szowinizm i mobbing i za to my, kobiety, możemy cię podać do sądu!
Prezes patrzył na jej wybuch bez większych emocji, po czym z teatralnym spokojem rozejrzał się po zebranych.
– Czy jeszcze któraś z kobiet jest chętna, by podać mnie do sądu? Nie? Zaskakujące, podobno według was jestem mobberem. Kto jeszcze tak uważa? Jaskulska? – Miażdżącym wzrokiem spojrzał na drobną brunetkę odpowiedzialną za sprawy księgowe. – Nie? Mhm. Może Pawelczyk? – Przeniósł wzrok na twarz Nataszy, pełną kolczyków w uszach, nosie, brwiach i ustach, po czym spojrzał z dezaprobatą na płomiennie czerwony irokez na głowie. – Też nie? Ale jeszcze do tego dojdę, możecie być pewne. A skoro Korda drze mordę o niższe pensje dla mężczyzn, to mogę rozważyć jej prośbę. Zarach, Filipiak i Malinowski… to chyba było o was.
– Ale ja nie powiedziałam…!
– Dość! Dość, do jasnej cholery! Mówisz, że lepiej traktuję mężczyzn, ale komu dałem to zadanie? Właśnie tobie. Tobie, Korda, ty blondyno niewarta pięciu złotych! Ale ty to spieprzyłaś! Zawalasz obowiązki, spóźniasz się, jesteś niesolidna. Podczas gdy cały nasz zespół ciągnie wózek tej firmy do sukcesu, ty nas hamujesz i wykolejasz, a jeszcze najwięcej się rzucasz!
– No to mnie zwolnij – wycedziła.
– Jeśli w dalszym ciągu będziesz zachowywała się w ten sposób, nie pozostawisz mi wyboru. A teraz siadaj na tyłku, bo za chwilę wszyscy uwierzymy w dowcipy o blondynkach!
– To też było szowinistyczne!
– Tylko się nie rozpłacz! – zadrwił.
Kamila czuła się upokorzona i zaszczuta. Niektórzy patrzyli na nią wrogo, na przykład wspomniani Zarach, Filipiak i Malinowski, którzy już wiedzieli, że nie dostaną premii tylko dlatego, że szef będzie chciał tym sposobem dokuczyć Kamili. Dziewczyna usiadła na swoim krześle, złorzecząc w myślach na wszystkich szefów świata i wszystkich zadufanych w sobie szowinistów. Gdyby nie dobre pieniądze, które tutaj zarabiała, a dla których była w stanie ścierpieć wyzwiska i nerwową atmosferę, pewnie już dawno rzuciłaby tę posadę w diabły. Nie dziwiła się jednak, że panowała tutaj duża rotacja, ludzie przychodzili, skuszeni wynagrodzeniem, po czym po kilku miesiącach uciekali w popłochu. Niechlubny rekordzista wytrzymał zaledwie dwa dni, a Kamila ze swoim dwuipółletnim stażem znajdowała się wśród „starych wyjadaczy”. Prześcigali ją wyłącznie Łukasz Koziołek – grafik, Paweł Filipiak – informatyk, i Natasza Pawelczyk – specjalistka od marketingu.
Przez resztę zebrania milczała urażona i snuła wizję, jak rozpoczyna pracę u konkurencji.
– Nie przejmuj się, dziecino, wiesz przecież, że stary już taki jest. – Natasza wytatuowaną w chińskie symbole dłonią poklepała koleżankę po kędzierzawej głowie, kiedy już spotkanie się skończyło i wszyscy wrócili do swoich biurek.
– Ale nie powinien być!
– Całego świata nie zbawisz.
Kamila nie odpowiedziała. Bo co miała powiedzieć? Że właśnie marzy o zbawieniu całego świata? Że pod pancerzem przebojowej dziewczyny kryło się serce idealistki?
– Dziecino, po pracy zabieram cię na piwo! – Natasza nie ustępowała. Poprawiła czerwony irokez na głowie i uśmiechnęła się tak szeroko, że każdy mógł zobaczyć jej dentotatuaż z Myszką Miki na kle. Była pozerką i lubiła szokować, ale potrafiła być oddaną kumpelą.
– Dzięki, Natasza, ale czy widzisz, co on mi tu dał? Zarzucił mnie pierdyliardem małych projektów, wszystkie na wczoraj, tylko po to, żebym odwaliła się od Łukasza. Będę to ogarniać do jutra.
– Pff, jesteś nudziarą!
– Nie jestem nudziarą, jestem obowiązkowa!
– A to nie to samo? Spójrz, jak na tym wychodzisz. Nikt cię nie szanuje. Traktują cię jak konia pociągowego i chłopca do bicia. A mogłabyś mieć prezesa w garści jak ja. Wystarczy zatrzepotać rzęsami, wypiąć biust. – Pociągnęła sukienkę koleżanki, by odsłonić więcej dekoltu. – Nie masz się wprawdzie czym pochwalić, ale gdybyś między cycki zawiesiła jakiś wisior, stary nie oderwałby od ciebie wzroku.
– Mądrze mówi. – Maciek Malinowski gwizdnął, gapiąc się na piersi Kamili.
– Dzięki za rady, ale chcę być traktowana poważnie, a nie jak obiekt seksualny. – Kamila poprawiła sukienkę i odwróciła się do komputera.
– Jak sobie chcesz. Ja spływam!
Do szesnastej wszyscy już opuścili agencję, łącznie z prezesem, tylko Kamila uparcie walczyła z projektami. Projekt wizytówki dla producenta drewnianych domków, projekt reklamy butów do gazety, projekt logo usług dentystycznych, projekt strony internetowej firmy rachunkowej. Od blasku monitora piekły oczy, od niewygodnego fotela sztywniały plecy, a z nadmiaru stresów rozbolała głowa. Mogłaby spokojnie zostawić część obowiązków na jutro, a nawet rozłożyć je na cały tydzień, bo przecież ile to już razy mieli zadania „na wczoraj”, które czekały tygodniami, ale słowa szefa: „blondyna niewarta pięciu złotych” czy „hamuje i wykoleja wózek firmy, który inni ciągną do sukcesu” zabolały ją bardziej, niż chciałaby przyznać, nawet jeśli wiedziała, że użył ich wyłącznie, by sprawić jej przykrość. Zamierzała udowodnić, że to nieprawda. Tymczasem słoneczny dzień niepostrzeżenie przeszedł w pochmurny, zimny wieczór i gdy Kamila wreszcie uporała się z większością pracy, zastała ją przykra niespodzianka. Błękit nieba zasnuwały ołowiane chmury, co jakiś czas rozlegały się pomruki pierwszej wiosennej burzy, a lodowaty wicher hulał po Starym Mieście. Kamila, ubrana tylko w cienką sukienkę, trzęsła się jak osika. Ponadto nie zdołała ujść nawet kilku kroków, gdy z nieba chlusnęła ulewa. Strumień wody zalewał jej ramiona, spływał po plecach, zmoczył głowę – na nic zdało się osłanianie ciężką torbą. Biegła przed siebie, a jej groteskowe buty, jeden różowy, drugi brązowy, rozchlapywały kałuże. Deszcz zalewał oczy.
Nagle w pobliżu Baszty Latarnia uderzyła w coś twardego. Coś, co po chwili okazało się człowiekiem. Na wysokości oczu dojrzała rozpięty kołnierzyk błękitnej koszuli i srebrny medalik z wizerunkiem Maryi.
– Przepraszam – wymamrotała i zamierzała wyminąć przeszkodę, gdy niespodziewanie usłyszała miły, męski głos nad głową:
– Mogę użyczyć parasola?
Zanim odpowiedziała, czarny parasol rozłożył się nad nią opiekuńczo niczym skrzydła ptaka, a jej ramiona okryła obszerna, rozgrzana cudzym ciepłem kurtka dżinsowa, pachnąca nutą cedru i piżma, jak zdołał wyczuć jej wrażliwy na zapachy nos.
– Dokąd panią odprowadzić?
– Na przystanek tramwajowy.
Gdy tak szli, ramię w ramię jak para zakochanych przemierzająca uliczki Starego Miasta, Kamila kątem oka zerkała na swojego wybawiciela. Był wysokim, barczystym mężczyzną, miał przystojną, sympatyczną twarz, zielone, śmiejące się oczy, długie, zakręcone rzęsy, dołeczki w policzkach, brązowe włosy i takiż zarost.
– Przyleciałaś z ciepłych krajów czy morsujesz w Motławie? – zapytał wesoło.
– Nic z tych rzeczy. Wracam z pracy. A rano nic nie zapowiadało takiego załamania pogody. Kwiecień plecień, niestety. Dziękuję, że mnie ksiądz uratował.
– Ksiądz? Myślisz, że jestem księdzem?
– Nooo… – zawahała się. – Ten medalik…
Odruchowo dotknął srebrnego medalika na swojej piersi. Roześmiał się.
– Nie, nie jestem księdzem. Nie jestem aż tak święty.
– Nie znam żadnego świętego księdza.
– A ja znam wielu.
– Już wiem, kim pan jest. Zaklętym gdańskim rycerzem, który wyruszył na pomoc damie w opresji – zażartowała.
– Nie, choć mój zawód ma co nieco wspólnego z rycerzami. Skoro idziemy w tę grę, pani powinna być zaklętą gdańską księżniczką.
– Daleko mi do księżniczki.
– Polemizowałbym. – Spojrzał na towarzyszkę, a w jego oczach dostrzegła wyraźnie, że mu się spodobała. To dodało jej pewności siebie.
– A więc co mam z księżniczki? – spytała kokieteryjnie.
– Nierealność bytu.
– Myślałam, że czar, urodę i wdzięk.
– Rozumiem, że wypadałoby potwierdzić?
– Wypadałoby.
Oboje zaczęli się śmiać. Przechodzili właśnie przez przejście dla pieszych na przystanek tramwajowy Hucisko. Tutaj mieli się rozstać, pewnie na zawsze. Złośliwy tramwaj, który spóźnia się lub odjeżdża sprzed nosa właśnie wtedy, gdy człowiek najbardziej się spieszy, teraz, gdy mógłby właśnie przyjechać jak najpóźniej, nadjechał idealnie w momencie, gdy stanęli na platformie. Dzwonek tramwajowy zabrzmiał wręcz jak szyderczy śmiech. Kamila spojrzała na nieznajomego.
– Dziękuję za ratunek. – Uśmiechnęła się.
On wsunął jej w dłoń sztywny kartonik. Nie zdołała zapytać, co to, bo tłum wsiadających wepchnął ją do środka. Drzwi zasunęły się przed nosem. Przez szybę widziała swojego wybawiciela, jak stał pod czarnym parasolem i uśmiechał się lekko. Zamachał dłonią na pożegnanie. Nim odwzajemniła gest, tramwaj ruszył z szarpnięciem, aż straciła równowagę i omal nie zaryła nosem w grupę nastolatków. Przytuliła się do drążka, jakby to był żywy człowiek, i rozmarzona patrzyła przez okno, nie widząc nic poza przystojną twarzą o zielonych oczach i nie słysząc nic poza miłym tembrem głosu. Dopiero na trzecim przystanku przypomniała sobie o liściku i otworzyła palce zaciśnięte na kawałku papieru. To była wizytówka. Brunon Lipiński, Oddział I, Archiwum Państwowe w Gdańsku. Pod spodem adres e-mailowy oraz numer telefonu. „Ach, więc jest historykiem, pracownikiem archiwum”. Teraz zrozumiała, co miał na myśli, gdy mówił, że jego zawód ma coś wspólnego z rycerzami.
Nagle dostrzegła jeszcze coś. Długie rękawy dżinsowej kurtki. Zapomniała oddać mężczyźnie kurtkę! Natychmiast poweselała jak skowronek, bo to znaczyło, że miała pretekst, by jeszcze raz spotkać się z przystojnym historykiem Lipińskim. Wysiadła na swoim przystanku w podskokach. Ponura, ciasna ulica Strajku Dokerów z nawierzchnią częściowo krytą starym brukiem, a częściowo pokruszonym asfaltem, z rzędami samochodów zaparkowanych po obu stronach, ze spienioną deszczówką płynącą poboczem, z podejrzanymi typkami woniejącymi alkoholem, dziś wieczór wydała jej się wyjątkowo urocza. Zaraz po przekroczeniu progu mieszkania, gdy tylko przywitała się z Panem Darcym i zrzuciła z siebie mokre buty, wyjęła telefon i wysłała SMS na numer widniejący na wizytówce.
„Cześć, rycerzu. Zapomniałeś kurtki”.
Zapatrzona w ekran, potknęła się o przewróconą dziś rano sztalugę i upadła na obrazy, robiąc dziurę w samym środku Bałtyku o zachodzie słońca. Kiedy indziej może by się tym przejęła, bo każdy ze swoich obrazów traktowała jak dziecko, ale teraz tylko rozmasowała obolały łokieć, przycupnęła w fotelu i z sercem bijącym jak u zakochanej nastolatki czekała na odpowiedź. Przyszła niemal natychmiast.
„Czy to zaklęta księżniczka?”
„A co, rozdajesz kurtki na lewo i prawo?” – odpisała, nim zdążyła się zastanowić.
„Nie, tylko księżniczkom”.
„Chcesz, żebym ci oddała? A może to prezent dla mnie?”
„To moja ulubiona kurtka! Oddawaj!”
„Jutro o 15.00 na Szerokiej pod New Vision, ok?”
„Tam pracujesz?”
„Tak”.
„Brzmi jak nazwa sklepu z okularami. Jesteś optykiem?”
„Grafikiem komputerowym”.
„A gdy już odzyskam kurtkę, to mogę porwać cię na randkę?”
„Możesz spróbować”.
Serce biło jej jak szalone. Randka! Tak długo była samotna. Już cztery lata, od kiedy na drugim roku studiów rozstała się z Patrykiem, licealną miłością. Najpierw przez długie miesiące pielęgnowała swój żal i nie chciała się z nikim spotykać, później zaś każdy napotkany mężczyzna wydawał jej się idiotą, szczególnie ci, z którymi próbowała swatać ją Natasza. Już zaczynała wierzyć, że umrze samotna. Nigdy nie przypuszczałaby, że pozna kogoś interesującego zupełnym przypadkiem na ulicy.
– To nie był jednak taki znowu najgorszy dzień – powiedziała do Pana Darcy’ego z zadowoleniem, a on odmruczał coś w kocim języku.
***
Nazajutrz obudziła się z bólem głowy, żyletkami w gardle i zatkanym nosem. No tak, przeziębiła się po wczorajszym spacerze w kwietniowej ulewie. Spojrzała na siebie w lustrze w łazience. Szara, zapuchnięta twarz, nos wiśniowy jak u alkoholika, nieprzytomne spojrzenie.
– Pięknie wyglądam przed swoją pierwszą randką z niejakim Brunonem, nie ma co. To będzie cud, jeśli on nie ucieknie, gdzie pieprz rośnie – mruknęła zachrypniętym głosem.
Przez chwilę rozważała wzięcie zwolnienia i przełożenie spotkania z przystojnym historykiem, ale nie mogła pozwolić sobie ani na urlop, ani na utratę randki. Gdyby miała w domu puder, może udałoby się troszkę poprawić urodę. Ale Kamila rzadko się malowała, może jedynie czasem pociągnęła jakimś pastelem paznokcie u dłoni i stóp. Kiedyś zakompleksiona na punkcie niesfornych loków, piegów, oczu o mało wyrazistym kolorze, dziś lubiła siebie z brzoskwiniową karnacją o kilku piegach na kościach policzkowych i na nosie oraz z długimi, ciemnymi rzęsami okalającymi jasnoszare oczy.
Jedyne, co mogła teraz zrobić dla poprawy urody, to założyć ładną, wiśniową sukienkę, srebrną biżuterię i wiśniowe botki na obcasie, przy czym bardzo uważała, by dziś dobrać buty do pary.
W pracy jej uwaga była rozproszona z powodu przeziębienia i perspektywy randki. Wścibskim oczom Nataszy nie umknęło rozkojarzenie koleżanki, ale na wszelkie pytania Kamila odpowiadała uśmiechem. Kiedy o piętnastej obie wyszły z budynku, Natasza na widok przystojnego mężczyzny stojącego na chodniku szturchnęła towarzyszkę łokciem w bok i powiedziała teatralnym szeptem: „Ale ciacho!”. Po czym oniemiała, bo „ciacho” skierowało się prosto do jej koleżanki z uśmiechem, jakby znali się od lat.
– Witaj, rycerzu – zachrypiała Kamila i kichnęła.
– Witaj, księżniczko. Widzę, że nie zdołałem uratować cię od przeziębienia.
Kamila chrząknęła, zakłopotana. Przypomniała sobie, że wygląda dziś jak własna ciotka, a ta świadomość nie dodawała jej pewności siebie. Za to Nataszy nigdy nie brakowało tej cechy. Wyciągnęła wytatuowaną dłoń w kierunku adoratora koleżanki, uśmiechnęła się szeroko, wypięła bujną pierś i potrząsnęła głową, jakby chciała jeszcze lepiej wyeksponować wszystkie swoje kolczyki.
– Jestem Natasza.
– Brunon. Ale wszyscy mówią mi po prostu Bruno. Jest niejaki kłopot z odmianą tej wersji, ale tym bym się nie przejmował – odparł z uroczym uśmiechem, podając dziewczynie dłoń na powitanie.
– Moja przyjaciółka nie pochwaliła się, że z kimś się spotyka. A tu proszę, taki przystojniak. Bruno… Będę dziś waszą przyzwoitką. Kama jest jeszcze taka dziecinna, potrzebuje opieki kogoś bardziej doświadczonego. Poza tym muszę sprawdzić, czy do siebie pasujecie. Mam intuicję w takich sprawach.
Kamila szarpnęła Nataszę za rękaw motocyklowej kurtki.
– Ani się waż! – syknęła, ale Natasza jakby nie słyszała, tylko w najlepsze czarowała Brunona. Kamila nie zamierzała ryzykować. Natasza była dobrą kumpelą, ale była też niepoprawną flirciarą.
– Ktoś tu się chyba naczytał Ani z Zielonego Wzgórza! Przyzwoitki wymarły jak… apsik!… dinozaury. Jeśli nie chcesz dowiedzieć się dlaczego, to radzę ci: spływaj! – powiedziała stanowczo i kichnęła kilka razy z rzędu.
– Nawet katar nie jest w stanie stępić ci języka. Tylko uważaj, gdy będziecie się całować, by przystojniak nie połknął gila! – Natasza uśmiechnęła się złośliwie, ale wreszcie pożegnała się, pocałowała przystojniaka w oba policzki i odeszła, kręcąc szerokimi biodrami.
Kamila odetchnęła z ulgą, po czym znów kichnęła.
– Biedactwo. Obawiam się, że musimy przełożyć nasze spotkanie na inny dzień. Powinnaś leżeć w łóżku i brać witaminy – stwierdził Bruno z autentyczną troską.
Dziewczyna z trudem ukryła rozczarowanie. Fakt, że nie czuła się najlepiej, ale miała nadzieję, że grzane wino w dobrym towarzystwie postawi ją na nogi. Tymczasem zapowiadał się kolejny wieczór z Panem Darcym na kolanach, zapijany nie grzańcem, lecz roztworem gripexu.
Bruno zaproponował, że odwiezie ją do domu, a ona kiwnęła głową, ciesząc się, że przynajmniej te kilka minut w trakcie jazdy spędzą razem. Poprowadził ją do stojącego na poboczu samochodu, nie żadnego sportowego ferrari czy szpanerskiego bugatti, jak by to było we współczesnych książkowych romansach, lecz poczciwego czarnego golfa V. Podróż minęła na pogawędce oraz żartach i już po kilkunastu minutach zaparkowali na Strajku Dokerów. Szybko weszli do odrapanego budynku, w którym znajdowało się mieszkanie Kamili. Wystarczyło, że przekręciła klucz, o resztę zadbał Bruno: otworzył przed nią drzwi, pomógł zdjąć płaszcz i botki, troskliwie rozplątał apaszkę z jej szyi. Niechcący – a może chcący? – musnął opuszkami palców kobiecy obojczyk. Aż zadrżała, jakby dotknął ją żywym ogniem.
– Ty masz dreszcze… – zauważył z troską, bo wziął to za objaw choroby. – Weź gorący prysznic i połóż się do łóżka, a ja przygotuję herbatę. Masz w domu miód? Imbir? Cytrynę?
Przytaknęła. Bruno z zaciekawieniem spojrzał na obrazy pod ścianami. Było wśród nich kilka przedstawiających stare ulice Gdańska, ale zdecydowana większość uwieczniała Bałtyk o różnych porach dnia i roku, w pomarańczowych, szarych, błękitnych, zielonkawych odsłonach.
– Malujesz? – zapytał, a w jego głosie zabrzmiał podziw.
– Trochę… apsik! Studiowałam na ASP, ale pragmatycznie wybrałam grafikę zamiast malarstwa. Moja mama… apsik!… zrobiła mi awanturę, myślała, że będę inżynierem jak tata. Zabawne, bo sama jest tancerką.
– Mogę kupić ten? – Podniósł z ziemi obraz, na którym morze było szare i groźne, a niebo pełne burzowych chmur. Kamila szczególnie go lubiła.
– Tylko pod warunkiem… apsik!… że będę mogła go odwiedzać. To moje ukochane dziecko.
– Kiedy tylko zechcesz.
Kamila zaczęła kaszleć, więc Bruno wygonił ją pod prysznic, a sam udał się do kuchni, by przygotować herbatę i kolację. Kamila może powinna czuć się skrępowana, że obcy mężczyzna panoszył się w jej domu niczym gospodarz, lecz jedyną emocją, jaka jej towarzyszyła, było to podekscytowanie łaskoczące w żołądku. Jego obecność tutaj była taka naturalna. Gdy zamykała za sobą drzwi łazienki, pochwyciła jeszcze wzrokiem wysoką sylwetkę mężczyzny w kuchni, dostrzegła przejętą minę, z jaką kroił cytrynę. „Kochany jest…”, pomyślała. Tego wieczoru powtórzyła to w myślach jeszcze wiele razy.
– Nie boisz się, że się zarazisz? – spytała żartobliwie, gdy Bruno otulał ją kołdrą.
– Rycerzy nie imają się jakieś tam katary – odparł. Postawił na stoliku parujący kubek z herbatą aż złotą od miodu i soku z cytryny oraz talerz z kanapkami z szynką i pomidorem.
– Przepraszam cię, ale… apsik!… nie jestem głodna. – Odsunęła talerz, za to z przyjemnością splotła palce na gorącym kubku i parząc usta, upiła łyk aromatycznej, lekko piekącej od imbiru herbaty.
– A ja jestem głodny. Mogę?
– Oczywiście, bierz jak swoje. – Roześmiała się.
Kamila piła herbatę, Bruno jadł kanapki i rozmawiali. Opowiadali o swoich pracach, o tym, gdzie studiowali, w jakich rodzinach dorastali. Na pozór wszystko ich różniło. Kamila pochodziła z Gdyni, ale pokochała Gdańsk, Bruno urodził się i wychował na Kaszubach. Kamila była jedyną córką inżyniera i nauczycielki baletu, a Bruno trzecim z piątki dzieci rolników, właścicieli rodzinnej firmy budowlanej. Kamila wolała leżeć na plaży, Bruno – wędrować po Kaszubach, a dłuższe urlopy spędzać w górach. A jednak świetnie się dogadywali, mieli podobne poczucie humoru, rozmowa iskrzyła. Z minuty na minutę Kamila czuła się coraz bardziej zauroczona. Szczególnie tym, że Bruno, choć chętnie mówił o sobie, to jednak jeszcze chętniej słuchał tego, co miała do powiedzenia Kamila. Interesował się jej sprawami, zadawał pytania, nie przerywał, patrzył w oczy. Był inny niż większość znanych jej mężczyzn. Większość facetów interesowała się wyłącznie swoim własnym monologiem. Może z wyjątkiem ojca, który z natury małomówny, potrafił za to doskonale słuchać.
Czas minął błyskawicznie i nagle na zegarze wybiła dwudziesta druga.
– Teraz powinnaś się wyspać. Jutro poczujesz się lepiej, zobaczysz – powiedział Bruno i wstał z krzesła.
Kamila przyglądała się, jak sprzątał naczynia, a potem zaczął szykować się do wyjścia. Zawiązał granatowe tenisówki, zapiął zamek błyskawiczny skórzanej kurtki.
– Apsik! Twoja dżinsowa kurtka jest w mojej torbie – przypomniała.
– Okej.
– Bruno! – zawołała, gdy już trzymał dłoń na klamce. Przyszło jej na myśl coś zaskakującego. – Przecież ty nawet nie wiesz, jak ja mam na imię!
– Wiem. Kamila.
– A skąd?
– Historyk jest trochę detektywem. Wie, gdzie szukać informacji.
– Wyciągnąłeś mój akt urodzenia?! – oburzyła się.
– Nie. – Rozbawiło go, że ktokolwiek mógł wpaść na coś takiego. – Wszedłem na stronę waszej agencji i sprawdziłem nazwiska grafików. Jesteś jedyną graficzką, więc to nie było szczególnie skomplikowane. To co, zobaczymy się jutro?
– Jesteś detektywem… apsik!… więc wydedukuj – przekomarzała się.
– Dedukuję, że jutro powinnaś jeszcze poleżeć w łóżku. Ale może w piątek. Pasuje ci?
Przytaknęła. Bruno stał już w drzwiach, lecz niespodziewanie wrócił do sypialni. Zawahał się, jakby nie był pewny, czy otrzyma przyzwolenie, ale wreszcie pochylił się nad łóżkiem i – zamiast w policzek, jak przypuszczała – pocałował Kamilę w usta. Był to delikatny, wręcz pieszczotliwy pocałunek. Rozlał się ciepłem po całym ciele aż po koniuszki palców, tak jak słońce rozlewa się na świecie po długiej zimie. Obudził tysiące motyli w podbrzuszu. Gdy Bruno zniknął na klatce schodowej, Kamila jeszcze długo dochodziła do siebie.
– Mój ci on! – wyszeptała w miękkie, szare futerko Pana Darcy’ego, a kocur miauknął porozumiewawczo.
[1] Ps 121,7-8.
Dom na wzgórzu
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Copyright © 2023 by Wydawnictwo eSPe
adiustacja i redakcja: Magdalena Kędzierska-Zaporowska
Korekta: Anna Strakowska
Redakcja techniczna: Paweł Kremer
Projekt okładki: Lena Wójcik
Konsultant ds. języka kaszubskiego: dr Dariusz Majkowski
Zdjęcie na okładce: AnnaNepaBO; MAXSHOT / chromastock
Wydanie I | Kraków 2014
ISBN: 978-83-8201-222-4
Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pl
lub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111,
Katalog w pliku pdf dostępny jest do pobrania na stronie boskieksiążki.pl.
Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek