Saga Kaszubska. Tom 5. Ogień - Daria Kaszubowska - ebook + audiobook
BESTSELLER

Saga Kaszubska. Tom 5. Ogień ebook i audiobook

Kaszubowska Daria

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

69 osób interesuje się tą książką

Opis

Kończy się druga wojna światowa, ale dla rodziny Stoltmanów nie oznacza to wcale spokoju. Na Kaszuby wtargnęła Armia Czerwona, a żołnierze radzieccy, zionący nienawiścią do Niemców, mszczą się na Kaszubach. Zofka, Marta, Anna, Inge i Eryka będą musiały zawalczyć o swoją godność i bezpieczeństwo bliskich. Bruno znajdzie się wśród ludzi skazanych na zsyłkę na Sybir. Bernard, Anton i jego syn Tóna jako żołnierze Gryfa Pomorskiego zostają uznani za wrogów nowego ustroju. Jak Stoltmanom uda się przetrwać ten okrutny czas?

Daria Kaszubowska snuje swoją sagę w rytmie muskanych powiewem wiatru łanów zboża. Odmalowuje wielobarwny niczym ukwiecona łąka obraz krainy, w której sielska sceneria staje się tłem wielu dramatów. Jej słowa zapisują się w sercach czytelników niczym kaszubski haft, budząc uznanie i szacunek wobec ludzi, którzy z miłości do swojej małej ojczyzny gotowi byli dokonać wielkich czynów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 6 min

Lektor: Giurow Diana
Oceny
4,7 (620 ocen)
503
83
30
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Matoszek123

Nie oderwiesz się od lektury

czekam z niecierpliwością na następną część
20
anetcyb

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść czyta się jednym tchem, dostarcza wielu emocji. Opowieść o trudnych czasach (nie)zwykłych ludzi.
20
AnnaMakowska0806

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze się czyta. Ciekawie zbudowana fabuła. Polecam
10
mamamiloszka1

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała lektura, to fikcja ale wiadomo, że te straszne historie i losy ludzi były udziałem żywych ludzi, naszych przodków
00
Rydzynka

Nie oderwiesz się od lektury

doskonała
00

Popularność




Na cykl Saga kaszubska składają się:

Tom 1: Sztorm

Tom 2: Zemsta

Tom 3: Krew

Tom 4: Walka

Tom 5: Ogień

Tom 6: Mgła

Tom 7: Nadzieja

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Slotorsz

Ilustracje na okładce

© American Kaszuby, felicytka | adobestock.com

© Dudarev Mikhail, Yuri Kabantsev | shutterstock.com

© Mark Owen | Trevillion Images

Redakcja

Anna Seweryn

Konsultacja języka kaszubskiego

Dariusz Majkowski

Konsultacja języka śląskiego

Anna Jeziorska

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Anna Seweryn

Anna Jeziorska

Wydanie I, Chorzów 2024

tekst © Daria Kaszubowska, 2023

© Wydawnictwo FLOW

ISBN 978-83-8364-084-6

Wydawnictwo FLOW

Lofty Kościuszko

ul. Metalowców 13/B1/104

41-500 Chorzów

[email protected]

+48 538 281 367

Zemia Rodnô, pëszny kaszëbsczi kraju,

Òd Gduńska tu jaż do Roztoczi bróm!

Të jes snôżô, jak kwiat rozkwitłi w maju.

Ce, Tatczëznã, jô lubòtną tu móm.

Sambòrów miecz i Swiãtopôłka biôtczi

W spòsobie Ce dlô nas ùchòwałë.

Twòje jô w przódk bëlné pòcyskóm kwiôtczi.

Òdrodë cél Kaszëbóm znôw brënie.

Tu jô dali mdã starżã zemi trzimôł,

Skądka zôczątk rodnô naj rózga mô.

Tu mdã dali domôcëznë sã jimôł,

Jaż zajasni i nama brzôd swój dô.

Jón Trepczik, Zemia Rodnô

Ziemio Ojczysta, piękny kaszubski kraju,

Od Gdańska tu, aż do Roztoki bram!

Tyś jest piękna jak kwiat rozkwitły w maju.

Ciebie, kochaną Ojczyznę, tutaj mam.

Sambora miecz i Świętopełka bitwy

Chroniły i zachowały dla nas Ciebie.

Do przodu więc Twe piękne rzucam kwiatki.

Idea odrodzenia Kaszubom znów dojrzewa.

Tutaj dalej straż nad ziemią będę trzymał,

Gdzie naszych korzeni początek jest.

Tutaj dalej będę naszą kulturę wzbogacał.

Aż rozbłyśnie i owoc swój nam da.

Jan Trepczyk, Ziemia Ojczysta

Rozdział pierwszy. Kto zabił?

– Do czego zmierza ta wojna? – westchnęła Inge, upijając łyk kawy.

Siedziała wraz z Ottonem przy jednym ze stolików okrytych sztywnym białym obrusem w restauracji Säbeltasche przy Adolf-Hitler-Straße1. Zjedli syty obiad i zamówili po filiżance kawy i lodowym deserze. Gdy kelnerka odchodziła, Otto zawahał się na moment, ale zatrzymał ją ruchem dłoni.

1 Dziś aleja Grunwaldzka.

– Jeszcze jeden koniak – poprosił.

Kobieta skinęła głową i oddaliła się w kierunku baru. Po chwili wróciła z pękatą butelką wypełnioną bursztynową cieczą. Nalała odpowiednią ilość, uśmiechając się przy tym do przystojnego jasnowłosego gestapowca, ale on nie zwrócił na to uwagi. W zamyśleniu przekręcił kieliszek w dłoni, przyglądając się, jak światło odbijało się w pomarańczowych kroplach i załamaniach kryształu, a później upił spory łyk.

– Nie za dużo? – syknęła Inge. – Osuszyłeś już z pół butelki.

– Pytasz, do czego prowadzi wojna. Do zwycięstwa Rzeszy, oczywiście – odparł, ignorując jej ostatnie pytanie.

– Zwycięstwa? Tak głosi propaganda. Ja pytam o prawdę.

– A czym jest prawda? – Wzruszył ramionami. – Obiektywnie rzecz biorąc, każdy z nas ma swoją prawdę subiektywną. – Z przekąsem uśmiechnął się do siostry.

– Chciałeś się ze mną spotkać, żeby głosić takie dyrdymały?

Ottonowi zaraz zrzedła mina. Upił kolejny łyk koniaku.

– Chciałem się z tobą spotkać, by… hm… pogadać o Rudolfie.

– Moim Rudolfie? – Zdziwiła się.

– Ja2. To nie jest mężczyzna dla ciebie.

2 niem. tak

Inge zamrugała kilka razy, jakby próbując przetworzyć tę informację, a potem wybuchnęła śmiechem. Nienaturalnie wesołym, nieco zbyt głośnym śmiechem, który przyciągnął do nich spojrzenia klientów z sąsiednich stolików.

– Świetny dowcip – powiedziała wreszcie.

– Mówię poważnie. To nie jest mężczyzna dla ciebie.

– Bo?

– Bo go znam.

– Wiem, że jego była żona i dziecko spędzają sen z powiek rodzicom i dziadkom, ale żeby tobie również? Przecież to twój przyjaciel.

– I właśnie dlatego wiem, co mówię. Powinnaś zakończyć ten związek.

Kelnerka postawiła przed nimi dwa pucharki lodów, ale prawie tego nie zauważyli.

– Nie drwij sobie ze mnie. I nie traktuj mnie jak małej siostrzyczki. Już dawno minęły czasy, gdy musiałeś mnie chronić. Teraz jestem dorosła i doskonale radzę sobie sama – oznajmiła Inge, dumnie unosząc głowę.

– Z pewnością – przytaknął ugodowo.

– Wyczuwam ironię.

– Nie było w tym ironii. Jesteś przewrażliwiona, siostrzyczko.

Wypił resztę koniaku i machnął na kelnerkę z prośbą o kolejny. Tymczasem Inge podniosła się zza stolika.

– Nie będę z tobą dłużej o tym rozmawiać. Po pierwsze, pijesz zdecydowanie zbyt dużo, a po drugie, próbujesz zniszczyć mój spokój – oznajmiła z godnością.

– On cię zdradza.

To krótkie zdanie było jak podcięcie sznurków u marionetki. Inge bez sił opadła na krzesło.

– Skąd wiesz? – wyszeptała.

Nawet nie pytała, czy to prawda, bo już od jakiegoś czasu się obawiała, że Rudolf ma kochankę. Jego późne powroty, zapach cudzych perfum, dziwne wymówki… Ale uparcie starała się go usprawiedliwiać i tłumaczyć wszystko pracą wśród kobiet. A teraz świątynia, którą budowała, świątynia romantycznej miłości i planów na przyszłość, runęła.

– Widziałem nie raz i nie dwa. Cały Danzig o tym wie.

– I dopiero teraz mi o tym mówisz? Co z ciebie za brat? – spytała z bólem.

– Wydawałaś się taka szczęśliwa… Nie chciałem tego niszczyć. Poza tym kto teraz nie zdradza? – Lakonicznie wzruszył ramionami.

– Ojciec nigdy nie zdradził matki, a ona jego – odparła z goryczą.

Rodzice stanowili dla niej wzór małżeństwa. Niestety, chyba nieosiągalny.

– Skąd ta pewność? – Sięgnął po napełniony przez kelnerkę kieliszek.

– Co masz na myśli?

– Pamiętasz tego polskiego porucznika? Tego, który częstował nas landrynkami?

– Porucznika Zdankiewicza?

– Matka miała z nim romans.

– Co?!

Przypomniała sobie przystojnego porucznika o zawadiackim uśmiechu, który wraz ze swoim oddziałem stacjonował w szkole w Pomieczynie, gdzie wówczas mieszkali Schüttowie. Inge miała jedenaście lat i jej również podobał się sympatyczny, dziarski żołnierz. Takie niewinne dziewczęce zauroczenie. Ale żeby matka… ich matka, tak wierna, lojalna i oddana mężowi… miała z nim romans?

– Bzdura! – parsknęła.

– Nie widziałaś, jak on na nią patrzył. Nie słyszałaś, jak potajemnie uczyła go kaszubskiego.

– Bzdura – powtórzyła, ale już z mniejszym przekonaniem.

– A ja widziałem, jak się całowali. Podglądałem przez dziurkę od klucza. A potem uciekłem.

– To niemożliwe…

Chwyciła się za głowę. Właśnie w ciągu kilku minut zawaliła się kolejna świątynia, gdzie na ołtarzu pielęgnowała ideał pięknej miłości. Tego było dla niej za dużo.

– Inge, jesteś zbyt wrażliwa i romantyczna. A życie jest brutalne. Nie można wzdychać nad wierszami i marzyć o rycerzach i księżniczkach. Samemu trzeba założyć zbroję i nawet jeśli nie chce się walczyć, to choć nauczyć się odpierać ciosy. Bo życie jest jak smok, zniszczy i pochłonie.

Młoda kobieta milczała, mnąc w palcach chusteczkę. Bardzo nie chciała się rozpłakać. To by tylko potwierdziło wersję Ottona, że była za bardzo wrażliwa.

– To jeszcze nie wszystko… – dodał.

– Błagam cię, już nic więcej nie mów – poprosiła.

– Muszę. Powiedz mi: udało ci się wreszcie znaleźć pracę w szkole?

– Nie. – Pokręciła głową. – Czasem przyjmuję dziewczęta na korepetycje z literatury. To mi choć trochę daje poczucie, że jestem użyteczna.

– A domyślasz się, dlaczego nie znalazłaś pracy? – Spojrzał na siostrę przenikliwie.

– Bo jestem beznadziejna? – Zdobyła się na krzywy uśmiech,

– Bo Rudolf zapłacił dyrektorom szkół, by cię nie zatrudnili.

– To niemożliwe! – wykrzyknęła. Ta rewelacja sprawiła, że na moment zapomniała nawet o mrzonkach o romantycznej miłości. – Niemożliwe! – powtórzyła. – Przecież on by nie był taki okrutny, przecież wie, ile dla mnie znaczą praca i samodzielność, przecież wie, jak kocham uczyć. Przecież mówił, że w tej nauczycielce z pasją się zakochał!

– I bał się, że w tej pasji zakocha się ktoś inny. Chciał cię mieć na własność, Inge.

– To niemożliwe!

– Sam to ostatnio doradzał Wernerowi, który ma kłopoty z żoną. „Miejsce kobiety jest w domu”, tak mówił. I chwalił się, że ma nad tobą pełną kontrolę.

Inge poczerwieniała z oburzenia.

– Już ja mu pokażę, kto ma nad kim kontrolę! – wykrzyknęła.

– Tylko spokojnie. Nie rób niczego pochopnie. I nie mów Rudolfowi, że wiesz to ode mnie. To zniszczy naszą przyjaźń.

– Nadal zamierzasz się z nim przyjaźnić?!

Otto wzruszył ramionami. Wydawało mu się oczywiste, że ktoś może być oszustem w związku, ale nadal pozostawać lojalnym kompanem. Wszystko zależało od wartości takiego człowieka. Dla niektórych przyjaźń znaczyła więcej niż miłość. Inge miała na ten temat zupełnie inne zdanie. Uważała, że jeśli ktoś zdradził – partnera, małżonka, przyjaciela, pracodawcę – bez mrugnięcia okiem zdradzi również innych, jeśli tylko miałoby to przynieść korzyść.

Wyszła z restauracji, zostawiając na wpół dopitą kawę w filiżance, nietknięte, topniejące lody i brata, który właśnie zamawiał kolejny koniak. Teraz jednak nie miała sił martwić się o niego, bo była nazbyt zdruzgotana własną sytuacją.

***

Światłość była oślepiająca. Zofka aż musiała przysłonić oczy ręką. Jednocześnie starała się uchwycić wyciągniętą w jej stronę dłoń matki. Ale matczyne palce wciąż wymykały się z jej uścisku. Szła więc za nią i szła, a blask przed nimi stawał się coraz jaśniejszy i jaśniejszy.

Do tej pory znała matkę jedynie z fotografii wykonanej przez obcego mężczyznę, który przejeżdżał przez ich strony i proponował ludziom zdjęcia. Ten sam mężczyzna tuż przed wojną założył swój zakład fotograficzny w Kartuzach, a Zofka robiła sobie nawet u niego zdjęcie do dowodu. Nazywał się Leon Perszon. Ponoć razem z wujem Antonem walczył w wojnie bolszewickiej w 1920 roku. Na wspomnianej fotografii matka siedziała na krześle, brzuch miała już wyraźnie zaokrąglony, lecz próbowała go ukryć za splecionymi dłońmi, a ojciec stał za nią, z jedną ręką na jej ramieniu. Pięknie wyglądali. Ojciec emanował dumą i siłą, a matka wyglądała jak anioł, z okrągłą buzią, dołeczkami w policzkach, jasnymi włosami i dużymi, prawdopodobnie niebieskimi oczyma.

Zofka nigdy nie zapytała ojca, jakiego koloru były oczy mamy, bo mimo upływu lat bolał go temat zarówno Sophie, jak i Nory. Ta Sophie Schonberger, która teraz podążała przed nią w świetle, miała oczy niebieskie jak niezapominajki, a gdy odwracała się, by sprawdzić, czy córka za nią nadąża, błękit jej oczu aż zachwycał.

Nagle przed nimi ukazała się postać mężczyzny. Stał jakby w samym środku słońca, a jednak otaczał go cień. Nie widziały jego twarzy, bo był do nich odwrócony plecami. Ramiona miał barczyste, nieco pochylone, włosy szpakowate. Biły od niego niepokój i smutek. Zofka ostrożnie podeszła bliżej, ale ogarniał ją coraz większy lęk. Kątem oka zauważyła, że matka została z tyłu, jakby dawała pole do działania córce. Zofka czuła, że powinna porozmawiać z tym mężczyzną, choć nie miała pojęcia, dlaczego i o czym, ale zaufawszy intuicji, powoli, powolutku położyła mu dłoń na ramieniu.

Przez chwilę nic się nie działo, a potem niespodziewanie odwrócił się tak gwałtownie, że Zofka aż odskoczyła. Znała tę twarz z rodzinnych fotografii. Gęsta broda, jasne oczy, podobieństwo między Brunonem a Antonem Stoltmanami.

– Ópa Bernat? – Zdziwiła się, a kiedy minął pierwszy szok, zapytała: – Kto cię zabił?

Nie odpowiedział. Zaczął się oddalać, szepcząc coś pod nosem.

– Kto cię zabił?! – wykrzyknęła.

– Musisz iść – nakazał łagodny głos matki. Mówiła po kaszubsku, choć za życia nie rozumiała rodzimego języka swojego męża.

– Gdzie?

– Nazôd3.

3 kaszub. z powrotem

– Ja nigdzie nie idę! Muszę się tego dowiedzieć! Kto cię zabił, ópa?!

Odchodził, wciąż szepcząc, a to mamrotanie aż wibrowało jej w uszach, jakby wypowiadał je tuż przy jej skroni. Jednocześnie nie mogła rozpoznać słów.

– Kto cię zabił?!

– Przecież my żyjemy – odpowiedział po polsku miły męski głos.

Nie pasował do tej sytuacji, jakby dochodził gdzieś z nieba. Ale do kogo mógł należeć? Do Jezusa Chrystusa?

Jasność stała się tak wielka, że aż zabolała. Zofka zdała sobie sprawę, że widzi nad sobą brodatą twarz.

– Kim jesteś? Jezusem? – zapytała, odruchowo po polsku, bo w takim języku odezwał się do niej nieznajomy.

– Różnie mnie już nazywano, ale nigdy tak godnie.

– To ty, dziadku?

– Wypraszam sobie. Wiem, że ostatnie miesiące nie były dla mnie łaskawe, ale chyba jeszcze nie wyglądam aż tak źle? Mam dopiero trzydzieści dwa lata.

Hałas, odgłosy rozmów i okrzyków, warkot silników. Pył, który wdarł się do nosa i przełyku, powodując kasłanie. Oczy się załzawiły. Gdy Zofka zamrugała gwałtownie, dostrzegła niebo, zniszczone budynki, gruz, mnóstwo ludzi.

– Gdzie ja jestem? – spytała, czując ból w całym ciele, szczególnie w czaszce.

– W Hamburgu.

– A ty to… kto?

Przystojny kolega się roześmiał. Włosy miał zlepione krwią, a czoło poranione.

– Warto było oberwać podczas nalotu, żeby Zofia Stoltmanówna wreszcie mnie dostrzegła. Jestem Jerzy. Pracujemy razem. Na innych halach, ale czasem się widujemy. Pamiętasz?

– Coś sobie przypominam. – Obolałą ręką potarła głowę. Miała wrażenie, że zaraz pęknie na pół. – Myślałam, że umarłam – wyznała.

– Wszyscy myśleliśmy, że już po nas. Ale jeszcze nie tym razem.

Jeszcze nie tym razem… A jednak Zofka wiedziała, że prędzej czy później to nastąpi. To już trzeci dzień, gdy brytyjskie i amerykańskie bombowce dosłownie próbowały zmieść Hamburg z powierzchni ziemi. Całe dzielnice zmieniały się w ruiny, ginęły setki ludzi, a straż ogniowa nie nadążała z gaszeniem pożarów. Miasto przez swoje położenie na wybrzeżu stanowiło doskonały cel bombardowania lotniczego. Bolesny cios dla Niemców – zaraz po Berlinie było to największe miasto w kraju, do tego największy port w Europie.

Zofka miała mieszane uczucia. Z jednej strony życzyła Niemcom jak najszybszej klęski, a naloty mogły ją przyspieszyć, a z drugiej – nie chciała umierać razem z wrogiem. Niestety, przymusowi pracownicy, jak ona, nie byli nawet wpuszczani do schronów. Ponadto współczuła cywilom, zdając sobie sprawę, że ginęli także ci, którzy nie popierali zbrodniczej polityki Hitlera, oraz niczemu winne dzieci.

– Gdyby tak stąd uciec… – wymamrotała.

Kolega wytrzeszczył oczy.

– Jak? Bez dokumentów? Przez całe Niemcy i przez granicę? To niemożliwe!

Zofka spróbowła się podnieść z ziemi. Nogi jej się jeszcze trzęsły, ale Jerzy podał jej ramię i pomógł wstać.

– Skoro wuja Anton uciekł z oflagu, ja mogę uciec z Hamburga! – oznajmiła zdecydowanie.

Choć kolega nie miał pojęcia, kim jest ów „wuja”, był pełen podziwu dla dziewczęcej odwagi i niezłomności. Nic z tego jednak nie wyszło, bo nagle wśród zamieszania pojawili się niemieccy brygadziści z firmy Dr. Oetker, gdzie pracowali Zofka z Jerzym, i zaczęli zaganiać do fabryki tych robotników, którzy przeżyli.

Kiedy szła między nimi niczym skazaniec, doznała nagłego olśnienia. Słowa, które dziadek mamrotał w wizji, teraz nagle zabrzmiały wyraźnie w jej głowie, tak jak czasami bywa, gdy człowiek próbuje przypomnieć sobie jakąś piosenkę, ona krąży na skraju pamięci, po czym niespodziewanie się przypomina. To brzmiało: „Nasza rodzina nadal jest w niebezpieczeństwie!”.

Zofka wzniosła oczy ku niebu.

– Co to znaczy, ópa? Co mi chciałeś przekazać? – wyszeptała bezradnie.

***

Kazik i Sambor Stoltmanowie bawili się na podwórzu u Weberów. Kuzynów dzieliły tylko dwa lata i mimo drobnych sporów, wynikających z uporu jednego i drugiego, lubili spędzać z sobą czas. Tego popołudnia narysowali kredą na oborze tarczę i rzucali do celu mirabelkami. Owoce rozbijały się o ścianę, znacząc ją mokrymi plamkami.

– Prima!4 – pogratulował Sambor, gdy śliwka Kazika trafiła w okrąg blisko środka.

4 kaszub. Pierwszorzędnie! Świetnie!

Nie był zawistny, naprawdę cieszył się z sukcesów kuzyna. W przeciwieństwie do Kazika, który frustrował się za każdym razem, gdy Sambor zdobył więcej punktów. A że Sambor miał dobre oko, takich sytuacji było sporo. Wściekły wrzask młodszego z chłopców niósł się wówczas po całym Pomieczynie.

– Spokojnie, trochę wprawy i dasz radę – pocieszał go Sambor.

– Mam dość tej zabawy! Jest dla dzieciaków! – oznajmił Kazik z pogardą i kopnął najbliżej leżącą mirabelkę. – Zdradzę ci lepiej sekret. Tylko obiecaj, że nikomu nie powiesz.

Sambor natychmiast spoważniał.

– Obiecuję.

– A jednak chyba ci nie powiem. Ty jesteś Niemcem, a Niemcom nie można ufać.

Czternastolatek poczerwieniał. Zacisnął dłonie w pięści.

– Jak śmiesz tak mówić?! – krzyknął oburzony. – Fakt, jestem pół Niemcem, ale i pół Kaszubą. Nie wolno oceniać ludzi po ich pochodzeniu!

– A kto mi zabroni? – Spojrzał na niego zadziornie.

– Opuść moje podwórko. Nie zadaję się z takimi ludźmi – oznajmił Sambor z dumą i palcem pokazał przejście między krzewami w kierunku szosy.

Kazik, widząc, że to nie przelewki i że za chwilę może stracić najlepszego kompana do zabaw, momentalnie zmienił front. Uśmiechnął się łobuzersko.

– No już, tak tylko się z tobą droczyłem. Ty jesteś dobrym Niemcem.

– I Kaszubą – wtrącił.

– I Kaszubą – przyznał. – A więc powiem ci, czego się dowiedziałem… Znasz Lemanów Grzecha?

– Sołtysa Gregora Lehmanna? – upewnił się, bo po wcieleniu Kaszub do Rzeszy Leman przyłączył się do nazistów i podczas gdy większość Kaszubów z obrzydzeniem traktowała wszelkie zniemczanie nazw, on chętnie posługiwał się nowym nazwiskiem.

– Partyzanci chcą go zabić. W niedzielę. Za to, że pracuje dla Niemców – wyznał, aż puchnąc z zadowolenia, że wie o tak poważnych sprawach.

– Co?! – huknął baryton za ich plecami.

Podskoczyli jak oparzeni. Zza węgła ceglanego domu wyłonił się Leo Weber.

– Coś ty powiedział?! – krzyknął.

Kazik zbladł. Nie namyślając się wiele, rzucił się do ucieczki. Weber wprawdzie chciał go złapać, ale chłopak przemknął prędko na swoich krótkich nogach i zniknął za krzewami owocowymi. Nie było sensu go gonić. Zresztą Weber wiedział, gdzie go później znaleźć – po sąsiedzku, u Stoltmanów.

– Opa, to nieprawda. Kazik tylko się przechwalał. Co on tam może wiedzieć – przemówił Sambor, próbując ratować sytuację, ale głos mu drżał.

Wiedział doskonale, że dziadek Leo był zagorzałym nazistą, i zdawał sobie sprawę, jakim zagrożeniem dla partyzantów było posiadanie przez dziadka takiej wiedzy.

– Nie podoba mi się, że próbujesz mnie okłamać! – warknął. – Za karę nie wyjdziesz ze swojego pokoju do czasu, aż to, co ma się wydarzyć, się nie wydarzy!

Ostatnia część zdania brzmiała enigmatycznie, ale Sambor wiedział, co oznaczała. Zostanie zamknięty do czasu, aż partyzanci wpadną w zasadzkę u Lehmanna, żeby nie mógł ich ostrzec. Dziadek ścisnął jego szczupłe ramię w mocarnym uścisku i poprowadził wnuka na piętro, gdzie zajmował ten sam pokój, w którym za lat panieńskich wraz z siostrą mieszkała jego matka. I tak jak dla niej w karze za jej częste wybryki, tak i dla niego stał się on teraz więzieniem.

***

Anton Stoltman czuł się już stary. Od trzydziestu lat prowadził żołnierskie życie: najpierw obowiązkowa służba wojskowa w armii cesarskiej, później trudy pierwszej wojny, zaraz potem powstanie wielkopolskie, bez chwili oddechu wojna bolszewicka, wieloletnia służba w Wojsku Polskim, burzliwa kampania wrześniowa, wyniszczająca niemiecka niewola w oflagu i teraz partyzantka. Ponadto nigdy się nie oszczędzał, pracował ponad siły, spał za mało, pił za wiele sznapsa, jadał byle co. To wszystko nadszarpnęło jego zdrowie. Nie marudził, lecz czuł, że w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat miał już życie za plecami. Jeszcze bardziej zdał sobie z tego sprawę, gdy po długiej rozłące niespodziewanie spotkał Erykę. Patrząc na nią, na jej siwe skronie, zmarszczki na pyzatej buzi, uświadomił sobie, że nigdy nie spełni dawnych marzeń: nie wybuduje domu, nie będzie miał dzieci, a kawałek ziemi, którą zapisał mu przed laty Bruno, już na zawsze będzie leżał odłogiem… A jednak nie należało się nad sobą użalać, lecz robić swoje. Przed nimi była misja zlikwidowania konfidenta – Grzegorza Lemana.

– Nie potrzebuję wielu ludzi. Im mniej, tym lepiej. Długi, staniesz na czatach od strony ulicy, a Princ na skrzyżowaniu przy kościele. Ale tak, by was nikt nie widział. Ja załatwię sprawę po cichu – wyjaśnił, wsuwając pistolet za pasek.

Żałował, że jego bratanek Bernard nie mógł dziś iść z nimi. Cenił sobie jego opanowanie. Lecz Bernard obiecał Anieli Plichcie, wdowie po przyjacielu, że zawiezie jej chorego synka do lekarza.

– Ale wierã5 ty nie zastrzelisz Lemana, nié? Po sąsiedzku żyje moja familia, Niemcy będą ich podejrzewać i się mścić – przestraszył się Staszk Bach, pseudonim „Długi”.

5 kaszub. chyba

– Gwës6, że nie – mruknął, bo planował tak sfingować śmierć zdrajcy, by wyglądała na naturalną, a tym samym nie ściągać konsekwencji na mieszkańców Pomieczyna. – Pòjta7, chłopi! – zakomenderował.

6 kaszub. pewnie

7 kaszub. chodźcie

Dochodziła północ, gdy przemykali się ścieżkami przez pola, z dala od budynków. Noc była ciepła, pachnąca maciejkami w ogrodach, z sierpem księżyca i tysiącem gwiazd na granatowym niebie. Jedynymi odgłosami były koncert świerszczy oraz bliższe i dalsze poszczekiwania niemieckich psów, bo Kaszubi psów posiadać nie mogli.

Chata Lemanów stała niemal na końcu wsi, przy szosie na Rąb. Był to niski szachulcowy budynek z dachem krytym strzechą, od drogi otoczony gęstymi, splątanymi ze sobą bzami, już przekwitłymi. Za płotem znajdowała się organistówka, a naprzeciw dom Bachów i ceglany budynek poczty. Leman był już w trakcie budowy nowego, murowanego domu w Otalżynie, na ziemiach, które dawniej należały do Labudów. Jako sołtys i niemiecki służalec miał wystarczająco dużo pieniędzy i nie zamierzał dłużej mieszkać w chałupie.

Zakradli się na podwórko. Pies zerwał się z budy, ale Anton zacmokał na niego przyjaźnie i podał spory kawał kiełbasy, więc nawet nie zaszczekał. Gdyby był to tresowany wilczur, nie dałby się przekupić, ale był to zwykły kundelek. Staszk stanął w osłonie bzów, czujnym wzrokiem lustrując szosę, a Anton cichaczem podszedł do drzwi. Tak jak przypuszczał, były zatrzaśnięte na kilka zamków. Leman miał tyle na sumieniu, że nawet we własnym domu nie czuł się bezpiecznie. Partyzanci mieli jednak swoje sposoby, by poradzić sobie z zabezpieczeniami. Łatwiej byłoby wybić okno i wejść do środka, ale nie chcieli robić hałasu i zamierzali zostawić po sobie jak najmniej śladów.

– Chùtkò!8 – pospieszał go Staszk, aż spocony ze strachu.

8 kaszub. Szybko!

Anton nie odpowiedział, ale nie w smak mu było, że młodszy kolega nie potrafi utrzymać nerwów na wodzy. To mogło zagrozić całej ich akcji. Wsunął się do środka i w ciemności odszukał sypialnię. Poszło bez problemu, bo w chacie były tylko dwie izby i komórka. Pochylił się nad pierwszym łóżkiem i zobaczył szczurzą, wysuszoną ze starości twarz Roberta Lemana. Chrapał i świszczał jak zmęczony koń. Nie miał swojej opaski na oku i straszył pustym, zabliźnionym oczodołem, brzydką pamiątką po pierwszej wojnie. Anton wiedział, jak potrafi oszpecić wojna. Sam miał na policzku długą, poszarpaną bliznę.

Cicho jak kot zbliżył się do drugiego łóżka. Grzechu spał niespokojnie, krótkie brwi wędrowały góra–dół, a za zamkniętymi powiekami widać było nerwowe bieganie gałek ocznych. Nie chrapał, lecz posapywał i mlaskał. Wąsiki i długa kozia broda poruszały się przez sen, jakby mówił coś bezgłośnie. I pomyśleć, że kiedyś Stoltman i Leman walczyli razem w Armii Hallera przeciwko Niemcom! A teraz ta gnida sprzedała się hitlerowcom!

Anton zasłonił dłonią jego usta. Grzechu rzucił się przez sen, a potem szeroko rozwarł oczy. Na widok cienia nad sobą przez jego twarz przemknęło przerażenie. Chciał coś powiedzieć, może krzyknąć, ale Anton mocno zaciskał dłoń, więc z gardła wydobył się nawet nie bełkot, a bulgot.

– Wstawaj i idź do kuchni! I nie próbuj uciekać ani wołać o pomoc, bo cię zastrzelę – wyszeptał Anton tak strasznym głosem, że na czole Lemana skroplił się pot.

Stoltman mówił po kaszubsku, bo nie zamierzał zniżać się do posługiwania się językiem wroga. Wszak Leman doskonale znał rodną mowę.

Zanim Grzechu zdołał wykonać jakikolwiek ruch, poczuł ucisk broni na swojej skroni. Wstał posłusznie, a choć z nadzieją zerknął na łóżko ojca, ten tylko zachrapał przez sen. To sprawiło, że Grzegorz jeszcze bardziej się przygarbił.

– Co… co mi zrobisz? – wybąkał, gdy już przeszli do drugiej izby.

– Siadaj! – Anton wskazał na krzesło przy kolebiącym się stole.

– Zabijesz mnie?

Anton, ani na moment nie opuszczając pistoletu, wycelowanego wprost w głowę Grzegorza, ściągnął plecak i wyjął wojskową menażkę. Była w niej zupa zaprawiona trucizną.

– Jedz! – rozkazał.

– C-co… co to jest?

– Coś, co zabija pasożyty takie jak ty. – Uśmiechnął się złośliwie.

– T-trucizna?

– Brawo.

– Ojcze nasz, któryś jest w niebie… – zaczął Leman drżącym z przerażenia głosem.

– Tam jest twój bóg. Do niego się teraz módl! – zadrwił Anton, wskazując portret Adolfa Hitlera wiszący na ścianie, tuż obok taniej reprodukcji Ostatniej wieczerzy.

– Ja cię błagam! Nie zabijaj mnie! – powiedział Grzegorz, głośniej niż powinien.

Anton się obawiał, że te jęki obudzą starego Roberta, więc rozkazał:

– Zamknij się i jedz!

Grzegorz chwycił łyżkę i zanurzył ją w zupie. Ale ręka tak mu się trzęsła, że wszystko się wylało. Czujnej uwadze Antona nie uszło, że Leman cały czas łypał w kierunku komórki. To mu się wydało podejrzane. Niby nic się nie działo – cichy dom, chrapanie seniora dobiegające z sypialni, komórka z wiszącą w przejściu tkaniną, postrzępioną u dołu – ale intuicyjnie wyczuł niebezpieczeństwo.

– Co tam jest? – spytał ostro i zbliżył się do komórki, ani na moment jednak nie opuszczając lufy pistoletu, by Leman nie próbował uciec.

– Nie co, a kto! – zadrwił męski głos.

Anton rozsunął materiał, a tuż za nim ukazał się SS-Obersturmführer Paul von Hoegen, kierownik gestapo w Przodkowie, z bronią wycelowaną prosto w partyzanta. Usta wykrzywił w triumfującym uśmiechu, gdy rozpoznał wizerunek z listu gończego. Oj, napsuł Antoni Stoltman krwi niemieckiej władzy! Szukali tego bandyty, żywego lub martwego, w całych Westpreußen9.

9 niem. prowincja Prusy Zachodnie

Anton w lot pojął, że nie wyjdzie z tego żywy, a ponadto że ktoś wsypał i doniósł o zasadzce. Zdrada bolała nawet bardziej niż wizja śmierci. Kto mógł to zrobić? Absurdalna myśl podsunęła Bernarda, który wymówił się z dzisiejszej akcji. Miał tylko nadzieję, że Princ i Długi byli bezpieczni.

– Guten Abend!10 – przywitał się z gestapowcem, jak gdyby nigdy nic. – Powiedziałbym: „Meine Verehrung!”11, problem w tym, że cię nie szanuję – odezwał się z ironią po niemiecku. A do Grzecha, już po kaszubsku, dodał: – Nie ciesz się tak. Zanim on zabije mnie, ja zabiję ciebie.

10 niem. Dobry wieczór!

11 niem. Moje uszanowanie!

– Nie! – wycharczał głos z sypialni i stary Robert rzucił się, by osłonić syna własną piersią.

Anton wykorzystał moment zamieszania i rozkojarzenie von Hoegena, strzelił do Grzegorza, jednocześnie uskakując za stół, by sam nie zostać trafionym przez gestapowca. Strzał był celny, prosto w głowę, ale ojciec zdążył już odepchnąć syna, tak że kula poszła bokiem. Wkurzony Anton wypalił jeszcze kilka razy, von Hoegen również – tu trysnęła krew, tam w drobny mak rozbiła się szklanka, tu świsnęła kula, tu Obersturmführer chwycił się za pierś. Stoltman drogę do drzwi miał odciętą, więc jednym kopniakiem wybił z ramy okno i wyskoczył przez nie zwinnie jak kot. Na zewnątrz też trwała strzelanina. Ukryty za kurnikiem Staszk Bach bronił się przed trzema żołnierzami. Anton zabił jednego z nich, ale więcej kul nie miał w magazynku, a nie było czasu, by przeładowywać.

– Odwrót! – wrzasnął.

Widział cień Staszka przemykający między budynkami. Ruszył w tę samą stronę. Ramię paliło go żywym ogniem, rękaw przemókł, więc się domyślił, że musiał oberwać.

– Diable, ktoś doniósł! – warknął Anton, gdy dołączył do nich Princ i w trójkę biegli polami w kierunku hejtusowskich lasów.

– Kto? – wysapał Bach.

– Nie wiem. Ale się dowiem i zabiję!

Nagle z najmniej spodziewanej strony, tuż z sadu Weberów, rozległ się strzał…

***

Tej nocy Sambor nie mógł spać. Błądził myślami wokół tego, co miało się rozegrać u Lehmannów. Żywił nadzieję, że dziadek jednak miał na tyle przyzwoitości, by nie donosić Niemcom, a jeśli nawet to zrobił, to partyzanci się domyślili, że czeka na nich zasadzka, i odstąpili od akcji. Otworzył okno i wsłuchując się w cykanie świerszczy w trawach, wyczekiwał strzałów. Już, już przysypiał, uspokojony, że chyba jednak nic się dziś nie wydarzy, gdy echo poniosło dalekie odgłosy wymiany ognia.

„Och, nie…” – pomyślał, zrywając się na równe nogi. Wychylił się z okna, jak się dało najbardziej, i próbował spojrzeniem prześwidrować ciemność. Nad Pomieczynem wisiał rogalik księżyca, który nie dawał zbyt wiele światła. Ale mógłby wytężać wzrok nie wiadomo jak bardzo, a nic by nie dojrzał, bo okno wychodziło na szosę, partyzanci zaś uciekali polami.

Za to Leo Weber, który tej nocy również czuwał, na daleki odgłos strzałów wyszedł do ogrodu ze strzelbą na ramieniu, by w razie czego przysłużyć się Rzeszy. I rzeczywiście, nim minął kwadrans, zobaczył cienie sylwetek biegnących ledwo kilkanaście metrów od jego sadu. Dawniej uwielbiał polować, a choć wzrok mu się z wiekiem pogorszył i miał trudności z trafieniem do kaczki czy zająca, wciąż jeszcze potrafił trafić sarnę… lub człowieka.

Paf! Jeden z trzech cieni padł na ziemię.

– Ma się jeszcze to oko! – Zatarł z zadowoleniem ręce i znów przyłożył policzek do zimnej lufy, wytężając wzrok, by ustrzelić kolejnego.

Dostrzegł zamieszanie wśród uciekinierów. Próbowali podnieść kolegę, ale gdy ze wsi doleciały do nich odgłosy niemieckiego pościgu, a nad głowami świsnął drugi strzał z ciemności, jeden z nich zarzucił sobie rannego na ramiona jak barana i uginając się pod ciężarem, ruszył dalej.

– Scheiße! – przeklął Weber, gdy dwa jego kolejne strzały spudłowały.

Partyzanci odpowiedzieli mu ogniem i musiał natychmiast wycofać się między drzewa owocowe, by nie zostać trafionym. Przeklęci bandyci!

– Gońcie ich! Prędko! Tam uciekli! Jednego postrzeliłem! – wrzasnął na widok niemieckich żołnierzy, zdezorientowanych ciemnościami i brakiem rozeznania w terenie. – Niedojdy! – Splunął na ziemię. – Gdybym był młodszy, pokazałbym wam, jak to się robi!

– Opa! Opa! – rozległ się cienki głos gdzieś z góry.

Weber skierował się na podwórze. Dostrzegł wnuka wychylającego się przez okno.

– Co tam robisz? Śpij! – burknął.

– Opa, czy wszystko jest dobrze? Czy uciekli?! – spytał z napięciem.

– Nie bój się, zaraz nasi ich dopadną! Ja sam zabiłem jednego!

Nie rozumiał, dlaczego Sambor się rozpłakał. W głowie mu się nie mieściło, że jego wnuk, krew z krwi Weberów, mógłby popierać bandytów.

***

Na drugi dzień w Pomieczynie, od niedawna w ramach odkaszubiania i odpolszczania zwanym przez Niemców Pommersdorf, pojawili się Unterscharführer Jan Kaszubowski i Scharführer Matthias Hintz wraz z całym oddziałem żołnierzy. Kazali wyjść mieszkańcom z domów i zgromadzić się na placu za kościołem. Ludzie szli, trwożnie na siebie zerkając. Wieść o nocnej akcji u Lemanów rozeszła się po wsi lotem błyskawicy, a choć każdy po cichu życzył śmierci zarówno Grzegorzowi Lemanowi, jak i Jürgenowi Hoffmanowi, bo obaj donosili i zdradzali, współpracowali z wrogiem i mieli na sumieniu życie wielu ludzi, to każdy zdawał sobie sprawę, czym groziłaby taka zemsta. Tym, że zemsta hitlerowców będzie jeszcze straszniejsza. I oto właśnie mieli się o tym przekonać.

Scharführer Hintz przemówił:

– Dziś w nocy w tej wsi bandyci podjęli próbę zamordowania sołtysa Gregora Lehmanna! Postrzelony i w ciężkim stanie znalazł się w szpitalu! Miejmy nadzieję, że wydobrzeje! Jego ojciec, Robert, widząc syna wykrwawiającego się mu na rękach, zachorzał z żałości! To jednak jeszcze nie koniec zbrodni, które bandyci mają na sumieniu! Dziś w nocy został zamordowany człowiek o nieposzlakowanej opinii, wzorowy Niemiec, odważny i niezłomny żołnierz, który dbał o wasze bezpieczeństwo… SS-Obersturmführer Paul von Hoegen! Zginął jak bohater, za Wielką Rzeszę i za naszego wodza Adolfa Hitlera!

Gdyby okoliczności były inne, mieszkańcy Pomieczyna zaczęliby wiwatować. Ten „wzorowy Niemiec i człowiek o nieposzlakowanej opinii” zdążył wykończyć niemal tylu ludzi, ile ofiar we wsi zebrała pierwsza wojna. Każdy przez niego kogoś opłakiwał. Dziś jednak daleko było im do świętowania z tego powodu. Splotły się dłonie zakochanych, matki mocniej przycisnęły do siebie dzieci, a mężowie żony. Oddechy stały się ciężkie, jakby nagle w gorącym sierpniowym powietrzu zabrakło tlenu. To strach dusił ludzi. Czekali na burzę, nie tylko tę, która pogrzmiewała gdzieś za horyzontem, choć niebo wciąż jeszcze pozostawało jasne, ale i tę, która zbierała się nad tłumem.

– Życie jednego Niemca warte jest życia tysiąca Kaszubów! A życie takiego bohatera – nawet i dwóch tysięcy! Dziś życie straci tylko dziesięciu z was! Za takiego bohatera tylko dziesięciu plugawych Kaszubów… serce boli na taką niesprawiedliwość12! – grzmiał Hintz.

12 Gryf Pomorski aktywnie działał na terenie Pomieczyna. Jednego z lokalnych konfidentów partyzanci zlikwidowali właśnie otruwając go. I choć zrobili to na tyle sprytnie, że cywile nie ponieśli konsekwencji, więc opisana egzekucja nie miała tutaj miejsca, to jednak podobne zemsty Niemców na cywilach zdarzały się na całych Kaszubach, m.in. po sąsiedzku, w Będargowie.

Rozejrzał się po twarzach obecnych, po czym podszedł bliżej i torując sobie drogę szpicrutą, co niemal nie było konieczne, bo ludzie rozstępowali się przed nim jak morze przed Mojżeszem, wskazywał kolejne przypadkowe osoby.

– Du! Du! Du!13 – powtarzał, a żołnierze wyciągali wskazanych z tłumu, wśród krzyku, płaczu i szarpaniny.

13 niem. Ty! Ty! Ty!

Wychodzili jeden po drugim, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. Kolejny był Jan Jankowski, nauczyciel jeszcze sprzed wojny, który ożenił się z córką kościelnego. Jego żona krzyknęła rozdzierająco, a dzieci małymi rączkami złapały go za poły marynarki i nie cofnęły się nawet wtedy, gdy Hintz boleśnie zaczął je okładać szpicrutą.

– Nie, tatkù, nie! – szlochały.

– Zostawcie go! To święty człowiek! – odważnie zawołał Józwa Hebel.

Przez taką niesubordynację narażał samego siebie. Hebel podpisał wprawdzie volkslistę, by chronić swoją rodzinę, ale nie gwarantowało mu to bezpieczeństwa. W takich momentach zbrodniarze nie patrzyli w dowód, czy ktoś posiada Eingedeutschte, czy nie.

Nawet proboszcz, ksiądz Paweł Jankowski, choć na co dzień unikał konfliktów z władzą i wypełniał wszelkie ustalenia, bo pragnął po prostu przeżyć tę wojnę, teraz wystąpił naprzód.

– To zięć kościelnego! Pomaga przy parafii – odezwał się.

– Więc naucz się sprzątać, klecho! – krzyknął Hintz, a jeden z żołnierzy tak mocno pchnął Jankowskiego kolbą w brzuch, że ksiądz nie mógł złapać tchu.

– Du!

Tłum zamarł po raz kolejny, bo wskazaną osobą była ciotka Jadwiga Konkolka. Wszyscy ją znali i wszyscy byli z nią w jakiś sposób spokrewnieni lub skoligaceni. Niemal każdy w okolicy mówił do niej „ciociu”. Wyszła z gromady, wspierając się na lasce, siwa, pomarszczona, ociężała, a mimo to godna i dumna.

– Zostawcie ją! Nie widzicie, że to już starsza kobieta? Nie wstyd wam? Ja pójdę za babcię! – odezwała się Mariczka Konkolówna, jej wnuczka.

Słynęła z tego, że była pyskata i już wielokrotnie pokazała, że miała odwagę odszczekać się nawet hitlerowcom.

– Sztël14, Mariczka! – upomniała ją ciotka Konkolka. – Mnie już i tak niewiele życia zostało, osiemdziesiąt lat mam na karku. Ty żyj, czekaj na swojego kawalera. Jak z wojny będzie nazôd i się pobierzecie, to wzniesiecie toast za starą ómę!

14 kaszub. cicho

– Ty się, óma, dobrze trzymasz, jeszcze i setki dożyjesz! – parsknęła Mariczka i spojrzała na Hintza. – Mnie weźcie zamiast babci!

Gestapowiec tylko spojrzał na dziewczynę i kiedy już się wydawało, że przychyli się do jej prośby, niespodziewanie z całej siły zdzielił ją w twarz. Straciła równowagę i upadłaby, gdyby nie podtrzymali jej przyjaciele.

– Ja decyduję, kto żyje, a kto umiera! – wrzasnął.

Hintz był rozwścieczony zachowaniem Kaszubów, ich nieugiętością i wzajemną pomocą. Niech ich piekło pochłonie! Gniewne szare oczy wypatrzyły w tłumie Bernarda Stoltmana. Podczas gdy większość osób unikała wzroku gestapowca, Stoltman patrzył na niego odważnie, może wręcz hardo. Matthias wiedział, że zamordowanie bliźniaka byłoby najlepszą zemstą na Zofce za odrzucenie jego zalotów. Jednak wciąż żywił krztynę nadziei, że dziewczyna wróci z przymusowych robót i zmięknie na tyle, że przyjmie go z otwartymi rękoma. Gdyby miał na sumieniu śmierć jej ukochanego brata, nigdy by mu tego nie wybaczyła. Ominął więc Bernarda, a dźgnął szpicrutą innego młodzieńca, ostatnią z dziesięciu osób.

– Nein! – rozległ się pełen bólu wrzask matki, a ojciec stał z boku, milcząc i dygocąc na całym ciele.

Wskazaną osobą był Stefan, drugi z synów Bachów. Pierwszy, Alfons, zginął we wrześniu trzydziestego dziewiątego. Gertruda Bachowa próbowała zasłonić syna swoją tuszą, ale dla żołnierzy nie była to żadna przeszkoda. Wyszarpnęli Stefana, wysokiego i chudego jak wszyscy Bachowie, z uścisku jej mocarnych ramion.

– Nie! Boże, nie! Nie mój syn! – krzyczała, a jej wyrywający się z bujnej piersi szloch dominował wśród łkania innych kobiet. Męża zawsze traktowała jak popychadło, ale dzieci były całym jej światem.

Jego ojciec, Heniek, przerażony przypomniał sobie klątwę swojego brata o tym, że ród Bachów wyginie bezpotomnie. Czy to się miało spełnić? Młodszy Staszk obserwował wszystko, blednąc jak ściana. To on był partyzantem, to przez niego i przez Antona Stoltmana cała ta akcja, to oni powinni zginąć. Wiedział o tym, a jednak nie miał odwagi, by pójść na śmierć za brata. Tłumaczył sam sobie, że to nic nie da, wystarczyło spojrzeć, jak gestapowiec potraktował Mariczkę, która chciała się poświęcić za babcię. Ale to tłumaczenie w ogóle go nie uspokajało. Powinien przecież choć spróbować wyjść mu na ratunek. Bił się z myślami, a w tym czasie dziesięcioro wyznaczonych do egzekucji zostało ustawionych wzdłuż płotu kościoła. Na ich twarzach dominował nie lęk, a hardość. Nawet na twarzy ciotki Konkolki.

Żołnierze stanęli w szyku, zrepetowali broń… Kiedy zaczęli strzelać, włosy zjeżyły się wszystkim na ciele, pot skroplił na plecach, a serce na moment przestało bić.

– Wiedno Kaszëbë!15 – zawołał zięć kościelnego, nim padł jak długi na ziemię.

15 kaszub. Zawsze Kaszuby!

– Bóg was za to pokaże! – odgrażała się ciotka Konkolka, zanim kula przeszyła jej bujną pierś i zatrzymała serce, może i wiecznie zainteresowane plotkami, ale serdeczne i pomocne.

Huk wystrzałów, wrzask dzieci i szloch kobiet jeszcze długo niosły się echem po Pomieczynie. Niemieccy oprawcy wkrótce opuścili wieś, zostawiając za sobą trupy, ale ludzie nadal opłakiwali swoich bliskich.

– Do Paralusza! I na co nam te diabelne partyzanty?! Mało nam śmierci? Myślą oni, że wolność nam wywalczą? Nié, jeszcze większy górz16 w Niemcach wywołają! Postrzelają i poukrywają się w lasach, a na nas sprowadzają śmierć. A żeby to ich śmierć spotkała! – złorzeczył Heniek Bach.

16 kaszub. gniew

Bezradnie patrzył na żonę, trzymającą na rękach ciało Stefana. Nie zdawał sobie sprawy, że oto właśnie złorzeczył również swojemu najmłodszemu synowi.

Daleko na ciemnym niebie zalśniła błyskawica i rozległ się grzmot. Jakby sam Parón, kaszubski bóg burzy, miał już dość ludzkich konfliktów. Albo jakby Smętk, odwieczny wróg Kaszubów, drwił sobie z ich nieszczęścia.

Jednak nawałnica nie dotarła do Pomieczyna, przeszła bokiem.

***

Pelagia Stoltmanka nie mogła oderwać wzroku od martwej twarzy swojej kuzynki Jadwigi Konkolki. Zastygła w dziwnym grymasie zawziętości, jakby po śmierci niczym òpi17 zamierzała wstać z grobu i straszyć swoich oprawców. Mariczka zbolałym głosem dyrygowała kilkoma młodzieńcami, by zabrali ciało jej babci do domu.

17 Kaszubski upiór.

– Różańce za wszystkich zmarłych będą się odbywać w kościele – oznajmił ksiądz Jankowski i odszedł za Mariczką, bo właśnie u Konkolów miał swój pokój, gdy w plebanii panoszył się Jürgen Hoffman.

Bernard wziął babkę Pelagię pod rękę i zaprowadził do domu. A później każdy musiał wrócić do swoich spraw, bo praca na gospodarstwie nie mogła czekać, nawet jeśli ich myśli rozkojarzone były do tego stopnia, że wszystko leciało im z rąk. Marta chlipała nad drylowanymi wiśniami. Pelagia z niechęcią spojrzała na twarz synowej, wciąż śliczną, mimo drobnych zmarszczek przy oczach. Nosek, dawniej zgrabny, został złamany podczas przesłuchania na gestapo, ale ta krzywizna tylko dodała zadziorności wcześniej aż nazbyt symetrycznej twarzy. Opuchlizna i sine krwiaki po pobiciu już zniknęły.

– Nie rycz! – fuknęła seniorka.

– To nie widziała mama, co się dziś działo? Jak mam nie ryczeć? – spytała gniewnie.

Sepleniła, bo brakowało jej kilku zębów, wybitych podczas przesłuchania. Dopóki się nie odzywała, nadal mogła uchodzić za piękność, ale wystarczyło, że otworzyła usta, a stawała się odstręczająca. Bała się uśmiechać, nawet przy mężu, a lustro w korytarzu omijała szerokim łukiem, za każdym razem zezując w bok, byleby tylko nie widzieć swojego krzywego nosa i braku zębów.

Pelagia odrzuciła kozik, którym drylowała owoce, po czym zerwała się z krzesła i wycierając dłonie, czerwone od soku, w szeroki fartuch, którym była przepasana, skierowała się na podwórze.

– Gdzie mama idzie? – zaniepokoiła się Marta.

– Lëftu18 mi brakuje – mruknęła.

18 kaszub. powietrza

Marta wzruszyła ramionami. Owszem, pomoc przy wiśniach była potrzebna, a na dzieci liczyć nie mogła, bo Amalka wciąż była za mała i więcej owoców zjadła, niż oczyściła z pestek, Hildzia pasła gęsi, Kazik zaś – krowy, a jednak wolała już pracować sama, a nie z utyskującą na wszystko teściową.

Tymczasem Pelagia stanęła na stopniach przed drzwiami i spojrzała na Pomieczyno, w którym się wychowała. Ile się tu pozmieniało od lat jej dzieciństwa! Coś dusiło ją w piersi, jakaś straszna mieszanka wściekłości i żałości na cały świat.

– Och, Bernat, Bernat, żebyś ty tu był – szepnęła z boleścią.

Zajrzała do stodoły, ale bunkier, ukryty pod sianem, był pusty. Niewiele myśląc, choć siły miała nadwątlone, ruszyła w kierunku Hejtusa. Chciała porozmawiać z partyzantami, usłyszeć od nich, że to wszystko miało jakiś większy sens, że dzięki temu wygrają wojnę i pokonają Niemców. Choć nawet jej samej wydawało się to głupie, jednak musiała zrobić cokolwiek, byleby tylko nie siedzieć bezczynnie. Szła i szła, jakby droga do lasu ciągnęła się w nieskończoność. Upał doskwierał i wkrótce zaczęło dokuczać pragnienie, a zmęczone mięśnie płonęły żywym ogniem. Jednak wrodzony upór był mocniejszy niż jakakolwiek słabość ciała. Nawet konając, nie odstąpiłaby od tego, co sobie raz umyśliła. Szła więc uparcie, krok za krokiem.

– Hasło! – Usłyszała głos strażnika, jeszcze zanim dostrzegła kogokolwiek między drzewami. Tego się nie spodziewała i poczuła się nieco zmieszana. Szybko jednak odzyskała pewność siebie.

– Jestem matką Antona Stoltmana – odparła.

– A ja ojcem Hitlera. – Roześmiał się. – Idź dodóm19!

19 kaszub. do domu

– Jestem Pelagia Stoltmanka! Jak mnie nie puścisz do syna, to zaraz sama na was doniosę Niemcom!

– Dobra, starëszkò20, pòj za mną!

20 kaszub. staruszko, babciu

Chatki, która już w trzydziestym dziewiątym ledwo stała, nie było, a deski zostały użyte do budowy bunkra. Wejścia do niego zupełnie nie było widać i Pelagia aż podskoczyła, gdy nagle za plecami usłyszała głos pierworodnego:

– Mëma? Co tu robisz? Stało się coś w domu?

– Jeszcze pytasz? – Zdziwiła się, odwracając w jego stronę.

Stał przed nią niczym obraz nędzy i rozpaczy. Oczy miał podkrążone, policzki pokryte szczeciną kilkudniowego zarostu. Koszula była w połowie rozpięta, ukazując owłosiony i pełen blizn tors, rękawy podwinięte, spod lewego wystawał bandaż ze świeżymi śladami krwi. Czy ten sam mężczyzna był kiedyś ślicznym, pulchnym niemowlakiem? Czy to było to samo ciało?

– Marija Józef, siedzicie sobie tutaj, bezpiecznie i spokojnie jak na wczasach, a nie wiecie nic, co się tam przez was dzieje! – Obruszyła się.

Bezpiecznie i spokojnie! Anton omal nie wybuchnął gorzkim śmiechem. Żyli w nieustannym strachu, pochowani w norach jak szczury, często nie dojadając, bo mogli liczyć jedynie na prowiant od kilku wtajemniczonych mieszkańców. Obserwował, jak z roku na rok partyzanci mizernieli, pochylali się niżej do gruntu, ich cera stawała się ziemista, a włosy poszarzałe.

– A co się stało? – ponowił pytanie.

– We wsi była egzekucja. Za wasze sprawki Niemcy rozstrzelali dziesięć osób!

Cofnął się o krok, aż oparł się plecami o szorstki pień buka. Zakrył oczy dłonią, jakby nagle poraziło go słońce prześwitujące przez gęste gałęzie drzew.

– Kogo? – spytał.

– Czy to ważne kogo? Zabili! I to przez was! Jankowskiego, ciotkę Jadwigę… Zachciało wam się w wojnę bawić! Trzeba było we wrześniu bitwy wygrywać, a nie teraz biegać po wsi z bronią! I Grzenię, i Bachów Stefana… Czy wy Boga w sercu nie macie, by swoich tak narażać?!

Emocje w Pelagii aż się pieniły. A mimo to, gdy wylewała je z siebie bezmyślnie, zamiast czuć ulgę, miała coraz większy mętlik w głowie i ucisk w piersi.

Anton nie mógł tego dłużej słuchać. Poczucie winy go ogłupiało. Akcja się nie udała, wszystko poszło nie tak. Może źle ją zaplanował? Do tego strzał z sadu Webera śmiertelnie ranił Princa. Anton wprawdzie zaniósł rannego do bunkra, a Staszk Bach natychmiast popędził po Augustyna Stoltmana, miejscowego znachora, ale nie udało się pomóc i nad ranem Princ zmarł. A teraz jeszcze ta egzekucja… Schrzanił robotę.

– Nic nie rozumiesz… Tak się czasem zdarza – powiedział głucho do matki.

– Marija Józef! Tu giną ludzie, a ty gadasz, że tak się zdarza?! Jak ja teraz w oczy spojrzę sąsiadom? To przez mojego syna zginęli ich krewni!

– Mëma, uspokój się.

– Żałuję, że się w ogóle urodziłeś! Samo zło wiecznie przez ciebie! – wykrzyczała Pelagia wreszcie.

Potrzebowała, by ktoś ją przytulił, uspokoił, bo nie radziła sobie z własnym gniewem. Próbowała przerzucić złe emocje na syna z nadzieją, że on jej pomoże, ale Anton stał i patrzył na nią tak dziwnym wzrokiem, jak patrzyć może tylko śmierć. Nagle oderwał się od drzewa i zaczął iść przed siebie.

– Gdzie idziesz? Wróć! – zawołała za nim ze złością. A po chwili powtórzyła, już bardziej błagalnie: – Wróć…

Nie wrócił. Zniknął między drzewami.

– O mój Boże… – Zemdlona Pelagia upadła wprost w zeschnięte zeszłoroczne liście.

***

W ostatnich dniach Inge żyła w zawieszeniu. Rudolf był w Berlinie, gdzie załatwiał interesy, ponoć jakieś bardzo ważne, bo przed wyjazdem chodził naburmuszony i zdenerwowany. Nie chciała o przyszłości ich związku rozmawiać przez telefon, dlatego czekała na jego powrót. Jako że nie miała innego zajęcia, czas dłużył jej się w nieskończoność.

– Ja tam się dziwię, że pani nie zaangażuje się w jakieś prace dobroczynne. To wstyd tak całe dnie spędzać na próżnowaniu. Sąsiadka z dołu, Frau Wittelsbach, organizuje koncert ze zbiórką na rzecz niemieckiej armii. Mogłaby się pani przyłączyć – mówiła Greta, ich gosposia.

– Dziękuję, ale nie – ucięła krótko i zamknęła się w sypialni, by dać znać, że nie ma ochoty na pogawędkę ze służącą.

Zbiórka na niemiecką armię – też coś! Inge nie była nigdy specjalnie zaangażowana w politykę, ale jej sprawiedliwe serce buntowało się przeciwko faszyzmowi.

Wreszcie nadszedł dzień przyjazdu Rudolfa. Czekała na niego od świtu, układając w głowie frazy, które mu powie. Ale minęło południe, a jego wciąż nie było. Obiad zdążył ostygnąć, a on nadal się nie pojawiał. Popołudniową kawę też wypiła samotnie. Pod wieczór zaczęła się niepokoić, że coś mu się stało.

Nastała noc, a wraz z nią niektóre odgłosy miasta się wyciszyły, a inne wzmogły. Tramwaje zajechały do zajezdni, zmniejszył się ruch samochodów i dorożek na ulicach. Przechodnie poznikali w swoich mieszkaniach. Czasem ktoś przemknął ulicą, a echo niosło odgłos kroków. Czasem hałaśliwie rozmawiały ze sobą grupy znajomych, co rusz wybuchając śmiechem, gdy zmierzały do knajpy lub na dancing. Czasem rozbrzmiewało przekleństwo bówki21. Z kabaretu na rogu ulicy docierały stłumione dźwięki muzyki. Przy odpowiednio silnym wietrze słychać było nawet szum fal w zatoce.

21 Gdański łobuz.

Inge niecierpliwie zerkała na zegarek. Pewnie narzeczony spędzał teraz czas z kochanką, może właśnie szeptał jej do ucha czułe słowa albo wykrzykiwał jej imię podczas zbliżenia. I drwili sobie z Inge, z głupiej, naiwnej córki nauczyciela, której się wydawało, że chwyciła Pana Boga za nogi i dostała przepustkę do świata arystokracji. Jakby w ogóle jej na tym zależało! Zależało jej wyłącznie na miłości… Czekała na narzeczonego w fotelu, to opłakując utraconą miłość i zranioną dumę, to zbierając się w sobie, by zawalczyć. Szykowała się do poważnej rozmowy, przecież musieli wyjaśnić sobie wszystkie przykre tajemnice. Bała się, że zmięknie, widząc jego gorące spojrzenie i słodki uśmiech oraz słysząc zapewnienia o uczuciach.

Zamierzała dodać sobie odwagi winem, ale ledwo ujęła w dłoń delikatny, kruchy kieliszek na długiej nóżce i zanurzyła usta w cierpkim napoju, przypomniał jej się Otto. Coraz częściej widywała go wstawionego. Może nie pijanego w sztok, ale woniejącego alkoholem i nienaturalnie rozluźnionego. Gdy wyrażała swoje zaniepokojenie, machał ręką i burczał: „Przesadzasz!”. Miał problemy w pracy – tyle wiedziała od Rudolfa. Ponoć zawsze o krok przed nim był ten cały Jan Kaszubowski. Inge raz go spotkała, ale nie zrobił na niej dobrego wrażenia. Niby niczego nie mogła mu zarzucić, był uprzejmy, wręcz szarmancki, ale kobieca intuicja podpowiadała, by na niego uważać. Było coś takiego w głęboko osadzonych oczach o ciężkich powiekach i w tajemniczym uśmiechu, co ją niepokoiło. Jakby drwił sobie z każdego.

Inge wylała wino do zlewu. Mimo że gosposia zaparzyła jej dzbanek kawy, a Inge piła filiżankę za filiżanką, jednocześnie próbując czytać Miasto z popiołu i złota Abrama Feingolda, bo to dawało jej niewytłumaczalne ukojenie, wreszcie głowa opadła jej na zagłówek i przysnęła. Obudziło ją trzaśnięcie drzwi i raźne kroki.

– Mein Schatz! – głos Rudolfa dobiegł z korytarza.

Do zaspanej Inge szybko wróciła świadomość. Poczuła ból, gdy przypomniała sobie rewelacje opowiedziane przez Ottona. Tak bardzo pragnęła wierzyć w miłość, tak jej było dobrze, tak bezpiecznie u boku Rudolfa! Wszystko przepadło, spłonęło, zostały tylko zgliszcza.

Podniosła się z fotela, gotując się na batalię.

– Mein Schatz, udało się! Udało! Ta inwestycja przyniesie nam fortunę! – zawołał radośnie i próbował, jak zwykle w chwilach euforii, porwać ukochaną w objęcia, ale ona się wzbraniała. Odsunęła się zdecydowanie.

– Musimy porozmawiać – oznajmiła poważnie, walcząc z sobą, by się nie rozpłakać, ale głos drżał zdradziecko.

– Co cię znowu ugryzło? – Zniecierpliwił się.

Od kiedy był taki niecierpliwy w stosunku do niej? Próbowała sobie przypomnieć ten moment, ale nie potrafiła. Przecież na początku był wyrozumiały i troskliwy.

Zdjął marynarkę i rzucił ją na fotel. Na kołnierzyku kremowej koszuli dostrzegła bordową smugę szminki. Zacisnęła pięści i zamrugała, czując, że łzy są coraz bliżej.

– Czy to prawda, że masz kochankę? I że przekupiłeś dyrektorów szkół, by mnie nie zatrudniali? – wypaliła.

Spojrzał na nią z osłupieniem, które trudno było jednoznacznie zinterpretować, bo mogło być to zarówno zdziwienie, że się dowiedziała, jak i zdziwienie, że w ogóle wpadła na taką głupotę. A potem wybuchnął śmiechem.

– Kto ci naopowiadał takich bzdur? – zapytał.

– Chciałabym wierzyć, że to są bzdury… Ale dlaczego w takim razie nie mogę znaleźć pracy? No i te damskie perfumy… szminki… na twoich koszulach.

Rudolf odruchowo spojrzał na kołnierzyk. Inge przyszło do głowy, że to nie był dobry znak, że ukochany od razu się domyślił, gdzie ma dowód zbrodni. Jakby miał coś na sumieniu.

– To koleżanka. Uścisnęliśmy się na pożegnanie, to wszystko – westchnął niedbale.

– Proszę cię, powiedz mi prawdę. Chyba na tyle zasługuję? – Głos jej się łamał. Czuła się żałosna. Powinna uderzyć go w twarz i odejść, a nie czekać na kolejne kłamstwa i wymówki.

– Porozmawiamy, gdy przestaniesz histeryzować – uciął stanowczo. – A właściwie dlaczego ty nie śpisz? Już prawie północ – zauważył.

– Czekałam na ciebie.

– Niepotrzebnie. Powinnaś się wysypiać. Nie jesteś już najmłodsza, każda zarwana noc źle wpływa na twoją twarz. I ten makijaż… Spójrz sama. – Wziął z szafki nocnej zwierciadło w srebrnej ramce z rzeźbioną rączką i podsunął jej pod nos.

Inge zobaczyła samą siebie, spuchniętą od płaczu, szarą z przemęczenia, z rozmazanym tuszem, tworzącym czarne obwódki wokół oczu i smugi na policzkach. Białka oczu miała przekrwione, powieki nabrzmiałe.

– Gdy mieszkałaś z rodzicami, wyglądałaś lepiej – powiedział z wyrzutem.

– Bo wówczas oni o mnie dbali, a teraz ty – wyszeptała.

– A sama nie umiesz o siebie zadbać?

Zarzucił ją pretensjami, by zapomniała o swoich. Ale to zadziałało odwrotnie, niż planował. Inge była delikatna i wrażliwa, łatwo ją było zranić, ale była też dumna. A jego słowa smagały dumę biczem, aż wreszcie się zbuntowała.

– Wiesz co… – odparła w pewnym momencie, sama się sobie dziwiąc, że odzyskała spokój. – Masz rację. Powinnam o siebie zadbać. Dlatego wracam do rodziców.

Wyciągnęła z szafy walizkę i zaczęła wkładać do niej sukienki.

– Nie wygłupiaj się! – sarknął.

– Ależ bynajmniej się nie wygłupiam. Potrzebuję czasu, by wszystko przemyśleć.

– Dlatego że ktoś naopowiadał ci bzdur o mnie?

– Dlatego że nie czuję się z tobą szczęśliwa, Rudolfie. – Spojrzała mu prosto w oczy. W ręku trzymała pudło po kapeluszach.

– Nigdzie nie jedziesz! – oznajmił, próbując wyszarpnąć jej z rąk pudło, aż upadło na ziemię, wieko się otwarło, a ze środka powypadały zakazane przez władze książki. Wziął jedną z nich do ręki. – Abram Feingold – przeczytał nazwisko na okładce. – Przecież kazałem ci to spalić!

– Nie jestem twoją służącą, byś mógł mi cokolwiek kazać – oznajmiła hardo.

Z pewnością kłóciliby się nadal, gdyby nie Greta. Wsunęła się do sypialni, a minę miała niepewną.

– Telegram do pani – oznajmiła.

Inge prędko odebrała z jej rąk sztywną kartkę i przeleciała wzrokiem po niemieckich słowach: „Z babcią źle. Przyjedź. Brunon Stoltman”. Momentalnie zmieniła plany, postanawiając, że nie wyjedzie do Lęborka, a do Pomieczyna.

***

Tymczasem Anton wciąż szedł przed siebie, nawet się nie zastanawiając, dokąd i dlaczego. Wiedział, że jeśli wpadnie na patrol żandarmerii, będzie z nim kiepsko, bo choć miał mocne dokumenty, podrobione przez samego Augustyna Westphala, to jednak jego portret wisiał na każdym słupie i w każdej karczmie. Ale nie dbał teraz o to.

Późnym wieczorem dotarł do Szymbarku i wręcz sam się zdziwił, gdy zobaczył taflę z niemieckim napisem „Schönberg”. A więc tutaj poniosły go nogi, tutaj gnało go serce. Do kogoś, kto go kocha.

Zakradł się do chaty Machollów i zapukał. Otworzyła Eryka. Wyjrzała trwożnie na zewnątrz, może spodziewając się gestapowców, a na widok Antona zrobiła zdumioną minę. Na ostatnim spotkaniu ustalili przecież, że nie powinni się widywać. Mężczyzna nie namyślał się wiele, zdecydowanym ruchem przygarnął Erykę do siebie, zupełnie jak kiedyś, a potem zachłannie wpił się w jej usta. Smakowały kawą zbożową z mlekiem. Pamiętał, że taką lubiła. Bał się, że ukochana się wyrwie, a może nawet będzie wściekła, ale ona wręcz przeciwnie, zarzuciła mu ręce na szyję i z pasją oddała pocałunek. Była w tym wielka tęsknota, która wzbierała w nich latami.

– Eriszkò… chcę cię mieć… – wyszeptał gardłowo między kolejnymi pocałunkami.

– Nie możemy – mruknęła.

– Błagam…

– Nie.

– Nënka22, wszystko w porządku? Kto to? – rozległ się cichy głos z głębi.

22 kaszub. mama

– Twój syn – domyślił się Anton.

Nawet nie wiedział, jak „Gucio” miał na imię, ale i nie dopytywał. Czy to w ogóle było ważne? Polubił go, ale był synem tamtego. Z żalem odsunął się od ukochanej, choć ciało rozpaczliwie się przeciwko temu buntowało. Na ustach nadal czuł smak kawy zbożowej, a w nozdrzach aromat szarego mydła, którym pachniała.

– Pòj do kuchni!

Kiedy chwyciła jego dłoń, by pociągnąć go za sobą, przez ciało przebiegł mu elektryzujący dreszcz. Uderzenie pioruna nie mogłoby mieć większej mocy niż jeden zwykły dotyk tej kobiety.

– Porucznik Stoltman! – Tóna ucieszył się na jego widok. – To znaczy… Kmicic – zreflektował się zaraz.

Choć, prawdę powiedziawszy, zasady konspiracji nie były teraz tak ważne, przecież dowiedział się już, że Eryka i Kmicic znali się jeszcze przed wojną. Gdy próbował dopytać skąd, matka zbyła go machnięciem ręki. „Dawne dzieje” – oznajmiła.

Usiedli przy mdłym żółtawym świetle zapalonej świecy. Na stole stały kubki z kawą zbożową i dzbanuszek mleka oraz chleb posmarowany smalcem. Anton, którego pusty żołądek domagał się jedzenia, ochoczo skorzystał z zaproszenia i pochłaniał kanapkę za kanapką. Eryka nerwowo zaciskała palce na swoim kubku. Ona jedna w tym pomieszczeniu wiedziała, że Anton i Tóna to ojciec i syn. Zaskakujące, że sami nie zauważyli podobieństwa, a przecież mieli identyczne oczy, w tym samym chłodnym odcieniu błękitu, i tak samo je mrużyli, gdy się nad czymś zastanawiali. Mieli też identyczne uśmiechy, szczere, trochę przekorne, choć Anton miał zęby pożółkłe od papierosów, a Tóna odziedziczoną po niej szczerbę między jedynkami. Jak dziwnie było mieć ich obu obok siebie. Jakby byli rodziną. Zastanawiała się, co by się stało, gdyby zdradziła im teraz prawdę. Czy znienawidziliby ją za to, że tak namieszała im w życiu?

Nagle do drzwi ktoś załomotał.

– Aufmachen!23 – wrzasnął niemiecki głos.

23 niem. Otwierać!

Tóna skoczył do okna i zza firanki rozejrzał się po ciemnym podwórzu.

– Obława. Jesteśmy otoczeni – powiedział przerażonym głosem.