Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
62 osoby interesują się tą książką
W wolnej Polsce dla Kaszubów walka o tożsamość się nie kończy – teraz to nie Niemcy patrzą na nich złym wzrokiem, a Polacy, którzy nie wiedzą, czego się po nich spodziewać. Piotr mieszka w Wolnym Mieście Gdańsku, ale to miejsce z roku na rok staje się coraz bardziej proniemieckie i antypolskie. Czy młody poeta Walerian pomoże mu się odnaleźć w nowej, trudnej rzeczywistości? Związek Eryki i Antona kwitnie, jednak czy przetrwa, gdy z niewoli niespodziewanie powróci mąż Eryki? Monika z synkiem próbują się zadomowić na Śląsku, a Anna staje przed trudnym wyborem – Marcus chce wyjechać z rodziną do Niemiec. Tymczasem lata mijają i rosną kolejne pokolenia Stoltmanów. Niełatwo będzie im odnaleźć szczęście w świecie, w którym coraz głębiej korzenie zapuszcza hitlerowska trucizna…
Daria Kaszubowska snuje swoją sagę w rytmie muskanych powiewem wiatru łanów zboża. Odmalowuje wielobarwny niczym ukwiecona łąka obraz krainy, w której sielska sceneria staje się tłem wielu dramatów. Jej słowa zapisują się w sercach czytelników niczym kaszubski haft, budząc uznanie i szacunek wobec ludzi, którzy z miłości do swojej małej ojczyzny gotowi byli dokonać wielkich czynów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 279
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tom 1: Sztorm
Tom 2: Zemsta
Tom 3: Krew
Tom 4: Walka
Tom 5: Ogień
Tom 6: Mgła
Tom 7: Nadzieja
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Ilustracje na okładce
© Mary Wethey | arcangel.com
© felicytka | adobestock.com
© American Kaszuby | adobestock.com
Redakcja
Anna Seweryn
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersjie elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Anna Jeziorska
Wydanie I, Chorzów 2024
tekst © Daria Kaszubowska, 2023
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-8364-043-3
Wydawnictwo FLOW
Lofty Kościuszko
ul. Metalowców 13/B1/104
41-500 Chorzów
+48 538 281 367
Zemia Rodnô, pëszny kaszëbsczi kraju,
Òd Gduńska tu jaż do Roztoczi bróm!
Të jes snôżô, jak kwiat rozkwitłi w maju.
Ce, Tatczëznã, jô lubòtną tu móm.
Sambòrów miecz i Swiãtopôłka biôtczi
W spòsobie Ce dlô nas ùchòwałë.
Twòje jô w przódk bëlné pòcyskóm kwiôtczi.
Òdrodë cél Kaszëbóm znôw brënie.
Tu jô dali mdã starżã zemi trzimôł,
Skądka zôczątk rodnô naj rózga mô.
Tu mdã dali domôcëznë sã jimôł,
Jaż zajasni i nama brzôd swój dô.
Jón Trepczik, Zemia Rodnô
Ziemio Ojczysta, piękny kaszubski kraju,
Od Gdańska tu, aż do Roztoki bram!
Tyś jest piękna jak kwiat rozkwitły w maju.
Ciebie, kochaną Ojczyznę, tutaj mam.
Sambora miecz i Świętopełka bitwy
Chroniły i zachowały dla nas Ciebie.
Do przodu więc Twe piękne rzucam kwiatki.
Idea odrodzenia Kaszubom znów dojrzewa.
Tutaj dalej straż nad ziemią będę trzymał,
Gdzie naszych korzeni początek jest.
Tutaj dalej będę naszą kulturę wzbogacał.
Aż rozbłyśnie i owoc swój nam da.
Jan Trepczyk, Ziemia Ojczysta
– Ja wiem, kto zabił Bernarda Stoltmana!
Piskliwy głos czternastoletniego Józika Bacha poniósł się po ciemnym Pomieczynie. Bruno miał wrażenie, że ciało odmówiło mu posłuszeństwa, nogi zrobiły się sztywne, od czubka głowy aż po opuszki palców przeszła błyskawica. Za to jego matka złapała się za pierś i omal nie osunęła się na podłogę.
– Pójta1 ze mną! Le flot2! – krzyczał Józik.
1 kaszub. Chodźcie!
2 kaszub. Ale szybko!
– Kto zabił? Gadaj zaraz! – rozkazał Bruno, podczas gdy Pelagia dyszała ciężko, łapiąc powietrze szeroko rozwartymi ustami.
Ale chłopak potrząsał głową.
– Le flot! – ponaglał ich, trzęsąc się jak osikowy liść na wietrze.
Bruno przypatrywał mu się nieufnie. Skąd Józik Bach mógłby wiedzieć, kto zabił? Był młody, dopiero co wchodził w życie. Gdy popełniono tamto straszne morderstwo, miał zaledwie dwanaście lat. Nawet nie było go wówczas w karczmie, gdzie odbywał się wiec polityczny. Prawdopodobnie więc tylko bredził w chorobie, wszak już na pierwszy rzut oka widać było, że miał wysoką gorączkę i z trudem stał na nogach.
A jednak wyraz jego twarzy, przerażony i błagalny, wskazywał, że wie coś, o czym nie wiedział nikt inny. A z pewnością nikt ze Stoltmanów.
– Ostań w domu, mëma. Ja pójdę z Józikiem – powiedział Bruno, dziwiąc się sam sobie, jak spokojnie brzmiał jego głos.
Chwycił za swój kożuch, a Józikowi zarzucił na ramiona wojskową kurtkę, bo noc, mimo zbliżającej się wiosny, była mroźna.
Ruszyli. Józik przodem, chwiejąc się i zataczając w chorobie, mimo to gnany jakąś niewidzialną siłą, a Bruno tuż za nim. Księżyc w kształcie rogala dawał nikłe światło. W jego blasku chuda i wysoka jak tyczka sylwetka w długiej koszuli nocnej wyglądała jak zjawa. Szli szeroką szosą w kompletnej ciszy, czasem tylko zaszczekał pies pilnujący obejścia. Okna w większości chëczy3 zionęły czernią, bo mieszkańcy już spali, tylko tu i ówdzie błyszczała nikła lampka. Minęli szkołę, gdzie stacjonujący polscy żołnierze wyjątkowo nie urządzali hulanki, a tylko dwa okna pozostawały rozświetlone: na parterze można było dostrzec porucznika Aleksandra Zdankiewicza, a na piętrze Annę Schüttową, oboje samotnie zapatrzonych gdzieś w ciemną dal. Minęli dawną karczmę Georga Brauna i Bruno z czułością pomyślał o śpiącej wewnątrz Norze Braunowej, dawniej Weber.
3 kaszub. chata
– Gdzie idziemy? – zapytał niecierpliwie.
– Le flot! – poganiał go Józik i skręcił w lewo, w drogę prowadzącą w stronę Rębu.
Było w tej sytuacji coś niepokojącego. Ciemność, cisza, brak ludzi. Bruno zaczynał się czuć jak ofiara prowadzona w pułapkę. Zwolnił kroku.
– Daleko jeszcze? – zapytał nieufnie.
Ale Józik tylko potrząsał głową.
– Pój! Le flot!
– Przestań to powtarzać! – Zirytował się, lecz młody przewodnik zupełnie go zignorował. Sunął dalej niczym duch.
Potrzeba odkrycia tajemnicy morderstwa ojca była jednak silniejsza niż zdrowy rozsądek. Bruno się przeżegnał i ruszył dalej. Tuż przy uśpionym domu Heblów Józik niespodziewanie się zachwiał i upadł. Bruno skoczył, by mu pomóc, ale chłopak był nieprzytomny.
– Józik!
Klepnął go po twarzy. Kiedy to nie pomogło, wziął go na ręce i ruszył z nim do ceglanego domku Bachów w sąsiedztwie Heblów. Rozłożysty, łysy o tej porze kasztanowiec rosnący przed domem przypominał upiora.
Bruno bez pukania wtargnął do środka. Kaszubi nie zwykli zamykać drzwi na klucz, bo poza plądrowaniem mienia przez polskich żołnierzy nie doświadczali grabieży. Wszyscy mieszkańcy wsi się znali i nie okradliby się wzajemnie.
– Stachu! – wykrzyknął imię przyjaciela swojego świętej pamięci ojca.
– Co tam? – odparł zaspany głos.
– Twój syn wanożył4 po wsi!
4 kaszub. wędrował
Zamigotał płomień świecy. Najpierw w izbie, potem w kuchni, wreszcie w sieni. Za miodowym kręgiem światła, trzymając w ręku gliniany kaganek, postępował Stach Bach. Był wysoki i chudy, jak wszyscy jego synowie. Włosy, srebrzyste i mimo wieku bujne jak lwia grzywa, sterczały rozwichrzone na wszystkie strony. Gdy zobaczył, że Bruno niesie w ramionach jego najmłodszego syna, blade oczy rozszerzyły mu się z przerażenia. Z pewnością przypomniał sobie moment, gdy to właśnie Bruno minionego lipca przekazał mu wiadomość o śmierci Wiktora, najstarszego syna. Czyżby teraz przyszedł powiedzieć o śmierci najmłodszego?
– Co z nim? – wyszeptał.
– Żyje.
– Dzięki Bogu!
– Ale jest słaby i chory. Był u nas.
– A za czym? – zdziwił się Stach.
– Chciał wskazać, kto zabił ojca…
Bach zrobił jeszcze większe oczy. Przypominały teraz dwie okrągłe monety błyszczące w półmroku.
– Wskazał? – odezwał się nagle chrapliwy głos w ciemności. Głos jakby samego Smętka z dna piekieł.
Bruno aż się wzdrygnął. Minęła dłuższa chwila, nim się zorientował, że to tylko Klemens, syn Stacha.
– Nié.
Zapadła cisza, w której słychać było jedynie donośne chrapanie w głębi domu. Bruno myślałby, że to chrapie Heniek Bach, środkowy syn, a jednocześnie dziedzic, ale wówczas zauważył, że Heniek stał w ciemności za Klemensem. Prawdopodobnie więc głęboki warkot wydawała z siebie przez sen gruba żona Heńka. W dzień też warczała, zazwyczaj na męża.
– Muszę go gdzieś położyć – odezwał się Bruno, mając na myśli Józika, leżącego bezwładnie na jego rękach.
Zrobili przejście do sypialni. W małżeńskim łożu Bachów w najlepsze spała Heńkowa żona, przykryta pierzyną aż po czubek nosa. Przypominała wielką, warczącą śniegową górę. W jej cieniu prawie znikała trójka młodszych dzieci, śpiąca razem z matką. Dwójka starszych leżała na posłaniu obok. Pod ścianą stało puste łóżko, bogato zdobione, z trzema poduszkami, ale gdy Bruno chciał ułożyć tam Józika, Heniek mruknął:
– Nié, to je tatka wërë5. Tam! – Wskazał na miejsce w nogach w łożu małżeńskim.
5 kaszub. łóżko
Po pustym wgnieceniu w pościeli i porzuconej samotnej poduszce Bruno się domyślił, że to tam sypiał Józik. Złożył go więc we wskazanym miejscu. Stach Bach troskliwie okrył syna kocem i zrobił mu kciukiem krzyż na czole.
– Nie macie stracha, że on ma hiszpankę? – zapytał Bruno.
– Co komu pisane, to go nie minie – ponuro odparł Klemens, rozmasowując sobie brzuch.
Nerwy na froncie i kiepskie wojskowe jedzenie doprowadziły go do choroby. Przypominał szkielet obciągnięty żółtą skórą, a brzuch miał nienaturalnie opuchnięty. Augustyn Stoltman, syn karczmarza, który zaczął, lecz nie skończył studiów medycznych i przez to był raczej znachorem niż doktorem, stwierdził chorość trzustki i oznajmił, że tylko cud może wyciągnąć młodzieńca z trumny. Na cud się nie zanosiło. Klemens całymi dniami pojękiwał z bólu. Augustyn ostrzegał, że chora trzustka często powiązana jest z chorą głową i rzeczywiście Klemens zachowywał się tak, jakby tracił kontakt z rzeczywistością. Dzieci z Pomieczyna bały się go bardziej niż Fidelfranca, nieszkodliwego wariata z chatki na końcu wsi.
Bachowa zachrapała potężnie, po czym nagle otwarła oczy.
– Co je lós?6 – zapytała nerwowo na widok zgromadzenia nad swoim łóżkiem.
6 kaszub. Co się dzieje?
Heniek wycofał się w cień. Najwyraźniej bał się konfrontacji z żoną. Józik zaczął coś mamrotać przez sen.
– Nót7 je po doktora jechać – stwierdził Bruno.
7 kaszub. trzeba
– Ja wiem kto… – jęknął Józik, rzucając się pod kocem.
– Co ci, synku? – zapytał z troską Stach.
– Jeśli to hiszpanka, wszyscy pomrzecie – ciągnął Bruno.
– Wiem, kto zabił Bernarda Stoltmana! – krzyknął Józik.
Dzieci Bachów się pobudziły, a najmłodsze, niespełna dwuletni Stasiu, zaczęło płakać.
– Sztël, głupi! Dzieciaki mi straszysz! – Bachowa kopnęła młodego szwagra bosą stopą pod pierzyną. Ale on zdawał się tego nie czuć.
– Wiem, kto zabił! Wiem, kto zabił! – wrzeszczał, rzucając się jak epileptyk.
– Kto?! – zniecierpliwił się Bruno.
– Wiem, kto zabił Stoltmana!
– W imię Ojca i Syna, a może go diabeł opętał? – przeraził się Stach.
– Idź dodóm! Bóg zapłac8 za pomoc, ale teraz nic tu po tobie – mruknął Klemens do gościa.
8 kaszub. dziękuję
Bruno przyglądał się tej scenie. Nad Józikiem jak trzy zjawy stali jego ojciec i dwóch starszych braci. Trzeci brat – Wiktor – spoglądał smutnym wzrokiem z portretu na ścianie, przewiązanego czarną wstęgą. Migotliwy płomyk skakał i drżał, a w jego niepewnym świetle wszystko wyglądało jak scena z mrocznej baśni. Stoltman wolał już stąd wyjść. Bał się zarazy, która zbierała w okolicy coraz większe żniwo. Tak jakby nie wystarczyło ofiar na wojnach.
Postanowił, że jeśli tylko Józik dojdzie do siebie, weźmie go na poważną rozmowę. Musiał się dowiedzieć, czy młody rzeczywiście znał prawdę o mordercy ojca, czy były to tylko majaki zamroczonego chorobą umysłu.
W domu czekała na niego matka. Siedziała w kuchni przy świetle okopconej lampy naftowej i w drżących dłoniach ściskała różaniec. Gdy poderwała się z krzesła, koraliki zagrzechotały.
– I co? – zapytała przez ściśnięte gardło.
– Nick. – Bruno wzruszył ramionami. – Diachle!9 Wierã10 on sobie roił coś w chorobie – dodał.
9 kaszubskie przekleństwo
10 kaszub. chyba
Zrzucił kożuch, umył ręce w misce, wpierw mydłem, później czystym spirytusem, który matka trzymała w dolnej szafce białego kredensu. Miał nadzieję, że to wystarczy, by zapobiec chorobie.
Pelagia z rezygnacją machnęła dłonią. Zaczynała wątpić, że kiedykolwiek zatriumfuje sprawiedliwość i odnajdą zabójcę jej męża.
***
Józik nie odzyskał już przytomności i zmarł cztery dni później. Nie na hiszpankę wprawdzie, lecz na zapalenie płuc. Augustyn stwierdził, że gwoździem do trumny była nocna wyprawa do Stoltmanów.
– Chłopak byłby zdrów, gdyby leżał w łóżku – zawyrokował.
Na pustą noc, tradycyjny kaszubski obrzęd w noc przed pogrzebem, nie przybyło zbyt wiele osób. Zmarły odszedł ze świata w młodym wieku i nie zdążył jeszcze pozacieśniać więzów z ludźmi. Kilkoro sąsiadów, baby rozpaczające nad niedolą chłopca, koledzy ze szkoły, którą ukończył ledwo dwa lata wcześniej. Nie zabrakło, oczywiście, Pelagii Stoltmanki i jej syna Brunona. Bliźnięta Zofka i Bernaś pozostali pod opieką Nory.
– Stachu! Marija Józef! Takie nieszczęście! – Pelagia odezwała się współczująco do przyjaciela, poklepując delikatnie jego długą dłoń.
Mężczyzna, dotychczas mimo tragedii poważny i spokojny, nagle się rozszlochał i rzucił przyjaciółce w ramiona. Stali tak nad jasną trumną ozdobioną koronkami, świerkowymi gałązkami i wstążkami, w której leżał blady i mizerny Józik w swoim przykrótkim garniturze, i szlochali, bardziej chyba nad własną niedolą niż nad chłopcem.
– To prawda, co mówią ludzie we wsi? – zapytała jedenastoletnia Inge Schütt swoją mamę.
Przystanęli w drugiej izbie, ale przez otwarte drzwi doskonale było widać scenę przy trumnie.
– A co mówią? – dopytała Anna.
– Że pan Stach kochał się kiedyś w babci. A to wielkie drzewo, co rośnie przed jego domem, wyrosło z kasztana, który babcia mu dała, gdy byli dziećmi.
Anna westchnęła. Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć, by nie mieszać córce w głowie. Nim cokolwiek zdecydowała, głos zabrał Marcus:
– To brzydka rzecz powtarzać plotki – upomniał.
– Cóż, to nie do końca plotki. To część historii naszej rodziny – zauważyła Anna, po czym zwróciła się do córki: –Tak, kochanie, pan Stach starał się kiedyś o rękę babci Pelasi. Ale ona wybrała dziadka – wytłumaczyła.
Bruno pochylił się ku siostrzeńcom.
– To było tak… – zaczął z tajemniczym uśmiechem. – Był rok osiemdziesiąty pierwszy. Stach z Bernatem, to jest moim tatkiem, i z kilkoma jeszcze drëchama11 przyjechali nazôd po dwuletnim szkoleniu wojskowym. Wśród nich był wùja Jan Konkol, brat mamy, więc óma12 kazała jej wyjechać po niego bryczką na dworzec. Miała dziewiętnaście lat, ale nikt nie mógł tego zrobić za nią, bo ópa13 już nie żył, a innych braci nie miała. Tak się stało, że ktoś strzelił na wiwat i koń poniósł. Stach chciał ją ratować, ale w wojsku uszkodził sobie nogę, przez co trudniej mu się chodzi. Tatk dogonił wóz i uspokoił konia. Gdy spojrzał na dziewczę i rzekł: „Teraz jesteś bezpieczna”, nagle oboje się zakochali. Jakby Parón gromem w nich trafił.
11 kaszub. kolegami
12 kaszub. babcia
13 kaszub. dziadek
– To takie romantyczne! – Inge afektowanie splotła dłonie i zatrzepotała rzęsami.
– Romantyczne? – zakpił trzynastoletni Otto. – A jak się musiał czuć pan Stach? Przyjaciel zabrał mu ukochaną! – parsknął.
Kilka osób z zainteresowaniem spojrzało w ich stronę, w tym synowie Bacha. Twarz Heńka nie wyrażała żadnych emocji, zawsze był małomówny i rzadko się śmiał lub złościł, ale Klemens gniewnie zmarszczył jasne brwi. Ciotka Konkolka, która z wrodzoną sobie ciekawością podsłuchała rozmowę, teraz zakrzyknęła dramatycznie:
– Wejle jo, tak było! Jak dziś pamiętam! Biedna nieboszczka Elza Bachowa wiedno14 żyła w cieniu Pelasi. Lekkiego życia ona nie miała ze swoim chłopem, nié.
14 kaszub. zawsze
– A co się jej stało, ciociu? – zaciekawiła się Inge.
– Może lepiej rzeczywiście nie zajmujmy się plotkami! – Anna prędko uciszyła dzieci.
– Przecież mówiłaś, że to nie są plotki – zauważyła córka.
– Zmieniłam zdanie.
– Ale…
– Nie dyskutuj z matką – uciął Marcus.
Klemens, żółty na twarzy i skrzywiony z bólu, odezwał się głośno:
– To wszystko to jest klątwa!
– Daj spokój – mruknął Heniek i próbował złapać brata za rękę, ale ten się wyrwał.
– Klątwa, ale jo! Za to, że nasz tatk tak nędznie traktował naszą mëmkę!
Stach stanął w drzwiach.
– Co ty gadasz, synu? – zapytał ze wzburzeniem.
– A gadam, gadam! A nie bił ty jej? Nie wyzywał od najgorszych? Umarła z żałości, nie z czego innego! I dlatego ród Bachów wymrze bez następców.
– Jo! – Fidelfranc, wiejski głupiec, zaklaskał.
– Alana, żeby tak swojej familii złorzeczyć. To jest coś nie do pomyślenia! – Józefina Stoltmanka, żona karczmarza, pokręciła głową, ale oczy jej się świeciły na myśl o nowych ploteczkach, które później będzie mogła przekazywać klientom.
– Nie wymrze, doch Heniek ma pięcioro dzieciaków – zauważył któryś z żałobników.
– Oni też wymrą. Jeden po drugim – stwierdził posępnie Klemens.
– Czyś ty obarchniał do reszty?! Co to za głupoty plestasz! Moim dzieciom śmierci życzysz? Swoim własnym bratankom?! – huknęła żona Heńka. Policzki jej poczerwieniały i wzięła się pod boki, przypominając teraz koguta nastroszonego do bójki.
Drzwi do izby, gdzie w trumnie leżał Józik, trzasnęły, jakby pchnięte niewidzialnym podmuchem.
– Jezus Maria! Biedna dusza Józikowa nie może mieć przez was spokoju! – wykrzyknęła ciotka Konkolka i natychmiast się przeżegnała.
Zgromadzeni jeden po drugim poszli w jej ślady i zaczęli robić na piersi znaki krzyża, z nadzieją, że to ochroni ich przed atakiem złego, ale i przed nawiedzaniem pokutującej duszy. Wreszcie jednak rozpoczęły się modlitwy i śpiewy pustonocne i powoli wszystko wróciło do normy.
***
– Jesteś wolny!
Te słowa wybrzmiały w więziennej celi i rozjaśniły ją bardziej niż kiedykolwiek zdołały zrobić to nikłe promyki światła wpadające przez wysokie zakratowane okienko. Anton leżał na pryczy, ze skrzyżowanymi pod głową rękoma, i wpatrywał się w zawilgocony sufit, po którym spacerowały dwa karaluchy. Od aresztowania minęło kilka dni, a on wciąż czuł ból w ranach, które w więziennym brudzie i wilgoci nie chciały się goić. Gorsza niż rany była jednak wściekłość w sercu na myśl o tym, co tamten nikczemny kapral zrobił jego siostrzyczce. Żałował, że nie zdołał go zabić. Ale miał nadzieję, że choć na tyle pokiereszował mu tę śliczną buźkę, że nigdy nie spojrzy na niego żadna dziewczyna. Żałował też, że nie miał teraz przy sobie ani papierosów, ani tabaki. Głód nałogowy wykręcał mu wnętrzności. Swoją tabakierkę zgubił podczas bijatyki przed szkołą.
– Jesteś wolny!
Nawet nie drgnął, przekonany, że słowa strażnika skierowane są do współtowarzysza niedoli. Stoltman spodziewał się raczej sądu wojskowego i rozstrzelania niż wolności.
– Ruszaj dupę! – warknął strażnik.
Anton kątem oka obserwował, jak pięćdziesięciolatek o gębie zbira podniósł się z pryczy i zebrał swoje drobiazgi na serwetkę, którą następnie związał w supeł. Ruszył ku drzwiom, lecz strażnik zatrzymał go kolbą karabinu.
– Nie ty! On! – krzyknął.
Anton spojrzał na nich zaskoczony.
– Na co się tak gapisz? Wychodzisz czy chcesz tu zostać do zasranej śmierci?
Dwa razy nie trzeba było powtarzać. Anton zerwał się na równe nogi. Przy akompaniamencie przekleństw i pomstowania współwięźnia, który musiał zostać za kratami, ruszyli długim i ciemnym korytarzem ku schodom.
– Co się tak cieszysz? – burknął strażnik, gdy Anton zaczął pogwizdywać przez zęby. – Gdyby to ode mnie zależało, nigdy bym cię nie wypuścił!
– Poruczniku – poprawił, bo został awansowany po powstaniu wielkopolskim.
– Co?
– Jestem porucznikiem. Tak mnie powinieneś tytułować.
– Kurwa! Może i jesteś polskim żołnierzem, ale Kaszub zawsze zostanie Kaszubem – skwitował strażnik, po czym splunął z obrzydzeniem.
– A Polak Polakiem – odciął się Anton.
– Co? Coś ty powiedział?! Czekaj no ty! Już ja ci pokażę! – Strażnik zaczął podwijać rękawy, ale po chwili dotarł do niego sens wypowiedzi i zrozumiał, że się wygłupił, bo obraził się za nazwanie siebie Polakiem.
Głośny śmiech Antona poniósł się echem wśród więziennych ścian. Jednak kiedy znalazł się na ulicy, zamilkł. Zakręciło mu się w głowie: z głodu, bólu, emocji i wiosennego słońca. Jedną ręką złapał się poręczy, by nie runąć ze schodów na ulicę, a drugą osłonił oczy. W dole dostrzegł postać. Kobieta w zielonej sukni i chustce na głowie pomachała do niego.
– Ériszka? – wyszeptał, zdziwiony.
Skąd ukochana, która czekała na niego w jednostce w Kartuzach, gdzie stacjonowali od dwóch tygodni, wiedziałaby, że trafił do więzienia w Wejherowie? Anna i Bruno nie mogli jej o tym donieść, przecież nie wiedzieli nawet o jej istnieniu. Najprawdopodobniej wieść o jego wyczynach rozniosła się wśród żołnierzy.
Chwiejnym krokiem pokonał schody.
– Eryka! Dobrze, że jesteś! – zawołał, walcząc z nagłymi torsjami, bo wycieńczone ciało zaczynało się buntować.
– Ale to ja – odezwał się dźwięczny głos. – Liesel.
Anton zmrużył oczy. Po chwili przyzwyczaił się do światła dziennego. Zobaczył, że dziewczyna, która zbliżała się do niego nieśmiałym krokiem, była wyższa od Eryki, miała też pełniejsze kształty, a warkocz spływający spod chusty był czarny jak noc i gruby jak ręka. Liesel Weberówna. Poczuł rozczarowanie. Prawda, była to pierwsza dziewczyna, dla której jako młokos stracił głowę, ale równie szybko mu z głowy wywietrzała. Była jak sznaps: upajała prędko, potrafiła uzależnić, ale wreszcie człowiek zaczynał mieć dość.
– Przyjechałam do Neustadt15 już wczoraj. Razem z naszym parobkiem. Zatrzymałam się w hotelu. Bruno powiedział, że na dniach wychodzisz. – Z oddaniem patrzyła na ukochanego pięknymi czarnymi oczyma, ocienionymi długimi rzęsami.
15 Niemiecka nazwa Wejherowa.
Anton podrapał się po głowie. W więzieniu nabawił się wszy.
– Ale ja nie wracam do Pomieczyna – oznajmił.
– Dlaczego nie?
– Mam już inne życie.
– W wojsku?
– Mhm.
Liesel posmutniała. Wsunęła dłonie do kieszeni płaszcza.
– To może choć jedna noc? – Spojrzała na niego spod długich rzęs, aż poczuł, że krew mimowolnie przyspieszyła w jego żyłach.
Pamiętał jeszcze, jak upojne potrafiły być chwile z Liesel. Ale teraz miał Erykę. Pokręcił głową.
– Jadę do Kartuz – oznajmił bez zbędnych tłumaczeń.
Liesel przygryzła wargę, zastanawiając się nad czymś. Anton życzliwie poklepał ją po ramieniu i powoli ruszył przed siebie, zmuszając mięśnie do pracy.
– Anton! – Głos Weberówny zatrzymał go w pół kroku.
– Hm?
– To jest chyba twoje… – Wyciągnęła z kieszeni czarną tabakierkę z krowiego rogu z wyrytymi przez Antona inicjałami A.S. – Znalazłam to na placu przyszkolnym. Tam, gdzie cię pobili.
Anton zachłannie przejął przedmiot. Trzęsącymi się rękoma wyciągnął zawleczkę i nasypał na dłoń sporo brunatnego proszku, który następnie wciągnął w jedno i w drugie nozdrze. Znajomy zapach zakręcił go w nosie, ogień szedł aż do głowy, a stamtąd rozchodził się po ciele.
– Od razu lepiej! – Odetchnął z przyjemnością.
– To też może ci się przydać. – Podała zwinięty banknot.
Przyjął z wdzięcznością, bo nie miałby czym zapłacić za bilet, i wsunął sobie do kieszeni.
– Pocałujesz mnie? – poprosiła jeszcze.
Miała usta ślicznie wykrojone i czerwone jak maliny, jakby stworzone do całowania. Zawahał się o sekundę za długo. Liesel wzięła to za aprobatę, zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła do jego popękanych warg. Poczuł jej giętki język wsuwający się między zęby oraz drobne palce pieszczące szyję i ramiona. Miała ciepłe i miękkie usta, gdy ją całował, czuł się znów jak młody chłopak. Przemógł się jednak i odsunął dziewczynę od siebie, nim pożądanie zupełnie odebrałoby mu rozum.
– Liesel! Znajdź szczęście u boku innego – powiedział.
– Żaden inny mężczyzna nie da mi szczęścia.
– Ja tym bardziej ci go nie dam.
– Ty jesteś jedynym, który jest w moim sercu!
Anton nie miał siły na takie romantyczne gadki. Bez pożegnania ruszył w kierunku dworca.
– Przecież… mnie kochasz. Zawsze tak mówiłeś! – zawołała za nim drżącym głosem.
– Kłamałem.
Było to bezlitosne, ale stwierdził, że Liesel musi to usłyszeć, by nie żyć wciąż nadzieją. On również potrzebował odciąć się od przeszłości i zacząć wszystko na nowo.
– Jesteś podły!
Nie odpowiedział. Nie odwrócił się.
– Podły, rozumiesz?! Nienawidzę cię z całego serca!
Anton westchnął nad kobiecą skłonnością do dramatyzowania. Liesel zbliżała się do trzydziestki, więc w pojęciu ludzi była już starą panną, ale wciąż była na tyle ładna, a do tego majętna, że z pewnością prędko znalazłaby męża. Gdyby tylko przestała roić sobie, że zostanie żoną Antoniego Stoltmana…
***
Anton nie wiedział, dlaczego ostatecznie został zwolniony z więzienia. Przypuszczał, że musiał się za nim wstawić pułkownik Stanisław Skrzyński, dowódca Dywizji Strzelców Pomorskich. Miał do porucznika Antoniego Stoltmana pewną słabość. Zauważył łatwość, z jaką Stoltman zjednuje sobie ludzi, a legendami zaczęły obrastać historie o tym, jak w trakcie powstania wielkopolskiego tworzył oddział w drodze z Kaszub do Poznania. Dlatego to Stoltman był jednym z oficerów, który wraz z trzecim batalionem został skierowany do Kartuz, gdzie miał czuwać nad naborem ochotników i szkoleniem rekrutów.
„A ja okazałem się dolemónem i pojechałem na niedzielę do familii. Co za Smętk mnie podkusił? Diable!” – wyrzucał sobie, pokonując żmudną trasę koleją z Wejherowa do Gdańska i z Gdańska do Kartuz.
Choć ugasił pragnienie wodą z kranika na stacji w Wejherowie, wciąż mdliło go z głodu. Pieniądze Liesel wystarczyły ledwo na bilety i Anton wściekał się na siebie, że nie poprosił o więcej. W Gdańsku dopuścił się więc małego oszustwa…
– Chciejcie poratować mnie biednego! Dajcie choć sztëczk chleba! Ja jestem wojennym kaleką! Ja umieram z głodu, a na świecie nikt mi już nie ostał! – zaczął zawodzić.
Zaraz też znalazło się kilka kobiet, które ze swoich koszy wyciągnęły pieczywo i kiełbasy. Anton rzucił się na to chciwie.
– Sygnie16 tego dobra, kochani ludzie! – powiedział wreszcie z pełnymi ustami. – Bóg wama zapłac!
16 kaszub. wystarczy
– Coś cyganisz! Nie wëzdrzisz17 mnie na kalekę – mruknął mężczyzna z wąsem.
17 kaszub. wyglądać
– A ty mnie nie wëzdrzisz na dobrego człowieka – odparował natychmiast, po czym bez oglądania się ruszył w swoim kierunku, choć wąsacz wołał za nim: „të diable!”.
Wreszcie wczesnym popołudniem pociąg ze zgrzytem i piskiem wtoczył się na peron w Kartuzach, a gęsta biała jak śnieg chmura przysłoniła ludzi czekających na stacji. Anton, choć zwykle jednym susem zeskakiwał z wagonu wprost na ziemię, nie zajmując sobie głowy czymś tak przyziemnym jak stąpanie po schodkach, a często budząc przy tym pisk przestraszonych panienek i utyskiwanie babć na „gorączkę młodych”, teraz musiał z niechęcią przyznać, że taki wynalazek jak schodki u wejścia do wagonu był jednak sporym dobrodziejstwem. Powoli zdołał postawić obie drżące jak przy grypie nogi na stałym gruncie.
Na szczęście w Kartuzach z dworca do szkoły powszechnej, gdzie tymczasowo stacjonowali żołnierze, nie było daleko. Wystarczyło jedynie przejść przez niewielki park. Szkoła wyglądała imponująco, bo powstała z myślą o coraz liczniejszych uczniach, którzy nie mieścili się już w starym i zbyt ciasnym budynku. I mimo że niemieckie władze wybudowały ją podczas wielkiej wojny, nie szczędzono środków, by była jak najlepsza, największa, najnowocześniejsza. Wysokie podpiwniczenie, trzy piętra, poddasze i wieżyczka z zegarem sprawiały, że była widoczna z daleka.
Anton pchnął skrzypiącą furtę, ale od razu uderzyła go cisza panująca dookoła, jeśli nie liczyć przejeżdżającego ulicą Górną wozu. Przecież gdy udawał się na urlop, stan batalionu i rekrutów wynosił prawie pięćset chłopa!
– A ty czego tu szukasz? – krzyknął stary człowiek w kaszkiecie, zamiatający podwórze. Nie poznał w obdartym i zakrwawionym łachudrze jednego z dowódców.
– Frãc, gdzie są wszyscy? Gdzie trzeci batalion?
– Porucznik Stoltman! – Woźny ściągnął kaszkiet. – Wyjechali!
– Dokąd?! – krzyknął, obawiając się, że usłyszy najgorsze: że nadszedł rozkaz wyjazdu na front wschodni, gdzie szalała Armia Czerwona. Miałby sporo kłopotów, by ich odnaleźć samotnie w pogrążonej w chaosie Polsce.
– Dwa dni temu wyjechali, poruczniku.
– Nie pytam kiedy, pytam dokąd!
– A bo ja wiem? Mnie się nikt nie zwierzał. Ale coś tam słyszałem, że chyba do Torunia.
Anton odetchnął uspokojony. To znaczyło, że miał jeszcze czas, by dotrzeć do swojej jednostki, nim wyruszy na wschód. Tylko jak to zrobić bez pieniędzy? Mógłby stanąć na drodze i zatrzymywać furmanów bądź kierowców, pokonując trasę na południe kawałek po kawałku, ale to zbyt długo potrwa.
– Frãc?
– Jo, poruczniku?
– Masz ty përznã dëtków18?
18 kaszub. trochę
Woźny się skrzywił, bo nie trzeba być uczonym, by się domyślić, że tych pieniędzy już więcej nie zobaczy. W pierwszym odruchu chciał skłamać, ale wreszcie wygrała lojalność do odradzającej się Polski i sympatia do porucznika z bujnym wąsem, który choć wielki pan, nigdy się nie wywyższał. Wyciągnął z kieszeni poprzecieraną sakiewkę i z namaszczeniem odliczył kilka banknotów.