Po nitce do szczęścia - Kaszubowska Daria - ebook + książka

Po nitce do szczęścia ebook

Kaszubowska Daria

4,5

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Wzruszajca i pełna humoru opowieść o tym, e miłoci warto szukać do skutku!
Adela i Adrian maj
ą wszelkie powody, by nie wierzyć w miłość. Ona wciąż bezskutecznie próbuje pogodzić się ze stratą ukochanego męża i ojca swoich trzech córek. On zmaga się z trudami samotnego wychowywania czterech synów. Kiedy nitki ich ycia przypadkiem spotykają się w gmatwaninie codziennoci, adne z nich nie dopuszcza do siebie myli, e mona je ze sobą połączy, tworzc mocny i nierozerwalny wzeł. Czy odważą się to kłębowisko pragnień i nadziei przeciąć jednym zdecydowanym ruchem? A moe wrcz przeciwnie – powoli rozsupłają wszystkie nitki, odnajdą właciwe i zwiążą na zawsze?
W swej kolejnej ksi
ążce Daria Kaszubowska znów zaprasza czytelników na Kaszuby, by w tej niezwykłej krainie jezior oraz lasów, wród wyjtkowych ludzi i ich wyjtkowych historii utkać opowieść o pełnej barw miłoci, która jak ycie składa się z rónokolorowych wtków. Czy z galimatiasu nitek pochodzcych z rónych kłębków Adeli i Adrianowi oraz ich rodzinom uda się stworzyć całość, która bdzie zarówno pikna, jak i odporna na yciowe rozdarcia?

Autorka w porywajcy i wartociowy sposób maluje klimat jesienno-zimowego kaszubskiego miasta, z jego kulturą i histori. A w tym miecie rodzi się włanie uczucie osób z konkretną przeszłoci. Warto zanurzyć się w opowieść i uwiadomić sobie, jak bardzo pierwsze wraenie moe nas zmyli.
Karolina Jurkowska, autorka bloga Rozkminy Tiny

Jaki kolor ma szczęście? Daria Kaszubowska udowadnia, e wszystko zaley od... nitki. W nowej powieci kłębi to, co raduje, boli, sprawia, e kochamy i tsknimy. Nicią słów tka kolejną życiową histori. Czy ze szczęśliwym zakoczeniem? Przekonajcie się sami!
Paulina Molicka, pisarka, autorka bloga Drops Ksi
ążkowy

Daria Kaszubowska w swojej najnowszej powieci znów zabiera nas na Kaszuby, gdzie w lekki i przyjemny dla czytelnika sposób opowiada o losach kobiety po przejciach – Adeli, i mężczyzny z przeszłocią – Adriana. Czy tych dwoje odnajdzie nić porozumienia i drogę do szczęścia? Ta historia jest niczym ciepły kocyk, który otula podczas czytania, jest wprost idealna na nadchodzce jesienne i zimowe wieczory. Sidcie z kubkiem gorcej herbaty i dajcie się porwać lekturze.

Natalia Kapela, autorka bloga Natalove Czytanie

Daria Kaszubowska - Kaszubka z krwi i koci, urodzona w samym sercu Kaszub. Autorka książek obyczajowych i historycznych, w tym powieci Serce na Kaszubach. Pisze artykuły do „Pomeranii” i kaszubskojzyczne teksty do „Stegny”. Działa w Stowarzyszeniu Rodzina Kolpinga, w Kole Gospodyń Wiejskich „Zarbiste Babki” i w Ochotniczej Stray Poarnej. Prywatnie jest szczęśliwą mężatk, mamą czwórki dzieci i włacicielką kundelka. W dzień spdza czas z rodzin, lubi gotować i piec torty, jedzić na rowerze, spacerowa, uprawiać nordic walking, trenować taniec brzucha i pole dance, a nocami pisze książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (19 ocen)
13
3
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kataryna0905

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa opowieść o poplątanych losach dwojga ludzi. Kiedyś powiedziałabym nieprawdopodobna historia, ale niedawno w mojej rodzinie wydarzyły się takie zdarzenia, że też pewnie nikt by nie uwierzył. Dodatkowo w książce mamy jeszcze kaszubski język i obyczaje. Polecam gorąco!
10
Letty77

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta
00

Popularność




Copyright © 2023 by Daria Kaszubowska & IWR WE sp. z o.o.

REDAKCJA: Magdalena Kędzierska-Zaporowska

KOREKTA: Barbara Pawlikowska

KONSULTANT DS. JĘZYKA KASZUBSKIEGO: dr Dariusz Majkowski

REDAKCJA TECHNICZNA: Paweł Kremer

PROJEKT OKŁADKI: Lena Wójcik

ZDJĘCIE NA OKŁADCE: vladstar/ Adobe Stock

Wydanie I | Kraków 2023

ISBN EBOOK: 978-83-68031-30-0

Katalog w pliku pdf dostępny jest do pobrania na stronie boskieksiążki.pl.

Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków

Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pl lub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111, [email protected]

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Jan Żaborowski

woblink.com

Rozdział pierwszy

Nić w kolorze jesiennych liści

Minęły trzy lata od śmierci Fryderyka, a Adela wciąż skrapiała poduszkę jego perfumami, wciąż trzymała w schowanym w szafie kartonie wszystkie rzeczy męża, wciąż nosiła wyłącznie wdowie szare i czarne ubrania, choć dawniej tak bardzo lubiła kolory. Minęły trzy lata od śmierci Fryderyka, a Adeli wciąż każdej nocy śniło się, że żył. Gdy się budziła, nie mogła powstrzymać szlochu. Była mamą trzech córek: dziewięcioletniej Antoniny, zwanej Tosią, siedmioletniej Anastazji, zwanej Stasią, i czteroletniej Anity, zwanej Nisią, i choćby ze względu na nie starała się być silna… ale bywały chwile, gdy sama czuła się jak mała, słaba dziewczynka. I pragnęła, by ją ktoś przytulił. Lecz tego kogoś nie było. Odszedł na zawsze.

– Mamusiu, śpisz? – zapytała Nisia. W różowym świetle lampki zapalanej w korytarzu na noc czterolatka o rudych loczkach wyglądała jak landrynkowa wróżka. Adela prędko przełknęła wyrywający się z piersi szloch, dłonią otarła policzki.

– Nie – odpowiedziała łagodnie. – A co się stało? Chcesz pić czy siusiu?

– Miałam zły sen…

– Chcesz położyć się ze mną?

– Tak.

– Wskakuj!

Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ada przesunęła na bok patchworkową robótkę, której nie potrafiła skończyć od ponad trzech lat, bo po śmierci męża straciła natchnienie i co wydziergała, to spruła, a Nisia w te pędy wdrapała się na rozkładany, trzeszczący tapczan pamiętający lata osiemdziesiąte i dała nura pod kołdrę, tuż obok Ady. Wtuliła się w mamę, mrucząc przy tym jak kot. Gdyby Adela miała porównać najmłodszą córkę do jakiegoś zwierzęcia, byłby to właśnie uroczy, rudy kociak.

– Jesteś najlepsiejszą mamą na świecie.

– A ty najlepszą córeczką na świecie – odparła, głaszcząc dziewczynkę po plecach. Kiedy indziej będzie czas na poprawianie błędów językowych. Nie w środku nocy, nie w ukochanych objęciach.

– Płakałaś. Prawda, mamusiu? – zapytała mała niespodziewanie, wlepiając w mamę swoje duże, czekoladowe oczy. Skubana, miała intuicję.

– Tak.

– A czemu?

– Tęsknię za tatą – odparła szczerze i po chwili wahania zapytała: – A ty?

– Nie wiem.

Pół minuty później Nisia już spała. Wyglądała jak rudy aniołek, z rodzaju tych uroczych, jakie zazwyczaj wiesza się na choinkę. Adela wciąż automatycznie głaskała ją po plecach. Myślała o lakonicznej odpowiedzi córki na pytanie o tatę. Nisia nie wiedziała, czy za nim tęskni. Bo skąd miała wiedzieć, skoro tak naprawdę nie zdążyła go nawet dobrze poznać? Fryderyk zmarł, gdy miała zaledwie osiem miesięcy, po półrocznej walce z nowotworem żołądka. A tak się cieszył, że po raz trzeci zostanie ojcem, i płakał z radości, gdy urodziła mu się córka, mimo że mieli już dwie dziewczynki. Nosił Nisię na rękach, z Tosią i Stasią szalał w dzikich zabawach i snuł plany, jak w przyszłości wyremontują mieszkanie, by każda z nich miała swój pokoik, gdzie będą jeździć razem na wakacje, a nawet jak z karabinem w ręku będzie witać przyszłych adoratorów córek. Plany, które jak się wkrótce okazało, miały się nigdy nie ziścić. Adela wbrew sobie znów zaczęła płakać. Wszyscy dookoła powtarzali jej, że czas leczy rany i wkrótce ból zniknie, ale to nie była prawda. Po prostu nauczyła się żyć z tym cierniem w sercu. Mało to ludzi na świecie, dla których życie jest stromym wzgórzem, a codzienność niewyobrażalnie ogromnym głazem? Dopóki walczą, popychają ten ciężar przed siebie, wszystko jakoś się toczy. Jednak wystarczy chwila słabości, by głaz wymknął się z rąk i uciekł w dół, a po drodze zgniótł ofiarę. Ach, jakaż to pokusa, by na zawsze już leżeć zgniecionym na stoku i nic ze sobą nie robić, tylko czekać na śmierć! Ale wystarczy jakaś myśl… o kimś bliskim, o dzieciach, o Bogu… by zebrać resztki sił i powstać na nowo. Byłoby łatwiej ze świadomością, że dosięgnie się wreszcie szczytu, odrzuci głaz, niech toczy się gdzie indziej, po czym uniesie się głowę wysoko, by poszukać nowej, lepszej ścieżki życia. Tylko czy ktokolwiek tam dochodzi? A może już na zawsze pozostanie po tej cholernej, kamienistej, cienistej stronie życia?

Poranki zawsze były chaotyczne. Bez względu na to, jak bardzo Adela by się starała, zawsze ktoś czegoś zapomniał, ktoś coś zgubił, ktoś inny nie mógł zwlec się z łóżka, a jeszcze ktoś grymasił przy śniadaniu. Zazwyczaj grymasiła Nisia, zaspała Tosia, rzeczy gubiła Stasia, a Adela – zapominała, mimo zapisków w kalendarzu i karteczek przyczepianych na lodówkę. Porannej krzątaniny nie ułatwiał dziewięćdziesięcioletni ópa1 Albert Plichta, który człapał sobie powolutku pomiędzy biegającymi jak wiatr trzema prawnuczkami i jedną wnuczką, a na śniadanie, zupełnie jak Nisia, zawsze prosił o coś, czego nie było lub czego przygotowanie zajmuje sporo czasu, zawsze też właśnie wtedy zbierało mu się na wspominki, a warga drżała mu z żalu, gdy nikt nie miał czasu słuchać. Nie pomagał też kot dziadka, stary, siwy, spasiony Pùjk2, który tak jak jego właściciel kręcił się im pod nogami.

– Wiesz, Adusiu, kiedy byłem małym chłopcem, takim w wieku może mniej więcej twojej Stasi, a może nawet nieco młodszym, ale nie aż takim jak Nisia, bo pamiętam, że mogłem już swobodnie dosięgnąć do lampy wiszącej na ścianie… Chodź tu, Pùjku, na poranną porcję głaskania! No i ten tego, o czym ja mówiłem? A! Wiesz, że to nie była zwyczajna lampa elektryczna, bo w tym czasie Smętowo nie było jeszcze zelektryfikowane. To była taka lampa naftowa. A co ten Pùjk tak miauczy rozpaczliwie? Dałaś mu jeść? To dobrze. A więc, gdy byłem takim małym chłopcem, najbardziej na śniadanie lubiłem chleb z mlekiem. Zrobisz dla mnie?

Adela kiwnęła głową i prędko sięgnęła do szafki po wczorajszy chleb. Ukroiła dwie kromki, odcięła z nich skórki i te skórki pocięła na mniejsze kawałki. Zasypała je cukrem. Do rondelka, w którym grzała mleko na kakao dla dziewczynek, dolała więcej, by wystarczyło i na śniadanie dla dziadka.

– Miałam dziś przynieść kolorowe liście, pamiętasz? – przypomniała Stasia, wskakując na swoje miejsce przy stole. Zawsze była w ruchu, nawet siedząc przy stole, majtała kościstymi nogami lub bujała się na krześle, a jej jasnozielone oczy, identyczne jak taty, rozglądały się dookoła, co by tutaj spsocić.

– Liście? – Ada, spanikowana, zerknęła do kalendarzyka, w którym zapisywała wszystkie ważne wydarzenia. Wydawało jej się, że pani Jola, wychowawczyni klasy pierwszej „c”, zażądała liści dopiero na jutro. Tak oznajmiła Stasia w ubiegły piątek: liście na środę. Żeby chociaż pani Jola zapisywała polecenia w dzienniczkach uczniów albo w dzienniku elektronicznym – ale nie, ta uparła się, że będzie nierozgarniętym siedmiolatkom ćwiczyć pamięć. Z pewnością była to część jakiegoś większego planu wykończenia nerwowo rodziców.

– Mariczëné bùksë3, nie bujaj się na krześle, bo się przewrócisz! – ostrzegł dziadek niesforną prawnuczkę. Usiadł przy stole, a Pùjk, podobny do burej foki, wskoczył mu na kolana.

– Jo4! I rozwalisz sobie łeb! – podchwyciła Nisia. Była ubrana tylko w połowie. Wprawdzie wokół bioder powiewała tiulowa spódniczka, ale góra wciąż była piżamą z bohaterami Krainy lodu.

– Uwielbiam słowo „jo”. – Dziadek się ucieszył. – To bardzo dobrze, że zapisałaś dziewczynki na język kaszubski, Adusiu. Kiedy byłem mały, wszyscy mówiliśmy tylko po kaszubsku. A teraz nasz język zanika.

– Przecież ópa może rozmawiać z dziewczynkami po kaszubsku – odparła Ada, wciąż wertując kalendarz. Zawsze zwracała się do dziadka po kaszubsku: „ópa” i z szacunkiem w trzeciej osobie, jak to było w zwyczaju na Kaszubach. Pan Albert gotów byłby się obrazić za polskie „dziadku”.

– Jak mam rozmawiać po kaszubsku, skoro dziewczynki nic nie rozumieją? – zaperzył się senior. Najwyraźniej nie doceniał roli dziadków w kształtowaniu tożsamości.

– Jak mają rozumieć, skoro nikt z nimi nie rozmawia? A dzięki temu przynajmniej osłuchałyby się z językiem. O, mam! Staśka, liście masz przynieść dopiero jutro. Tak zapisałam w kalendarzu. „Środa, dwudziesty ósmy września, liście, Stasia”. Dziś po obiedzie pójdziemy na spacer do lasu i uzbieramy najpiękniejszy bukiet z liści, jaki kiedykolwiek ktokolwiek widział.

– Rozmowa nie polega tylko na monologu i słuchaniu. Umiesz kaszubski, więc naucz córki! Co z was za Kaszubki, mariczëné bùksë?! – perorował nadal dziadek.

– Nie, mamo, liście są na dziś, jestem na sto procent pewna.

– No trudno, zerwiemy jakieś w drodze do szkoły… – Adela westchnęła, poprawiając okulary na nosie.

– Mleko! – wrzasnęła Nisia, ale było już za późno. Biała piana wystąpiła z brzegów emaliowanego rondelka i z sykiem wylała się na gazówkę. Adela rzuciła się, by ratować sytuację.

– Ble, ale śmierdzi! – Nisia zmarszczyła nos, gdy kuchnię wypełnił mdlący swąd spalonego mleka. – Nie będę pić tego kakała.

– Tego kakao – poprawiła Adela odruchowo. Zboczenie zawodowe. Najpierw skończyła etnofilologię kaszubską, a następnie filologię polską na Uniwersytecie Gdańskim, i miała obsesję na punkcie tego, by każdego z tych języków używać bezbłędnie.

Zużyła sporo papierowych ręczników, nim zdołała osuszyć zalaną kuchenkę.

– Nie czepiaj się małej! U nas po kaszubsku mówiło się „kakoł” i to słowo jak najbardziej się odmieniało! – wtrącił dziadek. Jego największym hobby było czytanie wszystkich siedmiu tomów Słownika gwar kaszubskich na tle kultury ludowej Bernarda Sychty oraz rozwiązywanie sudoku. Z wykształcenia był księgowym, przez całe życie pracował w Nadleśnictwie Kartuzy. To po nim Tosia, najstarsza córka Ady, odziedziczyła ścisły umysł.

– O rany, gdzie jest Tosia? – spytała w popłochu Adela. Wskazówki zegara nieubłaganie wskazywały siódmą trzydzieści. Żeby zdążyć do szkoły, przedszkola i do pracy, za dziesięć minut musiały wyjść z mieszkania.

– Śpi – odparła Stasia, wgryzając się w pajdę chleba z salami i musztardą. W tym domu tylko ona i dziadek Albert lubili czerwone mięso. Adela i Nisia jadły wyłącznie drób, a Tosia w wakacje zakomunikowała, że zostaje weganką.

– Co?! Śpi?! Tosia! Tosia!

Adela wrzuciła do śmietnika pęk mokrych papierów i ruszyła w kierunku pokoju dziewczynek. Tosia spała w najlepsze na szczycie potrójnego piętrowego łóżka. Spod kołdry w powietrzu wystawała wyłącznie bosa stopa. Adela nie mogła się powstrzymać, by jej nie połaskotać. Stopa była duża, kapcie szkolne trzeba było kupić już w rozmiarze 35. Kiedy najstarsza córeczka tak urosła? Miała dziewięć lat i rozpoczynała naukę w trzeciej klasie, a przecież tak niedawno była uroczym, pulchnym niemowlęciem.

– Tośka, wstawaj! Czas do szkoły!

– Jezu… – jęknął głos spod kołdry.

– Tosia! Drugie przykazanie! – ofuknęła.

– Boże czy kościelne? – wymamrotała dziewczynka, a Adela mimo pośpiechu omal nie parsknęła śmiechem.

– Przykazanie Boże, moja droga.

– Nie będziesz brał imienia Pana Boga swego nadaremno! – dziewięciolatka bezbłędnie wyrecytowała spod kołdry. W pierwszą niedzielę września klasy trzecie rozpoczęły przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej, ale dziadek Albert już w wakacje wyuczył prawnuczkę wszystkich możliwych modlitw i formułek.

– A czwarte to: „Czcij ojca swego i matkę swoją”. Więc teraz uczcij moją prośbę i szoruj do kuchni na śniadanie, bo za chwilę wychodzimy!

Brązowowłosa głowa Tosi wyjrzała spod kołdry. Dziewczynka niechętnie wypełzła z piernatów i zlazła z drabinki na podłogę. Na oślep zaczęła grzebać w szufladzie, szukając ubrań.

– Nie lubię szkoły! – burknęła.

– Dlaczego? Przecież dobrze się uczysz – zdziwiła się Adela.

– Nauka to nie wszystko – zauważyła filozoficznie.

– A co się dzieje?

– Taki jeden chłopak mi dokucza. Wyzywa mnie od kujonów – przyznała Tosia niechętnie.

Adela poczuła, że krew się w niej burzy. Ona również w dzieciństwie była wyzywana od kujonów, tylko dlatego że nauka przychodziła jej łatwiej niż innym. A teraz, o, proszę, ona ma fajną pracę w regionalnym wydawnictwie, a ci, którzy jej dokuczali, skończyli albo jako alkoholicy, albo bezrobotni.

– Chcesz, żebym pogadała z panią Lucyną? – zaproponowała. Pani Lucyna była wychowawczynią klasy trzeciej „a”.

– Nie wiem… – mruknęła Tosia, po czym z ubraniem w garści poczłapała w kierunku łazienki. Adela ruszyła za nią, postanawiając, że jeśli do październikowej wywiadówki nic się nie zmieni, poruszy ten temat z wychowawczynią. Nie mogło być tak, by jeden klasowy dowcipniś wpędzał jej córkę w kompleksy tylko dlatego, że się dobrze uczyła. To absurd! Teraz jednak musiała zająć się bieżącymi sprawami, czyli zapytać córek, czy na pewno wszystko spakowały do szkoły, szczególnie zeszyty z odrobionymi zadaniami i drugie śniadania, oraz pogonić je, by włożyły buty.

– Nisia! – zawołała na widok najmłodszej latorośli, która przyczaiła się w kąciku pokoju dziennego i zajęła lalkami Barbie. – To nie czas na zabawę! I dlaczego wciąż masz na sobie górę od piżamy? Przecież sama sobie wybrałaś różową bluzkę z falbanką. Wyprasowałam ją i położyłam na twoim łóżku.

– A mogę wziąć do przedszkola swoje lalki? – zapytała czterolatka, wlepiając w mamę błagalne spojrzenie czekoladowych oczu. Dyplomatycznie pominęła kwestię piżamy.

– Niestety, pani Balbinka zakazała przynosić zabawki. Biegnij się ubrać!

Z westchnieniem staruszki umęczonej życiem Nisia powlekła się do pokoju po różową bluzkę.

– Lata mijają, a czasy się nie zmieniają. Kiedy ja byłem małym chłopcem…

Adela udawała, że słucha dziadka z zainteresowaniem, jednocześnie jednak zawołała w głąb mieszkania:

– Dziewczyny! Siódma czterdzieści! Wciągać buty i kurtki! Wychodzimy!

– Co? Dlaczego tak szybko? Nie zdążyłam się nawet umyć! Obrażam się! – zakomunikowała z łazienki Tosia.

– …nosiliśmy do szkoły drewniane karabiny, ale zostawialiśmy je w lesie przy szkole, by nauczyciel ich nie zarekwirował…

– Nie potrafię założyć tej bluzki! – piszczała Nisia w drugim końcu mieszkania.

– Pamiętasz o moich liściach? – zapytała Stasia, przeskakując przez kafle w korytarzu, zupełnie jakby to była gra w klasy.

Adela zerknęła na telefon, by sprawdzić godzinę. Minuty uciekały w zastraszającym tempie.

– Szybciej! – krzyknęła, wsuwając stopy w wygodne czarne czółenka. Niewielki obcasik, tak zwana kaczuszka, miał trzy zalety: po pierwsze, był wygodniejszy niż wysoka szpilka, po drugie, wyglądał bardziej elegancko niż zwykłe balerinki, a po trzecie, pozwalał nieco wysmuklić nogę, może nie tak jak szpilki, ale z pewnością bardziej niż baleriny, a Adela, która po ciążach przytyła dziesięć kilogramów, a kolejne dziesięć zajadła w stresie po śmierci męża, ceniła sobie wszystkie modowe sztuczki, które choć trochę pomagały poczuć się szczuplejszą.

– Tosia, okulary! – przypomniała, a najstarsza córka powolnym krokiem ruszyła do pokoju po okulary korekcyjne w fioletowej oprawce. W tym czasie Stasia już była na klatce schodowej i wisiała na poręczy głową w dół, wołając do Nisi: „Patrz, co potrafię! Ty tak nie umiesz!”, na co Nisia zaczęła krzyczeć ze złości.

– Do zobaczenia, ópa! – Adela pocałowała nestora w policzek i wreszcie razem z córkami wyszła z mieszkania. Gdy w drodze w pośpiechu oskubywały krzewy z wciąż zielonych, okurzonych liści, a Tosia zapytała napotkaną koleżankę Zosię, czy może zjeść jej kanapki, bo nie miała nic w ustach i nie spakowała drugiego śniadania, Adela poczuła się jak najgorsza matka na świecie. Wyszperała z portfela dziesięciozłotowy banknot i dała najstarszej córce na drożdżówkę ze szkolnego sklepiku. Na to jednak oburzyła się Stasia, że jak to, starsza siostra będzie jeść pyszną drożdżówkę, a pieniędzy wystarczy z pewnością jeszcze na colę lub inny niezdrowy napój, podczas gdy ona musi zadowolić się kanapką z serem i ogórkiem oraz butelką z filtrowaną wodą! Między siostrami wybuchła kłótnia. Żywiołowa Stasia uderzyła starszą siostrę w twarz swoim mizernym bukietem liści, aż Tosi prawie spadły z nosa okulary.

– Nie róbcie obciachu! – syknęła Adela, gdy minęła ich nauczycielka starszych klas i spojrzała na szarpiące się dziewczynki z dezaprobatą, mrucząc coś o fatalnych skutkach bezstresowego wychowania.

Humor nieco poprawił się Adeli, gdy w drzwiach Szkoły Podstawowej nr 5 imienia doktora Aleksandra Majkowskiego jeden z ojców odprowadzających swojego syna, rówieśnika Stasi, wykrzyknął z paniką na widok niesionych przez Stasię liści:

– Artur! Nie mówiłeś, że macie przynieść liście!

A więc istnieją jeszcze na świecie równie nieogarnięci matki i ojcowie. Chwała Bogu! Adela uśmiechnęła się do niego na pocieszenie. Kojarzyła faceta z wywiadówek, miał syna lub dwóch, któregoś na pewno w klasie Stasi. Mężczyzna musiał być mniej więcej w jej wieku, czyli między trzydziestką a czterdziestką, jak oszacowała po zmarszczkach mimicznych przy oczach i mysich włosach, które zaczynały się przerzedzać. A jednak twarz miał bardzo chłopięcą, wesołą, a równo przycięte wąsy i broda nadawały mu łobuzerski wygląd.

Mężczyzna odwzajemnił uśmiech i szybkim krokiem odszedł do samochodu. Adela zaś pognała z Nisią za rękę pod drzwi z drugiej strony budynku, gdzie mieściła się Akademia Przedszkolaka. Nisia na szczęście lubiła przedszkole, więc bez najmniejszego problemu zmieniła w szatni kapcie i po przytuleniu na pożegnanie pomknęła do sali, aż pęd powietrza rozwiewał jej rude loki. Adela już zamierzała gnać do wydawnictwa, gdy mijana korytarzem pani Balbinka, wychowawczyni Nisi, zatrzymała ją ruchem dłoni.

– Pani Biel, musimy porozmawiać! – powiedziała tak poważnie, że Adela już zaczynała się zastanawiać, co zaraz usłyszy. Jej córka miała jakieś problemy? Może ktoś się nad nią znęcał? Przecież była taka chudziutka, drobniutka, idealna na ofiarę. Kiwnęła głową, dając znać, że jest gotowa na najstraszniejsze wiadomości.

– Sugerowałabym, żeby porozmawiała pani z Anitką. A jeśli nie czuje się pani na siłach, to proponowałabym pomoc psychologa dziecięcego.

– Dobry Boże, jest aż tak źle? – szepnęła. W głowie pojawiły się najczarniejsze wizje: wyzwiska, szarpanie, popychanie, nawet molestowanie. Zimny pot spłynął jej po plecach.

– Naprawdę nic pani nie zauważyła? Anitka, no cóż, to delikatny temat, nie chciałabym sprawić pani przykrości. Ale skoro już trzeba… Anitka ewidentnie nie potrafi poradzić sobie ze śmiercią taty. Straszy koleżanki opowieściami o… – urwała z wyraźną niepewnością.

– O? – dociekała Ada.

– O tacie, który zmienił się w zombie i przychodzi do niej nocami. Przynosi prezenty wykradzione z innych grobów. A każdej nocy zabija tatę jednej osoby ze szkoły i wyjada mu mózg i wnętrzności.

Adeli zakręciło się w głowie. Musiała oprzeć się o ścianę. Tata-zombie? Okradający cmentarze i wyjadający mózgi innym tatom? Skąd Nisia w ogóle wzięła tak makabryczny pomysł? Przecież nie ma dostępu do strasznych filmów, Adela zatroszczyła się o zainstalowanie dziecięcych wersji aplikacji z filmikami oraz wszystkich innych internetowych barier ochronnych. Najstraszniejszą bajką, jaką widziała Nisia, byli Pidżamersi!

– Sama pani rozumie, że martwimy się o Anitkę. Oraz o inne dzieci. Dziś jeden z rodziców skarżył się, że przez te opowieści jego syn ma koszmary – ciągnęła, odrzucając na plecy piękny, czarny warkocz.

Adela kiwnęła głową. Wcale się nie dziwiła. Czuła, że sama również będzie mieć koszmary po takich rewelacjach.

– Porozmawiam z córką – zapewniła.

– Pani Ado, znów się pani spóźniła! – powiedział z wymówką Jan Mielewczyk, gdy Adela, dysząc, wpadła do biura. Oczywiście, wszyscy już byli w komplecie: Józek – introligator, Wojtek – grafik, i jego żona Halszka – specjalistka od marketingu, pani Marta – księgowa i kadrowa, i oczywiście pan Jan, czyli założyciel wydawnictwa. W drugim pomieszczeniu z warkotem pracowały introligatornia i maszyna drukarska.

– Przepraszam – powiedziała Adela, zajmując swoje biurko. Z powodu rozmowy z panią Balbinką spóźniła się aż piętnaście minut. Nie tłumaczyła się szefowi, bo i po co? Biorąc pod uwagę, że niektórzy przychodzili do pracy nawet pół godziny wcześniej i zostawali po godzinach, nawet taka niewielka niesubordynacja bardzo rzucała się w oczy. Szczęście, że Wydawnictwo Kaszëbë mieściło się zaledwie dwie uliczki dalej od szkoły i przedszkola. Jako niewielka regionalna oficyna wydawali głównie foldery reklamowe, przewodniki po Kaszubach, prace dyplomowe studentów, prywatne pamiętniki i wspomnienia, ale od czasu do czasu zdarzało się coś ciekawszego, jak monografie historyczne czy powieści i tomiki poezji lokalnych autorów.

Pan Jan machnął ręką. Nie był wrednym szefem, nie czepiał się drobiazgów, wymagał tylko, by obowiązki były wykonane porządnie i bezbłędnie. Miał wiele zrozumienia dla trudnej sytuacji Adeli Biel. Wiedział, że była młodą wdową z trzema córkami na utrzymaniu i z prawie stuletnim dziadkiem, którym się opiekowała. Sam od czternastu lat też był wdowcem. Dlatego przymykał oko na jej spóźnienia i wymykanie się z pracy, jeszcze zanim wybiła szesnasta. Adela myślała, że szef tego nie widział, ale widział doskonale, szczególnie że okna jego zagraconej książkami kanciapy wychodziły na ulicę, którą po pracy próbowała niezauważenie przebiec do Biedronki na zakupy. A jednak nie trzymał jej wyłącznie z litości. Adela była świetną redaktorką, pracowała solidnie i z uśmiechem na ustach, co doceniał, bo na przykład wieczne marudzenie księgowej Marty doprowadzało go do szału.

– Wczoraj dodałam do pana folderu propozycję wydawniczą na self-publishing. Zbiór opowiadań o wojnie na Kaszubach – powiedziała i włączyła komputer.

– Dziękuję, sprawdzę.

Adela od razu rzuciła się w wir pracy. Miała dziesiątki wiadomości mailowych do przeczytania i odpisania, trudną polemikę do przeprowadzenia z autorem Wanożnika5 po Kartuzach, który najwyraźniej uznawał się za nieomylnego (a dyskusje to nie było coś, w czym Adela byłaby dobra, wolała cicho siedzieć za biurkiem), oraz kilka ulotek reklamowych do przeredagowania. Im szybciej się do tego zabierze, tym większa szansa na to, że zdąży odhaczyć najważniejsze zadania przed szesnastą. Myślami błądziła wokół rozpoczętej patchworkowej kapy na łóżko, którą zszywała w starym stylu z kwadratów zrobionych wcześniej przez siebie na szydełku, tak jak kiedyś uczyła ją babcia Wiktoria. Adela uwielbiała takie robótki, ale po śmierci Fryderyka opuściło ją całe natchnienie. Nie mogła dokończyć drugiej połowy kapy, bo nie potrafiła wybrać innych kolorów niż szarości i czernie. Jakby wszystkie inne barwy w jej życiu wyblakły.

Codzienność po zakończeniu pracy wyglądała zawsze tak samo. Najpierw szybkie zakupy w pobliskiej Biedronce, potem marsz do przedszkola, skąd odbierała Nisię, i do szkolnej świetlicy, w której czas po lekcjach spędzały Stasia i Tosia. Następnie powrót do domu, gdzie dziadek jak zawsze czekał na nich z czterema kubkami gorącej herbaty, potem szybki obiad i wreszcie można było celebrować wieczór… na odrabianiu z dziewczynkami lekcji, sprzątaniu, szykowaniu się na drugi dzień. Stasia wróciła ze szkoły z informacją, że jesienne liście na zajęcia plastyczne rzeczywiście miały być przyniesione dopiero nazajutrz. Adela powstrzymała się przed komentarzem. Martwiło ją roztrzepanie środkowej córki, która niewiele robiła sobie z poleceń nauczycielki. Jednym uchem jej wpadały, drugim wypadały. Jednak matczyne myśli tego dnia niemal całkowicie pochłaniała Nisia i jej przedszkolne makabryczne zombie-story. Nie wiedziała, jak zabrać się do rozmowy z najmłodszą, szczególnie że ta wyglądała dziś jak wcielenie niewinności. Rude loczki opadały na chude ramionka, brązowe oczy patrzyły z prawdziwą słodyczą.

– Zobacz, mamusiu, zrobiłam szpital dla chorych lalek! – szczebiotała, troskliwie owijając kołderkami z chusteczek higienicznych lalki, które straciły ręce, nogi tudzież inne części ciała. Jak miała w tym momencie zacząć wychowawczą pogadankę? „Czy to prawda, że straszysz inne dzieci swoim martwym ojcem?” Koszmar, i to dosłownie!

Do rozmowy tym razem nie doszło, bo rozdzwonił się telefon Adeli. Dzwonił numer zastrzeżony, ale mimo ryzyka, że będzie to nachalna reklama, odebrała. W międzyczasie wlała przecier pomidorowy do garnka z włoszczyzną. Przygotowywała zupę pomidorową. Co najmniej raz w tygodniu na obiad obowiązkowo musiała być pomidorówka, którą dziewczynki uwielbiały.

– Ada…? – spytał płaczliwy głos po drugiej stronie. Adela dobrze znała ten głos i ten ton. Słyszała go już wiele razy, zawsze w takich samych okolicznościach. Donata Kroll była jej przyjaciółką jeszcze z dzieciństwa. Dwanaście lat temu związała się z Bartkiem, który okazał się bardzo przemocowym typem. Kontrolował każdy ruch partnerki, zabraniał jej spotykać się z rodziną i przyjaciółmi, a za najmniejsze uchybienia – bił. Prędzej czy później Donata uciekała i próbowała ułożyć sobie normalne życie, ale wystarczyło, by Bartek stanął w drzwiach z bukietem kwiatów, a leciała do niego jak ćma do ognia. Ostatnio nie odzywała się przez trzy miesiące, telefony od Adeli rozłączała, esemsesy i wiadomości na WhatsAppie ignorowała, a gdy raz przypadkiem spotkały się na ulicy, nerwowo poprawiła na nosie przeciwsłoneczne okulary, które nieudolnie zasłaniały wielkiego siniaka pod okiem, i po kilku niezobowiązujących formułkach w stylu: „Co u ciebie?”, „Dobrze, dzięki”, uciekła na drugą stronę ulicy.

– Nic nie mów. Bartek znów cię pobił – odgadła Adela.

– Tak – przyznała Donata cicho i pociągnęła nosem.

– I co zamierzasz z tym zrobić? Poczekać, aż zagoją się siniaki, i do niego wrócić? – zadrwiła, bo dość miała już rollercoastera przyjaciółki. Tyle razy udzielała jej wsparcia, pozwalała u siebie mieszkać, pomagała stanąć na nogi, po czym z dnia na dzień Donata rzucała wszystko i wracała do tego drania.

– Tym razem odeszłam na zawsze. Na zawsze, rozumiesz?

– Potrzebujesz pomocy?

– Nie chciałam cię znów o to prosić, bo wiem, że sama jesteś w trudnej sytuacji, ale… Tak, potrzebuję. Czy mogłabym zatrzymać się u ciebie na kilka dni…? Dziś wynajęłam pokój w Hotelu Pod Orłem, ale… nawet nie mam pieniędzy, by za niego zapłacić. W domu zostały mój portfel, dokumenty, karta bankowa. Czy zapłacisz za mój nocleg? I czy mogę zostać u ciebie na kilka dni, zanim wynajmę sobie coś swojego…?

– Kochana, oczywiście. Musisz mi tylko obiecać, że tym razem na pewno nie wrócisz do Bartka.

Donata obiecała, a w jej głosie brzmiała determinacja. Kobiety umówiły się, że Donata przyjdzie do nich wieczorem. Adela długo nie mogła się otrząsnąć po tej rozmowie i myślała tylko o tym, czy naprawdę przyjaciółka przejrzała na oczy i dotarło do niej, że żyje z brutalem. Do rzeczywistości przywróciła ją bulgocąca woda w garnku, która domagała się, by wsypać do niej ryż.

– Mamo, pani kazała napisać dziesięć zdań o tym, jak spędziliśmy wakacje – mruknęła Tosia, siadając na krześle. Wsadziła palce pod szkła okularów i potarła powieki. – Co mam napisać?

– Przecież byliśmy tydzień w Zakopanem.

– Ale co mam napisać? „W wakacje pojechaliśmy do Zakopanego. Dużo spacerowaliśmy. Kolejką linową pojechaliśmy na Kasprowy Wierch. Moja siostra Anita zjadła za dużo oscypków i narzygała na buty innych turystów”. To dopiero cztery zdania.

– Tego o wymiotowaniu lepiej nie pisz. – Adela parsknęła śmiechem na samo wspomnienie, choć wówczas wcale nie było jej do śmiechu. Ile się wtedy nasłuchała pełnych jadu tyrad o „madkach” i ich „bombelkach”, ile pomyj wylało się na jej głowę, choć przecież przepraszała i chusteczkami dla niemowląt próbowała wyczyścić współpasażerom buty. Na samą myśl czuła dreszcze.

– Jeśli wykreślę o rzyganiu, mam trzy zdania. A ma być dziesięć. Dziesięć! – Tosia wzniosła oczy do sufitu. Świetnie czuła się w zadaniach matematycznych i przyrodniczych, ale zupełnie nie potrafiła używać wyobraźni.

Tego dnia wrzesień rozpieszczał słońcem i mimo że od kilku dni panowała astronomiczna jesień, pogoda na moment zapomniała się i przywróciła lato. Dlatego po obiedzie Adela zarządziła spacer. I to nie po miejskich parkach, a po lesie otaczającym Kartuzy.

– Zostawimy auto na Burchardztwie i przejdziemy się po lesie. Nazbieramy liści dla Stasi. Zresetujemy się po ciężkim dniu – planowała, pakując do plecaka butelkę wody i herbatniki na przegryzkę. – Czy ópa pojedzie z nami? Spacer i świeże powietrze z pewnością dobrze nam wszystkim zrobią.

– Z czystą przyjemnością. Może jakiegoś grzybka znajdziemy? – ucieszył się nestor. – Pùjku, ty zostaniesz i będziesz bronić domu! – zastrzegł, klepiąc kota po głowie jak psa.

Kilka minut później ładowali się do stojącego pod blokiem czerwonego fiata seicento. Auto nie było może motoryzacyjną pięknością, było za to niewielkie i tanie w eksploatacji, a to liczyło się bardziej niż elegancki wygląd. Dziesięć minut później znaleźli się na miejscu. Burchardztwo było niewielką osadą w środku lasu. Tam znajdowały się siedziba Nadleśnictwa Kartuzy, gdzie kiedyś jako księgowy pracował dziadek Albert, oraz osiedle niewielkich bloków, dawniej dla pracowników nadleśnictwa, dziś w większości w prywatnych rękach. Po drugiej stronie osady wyrosły bloki z mieszkaniami na wynajem. Adela zatrzymała samochód na niewielkim parkingu pod leśniczówką Leśnictwa Kiełpino – starym domkiem z czerwonym dachem i z kogucikiem na szczycie.

– Ładnie tutaj – przyznała Tosia, rozglądając się dookoła. Przy drodze wyłożonej betonowymi płytami rosły wiekowe drzewa, za płotem odgradzającym leśniczówkę pobłyskiwały wody stawu z drewnianym pomostem, a głębiej znajdował się nowy budynek nadleśnictwa stylizowany na leśny dwór. Cały ten światek skrywał się pomiędzy gęstymi, ciemnozielonymi ścianami kartuskiego lasu.

– Cieszę się, Adusiu, że mnie wyciągnęłaś z domu. Odżywają wspomnienia. Dawniej często chodziliśmy tutaj na spacery. Najpierw z Wiktą jako dwójka zakochanych. Gdy urodził się twój tata, a później twój ojciec chrzestny, każdej niedzieli przychodziliśmy tu z nimi. A gdy po latach posypały się wnuki, zabieraliśmy też wnuki. Pamiętasz, Adusiu? Piękne to były czasy. Wydawało nam się, że zawsze będzie tak wspaniale, że będziemy żyć wiecznie. A teraz moja Wikta… ech… – rozrzewnił się dziadek Albert.

– Ómka6 Wikta na pewno jest teraz tu z nami. Nie odpuściłaby spaceru po swoich ukochanych ścieżkach. – Adela poklepała dziadka czule po ramieniu. Ona też tęskniła za babcią, która zmarła szesnaście lat temu, gdy Adela zaczynała studia. Nie doczekała wesela wnuków ani narodzin prawnuków, choć to było jej marzenie. Marzenia nie zawsze się spełniają, a w każdym razie nie zawsze w tym życiu. Bo z pewnością cieszyła się tym wszystkim, zerkając na nich z nieba.

Zeszli z betonowej drogi na polną dróżkę biegnącą prosto w las pomiędzy starym, zapuszczonym sadem a czteromieszkaniowym blokiem w soczyście pomarańczowym kolorze. Na podwórzu stał ogromny harwester, czyli traktor na gąsienicach i ze specjalnym chwytakiem do prac leśnych marki John Deere. Stasia próbowała się wspinać na maszynę, ale Adela natychmiast ją zbeształa.

– To niebezpieczne! Poza tym to czyjaś własność, nie wolno dotykać bez pozwolenia! Właściciel może się wkurzyć! – ostrzegła, więc Stasia niechętnie zeskoczyła z olbrzymiego koła i niczym chyża sarna pognała wprost do lasu.

Las zachwycał spokojem. Niedaleko stąd znajdowało się miasteczko Kartuzy pełne ruchliwych ulic. Na szczęście gęste drzewa wyciszały wszelkie odgłosy. Przez las biegły tory prowadzące z Kartuz do Gdańska, ale o tej godzinie nie przejeżdżał żaden pociąg. Tylko ptaki od czasu do czasu zaćwierkały, szykując się do zbliżającej się zimy. Korony szumiały delikatnie nad głowami, jakby opowiadały sobie tajemnice z czasów, gdy nie było tu jeszcze ludzi. Większość liści była zielona, jedynie drobne listki brzóz zaczynały żółknąć, a pierzaste liście jarzębiny rdzewieć. Adela dziwiła się, że pani Jola wymyśliła sobie prace plastyczne z liści we wrześniu, jakby nie można było poczekać do połowy października, gdy dąb pokryje się purpurą, buk oranżem, a klon – złotem. Mimo to przyjemnie było spacerować z córkami od drzewa do drzewa i wybierać najpiękniejsze okazy do bukietów. W powietrzu pachniało nostalgią za przemijającym latem. Szły powoli, nigdzie się nie spiesząc, dostosowując krok do drobienia dziadka Alberta, który zaglądał pod każde drzewo i laską odsłaniał ściółkę w poszukiwaniu grzybów.

– Mariczëné bùksë! Ktoś tu był przed nami i sprzątnął nam grzyby sprzed nosa! – denerwował się. – I to całkiem niedawno, tutaj widzę świeżo wyrwany grzyb. Jakiś nieudacznik z tego grzybiarza, połowa trzonu została. Po co zabierać się do grzybobrania, skoro nie umie się nawet porządnie wyciąć grzyba? Pamiętajcie, dziewczyny, że grzyb należy delikatnie wyciąć, a grzybnię, która pozostała, przykryć ściółką, by nie zeschła. Grzyb się odwdzięczy i w przyszłym roku wyrośnie w tym samym miejscu. Żadna magia, ha! ha! To moc przyrody. A wykręcamy tylko grzyby blaszkowe, co do których musimy być pewni trzonu, bo łatwo pomylić na przykład jadalną kanię lub gąskę zieloną z trującym muchomorem sromotnikowym. Pamiętajcie, że muchomor sromotnikowy wyrasta z bulwy pokrytej pochwą, dlatego wykręcamy grzyb, by zobaczyć pochwę – wykładał, przeczesując ściółkę. Tosia słuchała dziadka uważnie, bo lubiła wszelkie ciekawostki przyrodnicze, za to Stasia i Nisia biegały beztrosko po lesie. – O, nareszcie! To chyba prawdziwek! – wykrzyknął starszy pan w pewnym momencie na widok brązowego kapelusza wystającego spod rudych liści, ale gdy pochylił się, by go zerwać, jęknął z rozczarowania. – Ech, mariczëné bùksë, to tylko podgrzybek! Ale jak to mówią, czej ni môsz kraba, tej dobrô i żaba7.

Z satysfakcją włożył zdobycz do koszyka, który niosła Adela.

– Tylko uważaj na niego, Adusiu. Nie machaj tak koszykiem, bo go zgubisz. Podsmażymy go sobie dziś z cebulką na kolację. Najpierw zrobisz tak: pokroisz grzyba na kawałeczki i obgotujesz go w osolonej wodzie. Bo wiesz chyba, że koźlaki i podgrzybki trzeba najpierw obgotować, prawda? – upewnił się, a Ada pokiwała głową. Dziadek miewał problemy z pamięcią, często powtarzał to samo. Mieszkali razem od trzech lat i Ada dziesiątki razy przygotowywała mu potrawkę z grzybów, cebuli i kiełbasy, a dziadek za każdym razem przypominał jej, jak powinna to zrobić. – Nie trzeba gotować długo, wystarczy dwadzieścia minut. Potem dobrze je odsączyć, może być na sitku. W międzyczasie na patelni trzeba rozgrzać trochę tłuszczu, wrzucić pokrojoną kiełbasę… drobno pokrojoną, w takie ćwiarteczki. Dodać posiekaną cebulkę i dopiero, gdy cebula się zeszkli, dodać grzyby. Nie trzeba specjalnych przypraw, wystarczy sól, pieprz, szczypta majeranku. Uważaj na mojego grzyba, Adusiu, bardzo cię proszę.

– Dobrze, ópa.

– Będziesz wiedziała, jak go przygotować?

– Oczywiście.

W tym momencie zobaczyli nadchodzącą niespiesznie z naprzeciwka rodzinę z kilkorgiem dzieci. Nieśli płócienną siatkę wypchaną liśćmi, pewnie również potrzebnymi dzieciakom do szkoły. Mężczyzna dodatkowo niósł kosz z grzybami. Na widok spacerowiczów nadchodzących z drugiej strony zagwizdał i po chwili z krzaków wypadł biszkoptowy amstaff, podobny do lwa, choć bez grzywy. Posłusznie podbiegł do właściciela, który poklepał go po potężnym karku ze słowami „Dobry Diachelec!8” i zapiął mu smycz. Szczęście, że wzięli go na smycz, bo na sam widok bestii pod Adelą ugięły się nogi. Kilkoro dzieci, zdaje się sami chłopcy, ale tak energiczni, że trudno ich było policzyć, biegało dookoła ojca, jeden z nich siekał kijem przydrożne pokrzywy, drugi rzucał szyszkami, trzeci wdrapywał się na drzewa, a najwyższy, o śniadej cerze i czarnych jak węgiel oczach, przejął od ojca smycz z olbrzymim psem. Nigdzie nie widać było kapłanki domowego ogniska. Skoro mieli tyle dzieci, niewykluczone, że została w domu, być może nawet z pozostałą częścią gromadki.

1 Dziadek (kaszub.).

2 Kot (kaszub.).

3 Kaszubskie powiedzonko.

4 Tak (kaszub.).

5 Przewodnik pieszych wędrówek (kaszub.).

6 Babcia (kaszub.).

7 Przysłowie kaszubskie: „Jak nie masz kraba, dobra jest i żaba”. Odpowiednik polskiego: Na bezrybiu i rak ryba.

8 Diachelec – zły duch (kaszub.).