Francuzki nie tyją. Sekret jedzenia dla przyjemności - Mireille Guiliano - ebook

Francuzki nie tyją. Sekret jedzenia dla przyjemności ebook

Mireille Guiliano

0,0

Opis

[PK]

 

W objętej obsesją dietetycznego jedzenia Ameryce książka ta wywołała prawdziwą rewolucję. Choć Francuzki nie przestrzegają żadnych wymyślnych diet, napychając się potrawami zawierającymi węglowodany w najróżniejszych postaciach i nie stroniąc od dużych ilości wina, są znacznie szczuplejsze i zdrowsze niż Amerykanki. W swojej książce Guiliano nie proponuje żadnych systematycznych planów, ani list produktów, których wolno lub nie wolno spożywać. Zamiast tego oferuje proste recepty sprowadzające się do jedzenia produktów sezonowych, aktywności fizycznej i odrzuceniu myślenia, że konsumpcja potraw dla przyjemności musi wiązać się z poczuciem winy. Jej metody są nie tylko skuteczniejsze, ale łatwiejsze do stosowania; co więcej - nie wymagają specjalnych wyrzeczeń. 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Starogardzie Gdańskim

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




UWERTURA

Bez względu na przyszłość stosunków francusko-amerykańskich, chwilami istotnie nieco nadwyrężonych, nie należy tracić z oczu wyjątkowych osiągnięć francuskiej cywilizacji. Pokornie donoszę, że jeden wspaniały triumf do tej pory pozostaje praktycznie nieznany, chociaż to podstawowa i znana cecha antropologiczna: Francuzki nie tyją.

Nie jestem lekarzem, dietetykiem, fizjologiem, psychologiem ani żadnym innym „logiem”, który zawodowo pomaga ludziom czy prowadzi badania. Natomiast urodziłam się i wychowałam we Francji, i jako posiadaczka zdrowych oczu obserwuję Francuzów przez całe życie. No i dużo jem. Od każdej reguły istnieją wyjątki, ale w większości Francuzki postępują tak jak ja: jedzą do woli i nie tyją. Pourquoi?

W ciągu ostatniej dekady my, Amerykanie, zaczęliśmy coraz lepiej rozumieć, dlaczego Francuzom uchodzą na sucho nawet najgorsze zbrodnie gastronomiczne. Na przykład ostrożna akceptacja „francuskiego paradoksu” sprawiła, że mnóstwo osób chorych na serce oraz maniaków zdrowia popędziło do sklepów z alkoholem po butelki czerwonego wina. Niemniej jednak zalety francuskiego stylu życia i odżywiania - zwłaszcza niesamowita zdolność Francuzek do zachowania linii - pozostają niezrozumiane i niewykorzystane. Przez lata z powodzeniem, którego sama stanowię żywy dowód, doradzałam dziesiątkom amerykańskich kobiet, również tym, które przyjechały pracować u mnie w Cliquot, Inc. w Nowym Jorku. Zwracałam się również do tysięcy słuchaczy, wypowiadając się na te tematy w mediach. Moi amerykańscy przyjaciele i współpracownicy droczyli się ze mną: „Kiedy wreszcie napiszesz książkę?”. A zatem le jour est arrive!

Czy to jedynie sprawa natury? Czy powolne koło ewolucji miało dość czasu, żeby wytworzyć dyskretną pulę genową szczupłych kobiet? J’en doute. Nie, Francuzki mają system, zbiór wypróbowanych sposobów. Chociaż urodziłam się w tym systemie i jako dziecko, a nawet nastolatka żyłam szczęśliwie, stosując się do nauk mojej maman, w pewnej chwili dorosłego życia zboczyłam z drogi. Gdy pojechałam do Ameryki w ramach wymiany między szkołami, padłam ofiarą katastrofy, na którą wcale nie byłam przygotowana, a była to katastrofa dziesięciokilowa. Zeszłam na manowce i musiałam odnaleźć drogę powrotną. Na szczęście miałam pomoc: lekarza rodzinnego, którego wciąż nazywam „doktor Cud”. Dzięki niemu odkryłam na nowo moją dziedziczną francuską mądrość gastronomiczną i odzyskałam dawną formę. (Tak, to również typowa amerykańska historia, przypowieść o upadku i odkupieniu).

Teraz przez większość czasu mieszkam i pracuję w Ameryce. (Lubię wierzyć, że stanowię połączenie najlepszych elementów amerykańskich i francuskich). Przeprowadziłam się tutaj kilka lat po studiach i pracowałam jako tłumacz w ONZ, a potem dla rządu francuskiego przy promocji francuskiego jedzenia i wina. Wyszłam za wspaniałego Amerykanina i w końcu znalazłam drogę do życia korporacyjnego. W 1984 roku dokonałam skoku, który pozwala mi żyć w dwóch kulturach. Szacowny Dom Szampana Veuve Clicquot, założóny w 1772 roku, śmiało otworzył filię w Stanach Zjednoczonych, żeby importować i sprzedawać Veuve Clicquot oraz inne szlachetne wina. Jako pierwsza zatrudniona natychmiast zostałam kobietą na najwyższym stanowisku od czasów madame Clicquot, która zmarła w 1866. Dzisiaj jestem prezesem i dyrektorem Domu Szampana Veuve Clicquot, należącego do LVMH — koncernu zajmującego się sprzedażą towarów luksusowych.

Przez cały czas stosuję to, co większość Francuzek robi odruchowo i bez namysłu. A niebezpieczeństwa, na jakie od lat jestem narażona, znacznie wykraczają poza przeciętność. Nie przesadzę, jeśli powiem, że moje stanowisko wymaga ode mnie jadania w restauracjach jakieś trzysta razy w roku (ciężka praca, wiem, ale ktoś to musi robić). Zajmuję się tym od dwudziestu lat, zawsze z kieliszkiem szampana lub wina w ręku (interes to interes). To posiłki z kilku dań, żadne tam sałatki i woda mineralna. A jednak powtarzam: nie mam nadwagi i jestem zdrowa. Ta książka ma wyjaśnić, jak ja to robię i - co ważniejsze - jak możecie to robić wy. Jeśli poznacie i zastosujecie tradycyjne podejście Francuzek do jedzenia i życia, również osiągniecie to, co wydaje się niemożliwe. Co to za sekret? Najpierw wyjaśnię, czym to nie jest.

Wiele z nas pracuje na dwa etaty, w domu i poza domem, tak ciężko, jak większość mężczyzn nawet sobie nie wyobraża. Na dodatek musimy znaleźć sposób, żeby zachować zdrowie przy próbach utrzymania wyglądu, z którego będziemy zadowolone. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: ponad połowa kobiet nie potrafi utrzymać stałej, zdrowej wagi pomimo wszelkich narzucanych sobie ograniczeń. Sześćdziesiąt pięć procent Amerykanek ma nadwagę, i najlepiej sprzedają się poradniki dietetyczne, z których wiele przypomina podręczniki biochemii. Nieważne, jak wiele ich się ukazuje, zawsze w kolejce czeka dziesięć następnych. Czyżby technologie dietetyczne naprawdę rozwijały się tak szybko jak marketing? W każdym razie popyt nie maleje. Dlaczego? Dlaczego te objawienia sprzedawane w milionowych nakładach nie położą kresu naszej niedoli? Mówiąc po prostu, jest to „nietrwały ekstremizm”.

Większość książkowych diet opiera się na programach radykalnych. Z wyjątkiem krótkiego jakobińskiego interludium w osiemnastym wieku ekstremizm nigdy nie należał do francuskich specjalności. Ameryka natomiast grawituje w stronę zupełnie odmiennej filozofii, szybkich rozwiązań i ekstremalnych środków. W dietach, jak w innych kwestiach, to działa na krótką metę, no i nie jest to sposób na życie. W końcu każda przekroczy granicę Strefy, spadnie z Piramidy, straci rachubę kalorii. Dlaczego nie? C’est normal! Na domiar złego jedna ekstremalna zasada często stanowi zaprzeczenie następnej. Kto nie pamięta czasów węglowodanów? Albo diety grejpfrutowej? Teraz liczą się tylko tłuszcz i proteiny, a węglowodany są złe; najpierw produkty mleczne są twoim najgorszym wrogiem, potem tylko te produkty możesz jeść. Podobnie wino, otręby i czerwone mięso. Przyjmuje się chyba założenie, że jeśli pacjent śmiertelnie znudzi się jedyną dozwoloną grupą pokarmów, w końcu całkiem straci chęć do jedzenia i zacznie zrzucać kilogramy. W niektórych przypadkach to się sprawdza. Ale co dzieje się po zakończeniu radykalnych programów? Dobrze wiesz. Dlatego uwaga! Wyrzuć książki o dietach! Nie potrzebujesz ideologii ani technologii, potrzebujesz tego, co mają Francuzki: zrównoważonego, sprawdzonego podejścia do jedzenia i życia. Coup de grace dla tych ekstremalnych programów to lekceważenie twojego indywidualnego metabolizmu. Pisane głównie przez mężczyzn, książki te rzadko przyznają, że różne kobiety mają różną fizjologię. Poza tym metabolizm kobiety zmienia się z czasem: dwudziestopięciolatka z lekką nadwagą staje wobec całkiem innego wyzwania niż pięćdziesięciolatka.

Chociaż moje opowieści i nauki mogą przydać się wszystkim, ta książka przeznaczona jest głównie dla kobiet, ponieważ została oparta jedynie na moich doświadczeniach jako kobiety. Zwracam się nie tylko do Amerykanek, ale do kobiet w całym cywilizowanym świecie, narażonych na stres, kłopoty w pracy, problemy globalizacji i wszystkie pułapki społeczeństwa dwudziestego pierwszego wieku. Nie zwracam się jednak do tych, u których nadwaga bezpośrednio zagraża zdrowiu. Adresuję tę książkę przede wszystkim do tych kobiet, które muszą zrzucić do piętnastu kilogramów, a stanowiących spory odsetek populacji. Niemniej, podobnie jak kreskówki z Tintinem, ta opowieść przeznaczona jest dla kobiet w każdym wieku, od siedmiu do siedemdziesięciu siedmiu lat, i zawiera porady, które można zastosować w różnych okresach życia. Ponieważ Francuzki nie żyją samym chlebem, a tym bardziej jedzeniem wysokobiałkowym, przedstawiam tutaj wszechstronne podejście do życia, filozofię i strategie, które możecie sobie przyswoić, łącznie z jadłospisem i prostymi przepisami dla każdego oraz, bien sur, poradnik, jak się poruszać. Och, i lubię myśleć, że mężczyźni wszelkich narodowości tylko na tym skorzystają, jeśli dowiedzą się paru rzeczy o płci przeciwnej.

Dobrze, więc jaki jest sekret Francuzek? Skąd biorą się te wszystkie kobiety w średnim wieku o figurach dwudziestolatek, spacerujące paryskimi bulwarami? Następne rozdziały przedstawiają moje obserwacje poczynione podczas pobytów w Paryżu (jakieś dwanaście tygodni w roku) porównane z tygodniami spędzonymi w Nowym Jorku, w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie. Zachęcam was, żebyście zastanowiły się nad różnicami i odpowiednio zmodyfikowały swoje poglądy na zdrowe życie.

Na początek powiedzmy, że Francuzki nie żyją w strachu przed kilogramami, który tak powszechnie dotyka ich amerykańskie siostry. Rozmowy o dietach, które słyszę na przyjęciach koktajlowych w Ameryce, każdą Francuzkę wprawiłyby w zażenowanie. We Francji nie rozmawia się o dietach, zwłaszcza z nieznajomymi. Można najwyżej zdradzić parę sposobów, których się nauczyłyśmy, bardzo bliskiej przyjaciółce - jakieś sprytne udoskonalenie starej francuskiej zasady. Głównie jednak w towarzystwie rozmawiamy o rzeczach, które nas cieszą: uczucia, rodzina, hobby, filozofia, polityka, kultura i, tak, jedzenie, zwłaszcza jedzenie (ale nigdy diety).

Francuzki lubią dobrze zjeść i trzymać linię, podczas gdy typowa Amerykanka postrzega to jako sprzeczność i dostaje obsesji. Francuzki nie opuszczają posiłków ani nie zastępują ich odchudzającymi koktajlami. Zjadają trzy albo cztery dania na lunch, a potem znowu trzy (albo cztery) na obiad. Z winem, bien sur. Jak one to robią? To długa historia. Na tym polega ich sekret. Przede wszystkim jedzą z głową i nie wstają od stołu przejedzone ani obciążone poczuciem winy.

Najważniejsze to nauczyć się, że mniej może znaczyć więcej, że można jeść wszystko, byle z umiarem. Liczy się też wysiłek fizyczny w proporcji do przyswajalnych kalorii oraz znacznie większe spożycie wody. Nie pracujemy już osiemnaście godzin dziennie na farmie czy w kopalni, a nasze paleolityczne dni myślistwa i zbieractwa dawno minęły. Niemniej większość Amerykanów zjada co najmniej dziesięć do trzydziestu procent więcej, niż potrzebują, nie żeby przeżyć, ale żeby zaspokoić głód psychiczny. Sztuczka polega na tym, żeby panować nad swoim apetytem i zaspokajać go, ustalając jednocześnie, co, jak i kiedy zredukować. Cudowne uczucie satysfakcji, które zauważycie po wprowadzeniu nowego jadłospisu - większe zadowolenie nawet po zmniejszeniu ilości spożywanego jedzenia - zainspiruje was do dalszego podążania ścieżką zdrowia. To kwestia przyswojenia sobie najbardziej podstawowej francuskiej zasady: oszukuj samą siebie.

Wielu żywieniowców propaguje takie zdroworozsądkowe podejście, a potem żąda fortuny, zanim powie wam, jak to zrealizować. Pieniądze wydane na próby schudnięcia są zdecydowanie nieproporcjonalne do rezultatów. Większość kobiet po prostu nie może pozwolić sobie na wizytę u lekarza czy dietetyka, wstąpienie do klubu zdrowia, masaże wodne czy specjalne posiłki. Ile kosztowało was będzie wprowadzenie w życie sekretów Francuzek? No, poza kosztem tej książki, bardzo niewiele. Moja metoda zrób-to-sama leży w zasięgu możliwości każdej kobiety. Jedyny sprzęt to mała waga, żeby ważyć niektóre rodzaje jedzenia podczas pierwszych trzech krytycznych miesięcy. Możecie też kupić maszynę do jogurtu, jeśli chcecie jeść le vraiyaourt, kluczowy element mojego programu. A jeśli przekroczyłyście czterdziestkę, możecie nabyć hantle do ćwiczeń. To wszystko.

Zacznę od mojego dzieciństwa we Francji, a potem opiszę moje doświadczenia jako młodej kobiety z problemem nadwagi. Postawiona wobec pierwszego fizycznego alarmu w życiu, zwróciłam się ku tradycyjnym francuskim zasadom. Dzieląc się moimi doświadczeniami nie tylko w kwestii jedzenia, ale też „całościowego podejścia” do zdrowego trybu życia, pragnę doprowadzić każdą czytelniczkę do odnalezienia własnej równowagi. (Prawdziwe le mot juste\ to ważna koncepcja, ponieważ skoro nasze ciała są maszynami, nie ma dwóch dokładnie takich samych i każda co jakiś czas się „reguluje”. Program, który nie ewoluuje razem z tobą, na dłuższą metę nie wystarczy). Zaproponuję jadłospisy, których można dokładnie przestrzegać, jednakże naszym celem powinno być opracowanie własnej, indywidualnej diety i wyrobienie intuicji. Proponuję nie tyle przepisy, ile raczej szablony. Dostosuj je do własnych gustów, zwracając uwagę na swoje ciało, rozkład zajęć, środowisko oraz inne indywidualne czynniki. Największy nacisk kładę na prostotę, elastyczność oraz radość z samodzielnego działania. Takiego dostrojenia nie może dokonać lekarz--autor, który cię nie zna.

Opowiadając moją historię, od katastrofy dorastania poprzez ratunek i przyjęcie nowego stylu życia, który sprawdza się już od dziesięcioleci, wyznaczam drogę innym. Przeprowadzam czytelniczki przez pełny program.

Faza pierwsza - pobudka: staroświecka trzytygodniowa inwentaryzacja posiłków. Trzeźwe spojrzenie na to, co jesz, które samo w sobie, nawet po kilku dniach, może zapoczątkować proces poprawy.

Faza druga - reforma: wprowadzenie do francuskiej szkoły proporcji i różnorodności posiłków. Rozpoznasz i na jakiś czas odrzucisz niektórych głównych żywnościowych „wrogów”. Ten proces trwa zwykle trzy miesiące, chociaż niektórym wystarcza miesiąc. To nie będzie dietetyczny obóz wojskowy, a jedynie szansa na przeskalowanie dla twojego ciała. Wymagana jest dyscyplina, ale bardzo ważna jest też elastyczność, zwłaszcza na podstawowym etapie motywacyjnym. Należy unikać rutyny zarówno w posiłkach, jak w ćwiczeniach fizycznych. Żadnej pizzy trzy dni z rzędu, ale też żadnych trzech godzin w sali gimnastycznej w sobotę. Wszystkimi pięcioma zmysłami przystosujesz się do nowej gastronomii (greckie słowo znane jeszcze przed francuskim, oznaczające „prawa żołądka”). Trzy miesiące to sporo czasu, ale niewiele jak na coś, czego już nigdy nie będziesz musiała powtarzać. Naturalnie wyregulowanie mechanizmów twojego ciała wymaga więcej czasu niż zrzucenie trzech kilo wody, wstępny etap wielu drakońskich diet. Ale ponieważ to system francuski, czeka cię również sporo przyjemności.

Faza trzecia - stabilizacja: etap, na którym wszystko, co lubisz jeść, przywracamy w odpowiednich ilościach. Osiągnęłaś już uregulowaną „równowagę” i jesteś przynajmniej w połowie drogi do utraty zbędnych kilogramów. Co zadziwiające, na tym etapie możesz już pozwalać sobie na więcej i nadal chudnąć albo po prostu utrzymywać wagę, jeśli jest już odpowiednia. Podaję praktyczne rady dotyczące przypraw i przyprawiania, co jest potężnym narzędziem i wcale nie wymaga tyle zachodu, ile podejrzewacie. Przedstawiam kolejne przepisy oparte na francuskiej smykałce do wariacji na jeden temat, albo jak zrobić trzy łatwe i pyszne dania z jednego, oszczędzając czas, pieniądze i kalorie.

Faza czwarta - reszta twojego życia. Osiągnęłaś upragnioną wagę, zachowujesz stabilną równowagę, a reszta to tylko udoskonalenia. Znasz na tyle dobrze własne ciało i upodobania, że w razie jakichś niespodziewanych odchyleń możesz dokonywać drobnych poprawek, zwłaszcza gdy wkraczasz w nowe fazy życia. Twój sposób odżywiania został dopasowany do twojego gustu i metabolizmu, toteż niczym klasyczny kostium Chanel pozostanie z tobą na zawsze, podlegając przez lata jedynie niewielkim modyfikacjom. Teraz jesz z zupełnie innym nastawieniem, wykazując się intuicją, dzięki której będziesz mogła rywalizować z każdą Francuzką, zyskałaś szacunek dla świeżości i zapachów, które otwierają świat zmysłowych rozkoszy, odkrywanych w kolorach, różnorodności i sposobie podania. To, co robisz, robisz dla przyjemności, nie za karę. Lubisz czekoladę i kieliszek wina do obiadu? Pourąuoi pas?

Oprócz odżywiania, co jest głównym tematem tej książki, opiszę aspekty zdrowego życia, które również powinny być źródłem przyjemności. Podobnie jak jedzenie nie wymagają ekstremalnego wysiłku (fizycznego, emocjonalnego, intelektualnego, duchowego czy finansowego) - tylko poczucia równowagi. Zawierają elementy, które lubię nazywać francuskim zen. Można się tego szybko i łatwo nauczyć i stosować wszędzie (Francuzki na ogół nie chodzą do siłowni, ale jeśli sprawia ci to przyjemność, a chacun son goutl). Nawet Francuzi wiedzą, że w życiu jest coś więcej niż jedzenie, więc tutaj znajdziesz też francuskie ujęcie innych rozrywek, takich jak miłość i śmiech. Od początku do końca musicie zrozumieć, że aperęu Montaigne’a jest dzisiaj ważniejsze niż kiedykolwiek: zdrowe ciało i zdrowy umysł współpracują ze sobą. Dla zachowania zdrowia niezastąpiona jest joie de vivre.

Teraz pragnę opowiedzieć kilka historii, a właściwie kilkadziesiąt. Jestem urodzonym gawędziarzem i czerpię z tego przyjemność równie wielką jak z jedzenia i picia. Zilustrują one podstawowe koncepcje, ale mam nadzieję, że spodobają się również comme ęa. W przeciwieństwie do podręcznika diety tej książki nie można przekartkować do wykresów i od razu zaczynać, trzeba ją przeczytać. Nauka jedzenia jest jak nauka języka - najlepiej skutkuje pogrążenie się w tym bez reszty.

Niech się zacznie opowieść.

VIVE L’AMERIQUE POCZĄTEK... MAM NADWAGĘ

Kocham moją przybraną ojczyznę. Ale najpierw, jako uczennica, która pojechała na wymianę międzyszkolną do Massachusetts, pokochałam czekoladowe cukierki i pierniczki. I przybyło mi dziesięć kilo.

Mój romans z Ameryką zaczął się od miłości do języka angielskiego; poznaliśmy się w liceum, kiedy skończyłam jedenaście lat. Angielski był moim ulubionym przedmiotem po literaturze francuskiej i po prostu uwielbiałam mojego anglistę. Nigdy nie był za granicą, ale mówił po angielsku bez francuskiego ani nawet brytyjskiego akcentu. Nauczył się języka podczas drugiej wojny światowej, kiedy trafił do obozu jenieckiego razem z nauczycielem licealnym z Weston, w Massachusetts. (Podejrzewam, że mieli dużo czasu na naukę). Nie wiedząc, czy wyjdą z tego żywi, postanowili, że jeśli przeżyją, stworzą program wymiany dla uczniów klas maturalnych. Co roku jeden uczeń ze Stanów Zjednoczonych przyjedzie do naszego miasta, a jeden z nas pojedzie do Weston. Wymiana trwa do dzisiaj i konkurencja jest ostra.

W ostatniej klasie liceum miałam dostatecznie dobre stopnie, żeby ubiegać się o wyjazd, ale nie byłam tym zainteresowana. Chciałam zostać nauczycielką albo wykładowcą angielskiego i spieszyło mi się do rozpoczęcia studiów licencjackich na miejscowym uniwersytecie. W wieku osiemnastu lat wmówiłam sobie również, że jestem do szaleństwa zakochana w chłopcu z mojego miasta. Był najprzystojniejszym, chociaż raczej nie najbystrzejszym chłopcem w okolicy, coqueluche (ulubieńcem) wszystkich dziewcząt. Ani mi się śniło z nim rozstawać, więc nie zamierzałam składać podania o wyjazd do Weston. Ale na szkolnym podwórku uczniowie nie mówili o niczym innym. Jeśli chodzi o moje przyjaciółki, stawiano na Monique. Bardzo jej na tym zależało, a ponadto była najlepsza w klasie, który to fakt nie uszedł uwagi komisji kwalifikacyjnej. Komisji przewodniczył mój nauczyciel angielskiego, a do szacownego grona sędziowskiego zaliczali się członkowie komitetu rodzicielskiego, inni nauczyciele, burmistrz oraz miejscowy ksiądz, zrównoważony przez protestanckiego pastora. Lecz w poniedziałkowy ranek, kiedy spodziewano się ogłoszenia wyników, poinformowano jedynie, że nie zapadła żadna decyzja.

W czwartek rano (w tamtych czasach nie mieliśmy lekcji w czwartki, za to pół dnia nauki w soboty) w drzwiach mojego domu stanął nauczyciel angielskiego. Przyszedł do mojej mamy, co wydawało się dość dziwne, biorąc pod uwagę moje dobre stopnie. Gdy tylko wyszedł z szerokim uśmiechem, ale nie zamieniwszy ze mną ani słowa oprócz powitania, mama mnie zawołała. Stało się coś tres important.

Komisja kwalifikacyjna nie znalazła odpowiedniego kandydata. Kiedy zapytałam o Monique, mama próbowała wyjaśnić mi coś trudnego do zrozumienia w moim wieku: wszystko zostało załatwione, ale jej rodzice są komunistami, co w Ameryce nie uchodzi. Komisja debatowała przez długi czas (to było małe miasteczko, gdzie wszyscy wszystko o wszystkich wiedzieli), ale w końcu jej członkowie doszli do wniosku, że córka komunistów nie może reprezentować Francji!

Mój nauczyciel zaproponował więc mnie, a pozostali się zgodzili. Skoro jednak nawet nie złożyłam podania, przyszedł namówić moich rodziców, żeby pozwolili mi jechać. Mojego nadopiekuńczego ojca, który nigdy nie zgodziłby się na moją roczną nieobecność, akurat nie było w domu. Może właśnie na to liczył nauczyciel. W każdym razie udało mu się zaszczepić mamie ten pomysł. Zatem najcięższe zadanie spadło na nią, musiała bowiem przekonać nie tylko mojego ojca, ale i mnie. Sama też miała pewne zastrzeżenia co do tego wyjazdu, ale Mamie zawsze była mądra i dalekowzroczna, i zazwyczaj stawiała na swoim. Okropnie się bałam, co powie Monique, ale kiedy nowina się rozeszła, ona pierwsza oświadczyła, że będę doskonałym ambasadorem. Widocznie komunistyczne rodziny były w takich sprawach otwarte i praktyczne, a Monique rozumiała, że rodzinna ideologia od początku stawia ją na przegranej pozycji.

I tak pojechałam. To był cudowny rok - jeden z najlepszych w moim okresie dorastania - i rzeczywiście zmienił bieg całego mojego życia. Dla młodej francuskiej dziewczyny Weston, zamożne przedmieście Bostonu, wyglądało jak amerykańskie marzenie - zielone, rozległe, wypielęgnowane, z wielkimi, wspaniałymi domami i dobrze sytuowanymi, wykształconymi mieszkańcami. Tenis, jazda konna, baseny, golf i dwa lub trzy samochody na rodzinę - nie dorównywało temu żadne miasteczko we wschodniej Francji, wtedy i teraz. Tamten okres obfitował w nowe wrażenia, w końcu jednak okazał się zbyt obfity, i to nie w sensie demograficznym. Obok bezcennych nowych przyjaźni i doświadczeń stopniowo pojawiło się coś całkiem innego, coś złowrogiego. Zanim się spostrzegłam, urosło do siedmiu kilogramów, mniej więcej... prawdopodobnie więcej. Był sierpień, mój ostatni miesiąc przed powrotem do Francji. W Nantucket, gdzie przebywałam z jedną z moich „adopcyjnych” rodzin, spadł na mnie pierwszy cios: zobaczyłam swoje odbicie w lustrze, kiedy miałam na sobie kostium kąpielowy. Moja amerykańska mama, która pewnie przechodziła już przez coś podobnego z inną córką, instynktownie wyczuła moją rozpacz. Była dobrą krawcową, kupiła więc kupon najpiękniejszego płótna i uszyła mi luźną letnią sukienkę. Problem pozornie został rozwiązany, w rzeczywistości jednak zyskałam tylko trochę czasu.

W ostatnich tygodniach w Ameryce bardzo się smuciłam, że muszę opuścić moich nowych bliskich i przyjaciół, ale martwiłam się również, co powiedzą francuscy przyjaciele i rodzina na mój nowy wygląd. W listach nie wspominałam ani słowem, że przybrałam na wadze, i przezornie wysyłałam fotografie pokazujące mnie tylko od pasa w górę.

Zbliżała się chwila prawdy.

2

LA FILLE PRODIGUE POWRÓT CÓRKI MARNOTRAWNEJ

Ojciec i brat wyjechali po mnie do Hawru. Podróżowałam na s/s „Rotterdam”. Oceaniczny liniowiec nadal prezentował transatlantycki standard, który pod koniec lat sześćdziesiątych wybierało wielu Francuzów. Razem ze mną płynęła amerykańska uczennica z Weston na wymianę, miała spędzić rok w naszym mieście.

Ponieważ ojciec nie widział mnie od roku, spodziewałam się, że jako człowiek nader wylewny narobi mi wstydu, wdzierając się na trap, żeby mnie wyściskać i wycałować. Lecz kiedy spostrzegłam małego Francuzika w znajomym berecie - tak, w berecie - miał zdumioną minę. Podeszłam z wahaniem, a on popatrzył na mnie i po kilku sekundach, które wydały mi się wiekiem, nie zdobył się na nic więcej, tylko przy moim bracie i mojej amerykańskiej koleżance burknął do swojej uwielbianej córeczki: Tu ressembles a un sac de patates. (Wyglądasz jak worek kartofli). Niektóre rzeczy po francusku nie brzmią ani trochę lepiej. Wiedziałam, co miał na myśli: nie worek w rozmiarze detalicznym, ale wielki stukilowy wór, jakie dostarczają do sklepów i restauracji! Na szczęście dziewczyna z Weston słabo znała francuski, dzięki czemu jej pierwsze wrażenia z życia rodzinnego we Francji nie były niemiłe.

W wieku dziewiętnastu lat nie wyobrażałam sobie niczego bardziej bolesnego i do dziś ta rana się nie zagoiła. Ojciec nie był jednak złośliwy. To prawda, nigdy nie wykazywał się szczególnym taktem, a przewrażliwienie nastolatek w kwestiach własnego wyglądu i wagi nie stanowiło jeszcze wtedy przysłowiowej rafy, którą dzisiaj każdy rodzic nauczył się omijać. Takie druzgocące powitanie wynikało raczej z zaskoczenia. Jednak dla mnie to było za wiele. Czułam się jednocześnie przygnębiona, wściekła, zirytowana i bezradna. W pierwszej chwili nie dotarła nawet do mnie siła ciosu.

W drodze do wschodniej Francji zatrzymaliśmy się na kilka dni w Paryżu, żeby pokazać mojej koleżance Miasto Światła, ale ja bezustannie zrzędziłam, więc wszyscy chcieli czym prędzej jechać dalej. Zepsułam nasz pobyt w Paryżu. Byłam okropna.

Nadeszły gorzkie i ponure miesiące. Nie chciałam nikogo widywać, ale wszyscy chcieli przywitać rAmericaine. Mama od razu zrozumiała nie tylko, jak i dlaczego utyłam, ale też jak się czułam. Chodziła koło mnie na palcach i unikała nieuniknionego tematu, głównie dlatego, że wkrótce przysporzyłam jej znacznie gorszych zmartwień.

Zwiedziwszy kawałek świata, straciłam ochotę na studiowanie na miejscowym uniwersytecie. Teraz chciałam studiować języki w Grandę Ecole, prestiżowej uczelni w Paryżu, i na dodatek wstąpić na wydział literatury na Sorbonie. Zwariowany pomysł i ogromne obciążenie. Rodzice wcale się nie palili, żeby wysłać mnie do Paryża. Gdybym się dostała (co było mało prawdopodobne, zważywszy na legendarną konkurencję), zamieszkałabym trzy i pół godziny drogi od domu, co stanowiłaby wielkie wyrzeczenie emocjonalne i finansowe. Musiałam więc stoczyć ciężką kampanię, ale na skutek mojego histerycznego uporu rodzice w końcu ustąpili i pozwolili mi jechać do Paryża na słynne mordercze egzaminy wstępne. Zdałam i pod koniec września przeniosłam się do Paryża. Rodzice zawsze chcieli dla mnie jak najlepiej.

Do Zaduszek przybyło mi następne dwa kilo, a do świąt jeszcze trzy. Przy wzroście metr sześćdziesiąt miałam już wyraźną nadwagę i nie mieściłam się w żadne ubrania, nawet w amerykańską letnią sukienkę. Zamówiłam dwie flanelowe kiecki - ten sam fason, tylko obszerniejsze - żeby zakryły moją tuszę. Kazałam krawcowej się pospieszyć i nienawidziłam siebie w każdej minucie życia. Faux pas mojego ojca w Hawrze wydawało się coraz bardziej usprawiedliwione. To były ponure czasy płaczu do poduszki i przemykania chyłkiem obok luster, przeżycia może niezbyt dziwne dla dziewiętnastolatki, ale żadna z moich francuskich przyjaciółek przez to nie przechodziła.

A potem doszło do czegoś w rodzaju świątecznego cudu - za sprawą mojej mamy pojawił się doktor Cud. Podczas długiej przerwy świątecznej mama poprosiła lekarza rodzinnego, doktora Meyera, żeby złożył nam wizytę. Zrobiła to bardzo dyskretnie, żeby mnie jeszcze bardziej nie urazić. Doktor Meyer znał mnie od dziecka i był najlepszym człowiekiem na świecie. Zapewnił mnie, że powrót do dawnej formy będzie całkiem łatwy, to tylko kwestia kilku „starych francuskich sposobów”. Obiecał, że przed Wielkanocą wrócę do dawnej wagi, a na koniec semestru, w czerwcu, z pewnością będę mogła włożyć stary kostium kąpielowy, ten sam, który zabrałam do Ameryki. Jak w bajce. To miał być nasz sekret. („Nie warto nikogo zanudzać szczegółami naszego planu”, powiedział). A waga spadnie znacznie szybciej, niż się zwiększała. Zapowiadało się wspaniale. Oczywiście chciałam uwierzyć doktorowi Meyerowi, i na szczęście nie miałam wtedy wielkiego wyboru.

WEEKENDOWY PRZEPIS DOKTORA CUDA

Przez następne trzy tygodnie miałam zapisywać, co zjadłam. Wszystko. Ta strategia brzmi znajomo dla uczestników niektórych amerykańskich programów dietetycznych. Miałam jednak zapisywać nie tylko „co” i „ile”, ale również „kiedy” i „gdzie”. Nie liczyłam kalorii, zresztą nawet nie potrafiłam. Lekarz kazał mi to robić, żeby ocenić odżywczą wartość tego, co zjadam (wtedy po raz pierwszy usłyszałam to słowo). Ponieważ jednak nie żądał niczego więcej, spełniłam jego prośbę z radością. Wy również musicie od tego zacząć.

Doktor Meyer nie wymagał wielkiej precyzji. Odmierzaj na oko, mówił, przyjmując „porcję” wielkości z grubsza średniego jabłka za jedyną jednostkę. W Ameryce, gdzie największym wrogiem zbilansowanej diety są coraz większe porcje, sugeruję większą dokładność. Tutaj wkracza mała waga kuchenna. (Chleb, czasami podawany w wielkich kromkach, łatwiej jest ważyć, niż porównywać z jabłkami, które w Ameryce również wydają się większe!).

Trzy tygodnie później znowu przyjechałam do domu na weekend. Przed południem doktor Cud, dystyngowany, o srebrnych skroniach, złożył mi drugą wizytę. Został również na lunch. Później, przeglądając mój dziennik, natychmiast odkrył pewien schemat, całkowicie oczywisty dla niego, lecz z jakiegoś powodu niewidoczny dla mnie, chociaż radośnie zapisywałam każdy okruszek, który wkładałam do ust. Po drodze z uczelni do pokoju, który wynajmowałam w Siódmej Dzielnicy, mijałam nie mniej niż szesnaście ciastkami. Chociaż tego nie zauważyłam, moje posiłki coraz częściej składały się z ciastek. Ponieważ mieszkałam w Paryżu, rodzina o tym nie wiedziała, toteż kiedy przyjeżdżałam do domu, mama piekła moje ulubione ciasta, nie podejrzewając, że ukradkiem zjadam dodatkowe desery, nawet pod jej dachem.

Moje paryskie ciastkowe obżarstwo było cudownie różnorodne. Rano zjadałam croissanta albo pain au chocolat, albo chouquette, lub tarte au sucre. Przed lunchem wstępowałam do Poilane, sklepu słynnego piekarza, gdzie nie mogłam oprzeć się pokusie pain aux raisins albo tarte aux pommes (tarta jabłkowa), czy petits sables. Następny przystanek wypadał w kawiarni na wszechobecną jambon beurre (bagietkę z masłem i szynką) oraz resztę ciasta z Poilane i kawę. Obiad zawsze uzupełniała, a czasami zastępowała ekierka, Paris Brest, religieuse czy mille-feuille (poza Francją z tajemniczych powodów zwana napoleonką), a więc zawsze jakieś tłuste, kremowe słodycze. Czasami wpadałam nawet na palmiera (duże zwijane ciastko posypane cukrem) i to był gouter - podwieczorek. Jako studentka żywiłam się tym, co mogłam wziąć na wynos. Prawie nie brałam do ust warzyw, a moje dzienne zapotrzebowanie na owoce pokrywały ciastka z owocami. Pochłaniałam ten dziwny zestaw bezmyślnie i z ogromnym zadowoleniem. Wyjąwszy naturalnie chwile, kiedy spoglądałam w lustro.

Oczywiście nie podłapałam tej diety w Ameryce, gdzie na ulicach bynajmniej nie stoją co krok kuszące ciastkarnie (chociaż wtedy, jak i teraz, nie brakowało straganów z pysznymi gorącymi ciasteczkami czekoladowymi oraz sprzedawców wysokokalorycznych lodów, nie wspominając o supermarketach z niewiarygodnie bogatym asortymentem słodyczy, wyprodukowanych ze składników znacznie bardziej szkodliwych niż masło czy śmietana). Lecz, jak miałam się dowiedzieć, to mój zaadaptowany amerykański sposób odżywiania się uderzył mi do głowy i otworzył na wszelkie zagrożenia smakowitego paryskiego pola minowego. W Ameryce nabrałam pewnych zwyczajów: jadłam na stojąco, nie przygotowywałam jedzenia sama, żywiłam się byle czym («'importe quoi, jak mawiają Francuzi), naśladując inne dzieci. Największe ryzyko stanowiły czekoladowe ciastka z orzechami i bajgle. Nie mieliśmy niczego takiego w domu, więc skąd miałam wiedzieć, że są tak bardzo tuczące?

Po powrocie do Francji nadal jadałam n 'importe quoi, chociaż nie mogłam znaleźć czekoladowych ciasteczek z orzechami. Może tęskniłam za moim drugim domem i szukałam swojej magdalenki -wspomnienia słodkiej przeszłości. W każdym razie zaczęłam bardzo swobodnie korzystać ze wszystkich smakołyków, które Francja miała do zaoferowania. W końcu stałam się nałogowym pożeraczem mille--feuille. Jak przy każdym nałogu, moje ciało żądało zbyt wiele tego, co niegdyś było rozkosznie upajające w małych dawkach.

Nadeszła pora na odwyk, ale na szczęście doktor Cud nigdy nie słyszał o indyku na zimno. (Francuzi niezbyt cenią sobie dinde w każdej temperaturze).

Metoda doktora Cuda była znacznie mniej agresywna i bardziej cywilizowana. Według niego w każdej z nas istnieją dwie osoby: jedna chce być smukła i zdrowa, a druga chce czegoś zupełnie innego. Jedna widzi całość - dobre samopoczucie, szacunek dla siebie, figura zgodna z najnowszą modą. Druga chce przyjemności od zaraz i dużo. Jedna to Narcyz pochylający się nad stawem, druga to Pantagruel pochylający się nad stołem. Rozwiązaniem, mówił doktor, nie jest pokonanie tej drugiej osoby, tylko wynegocjowanie przymierza: zaprzyjaźnij się z obiema twoimi osobowościami i zostań panem zarówno przyjemności, jak i siły woli. Taka jest francuska metoda.

Nie wolno zapominać, mówił, że il y a poids et poids (jest waga i waga): jest „idealna” waga ciała, podawana w tabelach towarzystw ubezpieczeniowych, obliczana wyłącznie na podstawie wzrostu, jest „modna” waga, ideał znacznie mniej naturalny, gdzie komercja odgrywa dużą, a czasami podstępną rolę, i wreszcie jest waga „dobrego samopoczucia”, przy której dana osoba czuje się bien dans sa peau (wygodnie w swojej skórze), jak mawiał Montaigne. Tę ostatnią koncepcję - bien dans sa peau - doktor Cud zaproponował jako nasz cel. To waga, przy której możesz powiedzieć: „Wyglądam dobrze i czuję się dobrze”. Sama wielkość zmienia się w różnych okresach naszego życia, ale nieodmiennie wymaga przyswojenia sobie odrobiny narcyzmu i jednocześnie trochę hedonizmu - dwa pojęcia, które wcale nie są takie złe ani nawet sprzeczne, jak uważa wielu Amerykanów. (Bez obaw - rozumiem idee kalwińskie, moja rodzina to hugenoci, czyli francuscy protestanci).

Tout est question d’equilibre (Wszystko jest kwestią równowagi) -tak brzmiała typowo francuska mantra doktora Cuda. Przejęłam ją od niego i pozostała ze mną do dziś. Nauczyć mnie, jak znaleźć i utrzymać równowagę, jak żyć bien dans sa peau - na tym polegała nasza misja.

W jedzeniu ciastek nie ma niczego złego, wyjaśniał doktor, ale moja konsumpcja naruszyła równowagę. Więc przez następne trzy miesiące miałam się ograniczać, szukać mniej tuczących substytutów, rezerwować prawdziwe słodycze, zgodnie z ich przeznaczeniem, na specjalne okazje. To było nie tyle wyrzeczenie, co kontemplacja i przeprogramowanie, ponieważ, jak miałam odkryć, osiągnięcie równowagi ma więcej wspólnego z umysłem niż z żołądkiem. Chodzi o odnalezienie i oswojenie nos petits demons, jak nazwał je dobry doktor. (Kiedy zrozumiesz, że zmiana przyzwyczajeń, podobnie jak bycie Francuzką, to głównie sprawa umysłu, przekonasz się, dlaczego jedynym prawdziwie skutecznym podejściem jest takie, które angażuje mózg). Później znów wprowadzę do jadłospisu wszystkie moje ulubione słodycze - ale w równowadze, żeby delektować się nimi bez poczucia winy i bez przybierania na wadze. Łatwiej powiedzieć niż zrobić? Peut-etre. Osądzicie same.

Doktor Cud był dobrym psychologiem. Dostrzegał jedną wartościową zaletę większości diet, nawet tych, które na dłuższą metę nie skutkują: szybkie pozytywne wzmocnienie motywacji. Wszechogarniająca inercja to największa przeszkoda przy zmianie przyzwyczajeń, a każdy potrzebuje na początku trochę zachęty. Równowagę trzeba wykształcić stopniowo, nie można jej sobie po prostu narzucić. Więc tej soboty miałam zrobić coś specjalnego, żeby nabrać rozpędu na cały tydzień. Ale później miałam się do tego stosować tylko w tygodniu. W weekendy i święta mogłam sobie pofolgować. Stopniowo nawet moje łakomstwo stanie się bardziej przemyślane. Tymczasem nauczę się równoważyć je poprzez małą rekompensatę w następnym tygodniu.

Doktor Cud sam był smakoszem. Dał mi wiele przepisów, ale żaden nie był tak ważny jak ten, który dostałam od niego na ten pierwszy i jedyny trudny tydzień. Później okazało się, że tydzień nie był taki trudny dzięki „Magicznej zupie z porów”, sztuczce stosowanej od pokoleń przez wiele miejscowych kobiet. W tym czy innym okresie przepisywał ją zarówno mojej mamie, jak i babci. Pory są łagodnie moczopędne i niskokaloryczne, ale bardzo odżywcze. Czterdzieści osiem godzin na zupie z porów zapewni natychmiastowe skutki i popchnie organizm do reformy. Dla mnie był to początek nowego zdrowego życia. Wtedy również zaczęła się moja miłość do porów, o których mam sporo do powiedzenia. Nadal od czasu do czasu stosuję tę sztuczkę. Spróbujcie jej w pierwszy weekend po zakończeniu swojej „inwentaryzacji”.

MAGICZNA ZUPA Z PORÓW

porcja na weekend

SKŁADNIKI

1 kilogram porów

1. Oczyścić pory i dobrze opłukać z piasku i ziemi. Odciąć zielone końce, zostawiając białe części w całości oraz trochę zielonego (resztę zielonych części zachować na bulion).

2. Włożyć pory do dużego garnka i zalać wodą. Doprowadzić do wrzenia i gotować na małym ogniu bez przykrycia przez 20 do 30 minut. Zlać wywar i zachować. Przełożyć pory do miski.

Wywar należy pić (podgrzany albo w temperaturze pokojowej, jak lubisz) co 2 lub 3 godziny po pół szklanki.

Jako posiłek albo dla zaspokojenia głodu zjadamy same pory, pół szklanki naraz, skropione kilkoma kroplami oliwy z pierwszego tłoczenia i sokiem z cytryny. Dopraw oszczędnie solą i pieprzem, ewentualnie posiekaną natką pietruszki.

Przez dwa dni, aż do niedzielnego obiadu, to twój jedyny posiłek. Potem można zjeść mały kawałek mięsa lub ryby (10-15 dag - nie przesadzaj z ważeniem!) z dwoma warzywami gotowanymi na parze z odrobiną masła lub oliwy, i jakiś owoc.

Szkoda mi tych, którzy nie lubią słodkawego smaku i delikatnego miąższu porów. W końcu je polubicie. Lecz jeśli nie znosicie porów, pójdźcie za przykładem mojej kuzynki z Aix-en-Provence. Po urodzeniu dwóch synów musiała zrzucić parę kilo, ale nie przepadała za porami. Sąsiadka zaproponowała odmianę Magicznej Zupy z Porów -pory zostały ukryte wśród innych smacznych i zdrowych składników. Może wy też wolicie wersję prowansalską, znaną jako soupe mimosa.

ZUPA MIMOZA

porcja na weekend

1. Oczyścić i posiekać wszystkie warzywa, włożyć do garnka (oprócz kalafiora). Zalać wodą, doprowadzić do wrzenia i gotować na małym ogniu bez przykrycia przez 40 minut. Dodać kalafior i gotować przez następne 15 minut.

2. Zmiksować.

3. Podawać posypane natką pietruszki, z posiekanym jajkiem na twardo.

SKŁADNIKI

1 główka sałaty

20 dag marchewki

20 dag selera

20 dag rzepy

20 dag kalafiora

20 dag porów

2 posiekane jajka na twardo pół filiżanki posiekanej natki pietruszki

Jeść jedną filiżankę co 3 godziny (podgrzane albo w temperaturze pokojowej) przez całą sobotę i niedzielę aż do niedzielnego obiadu składającego się z ryby lub mięsa, dwóch warzyw gotowanych na parze z odrobiną masła lub oliwy, i owocu. Zupa mimoza jest nieco mniej płynna i mniej magiczna niż zupa z porów, niemniej równie skuteczna i smakuje inaczej.

Obie wersje są tak smaczne i stanowią taką przygodę dla podniebienia, że nie można ich traktować jak więziennych racji. Gdy kosztujesz ich po raz pierwszy, zapisz swoje wrażenia smakowe i zapachowe na kolejnej czystej stronie notesu, w którym prowadziłaś inwentaryzację poprzednich trzech tygodni. Z czasem ten zwyczaj spotęguje twoją przyjemność i zechcesz prowadzić regularny dziennik wrażeń gastronomicznych, włącznie z opisami win.

REFORMA KRÓTKOTERMINOWA: PIERWSZE TRZY MIESIĄCE

Podczas gdy pory się gotują, zadaj sobie kilka pytań.

1. Dlaczego to robię? Ponieważ boję się, że mój mąż albo przyjaciółki pomyślą, że jestem bouboum (tłusta i kluchowata)? Bo nie mieszczę się w żadnych ubraniach? Chociaż diety często inspiruje strach i wstręt do siebie, takie stany emocjonalne nie pomogą ci żyć jak Francuzka. Żeby przeprowadzić reformę, musisz postawić sobie za cel przyjemność i szczęście. Brzmi paradoksalnie? Przynajmniej połowa naszych złych nawyków żywieniowych i alkoholowych wynika z niedbalstwa. Ulegamy im, ponieważ lekceważymy nasze prawdziwe potrzeby i przyjemności. Nie zwracamy uwagi na to, co jemy, nie jesteśmy wyczulone na smaki i zapachy - tak naprawdę nie rozkoszujemy się przyjemnościami, dlatego nisko je cenimy i mamy skłonność do przesady. Może przestałaś interesować się modą? Albo nie chce ci się próbować innych nowych rzeczy?

Żonie, matce i pełnoetatowej pracownicy łatwo jest zaniedbać przyjemności. Może nawet uważasz, że to trochę samolubne. Musisz zrozumieć, że wcale nie postępujesz szlachetnie, jeśli nie potrafisz odkrywać i kultywować własnych przyjemności. (W rezultacie staniesz się nie tylko gruba, ale zrzędliwa i skwaszona). Masz obowiązek zarówno wobec siebie, jak wobec najbliższych, dowiedzieć się, co ci sprawia przyjemność, i dążyć do tego. A ponieważ każda osoba ma unikalny smak i metabolizm, musisz zwracać uwagę na to, co lubisz, żeby odpowiednio dostosować swój system i preferencje. To dożywotnie zobowiązanie, ale gwarantuje ci życie w zdrowiu i zadowoleniu.

2. Qu’est-ce qui ce passe? (Co tu się dzieje?). Nie możesz zacząć dobrze jeść i żyć w fizycznej lub emocjonalnej próżni. Dlaczego, twoim zdaniem, przybrałaś na wadze? Wiek? Stres w pracy lub w rodzinie? Samotność? Moda? (Wierzcie lub nie, niektóre z nas mają skłonność do tycia dokładnie wtedy, kiedy wymagania są najsurowsze!). Właśnie urodziłaś dziecko? Rzuciłaś palenie? Zawsze głodna? Żałoba? Inne zmartwienia? Istnieje zbyt wiele kombinacji czynników fizycznych i psychicznych, żeby je wymieniać. Utrata równowagi może stanowić symptom czegoś znacznie poważniejszego. Jeśli to gardłowy problem, może potrzebujesz pomocy z zewnątrz - poproś o nią. Lecz jeśli jeszcze nie całkiem wybiłaś się z rytmu, masz szansę sama sobie poradzić. Jeśli złe odżywianie to twój sposób rekompensowania sobie innych kłopotów, nie rozłączaj się, ponieważ Francuzki znają znacznie bardziej różnorodne rodzaje rekompensat. Jeśli zamieniłaś nikotynę na chipsy, pora zastanowić się nad alternatywą.

Co powiedziawszy, możemy przejść do zaplanowania reformy na następne trzy miesiące. Po pierwsze i przede wszystkim musisz rozpoznać i ocenić swoich najgorszych wrogów. Niektórych można wyeliminować, innych zredukować. Właściwe podejście zależy od twoich indywidualnych potrzeb.

„ZGROMADZIĆ PODEJRZANYCH”

Słynna kwestia inspektora Renaulta z Casablanki, kiedy puszcza płazem Humphreyowi Bogartowi zabicie hitlerowca, to stosowny komentarz do pierwszego kroku ku reformie.

Zajrzyjmy do twojego dziennika. Czy coś z ostatnich trzech tygodni wydaje się dziwne? Może nie. Bez obiektywnego spojrzenia doktora Cuda nie rozpoznałabym od razu moich głównych „wrogów”, artykułów żywnościowych, które jadłam w nadmiarze. Moim problemem był chleb, ciastka i czekolada. To dość częste słabostki. Ale może dla ciebie to nie są żadne słabostki, ponieważ konsumujesz te artykuły z umiarem. Jedna kromka chleba na lunch, mały kawałek ciasta po obiedzie. Twoim wrogiem jest co innego.

Przeanalizuj swój dziennik pod kątem tego, czego twoim zdaniem jesz za dużo. Zacznij od pytania: „Czego mogę nie jeść... albo przynajmniej jeść mniej?”. Czy przez cały dzień podtrzymuje cię przy życiu tylko myśl o dwóch ciastkach? Może wystarczy ci jedno? Albo zrezygnujesz z ciastek co trzeci dzień? Czy prosisz kelnera o więcej chleba, zanim przyniesie twoje zamówienie? Możesz odkryć, że jedna kromka jedzona powoli sprawia ci taką samą satysfakcję. A może potrafisz spokojnie poczekać na przystawkę? Czy zjadasz każdą frytkę z talerza?

Rozumiesz, do czego zmierzam? Żadnych radykalnych zmian. Drobiazgi się sumują. Ale teraz zadaj sobie inne pytanie: „Co najbardziej lubię: kieliszek wina do obiadu? Loda na patyku w niedzielne popołudnie?”. Zastanów się nad wszystkimi rzeczami, które jadasz regularnie: które sprawiają ci prawdziwą przyjemność, a którymi niepotrzebnie objadasz się do przesady? Francuzki wiedzą, że najlepiej smakują pierwsze kęsy; rzadko sięgamy po dokładki. Szukając przyjemności, unikamy rutyny.

Nadal nie możesz zdecydować, co wyrzucić za burtę? Dobrze, czas zastosować metodę inspektora Renaulta: zgromadzić w jednym miejscu wszystkich podejrzanych. Oto kilka rzeczy, które wiele kobiet zjada w nadmiarze: chipsy, makaron, pizza, soki, piwo albo mocny alkohol, batoniki, lody, napoje gazowane i tania czekolada. Jeśli codziennie jesz którąś z tych rzeczy (na przykład chipsy oprócz kanapki), skorzystaj z okazji! Jeśli przez następne trzy miesiące możesz całkowicie wykreślić tych „wrogów”, nie zadając sobie gwałtu, zrób to. Jeśli jednak któryś z nich ma istotne znaczenie dla twojego dobrego samopoczucia, zmniejszaj porcje stopniowo. Sok rozcieńczony wodą mineralną lepiej gasi pragnienie niż sok czysty. Możesz dodawać coraz mniej soku. Chleb jest pokarmem życia dla większości Francuzów, nie można go lekceważyć. (W istocie chleb, podobnie jak czekolada, należy do tych specyficznych pokarmów, które mogą być twoim najlepszym przyjacielem albo najgorszym wrogiem - omawiam to w następnym rozdziale). Ale jeśli zjadasz trzy kromki do każdego posiłku, poprzestań na jednej kromce i po prostu podaj dalej koszyk. Nie jedz mechanicznie. W końcu będziesz jadła chleb tylko wtedy, kiedy trzeba!

Nie musisz odmawiać sobie przyjemności, jedząc mniej wszystkich produktów, nawet tych zdrowych. Osiągniesz ten stan, kiedy uświadomisz sobie, że najogólniej rzecz biorąc „wrogowie” to produkty, które spożywamy kompulsywnie, czerpiąc z tego mniej przyjemności, niż się wydaje. Często są to tanie wersje czegoś lepszego, na przykład konserwowane sery z supermarketu zamiast prawdziwych serów o prawdziwym smaku. Kiedy nauczysz się zastępować śmiecie smakołykami, które naprawdę zaspokoją twój apetyt, przekonasz się, że zasada „mniej to więcej” nie jest żadnym nabieraniem. Odkryjesz wtedy to, co dla Francuzki jest oczywiste: jeden kawałek wykwintnej gorzkiej czekolady może zapewnić ci niemal ekstatyczną rozkosz, jakiej nigdy nie da nawet tuzin snickersów. Skoro poruszyliśmy ten temat, proszę też wykreślić wszystkie „czekolady” i czekoladopodobne produkty zawierające skrobię kukurydzianą, syrop z kukurydzy, sztuczne barwniki, sztuczne zapachy i zbyt wiele cukru.

Wielki siedemnastowieczny filozof Kartezjusz powiedział: „Myślę, więc jestem”. Miał też jednak świadomość, że ciało i dusza wpływają na siebie wzajemnie i żeby zrozumieć namiętności duszy, należy odróżnić jej potrzeby od potrzeb cielesnych. Sekret Francuzki kryje się głównie w głowie. Rozpoznanie wrogów to jedna sprawa, zapanowanie nad nimi to zupełnie co innego. Gdybyśmy wszystkie posiadały żelazną wolę, ta książka nie byłaby potrzebna. Przeciętna Francuzka wcale nie ma silniejszej woli niż reszta kobiet. Lepiej jednak opanowała pożyteczną sztukę samooszustwa - mentalny składnik przyjemnego życia. (W gruncie rzeczy nie popieram dążenia do całkowitej kontroli umysłu nad ciałem. To sugeruje brak otwarcia na spontaniczne rozkosze zmysłów). Więc jak zwykłe śmiertelniczki mają przetrwać te trzy miesiące ograniczania „wrogów”, dążąc do wyrobienia nowych nawyków i nowej równowagi? Oto podstawowe zasady, zapożyczone od doktora Cuda i doskonalone przez lata metodą prób i błędów. Na wstępie przedstawię je w skrócie, wprowadzając cię w reformę, ale żeby w pełni przyswoić sobie sekrety Francuzek, musisz przestudiować następne rozdziały. Czekają na ciebie bardziej szczegółowe lekcje, które powinnaś poznać albo sobie przypomnieć, żeby żyć w zgodzie z jedzeniem. Na razie jednak:

Powoli i stale

Szybka utrata wagi nie przynosi trwałej satysfakcji. To właśnie oferują diety: krótki (tygodnie, nie miesiące) okres niedoli dla osiągnięcia tymczasowych rezultatów. Jeśli wierzysz, że możesz szybko zrzucić wagę dzięki silnej woli i odmawiając sobie wszystkiego, to według wszelkiego prawdopodobieństwa nie tylko odzyskasz utracone kilogramy, ale dodasz jeszcze kilka nowych. (Stąd wzięło się określenie efekt jo-jo). Jeżeli po miesiącu twoja reforma spowoduje wyraźne zmiany, masz szczęście. Ale prawidłowa reforma, regulowanie mechanizmów twojego organizmu, wymaga trzech miesięcy. Chodzi o to, żeby zrobić z tego trzy przyjemne miesiące, nie wyrok w Bastylii.

Urozmaicenie

Jak ostrzega doktor Cud, błyskawiczne diety stwarzają również ryzyko powstania carences (niedoborów składników odżywczych), często groźniejszych niż nadwaga. Rozwiązaniem nie są suplementy, tylko spożywanie jak najbardziej urozmaiconych pełnowartościowych pokarmów. Taka rozmaitość w dużym stopniu wynagrodzi ci brak ulubionych produktów - przekonasz się, że nie tęsknisz za nimi aż tak bardzo.

Francuzki nie mogą się nadziwić, jak monotonny jest sposób odżywiania się niektórych ludzi. Gastronomiczne znudzenie prowadzi do licznych niezdrowych nawyków. Jeśli nie wprowadzasz do swojej diety eksperymentu i improwizacji, na pewno wpadniesz w żywieniową rutynę. To równie niebezpieczne co rutyna w miłosnym związku, i też może wpędzić cię w kłopoty! Francuzki wiedzą, jak ważna jest odrobina podniecenia. Nie masz czasu na zakupy? Nie umiesz gotować? Spokojnie, nie musisz być milionerką ani mistrzem patelni, żeby delektować się rozległym światem naturalnych smaków. Gdy już nauczysz się kilku sztuczek, urozmaicone gotowanie wymaga zadziwiająco mało wysiłku i nie więcej czasu niż poniedziałkowa pieczeń. (W następnym rozdziale podaję kilka przykładów, a kompletny arsenał znajdziecie w rozdziale „Pory roku i przyprawy”).

Traktujcie to jak okazję do wypróbowania potraw i smaków, jakich jeszcze nigdy nie kosztowałyście. Nowy ser? Nieznane zioła? Co powiecie na raję, szalotki, roszponkę czy selera? Albo wszelkiego rodzaju ostrygi, moje ulubione przekąski. Nowość przyciąga uwagę. Stawiaj na jakość, nie na ilość, wybieraj sezonowe przysmaki. Zwykle najlepsze w sezonie jest tańsze niż najgorsze poza sezonem!

Ostatnia sztuczka z urozmaicaniem: ponieważ zwykle największą przyjemność sprawiają pierwsze kęsy, jedz jedną rzecz naraz z tego, co masz na talerzu, przynajmniej na początku posiłku, kiedy możesz się skupić i w pełni rozkoszować smakiem. Usta pełne wszystkiego (mieszanki smaków) to zaprzeczenie urozmaicenia.

Rytualn e przy goto wan i a

Francuzki uwielbiają robić zakupy i przygotowywać jedzenie. Uwielbiają opowiadać, co kupiły i ugotowały. To głęboko naturalna miłość, którą jednak w wielu kulturach wypleniono. Większość Francuzek uczy się tego od matek, niektóre od ojców. Ale jeśli twoi rodzice nie są Francuzami, możesz nauczyć się tego sama. Kiedy byłam studentką, doktor Cud wysyłał mnie dwa lub trzy razy w tygodniu na jeden z najlepszych miejscowych bazarów przy rue Clerc, niedaleko miejsca, gdzie mieszkałam. Udzielił mi prostej rady: kupuj tylko to, czego potrzebujesz na najbliższy dzień czy dwa. (Zapomnij o mega-zakupach w supermarkecie dwa razy w miesiącu). Miałam gotować prosto, ale w domu, żeby zobaczyć, czego dostarczam mojemu ciału. W reformie bardzo pomaga, jeśli sama przygotujesz drugie śniadanie i zabierzesz ze sobą do pracy. Unikaj gotowego jedzenia z nieznanych źródeł, zwłaszcza przetworzonego. (To łatwiejsze, niż przynoszenie wagi do pracy!). Równie ważne jest, żeby zmienić wieczorny posiłek w rytuał smakosza. „Co jest na obiad?” - to pytanie powinno brzmieć podniecająco, a odpowiedź codziennie powinna być inna. Kolację muszą poprzedzać namysł i przygotowanie, a przekonasz się, że pożądane rezultaty warte są odrobiny zastanowienia i dodatkowego wysiłku. Wkrótce stanie się to odruchem. Zakupy i gotowanie były dla mnie nowością - nie wyniosłam tego z domu, chociaż miałam w rodzinie wspaniałych kucharzy - ale doktor Cud twierdził, że mi się spodoba. Na szczęście większość moich zajęć na uniwersytecie zaczynała się późnym rankiem.

Woda

Wszyscy, Francuzi i nie-Francuzi, zgadzają się, że jest bardzo ważna i że większość z nas nie wypija dostatecznej ilości, jednak wypijanie zalecanych ośmiu szklanek dziennie jest dość męczące. Wiele kobiet robi z butelki wody fetysz, noszą ją ze sobą przez cały dzień, wątpię jednak, czy wszystkie wypijają tyle, ile powinny. Zresztą ilekolwiek by wypiły, więcej nigdy nie zaszkodzi. Jeśli nie wyobrażacie sobie wypijania ośmiu szklanek dziennie, dodajcie na razie dwie: jedną dużą szklankę wypijcie zaraz po obudzeniu. Niewiele z nas zdaje sobie sprawę, jak bardzo odwadniamy się we śnie. (Może dlatego duża szklanka soku - wroga według wszelkich kryteriów - tak dobrze smakuje z rana). Poranna szklanka wody nie tylko odświeży cerę, ale ożywi cię i rozbudzi, jeśli nie spałaś zbyt dobrze. I wypij szklankę przed snem. Odwodnienie to jedna z przyczyn bezsenności. Jeśli nie lubisz wody, wrzuć do szklanki plasterek cytryny.

Rytuał jedzenia

Cały rozdział na ten temat będzie później. Na razie podstawowe techniki przetrwania: jedz tylko przy stole, tylko na siedząco. Nigdy nie jedz z kartonów. Używaj prawdziwych talerzy i porządnych serwetek, jeśli takie masz, żeby podkreślić znaczenie tej czynności. Jedz powoli, przeżuwaj dokładnie. (Amerykańskie mamy tego uczą, ale raczej jako manier przy stole niż źródła przyjemności). Nie oglądaj telewizji ani nie czytaj gazety. Myśl o tym, co jesz, smakuj i wąchaj każdy kęs. Spróbuj co jakiś czas odłożyć sztućce i opisać smak oraz konsystencję tego, co masz w ustach. (Nie pozwól nikomu z siebie kpić, że naśladujesz Francuzki - ty będziesz się śmiała ostatnia!).

Kontrola porcji

Powoli się tego nauczysz. Wielkość porcji to w Ameryce przegrana bitwa, niemal gastronomiczne Waterloo. Zmniejszaj porcje stopniowo, zwłaszcza jeśli twój problem to za dużo dobrego. Łosoś to pyszne i zdrowe jedzenie, ale jeśli potrzebujesz ćwierć kilo, żeby się nasycić, potrzebujesz za dużo. Trzymaj wagę pod ręką i zmniejszaj porcje po trochu, aż twój apetyt zaspokoi dziesięć do piętnastu deka. W tym miejscu warto przypomnieć, co jest najbardziej groteskowe w diecie proteinowej: możesz napychać się bekonem aż po dziurki w nosie, pod warunkiem że nie weźmiesz do ust chleba. Z założenia ćwierć kilo za jednym posiedzeniem to za dużo. Jeśli zmniejszysz porcje, nawet nie zauważysz różnicy, ale twoje ciało przejdzie zadziwiającą przemianę.

Nie rób zapasów

Niektóre produkty jemy odruchowo w dowolnej ilości, dopóki mamy je pod ręką. Nie wystarczy ci jedna garść orzeszków? Nie trzymaj ich w domu! Niewiele osób wyjdzie do sklepu tylko po paczkę orzeszków czy chipsów. Jeśli je masz i ciągle kupujesz więcej, spróbuj zastosować wcześniejszą zasadę stopniowego zmniejszania porcji. Jeśli w pierwszej garści mieści się sześć sztuk, ustal sobie taką granicę. Następnym razem spróbuj poprzestać na trzech dziennie.

Substytuty i przekąski

Wiedząc, że moim największym problemem są słodycze, doktor Cud opracował przepis, który dostarcza wiele satysfakcji przy zaledwie odrobinie kalorii. Podobnie jak wszystkie jego najlepsze przepisy, przydaje się do dzisiaj.

TARTA JABŁKOWA BEZ CIASTA

4 porcje

Taka tarta jabłkowa/szarlotka bez ciasta jest mniej słodka - mniej kaloryczna - ale bardziej odżywcza niż te kupowane w sklepach, cukierniach czy supermarketach. Domowe jedzenie kontra kupne: wszechświat różnicy. Czytaj etykiety i unikaj produktów, których skład brzmi jak skład broni chemicznej.

1. Obrać jabłka, pokroić na ćwiartki, podzielić każdą ćwiartkę na trzy i skropić sokiem z cytryny. Rozłożyć na liściach kapusty, podwijając brzegi liści jak małe tarty.

SKŁADNIKI

4 średniej wielkości jabłka

2 łyżki stołowe soku z cytryny

4 liście kapusty

1 łyżka stołowa cukru !/4 łyżeczki cynamonu odrobina masła

2. Zmieszać cukier z cynamonem i posypać cząstki jabłka, trochę zostawić. Dodać małe płatki masła, posypać resztką cukru z cynamonem. Zapiekać w temperaturze 150 stopni przez 15 minut. Podawać ciepłe albo w temperaturze pokojowej.

Nie musisz jeść liści kapusty, chociaż możesz. Służą jako podkład i nie wpływają na smak tarty. Tak, po trzech miesiącach możesz znowu zjeść kawałek prawdziwej szarlotki na kruchym cieście pdte brisee.

Walka z nos petits demons

Odwaga powinna iść w parze z rozwagą. Doktor Cud zaproponował, żebym unikała groźnych wrogów, w moim przypadku słodyczy, jak dziecko uczy się schodzić z drogi chuliganom. Najlepiej, jeśli na początku będę chodziła na uczelnię bez pieniędzy albo z taką sumą, która wystarczy tylko na metro czy filiżankę kawy. Dla mnie unikanie cukierni oznaczało również zmianę trasy. Jeśli chodzisz do pracy piechotą, wybieraj codziennie inną drogę; bo urozmaicone otoczenie jest równie ważne jak urozmaicone jedzenie. Doktor Cud znał Paryż i przepytywał mnie ze wszystkich pomników, skwerów i budynków, w których kiedyś mieszkali sławni ludzie (Gertruda Stein na rue de Fleurus, a Edith Wharton na rue de l’Universite). Nabrałam zwyczaju zaglądania w drodze na Sorbonę do każdych porte cochere (tych wielkich drzwi z gankami) każdego pięknego hotel particulier. Nikt z mojej rodziny nigdy nie przebywał dłużej w Paryżu, więc intrygowało ich, że zakochałam się w tym wielkim mieście.

Jeśli twoi wrogowie nie czyhają na ulicach albo ulice nie stanowią takiego zagrożenia, spróbuj pobudzić inne swoje zmysły. Do cukierni przyciągał mnie między innymi niebiański zapach świeżych wypieków. Bukiet pachnących kwiatów to nie tylko uczta, lecz także środek obrony. Wąchałam je, kiedy przechodziłam obok cukierni. Ponieważ zapach to połowa smaku, trudno łaknąć słodyczy, kiedy się ich nie czuje. Saszetka z wonną lawendą również może zdziałać cuda.

Ruch